Stara przypadłość Elm
Gdzie płynie krew bogów
Gdzie życie się budzi
Tam bękart do tronu
Swego powróci
Gdzie północy srebro
Gdzie książek stos
Wiedz tylko jedno
Tam wściubia nos
Krew jego kłamie
Żył setki lat
Przekroczy bramę
Ten ojców brat
I przyjdzie koniec
Na stary świat
Gdy z jego ręki
Znów zginie brat
Bękart powrócił
Parszywiec ten
Zmienią się nuty
Nadszedł już dzień
Kowal leżał obok niej. Nie ruszał się — ani nie drgnął. Nie chciał zakłócić przepływu energii. Jednym ramieniem wciąż ją obejmował. Schowani pod przykryciem leżeli na podłodze przed kominkiem.
Odgłosy biesiady, która odbywała się w centrum doliny, nie cichły. Słychać było gwar, śpiewy i skoczną muzykę. Ogólna radość z okazji Pierwszego Dnia Wiosny panowała w sercach i umysłach ludków chyba na całym kontynencie. Kowal wiedział, że to szczęście chyba właśnie znalazło swój koniec, choć nikt jeszcze nie mógł być tego świadomy.
W myślach powtarzał słowa, które przed chwilą wypowiedziała. Pragnął zapamiętać każdy wyraz, każde słowo, tak by przypadkowo nie zmienić rytmu przepowiedni. Jego umysł był wypoczęty, choć nieco rozleniwiony. Mimo to, lata szkoleń w dolinie pozwoliły mu błyskawicznie zapamiętać treść, którą już mógł odtwarzać w każdej dowolnej chwili.
Ona spała. Zmęczona i szczęśliwa. Rzadko mówiła przez sen. Gdy to się zdarzyło, musiał wsłuchiwać się w jej słowa. Jej przepowiednie sprawdzały się jak żadne inne.
Dobrze wiedział, że stara przypadłość Elm jest też dzielona z innymi. Z takimi jak ona. Nie był pewien, kto jeszcze otrzymał wiadomość. Musiał działać i za wszelką cenę chronić przyszłość doliny.
Bał się jeszcze poruszyć. Czekał na dalszą część wiadomości. Wiedział, że nie przychodzą jednocześnie. Czekał i wsłuchiwał się w ciszę, w każdy szelest. Ciszę w pokoju przerywał gwar dochodzący z zewnątrz. Ludkowie śpiewali właśnie stare ballady o niechcianym druidzie znane tylko w Dolinie Buków.
Nie drogi bracie
To nie dla Ciebie
Druidzie przestań
Bujać już w niebie
Spisz swoje myśli
Za, wszystkie przeciw
Pamiętaj, że czas przyszły
Już do Ciebie leci
Że swoje dziatki
W tej trudnej rozterce
Zostawisz bratku
Zmęczonej panience
Na co Ci przecie
Coś, czego nie ma
Kochaj kobietę
Lecz kochać się nie daj
Melodia płynęła, snuła się, aż na krótką chwilę nastała prawdziwa cisza. Nie trwała długo. Czuć było, że pieśń zagrała w sercach zebranych na placu ludków. Niezależnie od fachu, przynależności do grupy społecznej, każdy znajdował w niej coś, co zmuszało do zastanowienia.
Kowal powoli analizował każde zdanie wysłuchanej dopiero przepowiedni. Każde słowo z osobna. Treść była raczej jednoznaczna. Czy chłopiec, który przybył z nim na wozie, mógł być żywy? Czy mimo wszelkich nakazów i zakazów, mimo wszelkiej mądrości, jaką kiedykolwiek pojął, pozwolił Pięćdziesiątemu Piątemu na wkroczenie do Biblioteki? I jak ostatecznie ma naprawić tak okropny błąd?
Elm leżała cicho, oddychała swobodnie, tuląc się do jego nagiego torsu. Była nadzwyczaj spokojna, jakby pewna jego roztropnej decyzji, pewna, że przekazała wiadomość odpowiedniej osobie. Jak nigdy dotąd. Ostatecznie nawet nie była świadoma przepływu energii. Śniąc, nie mogła mieć pojęcia, co właśnie się zdarzyło, co ich czeka w niedalekiej przyszłości.
Kowal przez chwile miał jej dość, mimo uczucia, jakim ją darzył. Widział, jak jest radosna i spokojna, gdy właśnie nastał najgorszy dzień w ich życiu. Kiedy znów będą walczyć o los znanego im świata. Kiedy zagrożenie znów z całą pewnością wypłynie z Doliny Buków i znów będą musieli obrać jedną z dwóch lub więcej stron kolejnych konfliktów.
Chyba że zrobi to, co trzeba i przeżyją swoje życia w złudnym spokoju.
Nie był jeszcze pewien swego zadania. Miał nadzieję, że tak ono nie będzie wyglądać. Obawiał się, że znów będzie zmuszony do zbrodni.
Elm otworzyła oczy. Przeciągle wypowiedziała jego przezwisko.
— Kowwwwalu,… — szepnęła i dodała jakby bez zastanowienia, zaćmiona jeszcze snem — ...czas nam posłuży — po czym znów zmrużyła oczy i szczęśliwie spała dalej.
Noc na Zamku Zmor
W Pierwszy Dzień Wiosny
Imię mu dasz
On będzie drugim
Po pierwszym z nas
Dasz mu schronienie
Nauczysz zła
Poprowadzi cienie
Bo wojna trwa
Pokona tych
Którzy niepokonani
Śmierć idzie z nim
Ty pójdziesz za nim
I korona złota
Pęknie w kawałki
Krew jego czerwona
Tak jak krew matki
Przyjdzie do ciebie
Tu w ślubnej szacie
Przed nią ty sam
Pokłonisz się bracie
Patrzył na tron królowej. Nie dowierzał słowom przepowiedni. Powtarzał w myślach wersy, które przed chwilą usłyszał.
Wiedział, że teraz wszystko się zmieni. Był najstarszym z żyjących, najstarszym swojej maści. Czuł pełną odpowiedzialność za gatunek, który pokładał w nim nadzieję. Nie był pewien czy podoła dłużej swemu zadaniu.
Od dawien dawna jego prawdziwy dar pozwalał mu widzieć przyszłość. Był pewien każdego dnia, każdej jednej chwili. Miał wiedzę na temat najważniejszych wydarzeń na terenie całego znanego mu świata.
Ta moc, go opuściła.
Czuł się jak wyschnięta studnia. Jak niedostateczny twór jak połowa samego siebie. Wiedział wszystko aż do północy przed Pierwszym Dniem Wiosny tego roku.
Cały znany mu świat nagle zamknął się przed nim. Wszystko, co znał, było teraz na nic. Niepewna przyszłość ma przynieść zmianę, ale jaka to będzie zmiana? Czy jego gatunek przetrwa perturbacje? Jak ochroni tych, na których najbardziej mu zależy, którzy powierzają swoje życie w jego rękach? Co zrobi, gdy nigdy nie musiał prosić się o pomoc, gdy zawsze wszystko wiedział z góry? Wreszcie, czy utrzyma swoją władzę, po którą inni mogą teraz sięgnąć z wielką chęcią?
Tymczasem będzie udawać. Będzie grać pewnego siebie władcę. Władcę na Zamku Zmor, jakiego od setek lat zna cały świat. Któremu nic nie jest w stanie zagrozić, który nie chyli głowy nawet przed przeznaczeniem.
W przeszłości przychodziło mu już zmieniać losy świata. Czy tym razem ma wysłuchać słów przepowiedni? Czy ma poddać się losowi?
Prawda była taka, że nic nie wiedział. Niczego nie mógł być pewien. Czuł się jak niepełnosprawny, pozbawiony części samego siebie. Przez chwilę nawet zastanawiał się, czy nie zrezygnować ze swojej funkcji. Czy nie należałoby oddać władzy tym, którzy jeszcze mają swoją moc? Którzy zachowali swój dar.
Jako wszechmocny licz, umiał wciąż posługiwać się magią. Wiedział, jak zapanować nad jej istotą. Potrafił wiele i o wiele więcej od znacznie młodszych braci, którzy tworzyli zgromadzenie. Którzy dotychczas byli pionkami w jego rękach, gdy i tak doskonale wiedział, co się wydarzy. Teraz musiał zdać się także na ich moc. Tylko co zrobią, gdy dowiedzą się prawdy.
Tron królowej stał pusty od początku świata. Nigdy nie udało się nikomu połączyć tak różnych od siebie gatunków. W rzeczywistości tylko jedna osoba zasiadała na nim przez całe tysiąclecia. Jedna z krwią tak czerwoną, jak ognie piekielne. Jedyna w swoim rodzaju. Najwspanialsza i święta dla każdego z pokoleń Dzieci Gorzelnika.
Jego złota krew chciała poznać, chciała żyć dalej, aby poznać tę, która jako kolejna miała zasiąść na tym tronie. To z pewnością odmieniłoby losy całego świata. Tylko przed nią mógłby się pokłonić. Tylko jej dziecko pozwoliłoby na nowo zbudować znany świat.
Wiedział, że przepowiednie rzadko się sprawdzają. Że interpretacje mogą być przeróżne. Że słowa mogą być przekręcone przez niedostatecznie wykształcony umysł nośnika informacji. Czy ta, miała rzeczywiście się spełnić.
Zrobi wszystko, by do tego doszło. Nie wiedział, od czego ma zacząć.
Mądry wybór
Wybieraj mądrze
Nie daj się zwieść
Tak, jak tylko możesz
Nici swe pleć
Chociaż już koniec
Chociaż już czas
Przekażesz wiedzę
Dziś pierwszy raz
Zastaniesz ją taką
Zupełnie jak Ty
Pozna zasady
Tajemnej gry
Wtedy pozwoli
Wreszcie Ci iść
Tam gdzieżeś chciał
Tam gdzie masz być
Czuł, że jest coś jeszcze. Że przestrzeń i czas kryją przed nim całą prawdę. Że przepływająca przez niego magia nie jest pełna. Jakby wyrwana z kontekstu przepowiednia nie pozwala poznać się w całości.
Jednym tchem czyta, co zapisał. Czyżby nastał czas odkupienia. Czas, kiedy wreszcie będzie mógł spokojnie odejść. Przekazać swój dobytek i wiedzę adeptowi, adeptce, która zastąpi go w jego codziennych zadaniach.
Co przed nim się ukryło? Co kryje magia? Czego nie pozwala mu pojąć? Czyżby każdy dostał to, na co zasłużył? Czy nie tak tworzy się prawdziwa historia? Gdy każdy wykonuje tylko powierzone mu zadanie, bo nikt nie jest w stanie pojąć całokształtu zmian.
Pierwszy Dzień Wiosny jest najlepszym momentem na polowanie. Wysłał już stróżów, by znaleźli kolejną ofiarę. Gra jest w toku od dłuższego czasu i dziwi go, że tak długo to tym razem trwa. Czyżby jego wysłannicy natrafili na ciekawszy okaz niż zwykle? To może być jedyna szansa na znalezienie odpowiedniej osoby. Jedyna w najbliższej pięciolatce, a może nawet dekadzie.
Zamknął księgę, która służyła mu do spisywania ciekawszych notatek. Odłożył ją na bok i w ten sposób odkrył mapę, która leżała ciągle pod księgą. Położył palec na niej i wędrował po wąskiej ścieżce. W pewnym momencie zatrzymał ruch, wypowiedział słowa zaklęcia i wsiąkł w pergamin.
Zniknął, pozostawiając po sobie lekki podmuch, który delikatnie naruszył stały rytm płonącej świecy. Ta zamrugała, zamigotał i znów wyrównała swój płomień. Powoli malał, aż wreszcie całkiem zgasł.
Zadanie nie do wykonania?
Oj, biedny Efne
I jego przypadek
Został sam jeden
I nieprzytomny świadek
Nikt nie pomoże
Temu biedakowi
Zrobi co może
A może nie zrobi
Efne siedział obok ciała, które martwe już nie było. Był dość pijany na to, by zrobić co trzeba. Nie potrafił się zebrać do kupy. Wszystko zdawało mu się jakieś inne, niespodziewane. Doskonale wiedział, jakie ciąży na nim zadanie. Nie mógł przezwyciężyć niechęci do jego wykonania, dlatego popijał tak szybko i łakomie, jak tylko mógł.
Trunek powoli był wchłaniany przez organizm i zatruwał krew. Efne czuł, jak kręci mu się we łbie. Pił dalej, by uspokoić wzruszone sumienie.
W nagłym przypływie odruchów obronnych wybiegł ze szpitala i zwymiotował zawartość żołądka. Ten akt sprawił, że czuł się nieco zdrowszy. Mniej mu się kołował świat. Wszedł z powrotem do szpitala z pewnością, że wykona swoje zadanie, jak należy.
Przeszedł do małego pomieszczenia, w którym znajdowały się przyrządy lekarskie. Wziął ostrze, którym medyk zwykle otwierał swoich pacjentów. Chwiejnym i nierównym krokiem wrócił do głównej sali i podszedł do jednego zajętego łóżka.
Trzymał ostrze w obu dłoniach. Podniósł je nad ciało swej niedoszłej jeszcze ofiary. Alkohol buzował w jego czerwonej i rozrzedzonej teraz krwi. Z jednej strony koił nerwy, z drugiej sprawiał, że świat wydawał się zupełnie inny niż wcześniej.
Pytań było wiele. Czy jestem na tyle silny? Czy jestem gotów na stare lata zostać mordercą? Czy będę potrafił to sobie wybaczyć?
Stał nad ciałem z ostrzem w obu dłoniach i wciąż nie wiedział, czy jest w stanie sprostać takiemu wyzwaniu.
Dalsza część dnia Famalyi
Wszechpotężna magia zmieniła się. Stała się słaba i marna. Świat obrał inny bieg. Historia zaczynała się dla ludzi.
Magowie pochowali się w swoich pieczarach i wieżach. Czekali, aż nastanie czas dla nich. Wielu zmarło, wciąż czekając. Inni zajęli się dziedzinami.
Byli i ci, którzy wciąż znali stare zaklęcia, których istota magii nie odizolowała od źródła. Nie chwalili się swoją mocą, ale często korzystali z niej, kiedy trzeba.
Najlepszym dniem na czary był oczywiście Pierwszy Dzień Wiosny. Zwano go Dniem Przeznaczenia i wtedy ogłaszano nowe stanowiska, nominacje dla nowych panów i nabór do świątyń, szkół…
Pierwszy Dzień Wiosny. Magiczny, ale i zdradziecki.
List, który pojawił się znikąd.
Jak to? Gdzie brama? Przecież tam była. — poczuła jak w jednym momencie spadły na nią wszelkie nieszczęścia. Opadła z sił i padła na kolana. Zakryła dłońmi twarz i zaczęła płakać.
— Nie płacz dziecko. Nie czas na łzy. — Usłyszała głos Patavii.
— Mateczka?! — krzyknęła, nie dowierzając i rzuciła się matce na szyję — Jak to się stało?
— Musimy się stąd wydostać. Wydaje mi się, że zgubiłyśmy drogę. Zabieraj swój kosz. Chodź, wrócimy do miasta, a jutro pojedziemy wozem. Na pewno będziesz zadowolona. Będziesz mogła spędzić Pierwszy Dzień Wiosny w mieście.
— Ale dokąd idziesz mateczko? — zapytała Famalya podnosząc kosz i widząc, że jej opiekunka rusza w złą stronę.
— Jak to dokąd? Do miasta. Zgubiłaś kierunek?
— Ale tam przed chwilą było miasto. Widziałam światła, pochodnie na bramie. — mówiąc, wskazała ręką las.
— Postradałaś zmysły? Przecież tam jest tylko las. — rzekła Patavia.
— Ale tam były światła. — Przekonywała samą siebie dziewczyna.
— W środku dnia? Famalya co z tobą? Chodź, nie mam czasu na głupoty. — Patavia ruszyła a jej córka stała i zastanawiała się co się z nią dzieje.
— Mateczko a wilki? — zapytała, gdy dogoniła matkę.
— Jakie wilki? Nie strasz mnie. Wiesz, że tego nie lubię. — zganiła córkę, lecz nie uszły dziesięciu kroków, gdy usłyszały wycie — Na wszelkich bogów, Famalya, co to za czary?
— Nie wiem mateczko. — dziewczyna nie dowierzała, że to znów się dzieje.
— Biegnij. Zostaw kosz i biegnij. Miasto już za zakrętem.
Famalya rzuciła kosz i chciała ruszyć pędem, lecz coś ją powstrzymało.
— Nie pobiegnę bez ciebie. Biegnijmy razem. — rzekła i chwyciła mateczkę za rękę.
Pobiegły. Famalya szybko zorientowała się, że zna tę część lasu. Były już blisko miasta, ale zakręt był długi. Usłyszały kolejne wycie. Wilki zbliżały się. Wtedy Patavia potknęła się i przewróciła. Famalya zatrzymała się i pomogła jej wstać.
— Chyba skręciłam kostkę. — powiedziała z bólem w głosie mateczka.
— Już niedaleko. — powiedziała córka, pomagając utrzymać się Patavii w pozycji stojącej.
— Biegnij dziewczyno. Biegnij ile sił. Nie odwracaj się. Ja nie dam rady.
— Chodź mateczko. Jeszcze tylko kawałek. — Famalya pozwoliła, by matka oparła się o jej ciało i razem ruszyły dalej.
Szły wolno. Patavia stękała z bólu. Wilki zawyły po raz trzeci. Mateczka obróciła głowę i przeklęła.
— Na córy Gorzelnika. — rzekła — Zostaw mnie dziewczyno. One już tu są. — Dodała, gdy na drodze za nimi zauważyła trzy wilki maszerujące w ich stronę.
— Nie zostawię cię tym razem. — odpowiedziała córka, lecz strach powoli brał nad nią górę.
Patavia zatrzymała się. Zdjęła rękę z barków córki i usiadła na drodze.
— Biegnij dziecko. Ja je powstrzymam. Przynajmniej na chwilę. — rzekła z rezygnacją w głosie.
— Nie. Nie pozwolę. Pójdziemy razem. — Famalya ciągnęła mateczkę za rękę.
— Idź dziecko. Ja nie dam już rady. Ratuj siebie. Mnie nic nie będzie. Nie martw się.
Famalya widziała jak wilki zbliżają się. Wszystko w niej krzyczało: „Uciekaj! Ratuj się!”, lecz ona nie chciała po raz kolejny czuć tej ulgi i radości, którą odczuwała, czując się bezpieczna, podczas gdy jej mateczka najprawdopodobniej straciła życie.
— Mateczko. — powiedziała dziewczyna.
— Biegnij. Nie odwracaj się. — Famalya posłuchała i ruszyła w stronę miasta — Famalya!?
— Tak mateczko!? — Zatrzymała się, ale nie miała odwagi odwrócić głowy.
— Kogo kochasz najbardziej!?
— Ciebie mateczko! — krzyknęła dziewczyna i rzuciła się biegiem w stronę miasta.
Wilki były już blisko. Famalya wiedziała, że jest za późno, że już nie zdoła uciec. Miała jedyną szansę. Szansę, że drapieżniki zajmą się tylko jej matką, a ją zostawią w spokoju. Wstydziła się tego, że żywi taką nadzieję. Jej nadzieja była złudna.
Usłyszała za sobą przerażający krzyk pełen bólu i rozpaczy. Przyspieszyła kroku. Łzy pociekły jej po policzkach. Wybiegła z zakrętu niedaleko bramy. Zobaczyła strażników.
— Pomocy! Pomocy! Wilki! Moja matka! — wołała z oddali.
Strażnicy nie zareagowali. Stali w kółeczku rozmawiając między sobą.
— Pomocy! Ratunku! Pomóżcie nam! — wołała w ciągłym pędzie.
Wtedy wyskoczył przed nią wilk o brązowo-czarnej sierści z wielkimi ślepiami i kłami ostrymi jak brzytwa. Famalya zatrzymała się. Znów zawołała o ratunek. Jeden ze strażników podniósł głowę. Odszedł kilka kroków od swojej grupki i spojrzał na drogę, w jej stronę.
— Co robisz? — zapytał wachmistrz.
— Zdawało się, że coś słyszałem. — odparł.
— I co, jedzie ktoś?
— Nikogo nie widać. — rzekł strażnik.
Famalya krzyczała wniebogłosy. Strażnik wrócił do swoich. Wilk oparł ciało na przednich łapach, opuścił ogon i pokazał zęby. Szykował się do skoku. Dziewczyna spojrzała śmierci w oczy. Zrobiła kilka kroków w tył. Drapieżnik ruszył. Rękoma zasłoniła twarz. Potknęła się i padła na plecy. Zamknęła oczy. Krzyknęła z przerażenia. Poczuła, jak coś ją przygniata.
Na polanie usłanej lawendą
Zaraziłaś mnie szczęściem, lecz nie tylko. Tuliłaś w swych objęciach. Z jednej strony delikatna, z drugiej sroga. Ciągle dawałaś mi powody, bym stawał się znowu lepszy od siebie samego.
Lepszy, szybszy, mądrzejszy od ofiar, które padały u naszych stóp. Które bez skrupułów zostawialiśmy bez grosza. Kradliśmy im pamiątki po kochankach, matkach, ojcach i zmarłych. Plus kosztowności, których zawsze mieli zbyt wiele.
Wielu zostawialiśmy przy życiu, by być może odbili się od dna. W jakiś niewyobrażalny sposób. By znów mogli wpaść w nasze małe zasadzki.
Pamiętam czas pełen emocji, walki, seksu i pełni wszystkiego, o czym mogliśmy tylko zamarzyć. Zawsze brakowało w naszym związku tego spokoju. Tego błogiego zapomnienia o całym świecie.
List, który pojawił się znikąd i wpadł w ręce pewnej złodziejskiej szajki.
— Twój zapach przypomina mi pewną polankę, przy której co roku przystaje nasz obóz. Pamiętam, jak chadzałem tam w dół rzeki. Nieraz tarzaliśmy się tam po ziemi, próbując się w walce.
— A ty zawsze byłeś górą.
— Nie. Był w naszej osadzie pewien młodzian, z którym wiecznie konkurowałem. Wielu przychodziło oglądać nasze starcia. Z początku nic o sobie nie wiedzieliśmy, a walki kończyły się różnie. Ale on stale przychodził patrzeć, jak walczę. Ciągle stał gdzieś z boku.
— Co się z nim stało? — zapytała, delikatnie głaszcząc go po plecach.
— Złamał rękę. Jakiś wypadek przy pracy. Wdało się zakażenie. Zawsze był o krok przede mną.
— Ty jesteś teraz tutaj, a on czym może się chwalić przed rodziną?
— Gdyby tu był, wygrałby tak, jak i ja.
— Nawet nie pamiętasz, jak miał na imię. To nic nieważny osobnik.