E-book
15.75
drukowana A5
29.62
drukowana A5
Kolorowa
50.85
Przygoda kota Eustachego

Bezpłatny fragment - Przygoda kota Eustachego


Objętość:
70 str.
ISBN:
978-83-8369-755-0
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 29.62
drukowana A5
Kolorowa
za 50.85

Partnerem wydania książki jest Chrześcijańska Szkoła i Przedszkole Montessori w Gdańsku.

montessori.gda.pl



WIĘCEJ KOCICH PRZYGÓD ZNAJDZIECIE W SŁUCHOWISKU „OJACIEKOCIE!”


Ojaciekocie! to bajki felinoterapeutyczne skierowane przede wszystkim dla dzieci, ale sprawdzą się w przypadku każdego miłośnika czworonogów. Występujące tam koty przybliżą zwyczaje swojego gatunku, ale także skupią się na typowo ludzkich sprawach, dzięki czemu słuchacze będą mogli utożsamić się z ich przygodami.


Bajki są przygotowane przez certyfikowanego instruktora felinoterapii, więc są sprawdzone pod kątem merytorycznym i mogą być wykorzystywane do celów terapeutycznych. Sprawdzą się także jako słuchowisko w szkole czy w domu.


Słuchowisko znajdziecie na platformach streamingowych!

PROLOG

Nazywam się Eustachy i jestem kotem. Ludzie mówią o mnie “brytyjczyk”, choć z Wielką Brytanią nie mam nic wspólnego. Ba, nawet nie znam angielskiego. Nie potrafię nawet przetłumaczyć napisu “cold river”, który znajduje się na pysznych puszkach, serwowanych przez moich kochanych opiekunów. Chyba jest to jakaś nazwa ryby, bo wyczuwam w nich rybne akcenty — a bardzo lubię rybki. W ogóle jedzenie to jedna z moich ulubionych rzeczy, ale nie o tym była mowa… Określenie “brytyjczyk” wiąże się z moją rasą. Oficjalnie jestem określany jako kot brytyjski krótkowłosy, choć to dla mnie kolejny paradoks. Przecież mam sierść a nie włosy, a do tego nie jest wcale krótka! Gdy przychodzi zima, to poszerzam się o kilka centymetrów, by było mi cieplej. Oczywiście nie chodzi o moją wagę — po prostu jestem puszystym kotkiem ze względu na okazałą sierść. Żaden weterynarz nie wmówi mi, że jest inaczej! Jeszcze zabawniejsza jest kwestia mojego umaszczenia, które jest określane jako niebieskie… Rozumiem, że ludzie miewają problemy z kolorami, ale nawet mało rozgarnięty pies zauważy, że nie jestem niebieski. W końcu nie jestem smerfem ani innym stworem. Jestem pięknym, szarym kocurem i basta!

Ludzkie nazewnictwo jest skomplikowane i szkoda mojego cennego czasu na rozmyślanie o tym. W końcu muszę odpocząć przed przeganianiem gołębi z parapetu. Podobno określenie brytyjczyk wiążę się z pochodzeniem moich przodków. Moi prapraprapraprapradziadkowie zostali sprowadzeni na tereny brytyjskie przez legiony rzymskie, które chciały pozbyć się wszechobecnych szczurów. Nie chce mi się wierzyć, że tak chętnie walczyli oni ze szczurami, ale może kiedyś było inaczej. Teraz na szczęście nie muszę z nikim walczyć — chyba, że z nową zabawką.

Urodziłem się w Gdańsku i to właśnie tutaj mieszkam. Najpierw mieszkałem z całą rodzinką u hodowcy, a po dwunastu tygodniach przyjechali po mnie jacyś ludzie. Najpierw byłem bardzo zszokowany i nie chciałem nigdzie jechać, bo nawet nie wiedziałem kto to jest i w jakim celu zabiera mnie od moich bliskich. Okazało się, że ci ludzie stali się moją pańcią i moim pańciem. Mimo początkowej niechęci, teraz jestem ogromnie wdzięczny, że trafiłem akurat do nich.

Żyjemy sobie spokojnie w jednym z gdańskich bloków i cieszy mnie to, bo mam dobry punkt do obserwacji podwórka. Jeśli miał bym powiedzieć co lubię najbardziej — oczywiście poza jedzeniem i spaniem — byłoby to właśnie oglądanie świata przez okno. Niestety regularnie zakłócają to gołębie, ale wystarczy, że na nie nakrzyczę i znikają z parapetu. Nie rozumiem tego, że śmią mi zasłaniać widok, skoro same mają skrzydła i mogą usiąść nawet na dachu. Ja tego zrobić nie mogę, gdyż po pierwsze jestem kotem niewychodzącym, a po drugie nie mam skrzydeł. A nawet gdybym je miał, to nie wiem czy byłyby w stanie unieść moje szlachetne ciało. Oczywiście ze względu na puszystą sierść! Chyba nie muszę tego powtarzać.

Pańcia i Pańcio niemal codziennie wychodzą i zostawiają mnie na kilka godzin. Mówią, że idą do pracy. Wtedy ja też czuję się zobowiązany do pracy i kładę się przy oknie, by monitorować nasze osiedle. W końcu jak ludzie pracują na nasze puszki, to my możemy chociaż sprawdzić, czy ich osiedla nie są w niebezpieczeństwie. Wydaje mi się to sprawiedliwym interesem. Oczywiście zgodnie z kodeksem zwierzęcia domowego, mam prawo do nieograniczonych przerw na jedzenie, picie czy sen. Nie wspominając o kuwecie, przy której da się nieźle napracować. Ludzie mają łatwiej, bo spuszczają swoje nieczystości w tym dziwnym szumiącym portalu. Ja natomiast muszę mozolnie zakopywać wszystko w kuwecie. A później ludzie to wygrzebują i wrzucają do swojego szumiącego portalu — co za nielogiczna, podwójna robota…

O czym ja właściwie mówiłem? A tak! O pracy. Czasami mój dzień pracy wygląda tak, że przyjmę strategiczną pozycję przy oknie i chcę obserwować, ale tak zmęczę się samym wskoczeniem na parapet, że zbyt łatwo zasypiam. No cóż ja poradzę, że taki senny kociak ze mnie? Jednak moje ulubione miejsce do spania znajduje się gdzieś indziej. W kuchni na blacie stoi pewne naczynie, które ludzie nazywają brytfanką. Specyficzna nazwa, ale dla mnie jest to po prostu posłanie. Może dość oryginalne, mało puchowe i z miesiąca na miesiąc coraz bardziej ciasne, ale mi odpowiada. Lubię tak sobie skoczyć z parapetu na blat, przejść się majestatycznie w stronę lodówki i wylądować w tym ceramicznym łóżeczku. Zasypiam tam natychmiast i właśnie w tym miejscu mam najlepsze sny. O jednym z nich możecie przeczytać właśnie w tej książce. Miłej lektury!

Rozdział I

Tego dnia obudziłem się jakoś o godzinie szóstej. W sumie to nie jestem tego pewien, bo przecież nie znam się na zegarku. Myślę tak dlatego, że dzwonił budzik moich opiekunów, a oni ciągle powtarzają, że nie lubią wstawać o szóstej. Wstałem i trochę pobiegałem po mieszkaniu, by czasem nie zapomnieli o mnie podczas porannych przygotowań. Oczywiście na koniec moich porannych przebieżek dostałem należną nagrodę — sowitą porcję mocno mięsnej puszeczki.

Gdy moi opiekunowie poszli zarabiać na te pyszności, wskoczyłem na parapet, by zająć się swoimi obowiązkami. Obraz za oknem był dziś dość spokojny, bo lokalne gołębie żerowały dziś widocznie w innym miejscu. Latały same kruki, ale z nimi wolę nie zadzierać — podobno zapamiętują twarze, a w moim przypadku pyszczki. Nie chciałbym później spotkać takiego zdenerwowanego kruka na mieście… A może to były jednak wrony? Już sam nie pamiętam.

Po dokładnym przeskanowaniu okolicy moimi bursztynowymi oczętami stwierdziłem, że nasz parapet jest bezpieczny i mogę udać się na zasłużony odpoczynek. Przecież nie spałem już od jakiejś godziny! W związku z tym mocno się przeciągnąłem i już zamykałem ciężkie powieki, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.

W pierwszej chwili trochę się przestraszyłem. Za wcześnie na listonosza i to przecież nie kurier, bo dopiero co dojechała najnowsza dostawa mojego jedzonka. Niechętnie zeskoczyłem z parapetu i powolnym krokiem ruszyłem w stronę drzwi. Oczywiście nie dlatego, że męczy mnie szybsze bieganie, ale skoro ktoś mnie niepokoi o tak wcześniej porze, to przecież powinien poczekać cierpliwie pod drzwiami.

Spojrzałem przez szparę między drzwiami i z ulgą stwierdziłem, że to mój przyjaciel Felek. Felek to kot z sąsiedztwa, którego poznałem podczas jednego z rekonesansów klatki schodowej, na który udałem się przemykając między nogami wchodzących opiekunów. Okazało się, że Felek mieszka w tej samej klatce i ma podobne zainteresowania do mnie — lubi jeść i spać, a czasami nawet przez okno popatrzy. Po prostu brat z innego miotu.

Jednak tym razem Felek nie wyglądał na zadowolonego, więc szybko otworzyłem drzwi i wpuściłem go do środka. Szybko czmychnął obok mnie i pognał w stronę mojej miski.

— Hola, hola! Stołówka zamknięta — powiedziałem dosadnie, ale jednocześnie przyjaźnie, bo widziałem, że nie jest w sosie. Za to w sosie była końcówka mojego śniadania.

— Nie jestem tutaj dla jedzenia — odparł, westchnął i ruszył dalej. Rozglądał się jak mewa za ziarnami. — Szukam mojej myszki!

— Uprzejmie przypominam przyjacielu, że twoja myszka jest pluszowa, więc raczej nie przywędrowała tutaj — stwierdziłem z przekąsem.

Felek machnął na mnie łapką i skoczył na parapet.

— Nie było tutaj dzisiaj żadnej mewy? Nie zostawiła nic na parapecie?

Na samą myśl o odwiedzinach mewy zjeżyła mi się sierść. Gołębie są upierdliwe, ale łatwo mogę je przegonić i nie czynią więcej szkód niż ubrudzenie parapetu. Natomiast mewy to już inna sprawa. Nie są tak łatwe do przegonienia, a dla jedzenia zrobią wszystko. Kiedyś widziałem przez okno jak jedna z nich ciągnęła worek ze śmietnika przez pół podwórka, aż ten pękł i mogła rozpocząć ucztę. Na szczęście ja nie muszę tak walczyć o posiłki. Wystarczy natarczywe ocieranie się o łydki opiekunów.

— Na szczęście dawno żadnej nie widziałem — stwierdziłem z ulgą. — Odkąd rozpoczął się sezon letni, to zabierają jedzenie ludziom na plaży.

Plaża. Miejsce zdominowane przez mewy, przez co marnuje się jego ogromny potencjał. Przecież plaża jest jedną wielką kuwetą. Mógłbym przemierzać ją całymi dniami. Oczywiście z przerwami na zasłużony sen oraz jedzenie. I podczas tych przebieżek zakopywać wszystko co znajdę. Wszystko…

— Niestety ja dziś jedną spotkałem — odparł Felek i wyrwał mnie z moich marzeń o przejęciu terenów plażowych. — I nie było to miłe spotkanie.

— Spotkanie z mewami nigdy nie jest miłe — stwierdziłem i ze smutkiem skierowałem wzrok w stronę okna. — Pamiętasz jak zabrały nam smaczki z parapetu?!

— Dziś stało się coś gorszego — powiedział z przekonaniem, choć mnie jest bardzo trudno przekonać, że może być coś gorszego niż zabrane jedzenie. Chyba, że w komplecie z posłaniem i czasem na sen.

— Zacznę od początku — dodał i się położył. Też najwyraźniej wzywała go drzemka.

— Dziś rano biegałem z moją pluszową myszką w pyszczku i w pewnym momencie wpadła mi do miski z wodą. Chciałem ją wysuszyć, więc skorzystałem z okazji, że okno było otwarte i położyłem ją na parapecie. I wtedy…

— Pojawił się ten skrzydlaty potwór — przerwałem mu drżącym głosem. — Dobrze, że nie złapała cię tym wielkim dziobem.

— Ale zabrała myszkę i odleciała — dodał i zapłakał.

Podszedłem do niego i położyłem się obok, bo podobno obecność kota pomaga w trudnych sytuacjach. Mam nadzieję, że działa to także na przedstawicieli tego samego gatunku, nie tylko na ludzi. Zdawałem sobie sprawę, że w tym momencie żadne słowa nie pomogą mojego przyjaciela, prócz jednego prostego zadnia.

— Musimy ją znaleźć!

Rozdział II

Pół godziny później byliśmy już na dworze. Zajęło to tak długo, bo z emocji od razu pognało mnie do kuwety. A wiadomo, że nic nie daje tyle energii do działania jak dobrze zakopana kuweta. Ruszyliśmy więc w stronę ogródków działkowych, by tam dowiedzieć się czegoś od tamtejszych mieszkańców — bezdomniaków.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 29.62
drukowana A5
Kolorowa
za 50.85