E-book
47.25
drukowana A5
59.2
Przygody Bogdana Klamki

Bezpłatny fragment - Przygody Bogdana Klamki

Zagadki na cztery spusty


Objętość:
177 str.
ISBN:
978-83-8431-399-2
E-book
za 47.25
drukowana A5
za 59.2

Część I

Pierwsze otwarcia

Rozdział 1 — Sprawa zaginionej klamki

Poranek w miasteczku pachniał świeżymi bułkami i wilgocią po nocnym deszczu. Ulice były jeszcze mokre, a kałuże odbijały szare niebo, jakby ktoś rozlał atrament po całym bruku. Bogdan Klamka siedział w swoim biurze przy krzywym stoliku, sącząc zimną już kawę i gapiąc się na drzwi. Zawsze lubił patrzeć na drzwi — mówił, że one opowiadają o ludziach więcej niż zdjęcia w albumie. Jedne były solidne i ciężkie, drugie rozchwiane jak pijany wujek na weselu, a jeszcze inne tak cienkie, że aż wstyd było za właściciela.

Jego własne drzwi były przeciętne, ale z porządną mosiężną klamką. Bogdan dbał o nią bardziej niż o własne włosy, które i tak rzadko widywały grzebień. Miał wrażenie, że gdyby kiedykolwiek zgubił tę klamkę, jego biuro straciłoby połowę powagi.

Tego dnia jednak nie chodziło o jego drzwi. Do biura wpadł zdyszany urzędnik z ratusza — pan Kwiatkowski, sekretarz burmistrza. Był blady jak kreda i trzymał się za bok, jakby właśnie przebiegł maraton.

– Panie Bogdanie! – zawołał. – Nieszczęście, tragedia, skandal!

— O, to moje ulubione słowa — mruknął Klamka, odstawiając kubek. — Siadaj, opowiadaj.

– Ktoś ukradł klamkę z głównych drzwi ratusza! – wypalił urzędnik.

Bogdan zmrużył oczy. — To ja się pytam: drzwi zostały?

– No… tak.

– A zawiasy?

– Są.

— To i po co wam klamka? — Bogdan uśmiechnął się złośliwie. — Przecież drzwi można pchać i ciągnąć.

— Ale to nie byle jaka klamka! — oburzył się Kwiatkowski. — To zabytkowa, z czasów, kiedy ratusz budowano. Mosiądz, ręczna robota, ponoć dar od samego księcia Radziwiłła! Burmistrz Kleszcz dostaje białej gorączki, a prasa już się dowiedziała. Jeśli nie znajdziemy tej klamki, będzie wstyd na całą okolicę!

Bogdan westchnął. — No dobrze, niech im będzie. Zajrzę do waszego ratusza.

Ratusz był sercem miasteczka — monumentalny budynek z kolumnami, którego marmurowe schody bardziej nadawały się do defilad niż do codziennego użytku. Teraz jednak cała uwaga skupiała się na drzwiach wejściowych. Faktycznie, zamek i zawiasy były na miejscu, ale klamka zniknęła, zostawiając tylko dwie dziury po śrubach.

Bogdan przykucnął i obejrzał ślady.

— Ktoś się znał na rzeczy — mruknął. — Odkręcił elegancko, bez uszkodzeń. Nie wandal, nie złodziej na chybił trafił.

Burmistrz Kleszcz stał obok, czerwony na twarzy. — To sabotaż! — grzmiał. — Próba ośmieszenia mnie przed wyborami! Ja się na tym znam!

— Panie burmistrzu, — odparł Klamka — sabotaż to jak ktoś panu farbą auto obleje. A tu? Klamka. Co najwyżej fetysz.

Sekretarz Kwiatkowski chrząknął. — Dodam, że w nocy nikt nie zauważył żadnego podejrzanego ruchu. Strażnik mówi, że spał tylko… piętnaście minut.

— Piętnaście minut to czas, w którym można ukraść nie tylko klamkę, ale i pół ratusza — prychnął Bogdan. — Pokażcie mi monitoring.

Zabrali go do małego pokoju, gdzie na ekranie przewijał się obraz z kamer. Bogdan oglądał nagranie z nocy. Około drugiej w nocy coś poruszyło się na schodach. Niewyraźna sylwetka — ktoś w płaszczu, w kapeluszu naciągniętym na twarz. Obraz był rozmazany, ale jedno dało się zauważyć: obok postaci przebiegł kot.

Bogdan zmarszczył brwi. – Koty zawsze wiedzą, gdzie się dzieje coś dziwnego.

Kleszcz parsknął. – Panie Klamka, niech pan mi tu kotów nie miesza! Ja chcę klamkę!

– Spokojnie. – Bogdan podrapał się po brodzie. – Jak się znajdzie kot, to znajdzie się i klamka.

Pierwszy trop prowadził na pobliski bazar, gdzie złomiarze i starzy handlarze sprzedawali wszystko — od gwoździ po srebrne łyżeczki. Bogdan przechadzał się między stoiskami, zagadując sprzedawców.

— Panie Heńku, nie trafił do pana przypadkiem kawałek mosiądzu? — spytał jednego z nich.

— Ja mam tu wszystko, ale zabytkowych klamek nie prowadziłem — odpowiedział Heniek, przysiadając na skrzynce. — Choć… słyszałem, że ktoś pytał o coś podobnego. Jakiś chudy facet w kapeluszu.

Bogdan uniósł brew. — Aha.

Wrócił do biura z pustymi rękami, ale już z pierwszym obrazem w głowie: ktoś w kapeluszu, ktoś, kto zna się na zamkach i ma dziwny sentyment do klamek. Wieczorem, gdy zasypiał w fotelu, obudziło go ciche stuknięcie w drzwi. Wyszedł na korytarz. Na wycieraczce leżała koperta. W środku znajdował się mały liścik. „Każde drzwi można otworzyć. Ale nie każdy potrafi zamknąć to, co uwolnił.” Pod liścikiem leżała druga klamka — srebrna, bogato zdobiona, zupełnie inna niż ta z ratusza.

Bogdan uśmiechnął się krzywo. — No pięknie. Ktoś się bawi ze mną w chowanego. I właśnie wtedy wiedział, że to nie jest zwykła kradzież. To początek czegoś większego.

Rozdział 2 — Kot w windzie

Następnego dnia Bogdan obudził się później niż zwykle. Ostatnie wydarzenia — kradzież klamki z ratusza, tajemniczy list i srebrna klamka podrzucona na wycieraczkę — nie dawały mu spokoju.

Wpatrywał się w nią rano, jakby miała mu zaraz coś powiedzieć. Ozdobna, ciężka, z misteryjnymi zawijasami. Nosiła na sobie znak — malutką literę „K” wygrawerowaną w rogu. Bogdan zastanawiał się, czy to inicjał jego samego, czy może ktoś inny z tym „K” się tu panoszył. Nie zdążył się jednak zagłębić w myśli, bo telefon zadzwonił tak natarczywie, że aż zadzwoniła też porcelanowa filiżanka na stoliku.

– Klamka Detektyw – burknął do słuchawki.

— Panie Bogdanie, na litość boską, niech pan przyjdzie! — w słuchawce rozległ się dramatyczny głos sekretarza Kwiatkowskiego. — Kot burmistrza utknął w windzie!

Bogdan zamilkł na chwilę. — Przepraszam, czy ja dobrze usłyszałem?

— Tak, w windzie! — jęknął Kwiatkowski. — To dramat, panie Bogdanie! Windy w ratuszu są zawsze niezawodne, a teraz, akurat teraz, kiedy mamy konferencję prasową, kot utknął między piętrami. Burmistrz dostaje szału!

– A straż pożarna? – spytał Klamka, chociaż już wiedział, że to nie takie proste.

— Burmistrz nie pozwolił wzywać straży! Mówi, że to sprawa delikatna i nie wolno robić z niej widowiska! On chce, żeby pan to załatwił.

Bogdan westchnął ciężko. – No dobrze, niech będzie. Ratuję kota.

Ratusz tętnił dziś bardziej niż zwykle. Pod frontem stały dwa wozy lokalnej telewizji i grupka ciekawskich mieszkańców. W środku zaś panował chaos — urzędnicy biegali w tę i z powrotem, a w korytarzu rozlegało się miauczenie tak głośne, że można by pomyśleć, iż ktoś trzyma tam całą hodowlę.

Bogdan podszedł do windy. Faktycznie — utknęła między drugim a trzecim piętrem, a zza drzwi dobiegało miauczenie.

— To Feliks — wyszeptał burmistrz Kleszcz, który stał obok, czerwony jak burak. — Najdroższe stworzenie w moim życiu. Jeśli mu się coś stanie… — W głosie miał nutę autentycznej grozy.

– A dzieci pan nie ma? – spytał Bogdan sucho.

– To nie pańska sprawa! – burknął Kleszcz.

Bogdan przyklęknął przy drzwiach. Winda była starego typu, z metalowymi drzwiami zamykanymi na specjalny zamek. Klamka od windy — ciężka, mosiężna — wyglądała na oryginał sprzed kilkudziesięciu lat.

— A to ciekawe — mruknął. — Niech pan sobie wyobrazi, że winda się nie psuje. To pan mówił, prawda?

– Owszem. Nigdy!

– No to ktoś musiał jej „pomóc”.

Bogdan wyjął swój zestaw ślusarski i z wprawą otworzył drzwiczki zabezpieczające. Zajrzał do środka. Winda rzeczywiście stała między piętrami, a w kącie siedział kot — pręgowany, z przekrzywionym uchem, który patrzył na niego wzrokiem pełnym pogardy, jakby chciał powiedzieć: „No wreszcie, człowieku, na co czekasz?”.

– No, Feliks, spokojnie – mruknął Bogdan. – Zaraz będziesz na wolności.

Poruszył kilkoma dźwigniami, sprawdził kable. Ktoś celowo przestawił zabezpieczenia, blokując windę. Nie był to przypadek. Po kwadransie udało się wciągnąć windę na piętro i otworzyć drzwi. Kot wyskoczył z niej jak z procy, przebiegł przez korytarz i wdrapał się prosto na ramiona burmistrza. Ten ucałował go w łeb, jakby ratował własne dziecko.

– Panie Klamka, uratował pan mojego Feliksa! – zawołał wzruszony. – Jest pan bohaterem!

— A w nagrodę dostanę co? — spytał Bogdan. — Bo niech pan sobie nie myśli, że ja tu dla zdrowia psychicznego latałem.

Burmistrz spojrzał na niego z mieszaniną złości i wdzięczności. — Dostanie pan swoją zapłatę… ale bardziej zależy mi na tym, żeby pan sprawdził, kto to zrobił. Bo ja czuję, że to kolejna próba podkopania mojego autorytetu!

Bogdan westchnął. — Znowu sabotaż, tak?

– Dokładnie!

Wieczorem, w swoim biurze, Bogdan analizował sytuację. Klamka z ratusza — kradzież. Kot burmistrza — uwięziony w windzie, ktoś celowo manipulował mechanizmem. Obie sprawy wydawały się różne, ale łączyło je jedno: ktoś z dostępem do zamków i drzwi.

Zamyślony podszedł do swojego stolika, gdzie leżała wczorajsza srebrna klamka z tajemniczą literą „K”. Podsunął ją pod lampę. Przyglądał się zdobieniom, gdy nagle dostrzegł coś, czego wcześniej nie zauważył — na wewnętrznej stronie, tuż przy mocowaniu, znajdował się malutki grawer. Nie litera, lecz symbol — coś w rodzaju kota siedzącego przy drzwiach.

Bogdan uniósł brwi. — No to pięknie. — Odchylił się na krześle. — Ktoś tu prowadzi jakąś grę, a ja jestem pionkiem.

Wtedy usłyszał szelest za drzwiami. Otworzył je szybko, ale na korytarzu nie było nikogo. Tylko koperta przyklejona taśmą do framugi. W środku znajdowała się kartka: „Drzwi się otwierają. Koty zawsze wiedzą, którędy wyjść.”

Bogdan zmarszczył czoło. Dwie sprawy, dwa liściki, dwie wskazówki. Ktoś wyraźnie testował jego cierpliwość.

— Dobrze, dobrze — mruknął do siebie. — Bawimy się dalej. Ale pamiętaj, mój drogi w kapeluszu… klamka zapadnie.

Rozdział 3 — Zamknięty na cztery spusty

Środek tygodnia, szare popołudnie. Bogdan siedział w biurze nad stertą papierów, które bardziej udawały rachunki niż nimi były. Do drzwi zapukała nieśmiało kobieta w kapelusiku tak dużym, że ledwie mieściła się w futrynie. Pachniała perfumami, które kojarzyły się Bogdanowi z dawnymi czasami, i trzymała chusteczkę, którą co chwilę gniotła w dłoniach.

– Pan Klamka? – zapytała cienkim głosem.

– Zależy, kto pyta – odparł. – A kto szuka?

— Nazywam się Cecylia Słomka. Jestem gospodynią u pana Fabiana Marchwińskiego… tego milionera.

Bogdan kiwnął głową. — Kojarzę. Ten od fabryki śrubek i orzechów?

— Tak, ten sam. Ale… on nie żyje. — Kobieta zalała się łzami. — Znaleziono go w jego sypialni, zamkniętego od środka na cztery spusty!

Bogdan uniósł brew. – Na cztery, powiada pani?

— Tak. I nikt nie rozumie, jak to możliwe. Policja mówi o samobójstwie, ale ja… ja wiem, że on by sobie tego nie zrobił!

Bogdan wstał, chwycił płaszcz i torbę. — Dobrze, pani Słomka. Zobaczymy, co te spusty ukryły.

Rezydencja Marchwińskiego wyglądała jak pałac z filmu — wysokie mury, złote klamki przy każdej komodzie, perskie dywany, a na ścianach portrety przodków, którzy patrzyli na każdego z takim wyrzutem, jakby byli obrażeni, że ktoś jeszcze żyje.

W sypialni unosił się zapach drogich cygar. Na wielkim łożu z baldachimem leżał Fabian Marchwiński — człowiek z siwymi włosami i twarzą, na której wciąż tkwił cień zdziwienia. Obok leżała popielniczka, pół szklanki koniaku i otwarta książka.

Drzwi do sypialni były zamknięte na… faktycznie cztery spusty: dwa zwykłe zamki, jeden łańcuch i dodatkowa zasuwka. Wszystko od środka.

Bogdan obszedł pokój, oglądając okna. — Też zamknięte. Żadnych śladów włamania.

Aspirant Bączek, młody policjant, który też kręcił się na miejscu, od razu skwitował: — No widzi pan, panie Klamka? Samobójstwo.

— A na czym to pan opiera? — spytał Bogdan.

— No… bo inaczej się nie da.

– Świetna logika – mruknął Bogdan. – To może od razu zamknijmy wszystkie sprawy w kraju.

Bączek poczerwieniał, ale milczał.

Bogdan podszedł do łóżka. Zauważył, że Marchwiński nie miał żadnej broni przy sobie. Żadnych tabletek, żadnych ran, żadnego listu pożegnalnego. Ot, leżał, jakby zasnął, ale oczy miał otwarte.

– A lekarz co powiedział? – spytał Bogdan.

— Zawał — odezwała się Cecylia, która stała w progu. — Ale Fabian miał serce zdrowe jak dzwon.

Bogdan schylił się nad drzwiami od środka. Przyjrzał się zamkom. Ktoś musiał je zamknąć, ale od zewnątrz to niemożliwe — chyba że…

Podważył latarką zasuwę. Miała drobne zarysowania.

– Ktoś użył drutu, żeby przesunąć zasuwę przez szparę – mruknął. – Bardzo sprytnie.

Podniósł głowę i rozejrzał się po suficie. Nad drzwiami widniała mała kratka wentylacyjna.

– O, proszę. Droga dla myszy, kotów… albo dla kogoś z drutem i cierpliwością.

Cecylia spojrzała z nadzieją. – To znaczy, że ktoś go zabił?

— Znaczy, że ktoś tu kombinował — odpowiedział Bogdan. — Ale żeby udowodnić morderstwo, trzeba czegoś więcej.

Kilka godzin później Bogdan przeszukiwał gabinet Marchwińskiego. Na biurku leżały dokumenty, faktury, a między nimi mały notesik. Z pozoru pusty, ale gdy Klamka przekartkował go pod światło, zauważył rysunki — powtarzający się motyw klamki, tej samej, którą znaleziono u niego w biurze.

– No proszę. Kolejny, co miał bzika na punkcie klamek – mruknął. – Ciekawe.

W notesie była też notatka: „Spotkanie — środa, ratusz, piwnica”. Bogdan zmarszczył czoło. Ratusz znowu? Wszystko kręciło się wokół tego budynku.

Wieczorem wrócił do biura. Usiadł w fotelu, nalał sobie herbaty. Na biurku leżała srebrna klamka z literą „K”. Teraz dołożył obok notes Marchwińskiego. Oba przedmioty wyglądały jak elementy układanki.

Nagle usłyszał za drzwiami skrzypnięcie. Otworzył gwałtownie. Korytarz pusty, ale na wycieraczce leżał kolejny liścik: „Cztery spusty nie powstrzymają prawdy. Nie szukaj drzwi, szukaj klucza.”

Bogdan zamknął drzwi i parsknął śmiechem. — To już trzeci raz. Dobra, mój drogi. Skoro chcesz grać w tę grę, to się bawimy. Ale pamiętaj: ja w zamki gram najlepiej.

Rozdział 4 — Kłódka miłości

Mostek w parku był od lat ulubionym miejscem zakochanych. Nie był duży ani wyjątkowo piękny — zwykła konstrukcja z żeliwną balustradą, przerzucona nad wąskim strumieniem. Dla par z miasteczka miał znaczenie symboliczne. To właśnie tam co roku przychodzili nowi zakochani, przypinając swoje „kłódki miłości”. Kluczyki wrzucali do wody, wierząc, że dzięki temu uczucie przetrwa wieczność.

Pewnego ranka wieczność się jednak skończyła. Bogdan Klamka dowiedział się o sprawie, gdy ledwie zdążył zamówić w kawiarni swoje ulubione śniadanie — jajecznicę na maśle i kawę czarną jak smoła. Do lokalu wpadła rozentuzjazmowana Kryśka z kiosku, która zawsze wiedziała, co się w miasteczku dzieje.

— Panie Bogdanie! — zakrzyknęła, nie bacząc, że wszystkim klientom opadły łyżki. — Ktoś ukradł wszystkie kłódki z mostu w parku!

Bogdan odłożył widelec. – Wszystkie?

— Co do jednej! — potwierdziła Kryśka. — Ludzie wpadli w rozpacz, zakochani płaczą, burmistrz podobno zwołał nadzwyczajne zebranie, bo to „atak na tradycję”!

— No, proszę — mruknął Bogdan. — Jak się komuś nie wiedzie w miłości, to zamiast iść na terapię, kradnie kłódki.

– Niech pan idzie i to zbada! – nalegała Kryśka. – Pan ma nosa!

Bogdan westchnął, dopił kawę i ruszył w stronę parku.

Widok na moście rzeczywiście robił wrażenie. Balustrada, która zwykle uginała się od dziesiątek kolorowych kłódek, teraz była pusta jak półka po promocji w markecie. Pozostały tylko rysy i ślady po metalu.

Obok stała grupka ludzi — młodzi zakochani, starsze małżeństwa i ciekawscy gapie. Jedni lamentowali, inni robili zdjęcia, a burmistrz Kleszcz w garniturze i z miną generała po przegranej bitwie przemawiał do lokalnej telewizji:

– To zamach na miłość! – grzmiał. – Barbarzyństwo! Osobisty cios w serca mieszkańców!

Bogdan prychnął i podszedł do balustrady. Przyjrzał się uważnie.

— No proszę — mruknął. — Ktoś użył solidnych nożyc do metalu. Ścięte równo, żadnej amatorszczyzny.

— Sabotaż! — zawołał Kleszcz, gdy tylko go zauważył. — To na pewno dzieło moich politycznych przeciwników! Oni chcą zniszczyć symbol miłości, by zdyskredytować mnie przed wyborami!

– Może po prostu złomiarze? – zasugerował Bogdan. – Tyle żelaza, że można sprzedać na wagę.

– Nie! – oburzył się burmistrz. – To atak osobisty!

Bogdan już nie słuchał. Kucnął i podniósł z ziemi mały kawałek metalu — fragment jednej z kłódek, której ktoś nie zdążył zabrać. Był nietypowy — nie zwykła kłódka ze sklepu, ale misternie grawerowana, z literą „K” na boku. Serce Bogdana zabiło szybciej. To „K” pojawiało się wszędzie.

Wieczorem w swoim biurze rozłożył na stole trzy przedmioty: srebrną klamkę z pierwszej sprawy, notes Marchwińskiego z rysunkami klamek i teraz fragment kłódki z mostu. Wszystkie miały coś wspólnego — ten sam symbol „K”.

— Ktoś tu robi kolekcję na mój temat — mruknął. — Albo kpi, albo ostrzega.

Z zamyślenia wyrwało go ciche miauknięcie. Otworzył drzwi i ujrzał kota — tego samego pręgowanego, którego wczoraj wyciągnął z windy. Kot siedział spokojnie i patrzył na niego. Do obroży miał przyczepioną małą karteczkę. Bogdan rozwinął ją ostrożnie. „Miłość jest tylko zamkiem. Prawdziwy klucz prowadzi do drzwi bez klamki.”

Bogdan zmarszczył czoło. Drzwi bez klamki? Brzmiało absurdalnie, ale coś mu podpowiadało, że to właśnie będzie kolejna sprawa.

— No pięknie — westchnął. — Koty jako listonosze. Jeszcze trochę, a zaczną mi tu przynosić rachunki za prąd.

Kot miauknął, jakby się zgadzał, i spokojnie odszedł w głąb korytarza, zostawiając Bogdana z kolejną zagadką i rosnącym poczuciem, że ktoś prowadzi go jak po sznurku.

Rozdział 5 — Drzwi bez klamki

Bogdan Klamka wiedział jedno: nic w tym miasteczku nie dzieje się przypadkiem. A już na pewno nie listy przyczepiane do obroży kota. „Drzwi bez klamki” — tak głosiła wiadomość. Z pozoru absurdalne, ale coś mu mówiło, że to wskazówka.

Postanowił zacząć od spaceru po okolicy. Miał swoje metody — nie mapy, nie akta, nie przesłuchania. Bogdan wierzył, że jeśli tylko przejdzie wystarczająco wiele uliczek, zaglądając tam, gdzie nikt normalny nie zagląda, to w końcu trafi na coś niezwykłego. I miał rację.

Wąska uliczka za starą kamienicą, w której od lat mieścił się sklep z używanymi książkami, wyglądała jak zapomniana przez Boga i urzędników. Śmietniki, odłażący tynk, zapach wilgoci i piwa. Ale w samym jej końcu, niemal ukryte w cieniu, były drzwi.

Nie były one jak każde inne. Ciężkie, drewniane, zdobione prostymi, ale solidnymi okuciami. Tyle że… nie miały klamki. Ani po jednej, ani po drugiej stronie.

— No, pięknie — mruknął Bogdan, podchodząc bliżej. — Drzwi bez klamki. To jak butelka bez kapsla. Albo jak kiełbasa bez musztardy.

Przyjrzał się im uważnie. Zamek był — i to skomplikowany, starego typu, jakich już prawie nikt nie używał. Mógłby go otworzyć śrubokrętem w trzy minuty, ale powstrzymał się. Instynkt mówił mu, że ktoś bardzo chce, by to właśnie on je otworzył.

I miał rację, bo na wysokości oczu ktoś przybił małą, mosiężną tabliczkę. Widniał na niej wyłącznie jeden znak: litera „K”.

— No to już przestaje być zabawne — szepnął Bogdan. — Ktoś tu robi ze mnie grę w kółko i krzyżyk.

Kiedy nazajutrz wrócił, by przyjrzeć się drzwiom za dnia, na miejscu była już Helena, bibliotekarka. Kobieta z notorycznie spiętym kokiem, okularami w grubych oprawkach i spojrzeniem, które potrafiło uciszyć całą salę czytelni.

— Panie Bogdanie — powiedziała bez powitania — słyszałam, że interesuje się pan tymi drzwiami.

— Plotki chodzą szybciej niż tramwaje — odparł, ale poczuł ukłucie niepokoju. — A co, zna je pani?

— Znam — skinęła głową. — Są tu od zawsze. Pamiętam je z dzieciństwa. Nikt nigdy przez nie nie wchodził, nikt nigdy nie widział, by się otwierały. A jednak co jakiś czas pojawiają się przy nich świeże ślady butów.

— A więc ktoś tu bywa — mruknął Bogdan. — A drzwi nie mają klamki. To ciekawe.

Helena poprawiła okulary i ściszyła głos. — W bibliotece natknęłam się na wzmiankę o „drzwiach do nigdzie”. Podobno prowadzą do części kamienicy, której nie ma na planach. A na marginesie księgi budowlanej ktoś narysował symbol…

— Litera K? — przerwał Bogdan.

— Skąd pan wie? — zdziwiła się bibliotekarka.

— Nazwijmy to zawodową intuicją — odparł, chowając ręce do kieszeni.

Wieczorem Bogdan wrócił do drzwi z kompletem narzędzi. Nie zamierzał już dłużej zwlekać. Otworzył torbę, wyjął wytrychy i przystąpił do pracy. Zamek stawiał opór — nie dlatego, że był trudny, ale dlatego, że ktoś najwyraźniej często go konserwował. To było jak pieczołowicie pielęgnowane zaproszenie.

Po kilkunastu minutach wreszcie kliknęło. Drzwi uchyliły się bezszelestnie. Za nimi panowała ciemność. Bogdan zapalił latarkę i zrobił krok w przód.

Pomieszczenie było obszerne, wilgotne, pachniało kurzem i starym drewnem. Ściany były gołe, tylko na jednej z nich wisiała półka. A na półce — rząd starych klamek. Srebrnych, mosiężnych, żelaznych, każda inna. Wszystkie dokładnie opisane.

Bogdan poczuł, że serce przyspiesza. Na samym końcu półki stała niewielka klamka z inicjałami „B.K.”.

— Cholera jasna — wyszeptał. — To już nie jest przypadek.

Nagle drzwi za nim zatrzasnęły się z hukiem.

Bogdan podskoczył, odwrócił się, ale klamki nie było — także od środka.

Z latarki padł snop światła na przeciwległą ścianę. W mroku stała sylwetka. Ktoś w długim płaszczu i kapeluszu. Twarz kryła się w cieniu, tylko błysk okularów zdradzał obecność człowieka.

— Panie Klamka — odezwał się głos niski, spokojny, zimny. — Wreszcie pan trafił tam, gdzie chciałem.

Bogdan przełknął ślinę.

— To pan rozrzucał te wszystkie zagadki? — zapytał, starając się brzmieć pewnie.

— To dopiero początek — odparł głos. — A klamka naprawdę zapadnie szybciej, niż pan sądzi.

Sylwetka poruszyła się i zniknęła w bocznym korytarzu, pozostawiając Bogdana samego w ciemnym pomieszczeniu, bez klamki, bez wyjścia i z poczuciem, że cała ta gra dopiero się zaczyna.

Bogdan spojrzał jeszcze raz na półkę z klamkami. Inicjały „B.K.” lśniły w blasku latarki. Cokolwiek się działo, jedno było pewne: ktoś znał go lepiej, niż on mógł to sobie wyobrażać, a to oznaczało kłopoty. Duże kłopoty.

Rozdział 6 — Sejf pełen niczego

Bogdan siedział w swoim biurze, próbując dojść do siebie po wydarzeniach z kamienicy. Drzwi bez klamki, tajemnicze muzeum, człowiek w płaszczu i klamka z jego inicjałami — to wszystko krążyło mu w głowie jak złowieszcza melodia. Nie spał pół nocy, a teraz, przy porannej kawie, miał nadzieję choć na chwilę spokoju.

Oczywiście nadzieja była płonna.

Do biura wparowała kobieta. Wysoka, szczupła, w garsonce tak perfekcyjnej, że aż zgrzytała z atmosferą obskurnego gabinetu. Pachniała drogimi perfumami, mówiła szybko i z wyraźnym poirytowaniem.

— Pan Klamka? — zapytała.

— W zależności od tego, kto pyta — odpowiedział, nie odrywając wzroku od kubka.

— Anna Nowicka. Jestem asystentką pana Krętowskiego. On pana potrzebuje. Natychmiast.

Bogdan westchnął. — A kimże jest ten pan Krętowski?

— Największy inwestor w mieście. Właściciel połowy kamienic. Człowiek, którego nazwisko pan chyba zna?

— Możliwe — odparł Bogdan. — Ale wie pani, ja bardziej się znam na zamkach niż na kamienicach.

— Właśnie o zamek chodzi — syknęła kobieta. — Sejf.

To słowo zadziałało jak klucz w starym mechanizmie. Bogdan poderwał się z krzesła, złapał torbę z narzędziami i ruszył za kobietą.

Rezydencja Krętowskiego wyglądała tak, jakby ktoś na siłę chciał udowodnić światu, że ma pieniądze. Marmurowe schody, fontanna w kształcie lwa, złote klamki w drzwiach (Bogdan uśmiechnął się ironicznie — oczywiście zwrócił na to uwagę).

Sam właściciel okazał się człowiekiem niskiego wzrostu, z brzuszkiem i wielkim sygnetem na palcu. Nerwowo pocierał dłonie, jakby bał się, że zaraz się roztopią.

— Panie Klamka! — zawołał. — To sprawa życia i śmierci!

— Raczej stali i żelaza — sprostował Bogdan. — Pani asystentka mówiła coś o sejfie.

Krętowski poprowadził go do gabinetu. W rogu, za masywnym biurkiem, stał sejf — wielki, pancerny, z pokrętłem i zamkiem cyfrowym.

— Odziedziczyłem go po ojcu — tłumaczył Krętowski, ocierając pot z czoła. — Nigdy nie był otwierany.

Myślałem, że w środku są papiery, obligacje, może kosztowności. A teraz, kiedy mam kłopoty finansowe, chciałem zajrzeć. Żaden ślusarz w mieście nie dał rady. Podobno tylko pan…

— Niech pan mówi od razu: ma pan nadzieję, że znajdziemy tam złoto — przerwał Bogdan. — Dobrze. Zobaczymy, co się da zrobić.

Praca nad sejfem trwała długo. Mechanizm był zardzewiały, ale jednocześnie niezwykle skomplikowany. Bogdan czuł, że ktoś specjalnie zadbał, by sejf nie był łatwy do otwarcia.

Po dwóch godzinach poczuł charakterystyczny klik. Obrócił powoli pokrętło, otworzył drzwi i… odsunął się zdumiony. Sejf był pusty. Cisza zawisła w powietrzu.

— Pusty? — jęknął Krętowski. — To niemożliwe!

— A jednak — odparł Bogdan. — Zero. Nawet papierosa ktoś nie zostawił.

Krętowski złapał się za głowę. — Ale… ale jak to?!

Bogdan pochylił się i zapalił latarkę. Przyglądał się wnętrzu sejfu centymetr po centymetrze. W kącie zauważył coś, co wyglądało jak zadrapanie. Zbliżył światło i zobaczył wyraźny znak — literę „K”. Zimny dreszcz przeszedł mu po plecach.

— Coś pan znalazł? — zapytał Krętowski z nadzieją.

— Raczej coś mnie znalazło — mruknął Bogdan. — Ktoś tu był przed nami. I zostawił swój podpis.

Wychodząc z rezydencji, Bogdan nie mógł się oprzeć wrażeniu, że coraz głębiej wpada w sieć, którą ktoś na niego zastawił. Najpierw klamka, potem kot, potem kłódki, teraz pusty sejf. Wszystko oznaczone tą samą literą. A najgorsze było to, że miał wrażenie, iż ktoś obserwuje każdy jego ruch.

Wieczorem wrócił do swojego biura. Ledwie zdążył zdjąć płaszcz, kiedy usłyszał znajome miauknięcie. Ten sam pręgowany kot siedział na parapecie, tym razem bez karteczki. Ale gdy Bogdan otworzył okno, zwierzak wskoczył do środka i… przyniósł w pysku mały kluczyk.

Kluczyk był stary, mosiężny, z wygrawerowaną literą „K”. Bogdan obejrzał go w milczeniu, a potem parsknął. — No to teraz już naprawdę zaczyna to wyglądać jak teatrzyk. Tylko ciekawe, kto siedzi w loży honorowej i klaszcze.

Kot zamruczał, jakby w odpowiedzi.

Bogdan położył kluczyk obok pozostałych przedmiotów: srebrnej klamki, fragmentu kłódki i notesu. Coraz wyraźniej widział, że wszystkie sprawy prowadzą do jednego finału. Ale do czego miał pasować ten klucz? I jakie drzwi mógł otworzyć? Tego miał się dowiedzieć szybciej, niż by się tego mógł spodziewać.

Rozdział 7 — Klamka zapadła

Wieczorne miasteczko wyglądało sennie, ale Bogdan wiedział, że pod tą sennością kryje się ciemna strona. Każda miejscowość miała swoje sekrety, a w jego mieście sekret miał twarz gangstera o nazwisku Jerzy „Jastrząb” Jastrzębski. Właściciel kilku szemranych lokali, dłużnik połowy banków i strach większości mieszkańców.

Bogdan nigdy nie miał z nim do czynienia — i bardzo mu to odpowiadało. Wolał zajmować się drzwiami, które nie chciały się otworzyć, niż ludźmi, których nie chciało się spotykać. Ale tej nocy wszystko się zmieniło.

Sprawa przyszła do niego niespodziewanie. Około północy do biura Bogdana zapukał młody chłopak — blady, nerwowy, ubrany za dobrze jak na swoje lata.

– Pan Klamka? – wyszeptał.

– A kto pyta? – mruknął Bogdan, ziewając.

– Marek… Marek Jastrzębski. Syn Jerzego.

Bogdan uniósł brwi. – A to niespodzianka.

— Mój ojciec… zniknął — powiedział chłopak, rozglądając się niespokojnie. — Wyszedł z biura wczoraj wieczorem i nikt go od tej pory nie widział. Ale w gabinecie znaleziono coś dziwnego.

– Co takiego?

Marek wyjął z kieszeni przedmiot owinięty w chustkę. Położył go na biurku. Bogdan rozwinął materiał i zobaczył… klamkę. Mosiężną, masywną, wyrwaną z drzwi. Na jej boku wygrawerowana była litera „K”.

Bogdan poczuł zimny dreszcz.

– To leżało na podłodze jego biura – wyszeptał Marek. – I… trochę krwi.

– A policja?

— Policja? — chłopak prychnął. — Policja nie tknie sprawy mojego ojca. Każdy wie, że miał wrogów. Pan jest jedyną osobą, która… no… zna się na takich sprawach.

Bogdan spojrzał na niego surowo. – Synu, ja się znam na zamkach, nie na gangsterach.

— Ale tu chodzi o drzwi! — wyrzucił z siebie Marek. — Drzwi, które prowadzą do jego tajnego pokoju. Tylko ojciec znał hasło. Teraz pokój jest zamknięty, a ojca nie ma.

Bogdan nie powinien był się mieszać. Rozsądek podpowiadał: odpuść. Ale coś w nim nie dawało za wygraną. Zbyt wiele tropów prowadziło do tej litery „K”. A klamka wyrwana z drzwi gangstera wyglądała jak kolejny fragment układanki.

Wkrótce potem znalazł się w ciemnym biurze Jastrzębskiego, w budynku, który kiedyś był hurtownią, a teraz pełnił funkcję szemranego klubu. Marek prowadził go przez korytarze, aż dotarli do masywnych, stalowych drzwi.

– To tutaj – szepnął. – Pokój ojca.

Drzwi były niezwykłe — nowoczesny system elektroniczny, czytnik kart, panel z klawiaturą, dodatkowa zasuwka. Bogdan gwizdnął cicho.

– Ładna robota. Pański ojciec musiał naprawdę mieć coś do ukrycia.

– Pomoże pan?

Bogdan rozejrzał się, wyjął narzędzia i zabrał się do pracy. System był trudny, ale nie niemożliwy. Gdyby miał czas i spokój, poradziłby sobie bez problemu. Niestety — spokoju zabrakło.

Nagle usłyszał kroki. Ciężkie, zdecydowane.

– Ktoś idzie! – syknął Marek.

Bogdan jeszcze raz spojrzał na panel, po czym zdecydował się na ryzykowny manewr. Użył małego generatora prądu, który miał na awaryjne okazje. Panel zapiszczał, światła zamigały i drzwi otworzyły się z przeciągłym jękiem.

— No to mamy otwarte — rzucił Bogdan. — Ale nie wiem, czy długo.

W środku znajdowało się eleganckie, ale dziwnie zimne pomieszczenie. Biurko, szafa, barek z drogim alkoholem. Na ścianie wisiał obraz przedstawiający ptaka w locie — oczywiste nawiązanie do pseudonimu „Jastrząb”.

Ale najważniejsze było coś innego. Na biurku leżała kartka. A na niej napisane starannym pismem: „Klamka zapadła.”

Bogdan poczuł, jak włosy stają mu dęba.

— To kpina — syknął. — Ktoś bawi się ze mną w kotka i myszkę.

Marek chwycił kartkę drżącymi dłońmi. – Co to znaczy?

— To znaczy, że pański ojciec nie zniknął przypadkiem — odparł Bogdan. — To część większej gry. A ja właśnie wpadłem w sam jej środek.

Nagle drzwi za nimi zatrzasnęły się z hukiem. Panel zgasł.

— Jesteśmy zamknięci! — krzyknął Marek.

Bogdan podszedł i nacisnął, ale nic. Drzwi były jak zabetonowane.

— Ktoś nas tu właśnie urządził — mruknął. — I obawiam się, że dowiemy się więcej, niż byśmy chcieli.

Wtedy w rogu pokoju rozległ się dźwięk — ciche kliknięcie. Obraz z jastrzębiem odsunął się, odsłaniając ukrytą wnękę. W mroku migotało czerwone światełko, jak oko kamery.

Bogdan patrzył na nie, wiedząc, że ktoś właśnie obserwuje każdy jego ruch. I że gra stała się naprawdę śmiertelnie poważna.

Rozdział 8 — Morderstwo na klatce

Bogdan nie zdążył jeszcze otrząsnąć się z wydarzeń w gabinecie Jastrzębskiego, kiedy na jego biurku zadzwonił telefon. Stary, bakelitowy, ostry dzwonek rozdarł ciszę biura niczym budzik w niedzielny poranek.

– Halo, Klamka – mruknął do słuchawki, półprzytomny po nieprzespanej nocy.

— Pan musi natychmiast przyjść na ulicę Słoneczną 14 — usłyszał w odpowiedzi zdenerwowany głos. — Morderstwo!

Bogdan zamrugał. — A to ja wyglądam na policję?

— Nie… ale wszyscy wiedzą, że pan się zna na… no… zamkach, drzwiach, klatkach! — rozmówca zawiesił głos, jakby sam się zorientował, że brzmi to absurdalnie. — Proszę przyjść! Policja jeszcze nie wie. To sprawa sąsiedzka… delikatna.

Bogdan westchnął ciężko. Wiedział, że i tak pójdzie — ciekawość zawsze była silniejsza niż zdrowy rozsądek.

Kamienica przy Słonecznej była typowa: obdrapana elewacja, skrzypiące schody, zapach kapusty z jednego mieszkania i kota z drugiego. Ale na klatce schodowej tym razem czuło się coś jeszcze — atmosferę strachu.

Na trzecim piętrze, u stóp schodów, leżał mężczyzna. Ubrany w szary płaszcz, okulary przekrzywione, twarz zastygła w grymasie zdziwienia. Z tyłu głowy ciemniała plama krwi.

Wokół zebrało się kilku lokatorów. Każdy coś mówił, każdy widział co innego.

— To musiał być złodziej! — krzyczała starsza pani w różowym szlafroku. — Widziałam, jak się kręcił po klatce!

— Złodziej? — prychnął młody chłopak w dresie. — To na pewno był ten facet z drugiego piętra. Zawsze chodzi w czapce i coś knuje.

— Bzdura! — wtrąciła się sąsiadka z pieskiem. — Słyszałam kłótnię! Ktoś się z nim sprzeczał chwilę przed tym, jak spadł!

Bogdan przetarł oczy. – Państwo wybaczą, ale czy ktoś w ogóle wezwał policję?

Zapadła niezręczna cisza. W końcu starsza pani szepnęła: — Myśmy pomyśleli, że może pan Klamka szybciej coś wymyśli…

Bogdan kucnął przy ciele. Pierwsze, co zauważył, to dłoń denata. Mężczyzna ściskał w palcach mały przedmiot. Ostrożnie wyjął go i uniósł do światła. Był to… fragment klamki. Znów ta sama litera „K” wygrawerowana na metalu.

— No pięknie — mruknął Bogdan. — Już się bałem, że w końcu trafię na trupka bez mojej specjalności.

Przyjrzał się jeszcze bliżej. Rana na głowie wskazywała, że mężczyznę uderzono czymś ciężkim, ale nie wyglądało to na zwykły upadek. A poza tym — na schodach nie było śladów poślizgu, żadnej krwi rozmazanej, żadnych znaków szarpaniny. Ktoś go tu podrzucił.

— Proszę państwa — powiedział wstając — opowiedzcie jeszcze raz, co widzieliście. Ale po kolei.

Relacje były równie chaotyczne, co mieszkańcy kamienicy.

Starsza pani upierała się, że widziała złodzieja. Młody chłopak obstawał przy sąsiedzie z drugiego piętra. Kobieta z pieskiem była przekonana, że słyszała kłótnię, ale nie potrafiła powiedzieć, kto się kłócił.

Bogdan westchnął. — Świetnie. Trzy osoby, trzy wersje. Klasyka. Zajrzał do mieszkania ofiary — drzwi były uchylone. W środku panował dziwny porządek. Na stole stała filiżanka jeszcze ciepłej kawy, a na krześle wisiał płaszcz. Jakby mężczyzna wyszedł tylko na chwilę… i już nie wrócił. Na biurku leżała kartka. A na niej staranne pismo: „Hasło do drzwi.”

Bogdan poczuł znajome mrowienie w karku. Kolejna wskazówka. Kolejna część gry. Gdy wychodził z mieszkania, na schodach zauważył kota. Tego samego, pręgowanego, z którym już zdążył się zaprzyjaźnić. Tym razem zwierzak miał na szyi zawieszony mały breloczek. Bogdan podniósł go i obejrzał. Był to miniaturowy klucz USB.

— A więc teraz bawimy się w komputery — mruknął. — Świetnie. Jeszcze trochę i każą mi się logować do internetu przez dziurkę od klucza. Kot zamruczał i zniknął na górnym piętrze, jakby nic się nie stało.

Bogdan wsunął pendrive do kieszeni. Wiedział, że czeka go kolejna zagadka — tym razem bardziej nowoczesna niż wszystkie poprzednie. Ale najpierw trzeba było wezwać policję, bo trup na klatce, nawet jeśli wpisywał się w dziwną serię zagadek z literą „K”, wciąż był trupem, a z trupami żartów nie było.

Rozdział 9 — Hasło do drzwi

Bogdan nigdy nie przepadał za komputerami. Wolał śrubokręt, wytrych i dobry zamek do roboty niż stukot klawiatury. Ale tej nocy, siedząc przy swoim biurku, musiał przyznać, że świat idzie do przodu. A wraz z nim — i zagadki.

Na blacie leżał pendrive, ten sam, który przyniósł mu pręgowany kot z kamienicy przy Słonecznej.

Wyglądał niepozornie — kawałek plastiku, metalowy konektor. Ale Bogdan miał przeczucie, że w środku kryje się coś, co pchnie sprawę dalej. Problem w tym, że jego własny komputer ledwo zipiał. Był to staruszek pamiętający jeszcze czasy, kiedy Internet łączył się przez skrzek modemu. Bogdan stuknął w obudowę. — No dalej, staruszku, jeszcze jedna sprawa. Potem cię odłączę na emeryturę.

Gdy podłączył pendrive, ekran zamrugał i pojawiło się okno. „Podaj hasło” — głosił komunikat. Hasło do pliku o nazwie DRZWI. TXT.

Bogdan prychnął. – Oczywiście. Zawsze musi być trudniej.

Usiadł i zaczął myśleć. W głowie pojawiły mu się wszystkie kartki, które znalazł wcześniej: „Klamka zapadła”, „Hasło do drzwi”… Każda wskazówka brzmiała jak fragment większej układanki.

Spróbował wpisać „Klamka”. Komputer odmówił. „Zamek”? Nie. „Jastrząb”? Też nic.

Westchnął. — Gdybym był gangsterem, jakie hasło bym ustawił? „Pieniądze”? „Wódka”? „Mocnyhasło123”?

Kolejna odmowa.

Wtedy Bogdan przypomniał sobie obraz z gabinetu Jastrzębskiego — jastrząb w locie. I wyrwaną klamkę z literą „K”. I ciało na klatce, które trzymało fragment tej samej klamki. Wszystko kręciło się wokół litery.

Wpisał powoli: KLAMKA. Ekran zamrugał. Hasło przyjęte.

Na monitorze pojawił się plik tekstowy. Kilka linijek, ale każda sprawiała, że Bogdan czuł, jak serce mu przyspiesza: „Most Miłości, północ. — K.”

Bogdan poczuł chłód w karku. Most Miłości… miejsce, gdzie wcześniej zginęły wszystkie kłódki zakochanych. Kolejny fragment układanki prowadził go właśnie tam. Ale zanim wyszedł, zauważył jeszcze coś. W folderze był drugi plik — zaszyfrowany, oznaczony jako „SEJF”. Komputer podpowiadał: potrzebne drugie hasło.

– Świetnie – mruknął Bogdan. – Jedne drzwi się otworzyły, ale za nimi kolejne. Klasyka.

Nie miał czasu, żeby teraz się nad tym głowić. Most Miłości czekał. Miasto spało, gdy Bogdan szedł przez ciemne ulice. Lampy świeciły nierówno, psy szczekały gdzieś w oddali. Nad rzeką panowała mgła, która otulała most jak zasłona.

Na barierkach widać było ślady po kłódkach, które ktoś wcześniej odciął. Metalowe pręty miały rysy po piłach, a pod mostem, w wodzie, błyszczały porzucone kawałki żelaza.

Bogdan rozejrzał się. Północ zbliżała się nieubłaganie. Stał tam sam, czekając. Nagle z mgły wyłoniła się sylwetka. Ktoś wysoki, w długim płaszczu, twarz ukryta w cieniu.

— Panie Klamka — odezwał się głos, spokojny, ale chłodny. — Wreszcie.

Bogdan poczuł, jak serce bije mu szybciej. – To pan rozdaje te wszystkie klamki?

Człowiek w płaszczu zaśmiał się krótko. — Klamki to tylko symbole. Prawdziwe drzwi dopiero się otwierają.

Zrobił krok do przodu. W ręku błysnęło coś metalowego — klucz, stary, ozdobny, jak z dawnego zamku.

— Prawda jest bliżej, niż się panu wydaje — szepnął nieznajomy. — Ale musi pan mieć odwagę przekroczyć próg.

Bogdan otworzył usta, by coś odpowiedzieć, ale wtedy mgła zgęstniała, a postać zniknęła tak nagle, jak się pojawiła.

Na barierce mostu został tylko ten stary, ciężki klucz. Bogdan wziął go do ręki i poczuł, że jest zimny jak lód.

– No pięknie – mruknął. – Znowu ktoś przede mną zamknął drzwi. Ale tym razem mam klucz.

Wracając do biura, wiedział jedno. Gra weszła w decydującą fazę.

A odpowiedzi znajdzie tylko wtedy, gdy odważy się zajrzeć za ostatnie drzwi.

Rozdział 10 — Ostatnia klamka

Bogdan siedział przy biurku, wpatrując się w ciężki, ozdobny klucz, który dostał od nieznajomego na Moście Miłości. Leżał na środku stołu, jakby sam z siebie miał zaraz coś wyjaśnić. Metal lśnił w słabym świetle lampy, a rękojeść klucza układała się w kształt litery „K”.

— Wszystko prowadzi do tej samej litery — mruknął do siebie. — Klamka, klucz, kartki. Ktoś tu sobie robi teatr jednego znaku. Ale w tym teatrze trupów nie brakowało.

Przypomniał sobie ciało na klatce, zaciśniętą w dłoni klamkę. Przypomniał sejf, który miał być pusty. Przypomniał Jastrzębia, którego los wciąż pozostawał tajemnicą. Wszystko było powiązane, choć jeszcze nie wiedział jak.

Na ekranie komputera wciąż widniał drugi plik z pendrive’a — zaszyfrowany „SEJF”. Bogdan wyjął stary klucz z kieszeni i przyjrzał mu się jeszcze raz. Na odwrocie rękojeści dostrzegł małe cyfry: 2410. Spróbował wpisać je jako hasło.

Komputer zapiszczał i plik otworzył się natychmiast. Na monitorze pojawił się długi tekst. Bogdan czytał go powoli, a każde kolejne zdanie sprawiało, że poczucie absurdu i grozy mieszały się ze sobą w dziwny koktajl.

„Ten, kto znajdzie tę wiadomość, musi wiedzieć, że wszystkie sprawy — od klamek znikających z drzwi, po sejfy i kłódki — były próbą. Testem. Kto rozumie drzwi, ten rozumie ludzi. Kto potrafi otworzyć to, co zamknięte, potrafi też odkryć prawdę. Jeśli czytasz to, Bogdanie Klamko, znaczy, że przeszedłeś próbę. Spotkaj się w piwnicy starej kamienicy przy Rynku. Drzwi bez klamki czekają.”

Bogdan poczuł, jak ściska go w żołądku. Drzwi bez klamki… Przecież już je widział. Tajemnicze, bezużyteczne, które kiedyś zbadał i nic w nich nie znalazł. Ale może nie chodziło o drzwi same w sobie, tylko o to, co za nimi. Wiedział, że nie może odpuścić.

Noc była zimna, kiedy podszedł do starej kamienicy. Miasto spało, tylko księżyc wisiał nad dachami jak milczący świadek. Zszedł do piwnicy, gdzie ściany pachniały wilgocią i kurzem.

Drzwi bez klamki stały przed nim, ciche i niewzruszone. Bogdan wyjął klucz. Pasował idealnie do zamka, którego wcześniej nie dostrzegł — ukrytego pod cienką warstwą farby.

Przekręcił. Mechanizm zazgrzytał. Drzwi otworzyły się ciężko, jakby nie były używane od lat. Za nimi znajdował się pokój. Nie był pusty. W środku stało kilku ludzi. Twarze mieli zasłonięte, ale Bogdan rozpoznał jedną sylwetkę — wysoką, zgarbioną, o znajomym ruchu dłoni. To był Jastrząb.

– Wreszcie – odezwał się. – Wiedziałem, że przyjdziesz.

– Pan żyje? – Bogdan uniósł brwi.

Jastrząb uśmiechnął się krzywo. — Wszystko było potrzebne. Te wszystkie sprawy, zagadki, symbole. Musiałem sprawdzić, czy ktoś taki jak pan istnieje.

– Sprawdzać mnie? Po co?

Jastrząb podszedł bliżej. — Bo nadchodzi coś większego. Drzwi, których nie otworzy nikt inny. Potrzebuję człowieka, który rozumie mechanizmy, który widzi to, czego inni nie widzą. A pan, panie Klamka, udowodnił, że nim jest.

Bogdan zaśmiał się gorzko. – Czyli wszystkie te klamki, sejfy, kłódki… to były tylko rekwizyty w

pana teatrze?

– Dokładnie tak.

Bogdan poczuł, jak krew w nim buzuje. – A ci ludzie? Ci, którzy zginęli?

Twarz Jastrzębia stężała. – Ofiary… są nieuniknione. Ale cel jest większy.

Bogdan spojrzał mu prosto w oczy. – To nie jest gra, Jastrząb. To morderstwa.

W pokoju zapadła cisza. Nagle ktoś zgasił światło. Rozległ się rumor, krzyki, huk przewróconego krzesła. Bogdan poczuł, jak ktoś go szarpie, potem popycha w stronę wyjścia.

Gdy światło wróciło, drzwi bez klamki były znów zamknięte, a w piwnicy panowała pustka. Jastrząb zniknął. Na podłodze leżał tylko kolejny fragment klamki — ostatni element układanki. Tym razem grawer mówił jasno: „Koniec”. Bogdan podniósł go i poczuł, że gra jeszcze się nie skończyła. Bo choć to była ostatnia klamka tej serii, prawdziwe drzwi dopiero się otwierały.

Wracając nad ranem do biura, wiedział jedno: ktoś testował jego umiejętności, a Jastrząb był tylko częścią większej układanki. A gdzieś tam, za kolejnymi drzwiami, czekała prawdziwa odpowiedź.

Epilog

Poranek w biurze Bogdana Klamki pachniał kawą i kurzem. Siedział w swoim fotelu, który skrzypiał przy każdym ruchu, i wpatrywał się w ostatni kawałek klamki z napisem „Koniec”. Leżała na biurku obok kubka i stosu notatek, jakby szydziła z niego samym swoim istnieniem.

— Koniec… — mruknął Bogdan. — A ja mam dziwne wrażenie, że to dopiero początek

Za oknem miasto budziło się do życia. Ludzie szli do pracy, dzieci biegły do szkoły, a nad wszystkim unosił się zapach świeżego chleba z piekarni na rogu. Normalne życie toczyło się dalej, jakby nikt nie wiedział, że w cieniu ulic ktoś prowadził grę na śmierć i życie, w której rekwizytami były klamki, sejfy i drzwi bez uchwytów.

Bogdan nalał sobie kawy i usiadł wygodniej. W głowie miał mętlik. Jastrząb żył, a więc całe jego zniknięcie i ślady krwi były mistyfikacją. Ale kto naprawdę stał za tym wszystkim? I co znaczyły słowa o „drzwiach, których nie otworzy nikt inny”?

Kot, jakby w odpowiedzi, wskoczył na biurko i zwinął się tuż obok klamki. Zamruczał cicho, jakby drwił z całej sytuacji.

– Ty coś wiesz, co? – Bogdan pogłaskał go po grzbiecie. – Ale się nie wygadasz.

Telefon zadzwonił. Zwyczajny dźwięk, a jednak Bogdan poczuł, że w tej chwili świat znowu się zmienia. Podniósł słuchawkę.

— Pan Klamka? — odezwał się głos, niski, spokojny, ale beznamiętny. — Jeśli chce pan znać prawdę, proszę jutro o północy być na dworcu. Tylko pan.

Połączenie się urwało.

Bogdan odłożył słuchawkę i westchnął.

— A więc… koniec jednej sprawy i początek następnej — powiedział do kota. — Wygląda na to, że drzwi przede mną jeszcze się nie zamknęły.

Kot zamrugał i zamruczał głośniej. A Bogdan Klamka wiedział, że epoka drobnych, lokalnych zagadek właśnie dobiegła końca. I że wkrótce przyjdzie mu zmierzyć się z drzwiami, za którymi kryła się nie tylko tajemnica, ale i prawdziwe niebezpieczeństwo.

Część II

„Bogdan Klamka i drzwi bez wyjścia”

Rozdział 1 — „Dworzec o północy”

Noc na dworcu miała w sobie coś z innego świata. W dzień panował tu chaos, pociągi przyjeżdżały i odjeżdżały, podróżni biegali w różne strony, a kioskarz krzyczał, że gazety zaraz się skończą. Ale o północy wszystko zamierało. Zamiast tłumu ludzi były tylko pustki i echo kroków odbijające się od ścian.

Bogdan Klamka pojawił się tam punktualnie, choć z lekkim dreszczem na plecach. Nie miał zwyczaju włóczyć się po dworcach o takich porach, ale tajemniczy telefon sprzed doby nie dawał mu spokoju.

Zamiast garnituru miał na sobie swoją zwykłą, trochę znoszoną kurtkę i czapkę z daszkiem, która nadawała mu wygląd człowieka, co bardziej nadaje się do odkręcania zawiasów niż do rozwiązywania zagadek. W kieszeni trzymał nieśmiertelny scyzoryk i latarkę, którą dostał jeszcze od ojca. Nigdy nie wiadomo, co się przyda.

Dworzec był niemal pusty. Tylko gdzieś na ławce spał bezdomny, a w oddali stukot miotły oznaczał, że nocny sprzątacz pilnuje swojego rewiru. Bogdan usiadł na ławce w cieniu, obserwując peron trzeci, bo właśnie tam miał się pojawić człowiek, który znał prawdę.

Minuty mijały powoli. Zegar nad halą główną wskazywał dwanaście pięć, potem dwanaście dziesięć.

Wreszcie usłyszał szybkie kroki. Mężczyzna w długim płaszczu, z teczką pod pachą, rozejrzał się nerwowo i skierował wprost ku Bogdanowi. Twarz miał wychudzoną, zarośniętą kilkudniowym zarostem, a oczy jakby wypalone od braku snu. Usiadł obok, nie patrząc Klamce w oczy, i powiedział półszeptem:

— Pan musi wiedzieć. Nie ma już czasu.

Podał mu teczkę, jakby przekazywał świętość, a nie kilka kartek papieru. Bogdan uchylił wieko i zobaczył, że w środku są stare plany miasta. Ale nie zwykłe mapy — dziwne rysunki, podziemne korytarze, oznaczone symbole klamek, drzwi i sejfów. Na marginesach odręczne notatki: litera „K” powtarzana w różnych miejscach, obok dopiski „przejście”, „punkt zbiórki”, „test”.

— Kto panu to dał? — spytał Bogdan, ale nie zdążył usłyszeć odpowiedzi.

Świst powietrza i nagły trzask przerwały ciszę dworca. Mężczyzna drgnął, wydał z siebie stłumiony jęk i osunął się na ławkę. Strzał? Nie — Bogdan nie usłyszał wystrzału. Raczej ciche uderzenie czegoś ostrego. Na płaszczu pojawiła się ciemna plama. Ktoś zadał mu cios nożem, tak szybko, że Klamka nawet nie zauważył, skąd to przyszło.

Instynktownie rzucił się na ziemię i zobaczył dwóch ludzi oddalających się w stronę wyjścia.

Wysocy, w ciemnych kurtkach, jeden z nich miał kaptur głęboko nasunięty na twarz.

— Stójcie! — krzyknął Bogdan, ale wiedział, że to na nic. Oni nie zamierzali się zatrzymywać.

Przez moment wahał się, czy zostać przy umierającym mężczyźnie, czy gonić sprawców. Ostatecznie ściskając w ręku teczkę, ruszył za nimi, biegnąc przez pustą halę. Echo jego kroków niosło się jak grzmot. Tamci wpadli w boczny korytarz prowadzący na rampę towarową. Bogdan pobiegł za nimi, ale kiedy dotarł na miejsce, zobaczył tylko uchylone drzwi i migający neon.

Napastnicy zniknęli.

Sapnął ciężko, próbując złapać oddech. Wiedział, że nie da rady ich dogonić. Wrócił więc na peron trzeci. Mężczyzna w płaszczu już nie żył. Leżał nieruchomo, z otwartymi oczami, które patrzyły w sufit, jakby widziały coś, czego Bogdan nigdy nie zrozumie.

Klamka ścisnął mocniej teczkę. To była jedyna wskazówka, którą miał. W tym momencie odezwał się znajomy dźwięk — skrzypnięcie drzwi. Spojrzał w stronę wyjścia i zobaczył, że nocny sprzątacz zatrzymał się, patrząc na niego z przestrachem. Musiał wszystko widzieć. Bogdan zrobił krok w jego stronę, ale sprzątacz natychmiast odwrócił się i zniknął w korytarzu, zostawiając za sobą tylko odgłos uciekających kroków.

Bogdan poczuł, że znalazł się w samym środku czegoś, co znacznie przekracza zwykłe sprawy detektywistyczne. Ktoś grał w grę, której reguł jeszcze nie rozumiał.

Wyszedł z dworca, starając się wyglądać jak zwyczajny przechodzień. Wiatr hulał po pustych ulicach, a światła latarni tworzyły długie cienie. W jego rękach teczka wydawała się nagle ważyć tonę.

— Drzwi bez klamki — mruknął do siebie. — Drzwi, które otworzy się dopiero wtedy, kiedy będę gotowy.

Nie wiedział jeszcze, co to oznacza, ale miał przeczucie, że ta noc była dopiero początkiem.

Rozdział 2 — „Miasto pod miastem”

Bogdan wrócił do swojego biura nad ranem, zmarznięty, zmęczony i jeszcze bardziej skołowany niż zwykle. Teczka leżała na biurku, a on sam siedział w fotelu, popijając gorącą herbatę z cytryną, którą tym razem zaparzył tak mocną, że smakowała jak lekarstwo.

Przeglądał kolejne kartki, starając się znaleźć sens w tych dziwnych rysunkach. Wszystko wyglądało jak plany piwnic i tuneli, których istnienia nigdy nie podejrzewał. W niektórych miejscach zaznaczono kółka i znaki przypominające klamki, inne oznaczono literą „K”. Jedna kartka miała napisane na marginesie słowo: „przejście”.

Bogdan znał to miasto jak własną kieszeń. Przez lata pracy jako ślusarz odwiedził setki domów, piwnic i bram, od bloków na przedmieściach po stare kamienice w centrum. Ale o żadnych podziemiach w takim kształcie nigdy nie słyszał. Nawet Helena z biblioteki, która miała w głowie całą historię miasteczka, nic mu nie wspominała. To znaczyło jedno: ktoś naprawdę się postarał, żeby te korytarze były zapomniane.

Następnego dnia, udając że idzie tylko po bułki do piekarni, Bogdan ruszył na Stare Miasto. Plan z teczki prowadził go w stronę jednej z najstarszych kamienic, w której kiedyś mieściła się fabryka nici. Teraz budynek był prawie pusty, tylko parter zajmował tani sklep spożywczy, a wyższe piętra wynajmowali ludzie, którzy woleli, by nikt się nimi nie interesował.

Klamka wszedł na podwórze. Było cicho, tylko koty kręciły się przy śmietniku. Spojrzał na plan. Zaznaczone było tu jakieś wejście do podziemi. Zaczął obchodzić kamienicę, aż w końcu dostrzegł stare, zardzewiałe drzwi piwniczne. Kłódka wyglądała na nie do ruszenia dla zwykłego przechodnia, ale dla Bogdana to była kwestia kilku minut. Wyciągnął swój zestaw wytrychów i z wprawą, którą zdobywał przez lata, otworzył ją niemal bezgłośnie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 47.25
drukowana A5
za 59.2