E-book
16.05
drukowana A5
29.99
drukowana A5
Kolorowa
53.69
Przygody Żórawiny z małym bykiem

Bezpłatny fragment - Przygody Żórawiny z małym bykiem

Księga druga. Narodziny i rozwój miasta w czasach Dewinów i Packów


Objętość:
112 str.
ISBN:
978-83-8369-098-8
E-book
za 16.05
drukowana A5
za 29.99
drukowana A5
Kolorowa
za 53.69

Księga druga przygód Żórawiny i Ługiego

Wprowadzenie

Nasi podróżnicy — żuraw Żórawina i mały byk Ługi zasnęli na Łące Czasu.

Swaróg, będący pośrednikiem między niebem, gdzie rządził Perun, a podziemiem, które było królestwem Welesa, zrobił im psikusa. Wypowiedział zaklęcie. Dmuchnął i chmura czaru objęła naszych bohaterów. Po przebudzeniu rozpoczęli wędrówkę w czasie, która rozpoczęła się w czasach epoki brązu.

Dzięki zaklęciu Swaroga ich czas płynie znacznie szybciej niż normalnie, a i niektórzy ludzie nie dostrzegają ich prawdziwego oblicza. Widzą ich jako wyrośniętą dziewczynę o szlachetnej urodzie i chłopaka. Tylko Ty — droga czytelniczko i czytelniku, oraz osoby, które chcą, widzą ich prawdziwe oblicze: nieco wyniosłego żurawia i mniej pewnego siebie byczka.

W pierwszej części przygód przewędrowali przez wiele wieków, by dotrzeć do początków XIII w. po Chrystusie. Dzięki temu mogli poznać przeszłość ziemi żarskiej leżącej w krainie zwanej Łużycami od samego początku cywilizacji. Oczywiście ta podróż była męcząca, więc znużeni podróżnicy usnęli. Teraz czekają ich kolejne przygody.

Pobudka

Najpierw był przeciągły głos, jakby śpiew. Tak! Ktoś śpiewał, a przynajmniej próbował. Fałszował przy tym niemiłosiernie. Jakby przeciągał nuty nawleczone na drut przez styropian.

— Wstawaj Ługi! — dudniło gdzieś z oddali, dudniło i dudniło.

— Wstaaaaaaaaawaj! — ojej to nie jest daleko, to gdzieś blisko — pomyślał Ługi.

— Aaaa, to ty Żórawino — Ługi przecierał kopytkiem powieki przeciągle ziewając — Co się dzieje? Nie możesz dać mi się wyspać?

— Tam gdzie słońce wzeszło, czyli na wschodzie od Łąki Czasu coś się dzieje! Jakieś hałasy, krzyki i stuki — mówiła rozgorączkowana Żórawina.

— A którą mamy godzinę, ekm… — żachnął się Ługi — znaczy się rok?

— Zaspaliśmy i cofnęliśmy się nieco do tyłu w czasie. Teraz jest rok 1207.

— Acha — odsapnął Ługi, który już rozmasował kości i wrócił do rzeczywistości.

— No dobra, to wskakuj na mój grzbiet i lecimy! — podekscytowana Żórawina podskakiwała wykonując skrzydłami ruchy zachęty.

— Nie, czekaj!

— Co jest?

— Śniadanie. Przecież trzeba coś zjeść! — odrzekł Ługi, któremu kiszki zagrały porannego marsza. A wiemy, że śniadanie, to ważna rzecz. Warto rano coś zjeść.

— No co ty, ja już jadłam — Żórawina kłapnęła dziobem. — Jak ty chrapałeś.

— A co jadłaś?

— To ty, nie wiesz, co my żurawie jemy? Trochę liści, znalazłam też owoce, poskubałam nasion i podłubałam korzeni do smaku. Na deser były owady i dżdżownice. Trafił się też norniczek i myszka, parę żabek oraz rybek. Tu na Łużycach, gdzie pełno cieków wodnych i podmokłych terenów, nie musiałam długo szukać. — Żórawina pogłaskała się po brzuchu.

— No dobra, ty się obżarłaś. Daj mi coś zjeść. — powiedział Ługi, zabierając się do skubania trawy na Łące Czasu.

Po pewnym czasie zniecierpliwiona Żórawina w końcu zapytała:

— Długo się będziesz paść?

— Mmmh, trawa nie jest zbyt kaloryczna, więc trochę muszę jej zjeść — powiedział Ługi z pełną buzią. A wszyscy wiemy, że nie mówi się z pełnymi ustami.

— Napchasz brzuch mokrą trawą, potem dostaniesz wzdęcia! — wykrzyczała Żórawina, która była już mocno zniecierpliwiona, bo strasznie ją ciekawiło, co to za odgłosy było słychać z daleka.

— Spokojnie, najwyżej będę puszczał… — Ługi nie dokończył.

— No wiesz! Świntuchu! — Żórawina nie kryła oburzenia. — I ja mam cię wziąć na swój grzbiet? Nie ma tak. Kończ i wsiadaj, ale to już! — nasza ptasia pani władczo oznajmiła Ługiemu.

— No dobra, jeszcze trochę tej pysznej koniczynki i będzie po śniadanku — wciąż mlaskał Ługi.

Lot na wschód

Wzbili się w powietrze, które było rześkie. Pachniało nieco grzybami, no i oczywiście wilgocią. Słonko już świeciło. Przelecieli nad starym grodziskiem na Ługowych Wzgórzach. Lecieli wzdłuż Żarki z zachodu na wschód. Po prawej ujrzeli kościół w Starych Żarach i dawną osadę targową. Po lewej widać za to grodzisko, gdzie rezydują panowie von Dewin, czyli tak naprawdę panowie z Döben. Takie grodzisko, podobne do naszego żarskiego, zbudowali Słowianie niedaleko późniejszego miasta Grimma w dzisiejszej Saksonii. Starołużyckie słowo „grym” oznacza „nisko położony teren otoczony wodą i podmokłymi łąkami”. Grzmieć i grom, to w końcu zapowiedź burzy i opadów deszczu. Ale tam w Grimmie, tak samo, jak w przypadku naszego miasta — Słowianie w dawnych wiekach na miejsce osiedlenia wybierali podmokłe tereny w pobliżu rzek i rzeczek. W dole ujrzeli okrągłą wioskę — okolnicę, ale co to takiego to niedługo będzie okazja więcej opowiedzieć.

Teraz Żórawina rozpoczęła schodzenie do lądowania. Jako, że miejsca było mało, bo tu też sporo było wody, podskakiwała jak kangur przy lądowaniu.

— Ej, ej! Co się dzieje, chcesz mnie zabić? Spadnę z twojego grzbietu i kark sobie skręcę! — Ługi był wyraźnie niezadowolony, ale chyba trochę za mocno przestraszony. Krzykiem często ukrywa się swój lęk.

— No przepraszam — odrzekła Żórawina. — Tu jest tyle wody wokół, a tak mało suchego lądu do lądownia.

— Ale ty jesteś ptakiem brodzącym! — Ługi dalej podnosił głos.

— Nieprawda. — odparła.

— A właśnie, że prawda, bo ty jesteś podobna do bociana! — Ługi wystawiając język. Nasz mały byk miał zapewne na myśli to, że zwłaszcza wczesną wiosną ludzie mylą lecące żurawie z bocianami. Dzwonią do radia i już w lutym mówią, że widzieli pierwsze bociany. Te jednak zjawiają się zazwyczaj miesiąc później.

— A wcale nie. Ja należę do rzędu Gruiformes (żurawiowe), a nie Ciconiiformes (bocianowe). Bociany są faktycznie ptakami brodzącymi, a my żurawiowe zamieszkujemy i stepy, pustynie oraz półpustynie, lasy tropikalne i bagna. Owszem ja akurat lubię podmokłe klimaty, ale nie wszyscy moi kuzyni za nimi przepadają. Ponadto my nie mam wola. — odpowiedziała Żórawina.

— Czego nie macie? — zdziwił się Ługi — Gola?

— Nie gola, tylko wola, czyli takiego rozszerzenia przełyku służącego do gromadzenia i przenoszenia pokarmu. — wyjaśniła ze znawstwem Żórawina.

— Do przenoszenia pokarmu dla dzieci? Chcesz powiedzieć, że wy ptaki dajecie z buzi, znaczy się z dzioba jedzenie swoim młodym, znaczy się pisklętom? — zdziwił się Ługi — A fuj! — odrzekł z niesmakiem nasz mały byczek.

— No inne ptaki tak robią, ale my żurawie nie — odpowiedziała dumnie Żórawina — My przynosimy jedzenie pisklakom w dziobie, zresztą dlatego nasze młode tak szybko nam towarzyszą podczas poszukiwania jedzenia.

— No to fajnie, że aktywnie spędzają czas z wami, a nie siedzą tylko w gnieździe grając na Nest-box. O przepraszam — zaczerwienił się Ługi — Jeszcze konsoli do gier nie wynaleziono.

— Koniec tego gadania — odrzekła stanowczo Żórawina — Chodźmy zobaczyć, co tu się dzieje!

Co oni tam budują?

— Acha! — Oznajmiła nieco zbyt głośnym okrzykiem Żórawina

— Ciiiicho, nie kłap dziobem, bo przeszkadzasz — napomniał ją Ługi. Teraz to on miał okazję zwrócić uwagę swej towarzyszce, która często go strofowała. Poczuł przy tym małą satysfakcję.

— Ale, co? Patrz, że nawet nas nie zauważyli, tacy są zajęci pracą.

— A co on właściwie budują? — zapytał Ługi, który jednak cenił wiedzę swojej czasem zbyt przemądrzałej koleżanki.

— Wiesz co… mi to wygląda na kościół — odpowiedziała Żórawina.

— Kościół? A po co kolejna świątynia? Nie za dużo tych kościołów? — żachnął się Ługi — Jeden w Starych Żarach, drugi na podgrodziu grodu, a teraz trzeci?!

— No nie wiem, ale może ten pan z łękawicą na piersi coś nam wyjaśni? — Żórawina zwróciła się do brodatego mężczyzny, który wyglądał na rycerza. — Czy wie pan dlaczego powstaje tu nowy kościół? Przecież niedawno poświęcony został kościół św. Piotra przy grodzisku, a jeszcze wcześniej powstał kościół maryjny w Starych Żarach.

— Verdammt! Ein Sprechender Kranich! Mein Gott! — odrzekł zaskoczony mężczyzna.

— Parlez-vous français? — zapytała Żórawina i elegancko zatrzepotała swoimi długimi rzęsami.

— No co ty, Żórawino, co ty wyjeżdżasz z tym francuskim — strofował ją Ługi — Sprechen Sie Slawische-Sprache?

— Ach so! Ihr kennt die Sprache die einheimischen Bauern — odparł po niemiecku mężczyzna — Ja! Znaczy się tak! Ja znam mowę Wendów. Tam skąd pochodzę wciąż jest ich pełno. Ki czort, co wy za jedni jesteście?

Żórawina i Ługi przedstawili się mężczyźnie, który zobaczył ich prawdziwe oblicze. Mimo, że starał się być opanowany, to co rusz robił ukradkiem na swej piersi znak krzyża. Żórawina uspokoiła go jednak opowieścią, że żurawie kojarzą się z wiernością, mądrością, długowiecznością i czujnością. Opowiadała, że jej gatunek dobiera się w pary na całe życie, więc jest symbolem miłości, wierności i oddania. Natomiast w wierzeniach Słowian żurawie pełniły rolę przewodników, znających dobrze drogi powietrzne i nadwodne. Także drogę do wieczności w Wyraju, to znaczy Raju. Spodobała się ta opowieść Ulrykowi. Tak… w trakcie rozmowy okazało się, że ów mężczyzna to Ulryk von Dewin, pan na żarskim grodzie.

W końcu Żórawina zapytała Ulryka:

— Czemu buduje pan nowy kościół, skoro jest już kościół św. Piotra i kościół w Starych Żarach?

— Bo wiecie, kościół w Starych Żarach jest mały i stoi na skrzyżowaniu dróg. Tam nie da się zbudować miasta. Z kolei tamten kościół przy grodzisku jest mój, ale w przyszłości zamierzam go oddać mieszkańcom okolicznych wsi: Kadłubii, Lubomyśla i tej starej wsi Surowa. Natomiast ten będzie służył mieszkańcom całkiem nowego miasta! — odparł z entuzjazmem.

— Miasta? Jakiego miasta, skoro tu jest centralny plac we wiosce? — Ługi był sceptyczny, to znaczy nie wierzył w wyjaśnienia Ulryka.

— No tak, Wendowie założyli tu dawniej wioskę na wykarczowanym terenie, ale jej centralny plac, co go nazywają majdanem znakomicie nadaje na miejsce budowy kościoła. Pamiętajcie, że niełatwo dziś o nowych mieszkańców. A ja mam marzenie stworzyć tu miasto! Dlatego tu musi być świątynia dla mieszczan, a póki ich nie będzie wystarczającej liczby, to na razie osada będzie działać jak wioska. Niemniej murowany kościół musi być. A właśnie! Widzieliście, że używamy do budowy już nie tylko polnego kamienia, ale też wypalanej cegły? — mówił Ulryk z niesłabnącym entuzjazmem o budowie pierwszej żarskiej fary, czyli kościoła parafialnego.

— No właśnie — przerwał mu Ługi — Czy moglibyśmy zobaczyć kościół od wnętrza?

— Naturlich! Znaczy się oczywiście — odparł Ulryk — weźcie tylko pochodnie, bo w środku jest trochę ciemno.

Żórawina szturchnęła w bok Ługiego, szepcząc mu do ucha: — Wciąż jeszcze budują w stylu romańskim, więc okna w kościele są niewielkie, dlatego tak niewiele wpada światła do środka.

Podziwiali z zachwytem kapitele, czyli głowice kolumn, które faktycznie wyglądały jak ludzkie głowy. Zachwycały ich zdobione detale, których nie było we dwóch wcześniejszych świątyniach. W środku na ścianach zobaczyli też polichromie, czyli obrazy na ścianach. Następnie po dębowych deskach, które ułożono na ziemi jako chodnik udali się w pobliże, gdzie również trwały prace budowlane. Było to na granicy owej wsi okolnicy, czyli tak jak mówił Ulryk — powstawały one na wykarczowanym terenie. Miały owalny centralny plac zwany majdanem, a od niego rozchodziły się promieniście pasma pól uprawnych.

Przy Dolnej Bramie

— A tu, co oni tu budują? — zapytał Ługi.

— Hmmm, mi to wygląda na jakąś… wieżę? Ale taką z kamienia! Popatrz, że budują tak samo jak kościół św. Piotra przy grodzisku Dewinów. — słusznie zauważyła Żórawina.

— Faktycznie, wygląda bardzo, bardzo podobnie! — nie krył zadziwienia z odkrycia Ługi. — Nawet są narożne ciosy z rudy darniowej!

— No, masz rację! To dobrze, bo dzięki temu i będzie to ładnie wyglądać, a w czasie burzy prąd eklektyczny z pioruna zejdzie po tych narożnikach prosto do gleby i nie zniszczy budowli. — dodała Żórawina.

— Ach, to znowu wy! — zauważył ich o dekadę starszy Ulryk — Pewne zastanawiacie się co tu powstaje?

— O tak, jesteśmy bardzo ciekawi! — Ługi, aż podskakiwał z emocji. Żórawina szturchnęła go w bok.

— Przestań się tak skakać, trochę opanowania i taktu — szepnęła mu do ucha.

— Tak jak wam mówiłem 10 lat temu, zakładam miasto. Oznacza to, że zachęcam by zamieszkali tu przyszli mieszczanie. A oni muszą się czuć bezpiecznie, dlatego od strony Śląska buduję bramę. Będzie się nazywała Bramą Dolną. Ponadto pamiętajcie, że tędy odbywa się ruch tą nową Drogą Solną, a gdzieś trzeba pobierać myto. — ciągnął opowieść Ulryk bacznie przyglądając się pracom budowlanym.

— A co to jest to myto? — zapytał Ługi.

— Myto to jest… — Ulryk zaczął, ale nie skończył. W pół zdania przerwała mu Żórawina, a wiemy, że nie przeszkadza się innym, gdy mówią.

— W średniowieczu była to początkowo opłata pobierana za przewożone towary niezależnie od ich ilości i rodzaju w specjalnie do tego celu ustawianych komorach celnych na szlakach handlowych. Na przełomie XIV — XV w. myto oddzielono od cła i wówczas myto przybrało postać opłaty za usługę, przeprawę, przejazd czy przewóz, a stało się kolejnym miejskim podatkiem — wyrecytowała Żórawina jakby była chodzącą Wikipedią.

— Rozdzielić myto od cła… — mamrotał pod nosem Ulryk. — To świetny pomysł, ale nie będę wyprzedzał epoki. Ważne, żeby mieszczanie mieli dochody z handlu na tej nowej drodze handlowej. Jak zauważyliście jest tu całkiem spory ruch, znacznie większy niż w Starych Żarach, więc Dolna Brama się przyda — mówił wyraźnie zadowolony z siebie pan von Dewin.

— Jeszcze brakuje, żeby nam przedstawił prezentację z raportem kwartalnym wzrostu ruchu tranzytowego — szepnęła złośliwie Żórawina Ługiemu, ale ten nie słuchał. Coś bardziej zaprzątało jego głowę.

— Panie Ulryku, skoro budowana jest Brama Dolna, to gdzie jest Brama Górna?

— Dobre pytanie mały! — zaśmiał się Ulryk — Wiesz, zgromadzenie materiałów budowalnych, czyli odpowiednich kamieni, dostarczenie ich na miejsce, przygotowanie zaprawy wapiennej, znalezienie budowlańców wymaga czasu, a tam gdzie w przyszłości powstanie Brama Górna zaczyna się już osada targowa Starych Żar. Przekopana zostanie tylko fosa, a nad nią powstanie most. Z czasem zbudujemy tu podobną bramę z basztą, ale to w przyszłości, bo ja nie tylko tworzę miasto, ale również… Założyłem nową wieś! — odparł dumnie Ulryk.

— Tak? A jak się nazywa? — pociągnął go za język Ługi.

— Oczywiście od mojego imienia nazwałem ją Ullersdorfem, znaczy się Ulrichsdorffem, czyli wioską Ulryka — odparł. — Właściwie to będą dwie wsie. Ta pierwsza to będzie Ober Ullersdorf. Założyłem go z dwóch słowiańskich osad w których osiedlili się przybysze z Niderlandów. A ta druga późniejsza typowa łańcuchówka będzie nazywać Nieder Ullersdofem.

— Znów „Nieder” — zachichotała złośliwie Żórawina, ale Ulryk na szczęście jej nie usłyszał.

— Choć zobaczymy jak teraz wygląda kościół św. Piotra — zmieniła temat Żórawina.

— Po twoim ostatnim lądowaniu, nie chce mi się wsiadać na twój grzbiet — opowiedział Ługi, który pamiętał bardzo dobrze ostatnie lądowanie i nie wspomniał go miło.

— No to dobrze, chodźmy zatem piechotą — odrzekła Żórawina, która w sumie miała ochotę na spacer po podmokłym terenie koryta rzeki Żarki z nadzieją, że nadarzy się okazja skonsumowania niejednego żabiego udka.

— Ojej, a co tu się stało?! — Ługi stanął jak wryty w pobliżu grodziska panów von Dewin. Podróż zajęła im trochę czasu, bo mały byk nie chciał zbytnio zamoczyć kopytek. Z kolei Żórawina tropiła na drugie śniadanie zaskrońce i żaby w szuwarach Żarki. Także Ługi, skorzystał z okazji i poskubał trochę trawy, która rosła na polanie pośród lasu otaczającego grodzisko, które dziś znajduje się w zachodniej części współczesnego żarskiego Parku Miejskiego. A zatem podczas ich spaceru minęło dziewięć lat.

— Ojej! To pogrzeb — zakrzyknął z nieukrywaną trwogą Ługi.

I chyba wiem kogo — odrzekła smutno Żórawina — a więc nie udało mu się doczekać ukończenia budowy miasta…

Podszedł do nich zasmucony mężczyzna. — Witajcie szlachetni Żórawino i Ługi. Mój świętej pamięci ojciec Ulryk von Dewin opowiadał mi o was. Spodziewałem się zatem waszego przybycia. Ja nazywam się Albrecht, ale możecie do mnie zwracać się również Olbracht.

Mimo smutnych okoliczności naszym bohaterom cieplej na sercach się zrobiło, że poznali syna tego, który zaczął tworzyć miasto Żary. A więc Ulryk von Dewin miał następcę, który dokończy jego dzieła!

— Czy mógłbym cię Ługi prosić o przewodzenie konduktowi pogrzebowemu? — Nasz byczek nieco się zmieszał, ale nie wypadało odmawiać w takich okolicznościach. — Ależ tak, oczywiście, pewnie, no jasne — odparł zmieszany Ługi.

— A ciebie, piękna Żórawino proszę, pociesz wdowę — poprosił Albrecht.

— Oczywiście panie Olbrachcie — odrzekła zdecydowanym głosem nasza żurawia panna.

A zatem nasi bohaterowie wzięli udział w pogrzebie Ulryka von Dewin, który zmarł około 1226 r. Pochowano go prawdopodobnie w pobliżu poświęconego w 1200 r. kościoła św. Piotra, a może nawet w jego wnętrzu. Ale tego na pewno nie wiemy. Wiemy natomiast, że spadkobiercą Ulryka był jego syn Albrecht, czyli po polsku Olbracht i to z jego rządami związane są dalsze przygody naszych podróżników w czasie.

Nowe Miasto

— Wiele po sobie pozostawił Ulryk von Dewin — przekrzykiwała wiatr Żórawina, na której grzbiecie leciał uczepiony Ługi.

Ługi, jako mały byk niezbyt dokładnie słyszał, co powiedziała jego koleżanka, ale z zachwytem patrzył na wieś — okolnicę w której centrum wznosiła się romańska fara, czyli kościół parafialny przyszłego miasta. Życie toczyło się tu jeszcze wiejskim rytmem. Po majdanie tuptały i kłapały dziubkami kaczki, które stanowiły ważny element słowiańskiej kuchni łużyckiej. Od majdanu odchodziły długie łany pól, które zostały już gdzieniegdzie poprzecinane nowymi drogami, które zaczęto wytaczać z geometryczną starannością.

Stała już Brama Dolna — to tu pobierano myto od kupców jadących z towarami przez Drogę Solną z kierunku Lipska i Halle ku Wrocławiowi i innym miastom państw rządzonych przez dynastię Piastów. Oczywiście handel odbywał się też w drugą stronę.

A jednak coś się zmieniało w obrazie tej osady. Coraz mniej było rolników, bo też żywność dostarczała ludność z okolicznych wsi, zarówno tych bardzo starych jak Surowa, jak i tych młodszych, gdzie domy stały równo przy drodze jak koraliki nawleczone na nić drogi. Takie jak na przykład Mirostowice Dolne, czyli Nieder Ullersdorf.

Coraz więcej było za to rzemieślników: rymarzy, co robią siodła i powrozy, kowali, co wykuwają podkowy, garncarzy, co wytwarzają naczynia gliniane, ale także i tokarzy co robią z drewna talerze, które były bardzo popularne u Słowian. Wykonywali też beczki i pojemniki z deszczułek. Takich rzemieślników nazywano łagiewnikami. Robili też drewniane łyżki, a każdy nosił taką łyżkę przy sobie. Nawet dzieci.

Nasi bohaterowie zrobili rundę nad osadą i skierowali ku zachodowi. Widzą, że ukończono już zamek na wodzie, którego budowę rozpoczął Ulryk, a dokończył jego syn Albrecht. W końcu tak ambitny ród potrzebował odpowiedniej murowanej rezydencji. Nie wypadało się gnieździć w jakieś drewnianej chacie na terenie grodziska.

Pomiędzy osadą z farą, a zamkiem na wodzie powstało Nowe Miasto, czyli siatka czterech równoległych ulic. Były to dzisiejsze ulice: Mieszka I, Kąpielowa, Osadników Wojskowych i Kościelna. Główną drogę stanowiła ta, która dziś nazywa się ulicą Osadników Wojskowych, a kiedyś Dolną.

— Znowu dolna! — wtrąciła Żórawia wystawiając język.

— No cóż — tym razem Ługi usłyszał. — Bo prowadzi do Bramy Dolnej! Ale widzę sporo niedorzeczności w tych nazwach.

— A ja nie — odfuknęła Żórawina. — To wszystko ma jednak sens, nawet nazywanie terenu, gdzie powstaną najstarsze naprawdę mieszczańskie domy, Nowym Miastem. Ponieważ miasto Ulryk zaczął zakładać na wschód od Starych Żar. Tam Stare, a tu Nowe, kumasz mały?

— Oczywiście, że kumam — odparł Ługi, choć tak naprawdę nie wszystko rozumiał, ale nie chciał się stać obiektem drwin swojej towarzyszki, która jak wiemy, nie grzeszy skromnością.

W dole słychać było okrzyki budujących domy. Na drewnianym szkielecie dachów pozawieszano już wiechy świadczące o rychłym ukończeniu budynku.

— A co to ta wiecha? — zapytał Ługi.

— To praktyka zawieszenia przystrojonego kolorowymi wstążkami wieńca na górnej części budynku. Wywodzi się ze starożytnego skandynawskiego rytuału polegającego na umieszczaniu drzewa na szczycie nowego budynku, aby uspokoić zamieszkujące drzewa duchy wyparte podczas jego budowy. — Żórawina znowu posłużyła za chodzącą, znaczy się latającą Wikipedię.

— Aaaa, to ma sens! — wykrzyknął Ługi, który ostatnio dość często wpadał na jakieś odkrycia — pamiętasz jak obserwowaliśmy z trzcin słowiańskie obrzędy pod dębem?

— Noooo, coś przypominam sobie — odrzekła Żórawina, która pilnie grzebała w szufladkach swojej pamięci.

— Ano właśnie, drzewo jako oś kosmiczna! — Ługi był wyraźnie podekscytowany swoim odkryciem. — Ta która łączy niebo z ziemią. Nie dziwię się, że nie chcieli zadzierać z bogami...

— Noooo, masz rację — przyznała mu z niechęcią Żórwina, wszak to ona miała wszystko wiedzieć pierwsza. — Lećmy na zamek na wodzie, zobaczymy, co tam się zmieniło.

Zamek Dewinów był całkiem zgrabnym kamiennym budynkiem bez wieży otoczonym ze wszystkich stron fosą. Dzięki mostowi można się było dostać od północy do otoczonego murem budynku zamkowego. Wjazd był z tamtej strony, bo niedaleko znajdował się burgward — siedziba Dewinów. Nowy „zamek na wodzie” był znacznie poważniej wyglądającą budowlą, niż budynek mieszkalny dawnego grodziska znajdującego się na północ od zamku, który zbudowany był z drewna.

Swaty

Lot zajął im trochę czasu, a na Ziemi minęło niemal 20 lat od pogrzebu Ulryka von Dewin. Gdy wylądowali w pobliżu zamkowej fosy zaczepił ich pewien mężczyzna.

— Witajcie Żórawino i Ługi — odpowiedział uśmiechając się.

— Czy my się znamy? — zapytali jednocześnie Żórawina i Ługi.

— Nie, ale pan na Żórawiu, świętej pamięci Ulryk von Dewin… — zaczął.

Żórawina stuknęła Ługiego w bok szepcząc mu do ucha — widzisz, a jednak nazwa Żar od żurawi i podmokłego miejsca pochodzi — odparła dumna.

— …wiele mi o was opowiadał, a ja was pamiętam z pogrzebu pana Ulryka — mówił dalej nieznajomy. — I mam do was wielką prośbę.

— Do nas? Pan? — Ługi był zdezorientowany.

— No tak, wiecie, bo to sprawa sercowa — z lekka zaczerwienił się mężczyzna.

— Co? Jakieś problemy kardiologiczne, potrzebna nitrogliceryna? — Żórawina się wyraźnie ożywiła.

— Nie, nie o to chodzi — zaśmiał się nieznajomy — mojemu panu, któremu służę, bardzo podoba się córka Albrechta von Dewin.

— No to co za problem. Niech się zapoznają! — fuknęła Żórawina.

— Ale to nie takie proste, ona jest młodziutka, ta Jadwisia, a mój pan… — mężczyzna zaczął się nieco gubić.

— Jest dużo starszy od niej. Służę Ulrykowi II von Pack z Przewozu. Wiem, że żurawie są symbolem miłości, wierności i oddania…

— Acha, ja chyba wiem o co panu chodzi — Żórawina mrugnęła nieznacznie okiem.

— Taaaaa? A co chodzi? — Ługi dalej był zdezorientowany.

— Czyli mamy odegrać rolę swatów dla Ulryka II von Packa? — Żórawina nie kryła zadowolenia, że odgadła o co chodziło nieznajomemu.

— No tak — odparł z ulgą mężczyzna — wam będzie łatwiej, bo znacie już Albrechta, widziałem, jak rozmawialiście na pogrzebie i przecież wzięliście udział w kondukcie pogrzebowym jego ojca.

— Dobrze — odparła Żórawina — pomożemy.

Oblicze nieznajomego rozpromieniło się.

Żórawina i Ługi raźnym krokiem weszli bramą, która była od północy. Przeszli zwodzonym mostem nad fosą do murowanego z kamienia i cegły „zamku na wodzie”.

Podczas spotkania w fortecy obecna była cała rodzina Albrechta von Dewin. Przy jego boku stał młodzieniec — Henryk, którego ojciec wychowywał na swojego następcę. Była też piękna żona Albrechta, czyli Juta, oraz ich córka Jadwiga.

Żórawina jako najbardziej rozgadana przedstawiła zamiary syna Ulryka II von Pack, który był panem na Przewozie. Było to grodzisko w bardzo ważnym miejscu. Był tam bród na rzece Nysa Łużycka i tu krzyżowały się szlaki komunikacyjne. Aż tutaj sięgała władza Marchii Miśnieńskiej z której pochodzili zarówno Dewinowie, jak i Packowie.

— Oczywiście, że znam Ulryka — odparł Albrecht von Dewin — Współpracujemy ze sobą od lat i wielkim szacunkiem darzyłem jego ojca. Nasze rody pochodzą z tych samych stron.

— To się świetnie składa — zaklekotała Żórawina — Warto połączyć siły i związać węzłem małżeńskim dwa tak znamienite rody!

— Co prawda Ulryk jest niemal moim rówieśnikiem — ciągnął Albrecht — Wyrażam jednak zgodę na małżeństwo mojej córki Jadwigi z panem na Przewozie. A zatem lećcie tam przekazać mą wolę.

Żórawina rozwinęła zatem pergaminowy zwój, a którym była mapa by zobaczyć jak dolecieć do Przewozu. Przy okazji nasi bohaterowie sprawdzili skąd pochodzą Packowie, a wywodzili się z Marchii Miśnieńskiej.

A zatem Żórawina i Ługi polecieli nad borami i lasami w kierunku Przewozu, patrząc z góry jak wzdłuż Drogi Solnej powstają nowe osady, do których przybywają z zachodu mówiący po niemiecku osadnicy.

Okazało się, że zniecierpliwiony Ulryk II von Pack już wyruszył w kierunku Żar by zaślubić przyrzeczoną mu Jadwigę.

Ach co to był za ślub! Ulryk co prawda swoje lata już miał, ale pląsał w rytm dźwięków fideli podczas wesela. Od jadła i kielichów z napitkami — miodami pitnymi i sprowadzanym winem uginały się stoły.

Po wielkim weselisku para młoda, to znaczy Ulryk wcale taki nie był, ale za to Jadwiga była młoda, udali się w drogę do Przewozu. Ulryk II von Pack przygotował swojej żonie nowe pomieszczenia w grodzie. Z góry swej sypialni mogli obserwować powstające na styku dróg handlowych miasto Przewóz. I co prawda dochody z komory celnej były niemałe, to jednak problemem była kapryśna Nysa. Rozlewała się wiosną, latem, a i zimą jej wody potrafiły obrócić w niwecz wysiłek z takim trudem sprowadzanych osadników.

Niemniej gród i miasto Przewóz były ważnymi punktami na mapie Łużyc Górnych, które znajdowały się w granicach Marchii Miśnieńskiej, którą rządziła dynastia Wettynów.

Soravia

Nasi bohaterowie trochę pogościli się w Przewozie, ale postanowili wrócić do Żar. Ale co to? Co się dzieje? Na czworobocznym placu, który powstał miedzy zamkiem na wodzie, a Nowym Miastem zebrała się spora grupa ludzi, która słuchała czegoś uważnie!

— Albrecht von Dewin ogłasza, że osada nowa, którą założył jego czcigodny ojciec, świętej pamięci pan Ulryk von Dewin, staje się w roku pańskim 1260 civitas, czyli miastem. — donośnym głosem mężczyzna czytał z pergaminowego zwoju.

— W związku z tym mieszkańcy nowej osady stają się cives, czyli mieszczanami. Ten plac na którym się zebraliśmy będzie rynkiem, gdzie odbywać się będzie handel. Tu będzie można sprzedawać towary, które produkować będą mieszczanie, oraz te, które przywiozą obcy kupcy, pod warunkiem, że zapłacą myto na bramie miejskiej… — kontynuował donośnym głosem.

— Ale jak to?! — Żurawina i Ługi usłyszeli stłumiony szept tłumu. — Co z naszym handlem w osadzie targowej Starych Żar?

— Proszę pani — zapytała szepczącą kobietę Żórawina. — Co tu się dzieje?

— Eh, idzie nowoczesność — skrzywiła się starsza kobieta. — No patrz pani, ten Albrecht co ja go pamiętam, jak moczył nogi w Żarce za dzieciaka próbując łapać żaby… — Żórawina oblizała dziób, co jak wiemy nie jest eleganckie, ale myśl o tłuściutkich żabkach pobudziła jej myśli o posiłku.

— No i on ostatnio zrobił się taki nowoczesny i teraz mamy mieszkać w jakimś mieście. Wszystko teraz jest pod linijkę, jak na jakiejś kracie, porobili te ulice z dębowych desek. A ile to kosztuje pani! A źle to nam było w Starych Żarach? Kościół mieliśmy mały, a teraz pleban tej fary to ściąga od nas więcej danin, bo i świątynię, a i ambicje ma większe! No i ci osadnicy, co gadają jak Niemce, pełno ich tutaj. My Serbołużyczanie stajemy się mniejszością w tym nowym mieście! — kobieta nie kryła swojej irytacji, ale wciąż udawało się jej mówić szeptem, bo mężczyzna kontynuował dalej:

— …przeto pan nasz Albrecht von Dewin ogłasza mieszkańców ludźmi wolnymi. Kto zamieszka w granicach nowego miasta odtąd miejskie powietrze czynić go wolnym będzie! Azaliż czyż nie wielkodusznym jest nasz pan, który zachęca wszystkich, bez różnicy stanu i języka do zamieszkania w mieście, co go miejscowa ludność Żóraw, po łacinie Soravia, a w niemieckiej mowie Soraw zwać będziemy. Niech przybywają rzemieślnicy i kupcy, którzy na czas urządzenia się przez lat dwadzieścia żadnych danin płacić nie będą, a podług prawa magdeburskiego rządy ustanowią. Własny samorząd z czasem utworzą, który będzie władzę w mieście sprawował. — mężczyzna mówił, a za nim, co po pewnym czasie dostrzegła Żórawina i Ługi stał znany im dobrze Albrecht von Dewin, który był teściem Ulryka II von Pack, który mieszkał z jego córką Jadwigą w Przewozie. To stamtąd wrócili nasi bohaterowie, którzy byli świadkami lokacji, czyli nadania praw miejskich Żarom w 1260 roku.

Miasto w budowie

Żórawina i Ługi postanowili się przyjrzeć jak powstaje miasto. To znaczy już widzieli, co zrobił Ulryk von Dewin, ale teraz gdy jego syn Albrecht von Dewin uznał, że jest wystarczająco mieszkańców, znacznie przyspieszyły prace nad dokończeniem budowy miasta.

— Popatrz Żórawino jakie fajne są teraz ulice! — Ługi uśmiechnął się. — Nie trzeba brodzić w błocie!

— Eeeee, tam ja wolałam sobie pobrodzić w błotku — odpowiedziała nasza ptasia panna.

— Ha! A jednak jesteś ptakiem brodzącym! — Ługi nie krył satysfakcji.

— Nie, nie, nie! Mówiłam ci, że nie! — warknęła Żórawina — Ile razy mam ci powtarzać, że żurawie nie są ptakami brodzącymi? No ile???

— No dobra, dobra, nie denerwuj się. Fajne te nowe ulice, co nie? — Ługi uspokajał.

— No nich ci będzie. Fajne. Ale patrz ile drzew, ile dębów trzeba było wyciąć ile pracy trzeba było włożyć, by drewnianymi deskami ulicę wyłożyć! — odpowiedziała Żórawina.

— No faktycznie, sporo tych dębów ścięli, żeby wyłożyć nawierzchnię i do tego jeszcze musieli kamieni polnych nanieść, by rynsztoki porobić! — nie krył zdumienia Ługi.

— Ale teraz przynajmniej nie śmierdzi, bo nieczystości nimi płyną — zauważyła Żórawina

Z wielkim zainteresowaniem Żórawina i Ługi przyglądali się ludziom, którzy wznosili swe domy przy rynku. Zaciekawiło ich, że pod progiem głównego wejścia coś wkładali.

— Przepraszam, przepraszam! — zaczepiła parę Żórawina. — Widzę, że wkładacie państwo ofiarę zakładzinową.

— A, tak. Żeby nam się szczęściło składamy ofiarę, jak nasi przodkowie — odpowiedział mężczyzna.

— Jurij sam go… — zaczęła kobieta, ale nie skończyła. Rumieńcem oblała się jej twarz.

— Jurij to pani mąż? — kobieta skinęła głową. — Co on zrobił sam? — dopytywał się zaciekawiony Ługi.

— No, on…, on… — kobieta zaczęła się jąkać.

— Nie godzi się młodym o takich rzeczach opowiadać! — wybuchł Jurij broniąc swą małżonkę przed natarczywym pytaniem. — Idźcie sobie i nam nie przeszkadzajcie. Budujemy nasz dom, a moja żona jest brzemienna. Wkrótce na świat przyjdzie nasze dziecko.

— No, dobrze, dobrze — uspokoiła ich Żórawina — już sobie idziemy.

Nasi bohaterowie odeszli trochę dalej, bo to nieładnie by było, gdyby nie posłuchali prośby starszych.

— Żórawino — zagadał Ługi. — Wiesz co to było?

— No pewnie, że wiem. To znaczy się domyślam — odparła Żórawina z nieukrywaną dumą.

— No co? No co to było? — Ługi aż podskakiwał z podniecenia. — No powiedz, co to było???

— No nie wiem, czy ci powiedzieć, w końcu jesteś taki mały. Nie wiem, czy to informacja dla małych byków — odpowiedziała z wyższością Żórawina.

— Proooooszę — żałośnie zakwilił Ługi.

— No dobra, tylko jak później nie będziesz mógł zasnąć w nocy, to nie zwalaj na mnie — odpowiedziała na błaganie Żórawina. — Oni złożyli w ofierze głowę konia.

— Co?! Naprawdę? Ale po co? Na co? — Ługiemu trudno było ukryć zdumienie.

— Tak naprawdę to proste — odpowiedziała Żórawina jak gdyby nigdy nic, i wizja zakopywanej pod progiem domu końskiej głowy nie zrobiła na niej żadnego wrażenia. — To kwestia dawnych wierzeń. Wiesz chyba jak nazywa się najwyższe bóstwo w mitologii słowiańskiej?

— Noooo, tak — odrzekł niepewnie Ługi. — Parkrun?

— Sam jesteś Parkrun — zaśmiała się Żórawina. — Nazywał się Perun, a właściwie to Pierun lub Pieron, od tego jest nasz piorun.

— Cie Pieron! — po śląsko — wielkopolsku zaklął Ługi z uśmiechem.

— Nie ma się co śmiać. Perun wyobrażany był w postaci konia, jak liczne gromowładne bóstwa innych indoeuropejskich ludów. Zresztą jest to poświadczone na posągu ze Zbrucza — wymądrzała się Żórawina. — Jurij i jego żona chcąc zapewnić sobie jego przychylność zakopali pod progiem ofiarę zakładzinową, by złe duchy nie wchodziły i nie zalęgły się w ich domu.

— Acha, ale Jurij to imię chrześcijańskie — zauważył przytomnie Ługi. — A chrześcijanie nie wierzą w takie rzeczy!

— No tak, ale wiesz jak to mówią: „Przyzwyczajenie drugą naturą”, a ponadto pewnie uznali, że nie zaszkodzi zrobić tak, jak robili przodkowie — wyjaśniała Żórawina. — Zresztą popatrz, że do dziś ludzie praktykują pogańskie zwyczaje.

— A na przykład jakie? — dopytywał się Ługi.

— Ano choćby kładą pod obrus sianko — odpowiedziała Żórawina.

— Phi, to ma być czarnoksięski, pogański zwyczaj? — kpił Ługi.

— A właśnie, że tak. Bo to zwyczaj na cześć dwóch bardzo ważnych pogańskich bogów: SiemaRgła. Ten pierwszy opiekował się rodziną — od tego w rosyjskim jest семья (czyt. „sijemja”), czy bułgarskim семейство (czyt. „semejstwo”), czyli rodzina, ale też nasz „sejm” i „sejmować”, co oznacza być razem, wspólnie. A ten drugi bóg odpowiedzialny był za życiodajne procesy wzrostu roślin, ale też fermentację. No wiesz, gdy chce ci się wymiotować to brzydko możesz powiedzieć, że chce ci się…

— No wiem, to na literę „rz”… — uśmiechnął się Ługi.

— No widzisz młody, choć nie jesteś żabą, to też kumasz. To nie od „płynięcia do Rygi”, ale od procesów trawienia dziejących się wewnątrz ciała pochodzi to określenie. Zresztą popatrz na basztę dzwonniczą, która powstaje przy nowej farze.

— A co tam jest?

— No przyjrzyj się, tam są rzygacze — odrzekła z uśmieszkiem Żórawina.

— Mówisz o tych rurkach u góry? — Ługi zmrużył oczy, by się przyjrzeć.

— Tak, to one odprowadzają wodę z góry z dala od ściany baszty, bo woda płynąc po nich mogłaby wypłukać zaprawę wapienną, która spaja kamienie i cegły — odrzekła ze znawstwem Żórawina.

Ale co to? Nasi bohaterowie patrzą jak miejscowi przywieźli na plac dawnego majdanu, który teraz był placem wokół fary jakąś rzeźbę! A co to w ogóle jest? Jakaś ludzka głowa? Zastanawiała się Żórawina. W końcu podeszła do człowieka, który stał przy wozie na którym leżała w słomie owa rzeźba i zapytała:

— Szanowny panie, co chcecie zrobić z tą rzeźbą z piaskowca?

— A widzi wielmożna panienka, chcemy umieścić ją na krawędzi tej oto baszty. Oooo tam wysoko — odparł mężczyzna pokazując w górę palcem — Lecz późno już i zrobimy to jutro.

— A tak w ogóle to po co wy ją chcecie tam wmurowywać? — zapytał Ługi.

— Ciiii, chłopcze — mężczyzna przyłożył palec do ust i cicho odpowiedział. — Niech pleban nie słyszy. To wszystko z powodu nyksa. Nie chcemy by tu przesiadywał i zagrażał naszym rodzinom. Sami widzicie ile tu wokół wody. A to Stara Żarka, a to Staw Farny i Młyński. Przesiaduje tu to licho i trzeba je stąd przepędzić. Księżulo mówi, że to zabobony i pogaństwo. Ale ja swoje wiem, zresztą nie tylko ja. My tam wolimy dmuchać na zimne i nyksa na dobre odstraszyć — odparł mężczyzna, który czujnie się oglądał, czy aby żaden duchowny nie usłyszał tych słów.

— A ten nyks to… — Ługi nie dokończył, bo Żórawina szturchnęła go w bok.

— Szanowny panie, rozumiem doskonale wasze obawy i zadbam o to, by jak najszybciej ten maszkaron został zainstalowany na baszcie. — Z łagodnym uśmiechem odpowiedziała Żórawina.

— O dzięki ci łaskawa panienko — odparł wyraźnie zadowolony mężczyzna. Pewnie ucieszył się, że Żórawina nie wyśmiała jego przesądów, które z ambony potępiał proboszcz.

— Żórawino, powiesz mi o co chodzi z tym nyksem? — zapytał w końcu Ługi, gdy mężczyzna zniknął z pola widzenia.

— Tu na Dolnych Łużycach naszego wodnika zwano nyksem, inaczej wodnym mužem — odparła nasza ptasia panna.

— A czemu on inaczej się nazywa niż na reszcie Słowiańszczyzny, gdzie nazwy takich stworów wywodziły się od wody? — spytał zaintrygowany Ługi.

— No widzisz, wpływy niemieckie już postępują. W niemieckiej mitologii też mają wodne stwory, ale u nich to są rusałki wodne, które nazywają się… nixe. Stąd na Dolnych Łużycach wodnik to nyks.

— A czemu w ogóle oni się go tak boją? — drążył Ługi.

— Bo nyks, jak inne wodniki bywał niebezpieczny. Aby się przed nim chronić na terenie podmokłych osad umieszczano w bramie pal z wyrzeźbioną ludzką głową. Łużyckie nyksy ubierały się na czerwono i były oczywiście zawsze mokre, za to ich żony pojawiały się nago.

Zresztą rzeźbę łużyckiego nyksa, jako część parkowej fontanny widziałam kiedyś w Bórkowym, czyli Burgu w braniborskim powiecie Spree-Neiße. — Żórawina odpowiadała ze znawstwem.

— Jak widzisz mój drogi pogańskie zwyczaje są obecne nawet przy samym kościele — Żórawina mrugnęła do Ługiego okiem ze swoimi wielkimi rzęsami. — No, ale koniec pogaduszek, obiecaliśmy pomóc, to bierzemy się do roboty!

— Obiecaliśmy? My? — Ługi się oburzył — To tyś obiecała! Ja mam lęk wysokości i się w to nie bawię!

— Co ty gadasz?! Latasz na moim grzbiecie i wysokości się boisz? Nie ściemniaj i wspinaj się na rusztowanie, a ja biorę tę rzeźbę w sieć i jazda. — Zdecydowanie zarządziła Żórawina.

No cóż, chcąc nie chcąc, nasz mały byk wspiął się po rusztowaniu by zamontować rzeźbę przedstawiającą ludzką głowę wysoko na baszcie obok rzygaczy.

Z góry budowanej baszty widać było, że na południe od miasta wyrosła nowa wieś. Nasi bohaterowie postanowili polecieć tam następnego dnia.

Olbrachtów

Lecieli nad Bramą Górną. Tak jak zapowiedział im jeszcze Ulryk von Dewin, na zachodzie miasta stanęła druga miejska brama. Za nią rozpościerało się Górne Przedmieście, którego głównym majdanem był dzisiejszy plac Przyjaźni. Wyrosło ono z dawnej osady targowej w Starych Żarach — dziś znajduje się tam szeroka ulica Podchorążych i plac Inwalidów, przy którym stoi kościółek w miejscu wcześniejszej romańskiej świątyni. W oddali na zachodzie, na Ługowych Wzgórzach, widać było jeszcze Stary Zamek — dziś to ulica Piastowska, teren niedaleko skrzyżowania z obwodnicą miejską.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 16.05
drukowana A5
za 29.99
drukowana A5
Kolorowa
za 53.69