E-book
23.63
drukowana A5
57.57
Przeznaczeni do przypadku

Bezpłatny fragment - Przeznaczeni do przypadku


Objętość:
339 str.
ISBN:
978-83-8431-030-4
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 57.57

Rozdział 1

Świt leniwie zaglądał do okien Szkoły Magów, dumnie prężącej się złotej wieży w samym centrum Pflalandii, największego miasta w promieniu wielu, wielu kilometrów. Na najniższych piętrach dziarski zespół krzątał się już od dawna, gorączkowo przygotowując się do kolejnego dnia, niewątpliwie pełnego przygód i magicznych wypadków. Magowie wciąż spali — prawie wszyscy. Tylko na jednym z najwyższych pięter Alser, młody adept sztuki magicznej, podekscytowany przerzucał stronice “Wielkiej Księgi Spraw Dziwnych Nawet Jak Na Zaistniałe Okoliczności”. Był to zadziwiająco przemyślany i kompletny przewodnik po nieznanych ciekawostkach magicznych i nie do końca jeszcze zbadanych zjawiskach. A problem nurtujący w tej chwili Alsera zdecydowanie do takich właśnie należał. Młody mag przesunął chudym palcem po pożółkłej kartce, wsłuchując się w cichy zgrzyt szpiczastego paznokcia śledzącego litery na starym papierze. Stało się coś niezwykłego, coś ważnego, coś… co spowodował sam. Coś, z czym nie do końca umiał sobie poradzić. Ups.


Noc chłonęła lasy, wioski i osady, oblepiając je mrokiem i zlewając je w nieruchomą, czarną masę. Tylko chichy szelest ściółki i trzaski pękających gałązek zdradzały ruchy postaci przedzierającej się przez zarośla. Gumuel usiadł u podnóża wielkiego drzewa, i umościwszy się możliwie wygodnie w kupie zeschłych liści, zamknął oczy. Brnął przez ciemność od kilku godzin — do świtu pozostawało niewiele. Po chwili zasnął.

— Gumuelu! Nie otwieraj oczu! Śpij i słuchaj uważnie!

Gumuel drgnął przez sen, jednak zanim powrócił do świata przytomnych jego podświadomość zdołała opanować impuls, więc nie poderwał się z posłania i zgodnie z poleceniem słuchał dalszej części wiadomości.

— Przed tobą wielka szansa. Wielka szansa, ale i wielkie wyzwanie. Ruszaj przed siebie na spotkanie z przeznaczeniem! Pflalandia…

— Aj! — Gumuel poczuł kłujący ból w lewym udzie i tym razem zanim zdążył przeanalizować sytuację, jego mózg zarządził już otwarcie oczu i zerwanie się na równe nogi.

— Cholera… — Strzepnąwszy z siebie jadowitą mrówkę natychmiast zamknął oczy i rzucił się na posłanie. — Halo! Wciąż tu jestem. Co mam zacząć? Halo, śpię!

Zrezygnowany, otworzył oczy. Usiadł na stercie liści i zaczął bezmyślnie dłubać palcem w wilgotnej ziemi.

— Co ja robię, przecież to tylko głupi sen. Po prostu sen… — Westchnął głośno i wstał.

Rozejrzał się wokół. Znajdował się na skraju gęstego lasu. Nie wiedział, dokąd idzie. Wiedział za to doskonale, skąd. Wampir, krzyczeli, potwór, zabije nas wszystkich. Nikomu nie przyszło do głowy, że gdyby faktycznie miał taki zamiar, zapewne zacząłby swą nikczemną zabójczą działalność w ciągu ostatnich trzech lat spędzonych w ich osadzie. Cóż, gdy pierwsza ręka chwyta w szale za widły jest już za późno, wszystko toczy się błyskawicznie. Krzyki, płonące pochodnie, groźby. Gumuel nie zamierzał wchodzić w polemikę z szarżującym tłumem. Pędem opuścił wioskę i pobiegł przed siebie, ile sił w nogach. A że sił w nogach, jak przystało na wampira, miał pod dostatkiem, biegł całą noc bez chwili wytchnienia. A teraz ten sen… Dziwne.


Karotella przez całą noc nie zmrużyła oka. Nazajutrz miała ku uciesze plemienia poślubić Gerkina, najdzielniejszego wojownika całej krainy, przewyższającego swymi osiągnięciami najwyśmienitsze elfie legendy. Potrafił być miłym młodzieńcem, musiała to przyznać, ale zdecydowanie zbyt wiele przyjemności i satysfakcji dawało mu przeszywanie najeźdźców strzałami czy wbijanie mieczy w napierającą pierś przeciwnika. Oczywiście, jako duma plemienia zasługiwał na szacunek i podziw, i tego Karotella nie zamierzała mu odmawiać, była jednak zdecydowana odmówić mu wielu innych rzeczy, a dzielenie łoża z elfem, który nawet przez sen ćwiczył celowanie z łuku i wymyślne pchnięcia mieczem, zaś przy ucztach i biesiadach zabawiał elfiątka krwawymi opowieściami o swoich najdramatyczniejszych walkach, nie wydawało jej się szczególnie pociągające. Niestety, jako księżniczka i przyszła królowa nie miała głosu w kwestii doboru męża. Cóż, najwyższy czas przejąć inicjatywę i zacząć żyć własnym życiem. Od dawna to planowała, jednak dopiero dziś, kiedy nie mogła już dłużej odwlekać decyzji, poczuła się na siłach wcielić swój plan w życie. Poczuła niezrozumiały zastrzyk energii, potrzebę działania, zew przygody… Podniósłszy się z posłania, zarzuciła na plecy ciemnozielony płaszcz z głębokim kapturem, a pod jego połami ukryła zawiniątko zawierające prowiant i podstawowe wyposażenie potrzebne do odbycia wielkiej przygody. Szybko spożyła czekające na nią resztki wczorajszej uroczystej wieczerzy i bezszelestnie wymknęła się z sypialni, z domu — z całego dotychczasowego życia. Odwróciła się ostatni raz. W bujnych koronach drzew, na grubych, sękatych konarach znajdowały się lekkie, drewniane chatki o opływowych kształtach i liściastych kopułach. Patrząc na swój dom, Karotella z żalem pomyślała o rodzicach. Nie będą zasmuceni, raczej wściekli. Cóż, może uda im się udobruchać Gerkina drugą córką. Młodsza siostra od lat wpędzała Karotellę w kompleksy. Lekka, zwiewna, smukła, o długich, lśniących, piaskowych włosach i aksamitnej, bladej cerze. Po prostu… elfia. Do tego te oczy. Fiołkowe, ogromne, uwodzicielskie i niedostępne jednocześnie. Tak, jej siostra była idealną księżniczką. Kto to słyszał o rudowłosych, piegowatych elfach? Do tego jej figura… może nie całkiem pulchna, ale jak na elfkę jednak zbyt… obła. Zbyt apetyczna, zbyt opływowa — w pewnych okolicznościach być może nawet zbyt atrakcyjna? Za to zdecydowanie nieprzystosowana do szybkiej wspinaczki i większości innych popularnych elfich form spędzania czasu. Karotella z obrzydzeniem wsłuchiwała się w dźwięk swoich myśli. Brzmiały tak realistycznie, jakby jakiś chochlik złośliwie je podszeptywał. Karotella — niedoszła, ruda królowa elfów, zbyt piegowata, zbyt wybredna, zbyt to, zbyt tamto… Gwałtownie ruszyła przed siebie. Z każdym przebytym krokiem czuła się lżejsza, weselsza, wolniejsza… Mogłaby przysiąc, że wyczuwa w powietrzu zapach nadchodzącej przygody.


Flatulus rozchylił powieki i natychmiast znów je zmrużył, oślepiony słońcem poranka. Natarczywe promienie wdzierały się do jego chaty licznymi szczelinami. Flatulus wstał z posłania, ochlapał raczej niż umył całe dwa metry swojego naturalnie wyrzeźbionego ciała, przyodział się w białą, lnianą koszulę, płócienne spodnie, i solidne, skórzane buty, i wyjrzał za próg chaty. Chłodny wiatr przegonił resztki senności z jego powiek. Na myśl o kolejnym dniu żmudnej pracy w polu wzdrygnął się. I wtedy poczuł… coś. Jakby momentalnie, w niewidzialny i nieuchwytny, a jednak niemal namacalnie prawdziwy sposób wszystko się zmieniło. Otoczenie, choć przecież identyczne jak dotąd, wydało mu się nagle soczyście kolorowe, fascynujące, pociągające. Rozpierała go energia, chęć działania. Dość, pomyślał. Kierowany nieokiełznanym impulsem pchnął drzwi chaty, wpadł do środka krokiem tryskającym determinacją i pochwycił starą, szmacianą torbę leżącą pod drzwiami. Wrzucił do niej wszystko, co wydawało mu się przydatne na nowej drodze życia. Niewiele myśląc, wyszedł na zewnątrz i ruszył na spotkanie z własnym przeznaczeniem.


Znużony kolejną nocą wędrówki, Gumuel wcisnął się do nory u podnóża pagórka i zamknął oczy. Szare światło poranka powoli rozjaśniało horyzont, nadszedł więc czas zniknąć z powierzchni ziemi, a przynajmniej znaleźć się poza zasięgiem promieni słonecznych.

— Gumuelu, Gumuelu! Nie przerywaj snu! Poprzednio coś nas rozłączyło… Magia nie jest niezawodna… Wyruszaj na spotkanie z…

Świdrujący pisk przerażenia wyrwał Gumuela ze snu. Zaklął pod nosem, po czym otworzył oczy. Ujrzawszy przed sobą rudowłosą postać, gwałtownie cofnął się i uderzył o kamienną ścianę kryjówki. Znów zaklął. Dziewczyna nie przestawała piszczeć.

— Hej, już, ciszej! — próbował ją uspokoić. — Przecież nic ci nie zrobię! Hej! — Gdy próba ukojenia nieznajomej nie poskutkowała, Gumuel wyprężył muskuły i odsłonił kły. Dziewczyna zamarła.

— No, tak lepiej. Nie bój się. — Gumuel wykonał niesprecyzowany gest ręką w stronę nieznajomej.

Ta zdawała się wreszcie odzyskiwać władzę w członkach.

— Jesteś wampirem! Jesteś wampirem? Jesteś wampirem! Nie zabijaj mnie!

Gumuel z zainteresowaniem przyglądał się przestraszonej istocie. Sklasyfikował ją jako nietypową, ale niezaprzeczalnie ładną. Obserwował ją z uśmiechem zdradzającym rozbawienie, podczas gdy ona czekała na wyrok, prezentując minę wręcz ociekającą przerażeniem, skutecznie wzbudzającym politowanie.

— Jesteś wam… — zaczęła znów.

— Nie zamierzam cię zjeść! — rzucił w jej stronę Gumuel, coraz bardziej zniecierpliwiony. — Nie wiem, czy zauważyłaś, ale to ty wkroczyłaś w moją przestrzeń życiową i narobiłaś krzyku. Myślisz, że sobie tu leżę, bo czyham na niewinne niewiasty i planuję krwawe mordy? — spojrzał gniewnie prosto w jej przestraszone oczy… jakby właśnie planował krwawy mord.

— Przepraszam, jestem ostatnio trochę nerwowa. To dlatego, że uciekłam z domu, bo nie chciałam wychodzić za mąż bez miłości, potem szłam naprawdę długo i chociaż nie mam pojęcia dokąd idę, to mam poczucie, że się zgubiłam, a to wstyd dla elfa, w dodatku jestem strasznie głodna, a to już zupełna hańba, bo przecież elfy słyną ze swej lekkości, a nie z marzeń o słodkich bułeczkach…

— A nie powinniście być też przypadkiem małomówni? — wtrącił Gumuel.

Dolna warga Karotelli zaczęła drżeć. Do jej oczu napłynęły łzy. Gumuel odnotował, że były to duże, zielone, wzbudzające zaufanie oczy… Znów, zdecydowanie ładne.

— Hej, przepraszam, też nie jestem w najlepszym nastroju. Nie mam dokąd pójść, cały świat ma mnie za potwora, we śnie nęka mnie jakiś początkujący telepata i do tego bardzo dziś słonecznie. Musisz przecież wiedzieć, co to znaczy. — Gumuel nerwowo rozejrzał się wokół, po czym dla pewności wsunął się głębiej do swego zacienionego schronienia.

Karotella pociągała głośno nosem, próbując się uspokoić. Cała scena zdecydowanie nie przywodziła na myśl pradawnych opowieści o mitycznych stworzeniach, obfitujących w przygody, na jakie liczyła.

— Widziałaś coś? — spytał nerwowo Gumuel, spoglądając w dal ponad ramieniem Karotelli. — Cokolwiek?

Odwróciła się i wlepiła wzrok w skraj lasu.

— Nie…

— Tam, pod lasem! Jakiś kształt… jakby… Zniknął. — zakończył, rozczarowany.

Karotella bezradnie rozejrzała się wokół. Nie znalazłszy inspiracji w najbliższym otoczeniu, znów skoncentrowała się na nieznajomym.

— Jak mogłaś nic nie zauważyć? Jesteś elfem czy nie? — spytał ze złością Gumuel.

Blada twarz Karotelli pokryła się pąsowym rumieńcem. Właśnie pąsowym, ponieważ sytuacja była potencjalnie zbyt poważna na pospolity róż.

— Jestem — odparła tonem, który mógłby zamrozić ocean.

Gumuel przewrócił oczami ze zniecierpliwieniem.

— Strasznie jesteś drażliwa. — W jego głosie słychać było nutkę rozbawienia, jednak po chwili na twarz powrócił cień rozczarowania. — Jestem pewien, że coś tam widziałem.

Spojrzeli na siebie bezradnie, nie wiedząc, co powiedzieć. Na usta cisnęło im się jedno pytanie: i co teraz?


Flatulus szedł przed siebie, pogwizdując. Wolność. Wreszcie wolność. Kroczył dziarsko przez pola i lasy z tobołkiem w ręce, nie zważając na trasę ani cel wędrówki. Kiedyś przecież musiał dokądś trafić, a na razie bezproduktywnie cieszył się swobodą. Złote promienie słońca pieściły jego skórę ciepłymi muśnięciami. Wszystko było takie… inne. Majestatyczne. Pociągające. Elektryzujące. Świat tylko czeka, by być zdobytym! Teraz, gdy tak szedł przez siebie, rozpierany uczuciem władzy nad sobą samym, dziwił się, że wcześniej nie odważył się wyrwać, rzucić wszystkiego i po prostu iść. Iść przed siebie, ku przygodzie…


— I co teraz? — Karotella pierwsza zdecydowała się wypowiedzieć to pytanie.

— Nie mam pojęcia. — Gumuel spochmurniał. Powoli rozejrzał się wokół w zamyśleniu. — To znaczy, ja zostaję tu, a ty żyjesz dalej własnym życiem i, jeśli jesteś tak miła, nie mówisz nikomu, że nikczemny wampir czai się za lasem. Byłbym zobowiązany.

Karotella spojrzała na niego; w jej oczach dezaprobata walczyła z urazą.

— Tak po prostu? Dwoje wyrzutków spotyka się w środku wielkiej, niezamieszkałej pustki, odkrywają, że coś ich łączy, po czym dziękują sobie za miłą pogawędkę i idą dalej, każde w swoją stronę? — spytała rozdrażnionym głosem.

— Nie powiedziałbym, że była szczególnie miła. — Wtrącił kwaśno Gumuel.

Karotella przewierciła go wściekłym spojrzeniem.

— Ach tak? Wiedz, że dla mnie to też nie była jedna z dziesięciu najprzyjemniejszych chwil życia! — Nie była jednak pewna, czy mówiła prawdę. Nieznajomego otaczała mgiełka niebezpiecznej tajemniczości, do tego jak przystało na wampira był wysoki i dobrze zbudowany w pewien zimny, posągowy i nieco straszny sposób. Jego twarz była blada, a rysy surowe. Czarne włosy opadały mu swobodnie na ramiona, jakby chciały powiedzieć, że nie muszą być uczesane, by wyglądać świetnie. Prezentował się dumnie, groźnie i niesympatycznie. Karotella zarumieniła się, zdając sobie sprawę, jak intensywnie mu się przygląda.

— Zaraz… powiedziałaś, że coś ich łączy? — spytał Gumuel z bezczelnym uśmiechem, odsłaniającym śnieżnobiałe kły.

— Co? — Karotella spojrzała na niego oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia, udając, że nie ma pojęcia, o czym on mówi.

— Coś nas połączyło. Tak uważasz? — Teraz już śmiał się otwarcie.

— Tak tylko powiedziałam. Hipotetycznie mogłoby nas coś łączyć, ale nie dowiemy się, jeśli się teraz rozejdziemy.

— No dobrze, co w takim razie proponujesz, panno Los-Nas-Połączył-Więc-Zróbmy-Coś-Razem?

Karotella spochmurniała.

— Nie mam pojęcia. Do wczoraj byłam księżniczką elfów i moim największym problemem było pamiętać, żeby nie wygłaszać wyskokowych opinii i nie jeść na ucztach zbyt zachłannie, bo to nie przystoi damie. A zwłaszcza pulchnej damie, o ile takie w ogóle mogą istnieć.

— A dlaczego nie? Co ma pulchność do przynależności do grup społecznych czy kultury zachowania? Zresztą nawet gdyby było w tym coś złego, i tak nie jesteś pulchna — dodał Gumuel bez zastanowienia.

— Nie? — rozpromieniła się Karotella, ignorując jego krytykę krzywdzących swobodę kobiet norm społecznych i skupiając się całkowicie na powielającej toksyczny schemat trosce o własną figurę. — Nie spotkałeś w życiu wielu elfich księżniczek, prawda? — Potrząsnął głową. — Cóż, wierz mi, zwykle nie wyglądają… tak.

Gumuel dokładniej przyjrzał się towarzyszce. Niektórzy powiedzieliby, że przywodziła na myśl słowa takie jak „opływowa” i „zdrowa”, a w niektórych rejonach wręcz „szpiczasta”, jednak Gumuel to takich nie należał. Owszem, być może nazwałby ją “apetyczną”, ale tylko w stuprocentowo dosłownym sensie, z szacunkiem — zresztą od dawna był na innej diecie. To prawda że jej rude włosy, zielone oczy, piegi i figura, nie pokrywały się z jego wyobrażeniem na temat elfich kobiet, jednak musiał przyznać, że konfrontacja wyobrażenia z rzeczywistością zdecydowanie wypadła korzystnie dla rzeczywistości.

— To fakt, ale widziałem trolle. Wierz mi, wiele pracy przed tobą — zażartował. Spojrzał na nią nieco dłużej, niż była to wstanie znieść nie rumieniąc się, po czym przybrał rzeczowy ton i zarządził:

— Cóż, proponuję drzemkę. Nie patrz tak na mnie, bez względu na plany przeznaczenia wobec nas, ja podróżuję nocami. Nie zamierzam przesiedzieć dwóch dni pod tym samym kamieniem. Miłych snów. — To mówiąc, umościł się w trawie, zwinął się w kłębek i zamknął oczy, pozostawiając bezradną Karotellę samą. Zdezorientowana, usiadła na ziemi i oparła się o zbocze pagórka, próbując ignorować burczenie w brzuchu. Nie patrz na niego, pomyślała, śpij.


Srebrne refleksy tańczyły na powierzchni strumyka, podczas gdy Flatulus przeglądał się w tafli wody. Teraz, gdy nie był już biednym rolnikiem, ale niezależnym łowcą przygód i nieustraszonym obieżyświatem, wyglądał zdecydowanie przystojniej. Dwudniowy zarost dodawał mu łobuzerii, a tobołek na ramieniu przywodził na myśl romantycznego podróżnika. Przysiadł na brzegu i zanurzył zmęczone stopy w chłodnej, przejrzystej wodzie. Nagle kątem oka dostrzegł jakiś cień nieopodal. Natychmiast uniósł głowę i omiótł wzrokiem okolicę. Przez chwilę wydawało mu się, że dostrzega w oddali jakiś kształt, postać, jednak… przecież to niemożliwe, żeby po prostu się rozmyła, rozpłynęła w powietrzu… Musiało mu się przywidzieć. Pokrzepiony odpoczynkiem wstał i ruszył przed siebie.


— Hej, księżniczko, wstawaj — zniecierpliwiony ton Gumuela obudził Karotellę. Poczuła na ramieniu jego dłoń. Szturchnął ją jeszcze kilkakrotnie, zanim podniosła się z ziemi.

— Już, już. Nie śpię. Która godzina? — zapytała nieprzytomnie, ziewając.

— Nocna — odparł szeptem. — Słyszałaś coś?

— Tak, przepraszam. To mój brzuch. Dawno nic nie jadłam… — tłumaczyła się. Przestań się głupio rumienić, natychmiast, zbeształa się w myślach. Było całkiem ciemno, jednak Karotella doskonale wiedziała, że wampiry nie na darmo słyną z doskonałego wzroku. Sięgnęła po torbę i wyciągnęła z niej zawiniętą w liście porcję suchego prowiantu. Ostatnią.

Gumuel przewrócił oczami.

— No dobrze, tylko szybko. To ja też skoczę coś zjeść.

Karotella przerwała w pół kęsa i momentalnie straciła apetyt, wyobrażając sobie „ucztującego” Gumuela. Cóż, nie pora na rozważania nad różnicami kulturowymi, pomyślała, zmuszając się do kontynuowania posiłku, gdy jej towarzysz zniknął w mroku. Wrócił po kilku minutach, ożywczy, zadowolony, lekko zroszony krwią.

— Nie pytam, co tam robiłeś, i proszę, zachowaj szczegóły dla siebie — wyszeptała z obrzydzeniem.

— Jasne. — Jego śnieżnobiałe kły błysnęły złowieszczo w blasku księżyca, gdy odsłonił je w bezczelnym uśmiechu. — Lis. Stary i obrzydliwy.

Karotella rzuciła mu oburzone spojrzenie, po czym wstała; miała nadzieję, że lekko i z gracją godną elfa.

— Chodźmy — rzekła rzeczowo.

— Świetny plan. — Gumuel pochwalił ją z rozbawieniem. — Dokąd proponujesz?

— Mówił ci ktoś kiedyś, że jesteś strasznie złośliwą bestią? — spytała z przekąsem Karotella.

— Hmm. Częściej słyszę, że krwiożerczą i zabójczą, ale myślę, że nie jesteś pierwsza… No dobrze, do rzeczy. — Jeśli mam się czołgać twoim tempem, to przynajmniej już ruszajmy.

— Słucham? Przepraszam, ale jestem elfem! — zawołała z oburzeniem.

— I jestem przekonany, że poruszasz się z gracją i zwinnością o jakiej nawet nie śniłem, ale o prędkości wiesz tyle, co nic — odparł zniecierpliwiony, po czym wykonał kilka kroków. — No, chodź wreszcie.


Promienie słońca wdarły się pod powieki Karotelli gdy tylko uchyliła oczy. Rozejrzała się, zdezorientowana. Obok niej, ukryty pod listowiem rozłożystego krzewu, leżał Gumuel. Na horyzoncie dostrzegła majaczącą pośród monotonnej szarości krajobrazu imponującą miejską zabudowę. Jej serce zabiło szybciej. Ludzie! Muszą więc bardzo na siebie uważać. Podniosła się ze ściółkowego posłania. Nie przypominała sobie, by je przygotowywała. Ostatnie, co pamiętała, to że po całonocnym marszu usiedli w cieniu listowia, opierając się o pokaźny, stary pień. Czy to możliwe, że jej towarzysz podróży był tak miły? Tego się po nim nie spodziewała. Ruszyła wokół ich schronienia, próbując rozprostować kości i gorączkowo zastanawiając się, co dalej. Nie mogą przecież zostać wiecznymi wędrowcami. Jedzenie się skończy, a prędzej czy później, również niezbadana część świata. Muszą coś postanowić. Razem lub osobno…


Imponujące wieże Pflalandii przysłaniały słońce, gdy Flatulus, nieco zasapany, ale przepełniony radością i rozpierany chęcią działania, przekroczył mury miasta. U wrót miasta strażnicy przyjrzeli mu się dokładnie, skrupulatnie wypytali o przeszłość, teraźniejszość oraz plany na przyszłość, po czym z minami sugerującymi, że powinien im być wdzięczny co najmniej do końca życia, łaskawie pozwolili mu wstąpić do miasta. Było ogromne. Flatulus słyszał o nim, gdy był jeszcze małym chłopcem, czy raczej po prostu chłopcem, bo bardzo mały nie był nigdy, ale nie wyobrażał sobie, jak wielkie i obce faktycznie było. Widok wprost zapierał dech w piersiach. Prawie wszystkie budynki wybudowano tu z cegły! Ani jednej drewnianej chatki. Wozy konne jeździły wokół po utwardzanych drogach, stragany sklepowe ustawione w rzędy zapraszały ze wszystkich stron, kusząc intensywnymi zapachami i kolorami. Panował zgiełk, ludzie tłumnie maszerowali, biegali, nosili, wozili, oferowali, kupowali, wołali, witali i negocjowali… Pośród tłumu Flatulus poczuł się bardziej anonimowo niż kiedykolwiek w swej osadzie. Tu nikt go nie znał, nikt się nim nie interesował. Wzmagało to uczucie wolności i swobody. Był tam, gdzie zawsze chciał być, i mógł być, kimkolwiek chciał. Koniec ze służbą i ciężką harówką w polu, oto do centrum cywilizacji wkroczył Flatulus, młody, dumny i żądny przygód!


— Gumuelu! Nie śpij, działaj! Czas przygody nastał! Pflalandia potrzebuje cię! Twoja pomoc może…

Gumuel obudził się, słysząc śpiew. Kobiecy, elfi śpiew. Przyjemny, choć nieco piskliwy… Poruszył się w swej norze, próbując dojrzeć tańczącą na polanie Karotellę. Uśmiechnął się, widząc jej harce pośród kwiatów polnych. Była urocza w swym beztroskim, niemal nieświadomym tańcu, zupełnie nie przejmowała się faktem, że mógł ją widzieć, że ktokolwiek mógł ją widzieć. Pobliska wioska i rozciągające się za nią olbrzymie miasto były pełne życia, gdzieniegdzie widać było przemykające postaci ludzkie. Karotella, usłyszawszy trzask pękających gałązek zatrzymała się i odwróciła w stronę Gumuela, który teraz siedział w cieniu krzaków i wpatrywał się wprost w nią, śmiejąc się.

— O, nie śpisz, świetnie! — zawołała radośnie. — Mam coś dla ciebie.

Gumuel ze zdziwieniem zmarszczył czoło, na jego twarzy malował się wyraz uprzejmego zainteresowania.

— Ta da! — zakrzyknęła z dumą Karotella, demonstrując… coś. Duże, płaskie, niewątpliwie ręcznie wykonane, umocowane na gałęzi… Karotella wyczekująco uniosła brwi.

— Aha… Śliczne. Pomysłowe. Świetne. — Przyznał Gumuel, kiwając głową z udawanym uznaniem. — Co to, jeśli mogę spytać?

— Nie słyszałeś nigdy o parasolu? Spójrz! — Karotella nie dała się zbić z tropu i przystąpiła do prezentacji.

Chwyciła przedmiot za drewnianą rączkę i ustawiła rozległą, liściastą powierzchnię na swoją głową, tym samym szczelnie osłaniając się od wszelkiego kontaktu ze słońcem. — W ten sposób możemy podróżować też w dzień! — rzekła, uradowana.

— Raczysz żartować, oczywiście — powiedział niepewnie Gumuel. — Żaden szanujący się wampir nie będzie paradował przez miasto pod koślawym liściastym daszkiem w biały dzień.

— Ale ty się chyba nie upierasz przy szanowaniu się? — zapytała figlarnie. — Jak chcesz… Ale to genialny pomysł, a sam mówiłeś, że jeśli chcemy cokolwiek osiągnąć, czegokolwiek się dowiedzieć, to właśnie tu. W Pflalandii. W dzień.

Nie chcąc tracić czasu na bezproduktywne sprzeczki, Gumuel westchnął i wziął prezent do ręki. Karotella uśmiechnęła się szeroko, niemal podskakując z zadowolenia.

Wtem za ich plecami rozległ się cichy, jednak wyraźnie słyszalny zarówno dla elfa, jak i dla wampira, szelest, po nim zaś nastąpiło… ledwie słyszalne przekleństwo?

— Kto tu jest?! — wrzasnął donośnie Gumuel. — Pokaż się!

Nieuchwytny cień przemknął za nimi i zniknął pośród zieleni.

— Widziałam go! — pisnęła Karotella.

— Mhm. Ja też, ale wiele nam to nie dało — zgasił ją Gumuel. — Słuchaj, dzieje się coś naprawdę dziwnego. Ta istota śledzi nas od początku. W dodatku znów miałem ten sen… Ktoś wzywa mnie do Pflalandii, nawołuje do rozpoczęcia przygody… Nie rozumiem. — Zamyślił się, po czym spojrzał na Karotellę. Otworzył usta, jakby chciał się do niej zwrócić, po czym otworzył szeroko oczy, jakby właśnie zdał sobie z czegoś sprawę. — Jak masz na imię? — spytał.

— Karotella — odparła, spoglądając na niego z zainteresowaniem. — A ty?

— Gumuel — odpowiedział bezbarwnym tonem. Wpatrywał się w ziemię, zamyślony, na jego gładkim, bladym czole pojawiły się zmarszczki. — Zróbmy tak. Postarajmy się nie rzucać w oczy. To, oczywiście, nie będzie łatwe, zważywszy na okoliczności — zamachał ręką, w której wciąż trzymał improwizowany parasol, po czym wykonał niesprecyzowany gest dłonią pomiędzy jej uszami a swoją twarzą. — Sama wiesz. Wejdziemy do miasta. Znajdziemy kogoś, kto para się magią. Tam jest takich wielu. Może coś nam wyjaśni… Choć wątpię — Spostrzegł jej pytające spojrzenie i wyjaśnił:

— Mieszkałem tam kiedyś… Nieprzyjemny koniec, ale nie mówmy o tym. Koniec zawsze, prędzej czy później, jest nieprzyjemny. Może już zapomnieli — dodał ponuro.

Rozdział 2

Podróż do Pflalandii trwała dłużej, niż się spodziewali. Musieli iść ostrożnie, unikając promieni słonecznych, i robić niezbędne przerwy na napawanie się zapachem pięknych, polnych kwiatów oraz obcowanie z naturą. Karotella utrzymywała, że rozwiązywanie niecierpiących zwłoki zagadek to nie powód, by marnować szansę na zapoznanie się z niespotykanymi w jej krainie dziećmi Matki Natury. Gumuel nie ponaglał jej, gdyż po cichu liczył na to, że przez ten czas dozna olśnienia i wymyśli, po co właściwie idą do Pflalandii.

U bram miasta zatrzymała ich grupa strażników.

— Dokąd?

Gumuel gestem przyzwał strażnika bliżej siebie, po czym nachylił się do jego ucha.

— Do Pflalandii… — szepnął konspiracyjnie.

Strażnik zezłościł się i odepchnął go od siebie.

— Żartowniś, co? Też mam dla was żart. Możecie iść dalej… Haha, żartowałem, zawracać i zejść mi z oczu!

Karotella postanowiła przejąć inicjatywę.

— Szacowny panie strażniku… — spróbowała zatrzepotać rzęsami, nie była jednak pewna czy wypadło to zalotnie, czy raczej alergicznie. Nigdy wcześniej nie próbowała nikogo uwieść w niecnym celu. — Prosimy…


Flatulus od kilku godzin siedział w karczmie, kosztując lokalnych specjałów i rozmyślając. Od kilku dni rozpierała go energia. Dziwna energia. Silna, jakby żyła własnym życiem i próbowała pchnąć go w wir przygody. Do tego te dziwne zwidy nad strumieniem. Działo się coś niezwykłego. Jednak teraz spełniał swoje marzenie, zażywał wielkomiejskiego życia i miał czas na wszelkie uciechy świata. Życie jest piękne, pomyślał. Gdy dojrzał stojącą po przeciwnej stronie pomieszczenia dziewczynę o zalotnym spojrzeniu odważnie wlepionym wprost w niego, wychylił kufel do dna i podniósł się z miejsca.


— Czuję się naprawdę głupio — powiedział kwaśnym tonem Gumuel, maszerując przez miasto pod daszkiem z liści i gałęzi, gdy w końcu zostali do niego wpuszczeni. Obok niego dziarskim krokiem dreptała Karotella, pławiąca się w swoim niespodziewanym sukcesie w dziedzinie omamiania i wykorzystywania. Na głowę oraz uszy naciągnęła kaptur i upierała się, że to pomoże im wtopić się w tłum. Kierowali się w stronę centrum, do Szkoły Magów. Nie liczyli, że uda im się dostać do środka, jednak szansa na spotkanie z kimś władającym magią była tam zdecydowanie większa niż na obrzeżach miasta.

— Przesadzasz. Zachowuj się naturalnie i nie uśmiechaj się, bo nas aresztują.

— A ty zdejmij ten kaptur, proszę cię, wyglądamy jakby mnich prowadził obłąkanego. — Przybrał łagodny, cierpliwy ton, jakby tłumaczył dziecku, żeby nie bawiło się zapałkami. — Nie zrozum mnie źle, ale jeśli tylko opuścisz włosy do przodu, naprawdę wyglądasz całkiem ludzko.

— No dobrze — uległa, sama nie wiedząc czemu właściwie znów się rumieni — ale jeśli coś pójdzie nie tak — ostrzegałam.

Szli dalej przez miasto, napawając się jego widokiem, ogromem, i zgiełkiem.

— No, nie… — szepnął nagle Gumuel. Zatrzymał się gwałtownie przy ścianie jednego z budynków. — Spójrz — szepnął przerażająco poważnym tonem. Karotella zbliżyła się i przeczytała wiszące na ścianie ogłoszenie. List gończy. Stary. Trzyletni. Z podobizną Gumuela i wielkimi napisami WAMPIR oraz NAGRODA.

— Ups — jęknęła.

Gumuel, niewiele myśląc, zerwał list ze ściany, zgniótł go i cisnął przed siebie ze złością.

— Gumuelu! — krzyknęła Karotella. — Opanuj się! Przecież to niezgodne z prawem. Zerwałeś publiczne ogłoszenie władz miasta!

— Spokojnie, księżniczko — odparł zniecierpliwionym tonem. Nie lubiła, gdy nazywał ją księżniczką. Była w tym drażniąca nutka pobłażania, rozbawienia i ironii. Zawsze mówił tak do niej, gdy ją strofował lub pouczał. — To tylko mały kawałek papieru… Chodźmy.

Nie zdążyli zrobić dwóch kroków, gdy usłyszeli za sobą gniewne krzyki groźnego męskiego głosu.

— Hej, wy! Stać! Rozkazuję w imieniu prawa!

— Widać to ważny kawałek papieru. Trzymaj! — wepchnął jej do ręki parasol i nie pytając o pozwolenie przerzucił ją sobie przez ramię, po czym pomknął przez tłum. Ciężkie kroki powiadomiły ich, że są ścigani przez grupę strażników.

Z ust Karotelli wyrwał się cichy odgłos złości, między jękiem a warknięciem.

— Następnym razem pomyśl, zanim coś zrobisz! — narzekała, jednocześnie balansując nad nim parasolem.

Gumuel dopadł drzwi karczmy, gwałtownie przed nimi zahamował, zestawił Karotellę na ziemię, otrzepał strój z kurzu i przekroczył próg ciemnego pomieszczenia, swobodnie i nonszalancko, jakby jak co dzień wchodził tu wychylić kufel ulubionego piwa.


Flirt z miejscową panną przebiegał nader pomyślnie i Flatulus powoli zaczął układać w głowie plany na wieczór, gdy do karczmy weszły dwie osobliwe istoty. Mężczyzna i kobieta. Poruszali się zwyczajnie, swobodnie, on wręcz nonszalancko. Emanowali spokojem i pewnością siebie. I właśnie to sprawiało wrażenie, że bardzo im zależy na tym naturalnym zachowaniu, na wtopieniu się w tłum. Flatulus zwęszył podstęp, przeprosił towarzyszkę i ruszył w ich stronę.

— Hej, śliczna, zabawimy się? — Krzyknął ktoś w stronę nowo przybyłej dziewczyny.

Nie zareagowała. Postępowała krok w krok za swoim kompanem.

— Udajesz niedostępną? — zakrzyknął pijany jegomość kiwający się nad swym kuflem.

Gumuel obrzucił nieznajomego najgroźniejszym spojrzeniem, jakie był w stanie z siebie wykrzesać. Gdyby potrafił zabijać oczami, ów nieznajomy byłby już sztywny, zimny, zasypany ziemią i przyklepany łopatą. Niestety, choć w tej chwili bardzo nad tym ubolewał, nie potrafił.

Nieznajomy chybotliwie podniósł się z krzesła i zaczął zataczać się w stronę Karotelli.

— Hej, do ciebie mówię! — wykrzykiwał niewyraźnie. W niesprecyzowanym celu wyciągnął ręce w jej kierunku, jakby sam nie zdecydował, czy próbuje ją zaczepiać, czy traci równowagę.

Niewiele myśląc i zaskakując nawet samą siebie, Karotella odwróciła się i z rozmachem wymierzyła nieznajomemu cios w twarz. Głośne plaśnięcie rozbrzmiało najbardziej efektownie jak potrafiło, jednak nie zdołało przedrzeć się przez ogólny zgiełk. Dobiegło jednak do czujnych uszu Gumuela, który zręcznym susem doskoczył do pijanego jegomościa i chwycił go za poły starego, znoszonego płaszcza, unosząc go w powietrze.

— Zostaw ją w spokoju, rozumiesz? — warknął Gumuel.

Pijak nieskoordynowanym gestem próbował wymierzyć Gumuelowi cios w twarz, chybił jednak znacząco. Gumuel uśmiechnął się półgębkiem, po czym cisnął nieznajomym o zajmowane przez niego wcześniej siedzenie.

Klientela karczmy poderwała się z miejsc z półprzytomnym zadowoleniem na pijanych twarzach.

— Patrzcie, biją się! — Krzyknął ktoś wesoło.

— Rozróba! — Radosna nowina rozeszła się w cztery strony karczmy, niczym kręgi na wodzie.

— Odsuńcie się, bo to się źle skończy… — pisnęła Karotella bezradnie. — Gumuelu, wychodzimy, już — rozkazała niepewnie, nawet siebie samej nie przekonując do wykonania polecenia.

Gumuel nie zareagował. Widząc zbliżający się do niego tłumek zataczających się, mniej lub bardziej pijanych mężczyzn, zamaszystym gestem podwinął rękawy.

— Jak sobie panowie życzą… Ale pamiętajcie, kto zaczął — to powiedziawszy, Gumuel w okamgnieniu znalazł się za łukiem rozzłoszczonych mężczyzn, chwycił najroślejszego z nich w ramiona i bez trudu cisnął nim o ścianę. Ten zajęczał cicho i runął na ziemię, w obawie, że próby podniesienia się mogę tylko sprowokować napastnika.

— Gumuelu, wychodzimy, już! — Karotella, coraz bardziej histerycznie, usiłowała wyprowadzić go z karczmy. Tłumek jednak zataczał krąg, odcinając im drogę do wyjścia.

Bójka rozpętała się na dobre i teraz niektórzy z klientów zaczęli entuzjastycznie okładać się między sobą, jakby walka nie była środkiem, ale celem samym w sobie.

Flatulus przyglądał się sytuacji z zainteresowaniem.

— Przestańcie! Kto będzie dalej kupować trunki? — zmartwił się właściciel przybytku, widząc, jak tajemniczy mężczyzna szaleje w środku karczmy, bez wysiłku powalając kolejnych napastników. — Bo wezwę straże!

Czując, że to szansa na wykazanie się, choć nie był pewien, czym, Flatulus wskoczył na jeden ze stołów w samym środku karczmy.

— Uspokójcie się! — Wrzasnął najgłośniej jak potrafił. — Kufel piwa dla każdego, kto przestanie walczyć!

Nie wypowiedział tego głośniej, niż poprzedniego zdania, jednak pewne słowa mają moc bycia słyszanymi bez względu na okoliczności. Tłum natychmiast zaprzestał walki i skierował się w kierunku lady.

Przez ułamek sekundy Gumuel mierzył Flatulusa zimnym, a jednocześnie niemal kipiącym spojrzeniem, jakby nie mógł zdecydować czy fakt, że nieznajomy im pomógł, był miły, czy upokarzający.

— Tędy! — Flatulus wskazał tylne wyjście i zdecydowanym wzrokiem wezwał dwójkę nieznajomych do siebie. Gumuel, zakładając, że strażnicy już dawno pobiegli szukać ich w dalszych rejonach miasta, ruszył we wskazanym kierunku, przyzywając wzrokiem towarzyszkę. Gdy wyszli na zewnątrz, słońce zachodziło leniwie i nieromantycznie, a niebo było niespodziewanie i nadzwyczaj sprzyjająco zachmurzone.

— Dzięki. Dalej już sobie poradzimy — zwrócił się do nieznajomego.

— Ależ, Gumuelu, gdzie twoje maniery? — Karotella zwróciła się do Flatulusa. — Dziękujemy za wskazówkę. Jestem Karotella — pogodnie wyciągnęła w jego stronę dłoń.

— Flatulus — odparł, ściskając ją.

Karotella przyjrzała mu się, karcąc się za to w myślach. Był młodym, rosłym mężczyzną o brązowych oczach, ciemnych, kędzierzawych włosach i brzoskwiniowej cerze. Prosty, chłopski strój w odcieniach bieli i brązu odsłaniał jego muskularne ramiona. Nie znalazłszy innego określenia, które nie przyprawiałoby jej o rumieniec, Karotella zdecydowała się sklasyfikować go jako wyglądającego bardzo zdrowo. Automatycznie przeniosła wzrok na Gumuela, gdyż przebywanie w towarzystwie dwóch mężczyzn wymagało od niej natychmiastowego mianowania jednego z nich bardziej atrakcyjnym. Wszelkie argumenty przemawiały na korzyść Flatulusa: nie był blady, nie miał groźnej twarzy o nieco umęczonym wyrazie, jego oczy błyszczały ochoczo, a jego zęby, pokornie schowane w uprzejmie uśmiechniętych ustach, nie wywoływały panicznego odruchu zasłaniania szyi rękami. Gumuel, jak na wampira przystało, ubierał się elegancko bez względu na okoliczności. Ciemnoszare spodnie z drogiego materiału tonęły w solidnych, czarnych butach ze skóry, biała koszula gustownie współgrała z granatową kamizelką efektownie haftowaną srebrną nicią. Całość była nieco sfatygowana, jednak wciąż szykowna. A ja, księżniczka elfów, mam na sobie zielone rajtuzy i płaszcz, pomyślała Karotella. Zbeształa się za tę chwilę głupich, niestosownych rozmyślań.

— Cóż, na nas już czas — rzucił Gumuel. Flatulus wrócił do karczmy, zaś Karotella i Gumuel ruszyli przez miasto.


Zapadł zmrok. Przemierzali kolejne ciemne uliczki miasta, Gumuel zaś wciąż próbował opracować strategię działania.

— Musimy przemyśleć, co zrobimy, gdy już uda się nam wejść do Szkoły. Zapewne zgodzisz się ze mną, że nie możemy po prostu stać w wejściu i pytać każdego napotkanego maga, czy słyszał kiedyś o podobnym przypadku… — zamilkł, myśląc intensywnie.

— Nie, to bez sensu. — Przerwała Karotella. — Po co mamy robić mądre, zamyślone miny, skoro i tak nie wiemy co się dzieje, nie wiemy dlaczego, na dobrą sprawę nie wiemy, czy w ogóle się dzieje…

Gumuel westchnął.

— No dobrze. W takim razie ruszajmy od razu i liczmy na szczęście. Tony szczęścia. Nieodkryte, niezmierzone stosy szczęścia obfite niczym pokłady piachu na pustyni. — Gumuel wydawał się poirytowany, choć nie do końca było jasne, dlaczego. Być może drażnił go fakt, że musiał przyznać rację Karotelli. Zważywszy jednak na sytuację, mogła to być po prostu jego reakcja na przytłaczającą, beznadziejną bezradność.

Wtem zza rogu dobiegły ich odgłosy szamotaniny.

— Hej, puszczaj! — krzyknął męski głos.

Gumuel bez zastanowienia ruszył do boju. Wiedział, że kluczem do rozwiązywania magicznych zagadek jest wtrącanie się w cudze sprawy nieskutecznie skrywane za rogami uliczek.

— Puście go! — warknął. Nie musiał nawet podnosić głosu, bycie wampirem przemawiało zwykle dość donośnie.

Grupa napastników rozpierzchła się. Sponiewierany mężczyzna, będący ich ofiarą, podniósł się z ziemi i podszedł chwiejnym krokiem do Gumuela.

— O, to ty.

— Dzięki… chociaż poradziłbym sobie… — odpowiedział Flatulus.

— Gumuelu? Wszystko w porządku? O, to ty. — Karotella zbliżyła się do nich niepewnie.

— Cóż, jesteśmy kwita. Bywaj. — Rzucił Gumuel. — I uważaj gdzie się plączesz po pijaku. Albo nie uważaj. Właściwie nie mój problem — Dodał, odchodząc.

— Gumuelu! — pisnęła Karotella, biegnąc za nim i zastępując mu drogę. — Nie widzisz tego? Już bardziej nachalny los nie będzie! — Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi, naiwnie podekscytowanymi oczami.

— Żartujesz, tak? — Czekał na jej reakcję, jednak ona ani drgnęła. — Nie, nie żartujesz. No dobrze… Hej, ty! Wierzysz ślepo w przeznaczenie i nieprzypadkowość wszystkiego?

— Nigdy się nad tym nie zastanawiałem… A czemu pytasz? — zdziwił się Flatulus.

— Według mnie pytam zupełnie bez potrzeby, a według mojej towarzyszki, los mi każe. — Przewrócił oczami.

— Chodzi o to, że spotykamy się drugi raz w dość dziwnych okolicznościach i pomyślałam, że może tak miało być… — wtrąciła Karotella. — I może dobrze byłoby, gdybyśmy zastanowili się nad tym razem…

— Cóż, i tak nie mam nic do roboty… Czemu nie?

Gumuel otworzył usta, jakby chciał zacząć wyliczać powody, jednak powstrzymał się, widząc nieskrywaną radość Karotelli.


Z braku lepszego pomysłu, postanowili działać razem. Przynajmniej do czasu sprecyzowania natury swoich działań.

— To tam! — szepnął nagle podekscytowany Flatulus.

— Tyle wiedzieliśmy sami — odparł zniecierpliwiony Gumuel, obrzucając spojrzeniem monumentalny budynek Szkoły.

— Jasne. Rozumiem, jestem niepotrzebny, wolałbyś, żebym sobie poszedł. Bardzo mi miło. Chodźmy. — Flatulus niepewnie wysunął się na prowadzenie. Cała trójka ostrożnie przemieszczała się przez miasto, przeskakując z cienia do cienia, z jednej kryjówki do innej. Nielicznych przemykających ulicami mieszkańców omijali szerokim łukiem. Wreszcie dotarli do Szkoły. Bezszelestnie przywarli do chłodnej ściany. Wtem usłyszeli za sobą kroki. Szybkie, lekkie, liczne kroki. Kilka osób, jednak niezbyt postawnych. Widząc kolejny tak korzystny dla nich zbieg okoliczności w tak krótkim czasie, nawet Gumuel musiał uwierzyć w przeznaczenie — trzy postaci w błyszczących pelerynach nieporadnie zakradały się do wrót wieży.

— Chyba jednak mamy to niewytłumaczalne szczęście w ilościach hurtowych — szepnął do pozostałych. — Za mną! — rozkazał cicho, nie udzielając dodatkowych wyjaśnień.

Błyskawicznym susem wyskoczył z cienia i stanął tuż za przekraczającą próg grupą, którą teraz sklasyfikował jako przestraszonych studentów Szkoły, ukradkiem wracających z nocnej eskapady. Zamarli, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami. Szamotanina trwała zaledwie moment. Zanim zdołali przeczesać poły szat w poszukiwaniu różdżek, byli już obezwładnieni przez Karotellę, Flatulusa i Gumuela.

— Wszystko w porządku, chłopcy — wyszeptał przerażająco łagodnym głosem Gumuel. — Wyskakujcie z szat, a nikomu nic się nie stanie. Nie pozwól, by drzwi się zamknęły — dodał w stronę Karotelli.

— Nie ośmielilibyście się nas zaatakować! — spróbował postawić się jeden ze studentów.

— Ach tak? A co przed chwilą zrobiliśmy? — z rozbawieniem odparł Gumuel. — Do rzeczy, chłopcy, nie mamy całej nocy. Poddajecie się, czy naprawdę chcecie zdeprawować trzy niewinne istoty i zmusić je do użycia przemocy? — zapytał słodko.

— Zrobimy cokolwiek, tylko nie zabijajcie nas! — pisnął inny ze studentów.

— Mądry wybór. Zapewne uczyli was kiedyś czegoś o wampirach? Na wypadek, gdyby któremuś z was przyszło do głowy uciekać? — Studenci, przestraszeni, gorączkowo pokiwali głowami, po czym posłusznie zrzucili z siebie peleryny.

— Ślicznie. Grzeczni chłopcy. — Pochwalił Gumuel. — Flatulusie, lina.

Flatulus po omacku odnalazł w swym bagażu linę, zdziwiony, że Gumuel zna jego zawartość. Rzucił ją Gumuelowi, a ten zaciągnął chłopców do najbliższego drzewa i związał.

— Ktoś was rano znajdzie, ale sami chyba rozumiecie, że nie możemy tam teraz wejść wszyscy razem. Oczywiście rozumiecie, czym grozi wam teraz hałasowanie i próba wzywania pomocy? — rzucił w ich stronę srogie spojrzenie, po czym skierował się do wejścia Szkoły. Po chwili zawrócił.

— Z drugiej strony, nierozsądnie byłoby uzależniać powodzenie naszej misji od rozsądku studentów magii — dodał. Podszedł do Flatulusa, bezceremonialnie, szybkim, silnym ruchem oderwał spory kawałek materiału od jego rękawa, po czym zręcznie zakneblował wszystkich trzech młodzieńców. — Wybacz, ale ten materiał kiepsko się rwie — szepnął w stronę oniemiałego Flatulusa, wskazując na swoje szykowne odzienie.

Zostawili obezwładnionych, bezradnych studentów i cicho przekroczyli próg Szkoły. W środku panowała kompletna cisza. Inwazyjna, przytłaczająca, magiczna cisza. Przemierzali korytarze, wspinali się na kręte schody, szukając czegokolwiek, co zwróciłoby ich uwagę. W jakiś niepojęty, czarodziejski niemal sposób czuli, że idą we właściwym kierunku.

Rozdział 3

Alser kolejny raz przekręcił się na łożu — na łożu, bo studentom magii nie wypadało spać w zwykłych łóżkach; nie mógł spać. Myślał, wciąż myślał i nie potrafił przestać. Nie tyle formował w głowie konkretne słowa, co stale utrzymywał w umyśle wysoki poziom koncentracji na nurtującym go problemie, bez choćby jednej próby rozwiązania go. Podniósł się, wyszedł cicho z komnaty i skręcił w kierunku toalety. Pod sobą, na półpiętrze usłyszał kroki i stłumione szepty. Zastygł i wsłuchał się w dobiegające do niego słowa.

— ...to bez sensu… — usłyszał męski szept.

— ...coś musi tu… — odpowiedział przyciszony kobiecy głos.

— ...naprawdę, Gumuelu… — Alser zamarł. Niemożliwe. Jak? Nie… A jednak, słyszał wyraźnie. Ciekawość i przerażenie stoczyły szybką wewnętrzną walkę o panowanie nad jego ciałem. Ku jego zdziwieniu, ciekawość zwyciężyła. Ruszył w kierunku, z którego dochodziły kroki. Pożegnawszy się w myślach z życiem i zacisnąwszy palce na różdżce, przemówił:

— To mnie szukacie.


Odwrócili się momentalnie. Dziewczyna oraz dwóch mężczyzn. Jeden postawny i dobrze zbudowany, drugi… przerażający. Wampir, to wampir! — krzyczały przerażone myśli Alsera. Głośno przełknął ślinę. Wyglądaj groźnie, zbeształ się w myślach. Nie mogą nic wiedzieć. To znaczy, nie mogą wiedzieć wszystkiego. A jednak tu są… W ułamku sekundy przez jego głowę przemknęły tysiące sprzecznych myśli. Dyskretnym ruchem skierował ich do swej komnaty. Może zginąć, ale nie będzie ryzykował wydalenia z uczelni. Gdy weszli do środka i zamknęli za sobą drzwi, Alser niedbałym ruchem machnął różdżką w stronę stojących na parapecie świec. Zapłonęły jasnym ogniem. Niech widzą, że ta różdżka to nie atrapa, pomyślał. Niech widzą, że jestem potężnym magiem. Czy raczej, niech tak sądzą…

W końcu jeden z przybyszów zdecydował się przerwać ciszę.

— No, słuchamy. Nie krępuj się, mów. — W niskim, zdradliwie łagodnym głosie nieznajomego było coś, co przyprawiało Alsera o dreszcze. Nieuchwytna nutka w jego tonie zdawała się mówić: „Widzisz, jaki jestem spokojny i łagodny? W każdej chwili mogę przestać.” Alser zebrał się w sobie i próbując zagłuszyć bicie własnego serca, wymamrotał:

— Zapewne miałeś ostatnio dziwne sny… — Niepewnie spojrzał kolejno na twarze przybyszów, w mroku nie zdołał jednak odczytać ich wyrazu. Westchnął ciężko. — Zakładam, że już bym nie żył, gdyby taki był wasz plan, więc może usiądźcie i omówimy sprawę spokojnie, bez pośpiechu? — zapytał niepewnie. Ku jego zdziwieniu, nie wściekli się. Spojrzeli po sobie, po czym zajęli miejsca na jego łożu. Dziewczyna z gracją przycupnęła na brzegu posłania, jeden z mężczyzn ciężko opadł na narzutę obok niej. Wampir zaś wciąż stał bez ruchu. — Próbowałem cię wezwać, gdyż… potrzebuję twojej pomocy — Alser zerknął niepewnie na pozostałych — …a skoro los was tu ściągnął, zapewne również waszej pomocy. Uprzedzając wasze pytanie dodam, że nie wiem jeszcze, jakiej natury będzie to misja, jednak nie ulega wątpliwości, że naszym zadaniem jest wykonanie jej…

Gumuel zaśmiał się krótko. Był to najmniej wesoły śmiech, jaki Alser w życiu słyszał.

— Czemu mielibyśmy ci pomóc? Czemu mielibyśmy ci wierzyć? — spytał podejrzliwie.

— Cóż… — No właśnie, pomyślał Alser, czemu mieliby ci wierzyć? Czemu mieliby cię nie pożreć? Czemu mieliby… Cicho! Po czyjej jesteście stronie? — zbeształ własne myśli.

— Sami znacie już chyba odpowiedź na to pytanie… Coś was tu sprowadziło… Coś się… musi dziać… — jąkał się, próbując dostrzec w ich oczach potwierdzenie. Z ulgą zauważył dyskretne skinienie głowy dziewczyny.

— Gumuelu, nie dręcz go. Przede wszystkim, chwilowo jesteśmy po tej samej stronie…

— Po stronie, która sama nie wie, którą jest stroną… — wszedł jej w słowo Gumuel. Zignorowała go.

— …więc możemy się poznać, co, panowie? Karotella — wyciągnęła rękę w stronę młodego maga. Ten niepewnie uścisnął ją, czy raczej wyciągnął swoją bezwładną niemal dłoń w jej kierunku i pozwolił dziewczynie ją uścisnąć.

— Alser — powiedział cicho.

— Gumuel, a to Flatulus, niezmiernie nam miło, do rzeczy — popędził ich zniecierpliwiony nieco wampir. — Wybacz, że tak wkraczam w twoją prywatność, ale skąd ta pewność, że mamy cokolwiek ratować? Czemu w ogóle miałyby nas interesować losy tego miasta? Żadne z nas nie jest stąd, żadne z nas nie jest wojownikiem czy bohaterem… — wlepił w Alsera zimne spojrzenie błękitnych oczu, przywodzących na myśl szpiczaste sople lodu, gotowe oderwać się i wbić w niego śmiertelnie w każdej chwili.

Alser westchnął, zrezygnowany.

— Wstańcie, proszę — powiedział spokojnie. Spod posłania wyciągnął czarną księgę i położył ją na łożu. — Oto cały sekret. Księga Ksiąg.

— Niemożliwe! — odezwał się Flatulus. — Ona nie istnieje! Jako mały chłopiec słuchałem o niej opowieści. Przecież to tylko legendy… — nie dowierzał.

— Mów dalej — ponaglił maga Gumuel.

Alser odchrząknął.

— Wiecie zapewne, że ona… ma moc. Uwieczniania, modyfikowania… kreowania historii. — Spojrzał na nich bezradnie. — Cóż, mówiąc krótko, wykreowała też wątek dla nas.

— Nonsens! Czemu miałaby to robić? — zawołała Karotella.

Gumuel, nie czekając na dalsze wyjaśnienia, otworzył Księgę.

— To szaleństwo… — mamrotał. Przerzucał strony, sam nie wiedząc, czego szuka. Wtem dostrzegł w morzu tekstu swoje imię.

O Tym Jak Alser, Karotella, Flatulus i Gumuel Pflalandię Przed Zagładą Uratowali — głosił ozdobny tytuł na jednej ze stronic. Pod nią widniał czerwony napis: OPOWIEŚĆ W TRAKCIE REALIZACJI.

— Spójrzcie. On mówi prawdę… Czy raczej, prawie całą prawdę — odwrócił się z podejrzliwym uśmiechem do Alsera. — Czemu Księga zainteresowała się nami? I tobą?

Alser spuścił głowę, unikając jego spojrzenia.

— Cóż… trudno powiedzieć, magiczne artefakty nie zawsze… No dobrze, przyznaję, możliwie jest, że być może, potencjalnie, nie było to zupełnie niezwiązane z moim, być może, nieco nierozważnym, załóżmy, użytkowaniem Księgi… — to powiedziawszy, osłonił się rękami, jakby czekając na atak.

I atak nastąpił. W przypływie złości Gumuel chwycił go za poły szaty i przycisnął do ściany.

— Głupcze! — warknął. Alser głucho uderzył w ścianę i cicho jęknął. Gumuel puścił go. — Widzisz, co narobiłeś? I co, zamierzałeś nas tu ściągnąć i niby przypadkiem wykorzystać do wykonania misji, nie przyznając się do niczego?

Karotella podeszła do niego i położyła mu dłoń na ramieniu.

— Spokojnie, teraz to już przecież… — Gumuel ze złością strzepnął jej dłoń, zrobił jednak krok do tyłu.

— No, tak lepiej. Nie chcemy przecież biedaka uszkodzić. — Spojrzała na Alsera, stojącego pod ścianą — mizernego, chudego, żałosnego. — Z drugiej strony… — Podniosła głos i przybrała najzłośliwszy ton, jaki znalazła w swym repertuarze. — Jak mogłeś tak nierozważnie zabawiać się najpotężniejszymi artefaktami świata, ty mały, niekompetentny… — gorączkowo szukała w myślach stosownej obelgi. Niestety, zanim znalazła kolejny odpowiednio poniżający epitet, jej pokłady złości wyczerpały się. — ...magu. Ech… Zjadłabym coś. — Westchnęła.

— Częstujcie się — Alser wskazał dłonią na nietkniętą porcję leżącą na jego biurku. — Nie miałem dziś apetytu. Chciałem tylko dodać na swoją obronę, że nie miałem nic wspólnego z wyborem konkretnie was. To księga, tylko i wyłącznie księga i jeszcze raz sama księga zdecydowała, że pasujecie do mojej drużyny…

— Czy próbujesz nas obrazić? — wtrącił złośliwie Gumuel.

— Przestań, nie rozumiesz? Magiczny artefakt wybrał nas do wykonania magicznej misji — zawołał Flatulus, nie próbując ukryć zadowolenia i dumy. — To wyróżnienie!

Gumuel spojrzał na niego z pogardą.

— Właściwie dlaczego nas? — włączyła się do rozmowy Karotella.

— Tego, niestety, nie wiem… W jakiś sposób musieliście być podatni… albo… no nie wiem, może wszyscy inni byli zajęci?

— Wciąż mnie to nie przekonuje… Czy mógłbyś łaskawie opowiedzieć nam dokładniej, co właściwie zrobiłeś?

Alser spuścił wzrok i potulnie rozpoczął opowiadanie.


***

Alser pędził w górę schodów wieży Szkoły Magów dzierżąc w rękach wielką, ciężką paczkę i przeskakując po kilka stopni naraz. Ekscytacja niemal go rozrywała. Więc to wszystko prawda! Księga Ksiąg. Prawdziwa. Jedyna. Jego własna. Zawsze wiedział, że wywodzenie się z rodu o wielkich tradycjach magicznych musi kiedyś zaowocować. Fakt, został zmuszony do edukacji w Szkole Magii, fakt, wszyscy znani mu ludzie z pogardą porównywali go do ojca, dziada, pradziada… Ale. Ale, ale, ale! Teraz wszystko się zmieni. Cóż z tego, że ewidentnie nie został zbyt hojnie obdarzony talentem magicznym, gdy wejście w posiadanie tak potężnego i upragnionego przez wszystkich artefaktu wynagradzało mu wszystkie życiowe porażki. Lata docinek kolegów ze szkolnej ławy, poniżenie i śmiech za każdym razem, gdy próbował zaimponować jakiejś dziewczynie magiczną sztuczką, wreszcie wstyd i wściekłość, z którymi borykał się przez wszystkie lata studiów magicznych w Szkole. Aż do dziś. Oczywiście, śmierć pradziadka napawała go wielkim smutkiem, jednak nie potrafił zupełnie się nie cieszyć z odziedziczonego spadku. Nie potrafił też cieszyć się odrobinę. Rozpierała go dzika radość z lekką domieszką wyrzutów sumienia z jej powodu. Prawo nakazywało, aby artefakty magiczne przekazywane były najmłodszemu parającemu się magią mężczyźnie w rodzie, dlatego też Księga trafiła właśnie do niego. W ten sposób potężne i niejednokrotnie kapryśne artefakty magiczne zmieniały właścicieli i powierników możliwie rzadko. Alser dotarł do drzwi swojej komnaty, minął je biegiem i zatrzasnął za sobą. Rzucił na łoże pomięty list, z którego właśnie wszystkiego się dowiedział. Wszystkie problemy i rozterki wyleciały mu z głowy, liczyła się tylko ona. Powoli, drżącymi rękami rozwinął papier. Spojrzał na księgę po raz pierwszy i… nic nie poczuł. Czarna, skórzana okładka nieco go rozczarowała. Spodziewał się czegoś imponującego, emanującego mocą, po prostu magicznego. Cóż, solidna, czarna skóra musi wystarczyć. Ważne jest to, co w środku. A przecież to Księga Ksiąg, skarb jego rodu, chroniony i ukrywany przed całym magicznym światem od pokoleń. Wprawny użytkownik mógł za jej pomocą… cóż, właściwie, jakkolwiek to banalne wśród magicznych artefaktów, zawładnąć całym światem. Alser nie do końca jeszcze rozumiał jak, jednak wiedział, że ma to coś wspólnego z pisaniem, zmienianiem i kontrolowaniem historii świata, snuciem opowieści i przeżywaniem przygód. Ostrożnie przekręcał w napięciu strony, na jego oczach pokrywające się kolorowym atramentem, układającym się w rzędy drobnych, kaligrafowanych liter… Na jednej ze stron ujrzał swoje imię.

Witaj, Alserze, nowy powierniku Księgi. Napis pojawił się i niemal natychmiast zniknął.

Niesamowite, pomyślał. Magia. Żegnaj, Alserze, nieudaczniku i ofiaro losu. Witaj, najpotężniejszy czarnoksiężniku świata! Alser zaśmiał się na cały głos, niczym szaleniec.

Zaczął nonszalancko przerzucać kartki. Było tam wszystko! Stronice kipiały wręcz od przygód, bitew, poszukiwań, odkryć, po prostu… wydarzeń. Osiągnięcia i kompromitacje, zwycięstwa i porażki — wszystko zostało udokumentowane w najdrobniejszych szczegółach. Alser nie wierzył własnym oczom. Rozciągał się przed nim niezbadany ocean magicznych dziejów. Teraz, jako posiadacz Księgi, sam do niej trafił. Jako Alser, student Pflalandzkiej Szkoły Magii był nikim, jednak jako Alser, sto czterdziesty siódmy powiernik Księgi, był jedną z najniebezpieczniejszych istot świata. A raczej byłby. Gdyby tylko umiał cokolwiek tą Księgą zdziałać. Na razie przyglądał się jej w zachwycie i zadumie, dotykając jej ostrożnie, niemal z czcią. Jego wzrok zatrzymywał się na losowych opowieściach. Niektóre z nich znał doskonale od dzieciństwa, krążyły po społeczeństwie jako baśnie lub legendy. Dopiero teraz, czytając księgę, przekonał się, że te historie naprawdę się wydarzyły, że ci bohaterowie naprawdę istnieli… Patrzył jak oniemiały, chłonął tekst chciwymi oczami. Inne zaś wyczytane przez niego historie były mu całkiem obce. Zafascynowany pożerał wzrokiem walkę dobra ze złem, przygody i romanse przelewające się przez stronice księgi… Niektóre jednak wydały mu się mocno przesadzone, wręcz śmieszne.

— Rękaw Nocy? — szepnął do siebie ze zdziwienia z pogardliwym uśmiechem na ustach. — Warząchew Miłości? Kto tworzy te artefakty… — mamrotał do siebie, niedowierzając. Zauważył, że niektóre z opowieści zapisane były czarnym atramentem. Prześlizgnął się wzrokiem po pierwszej z nich. Dzielny rycerz walczył ze smokiem, by ocalić księżniczkę. Niestety, poległ, a tym samym skazał niewiastę na wieczność w samotności. W innej z kolei złośliwe chochliki ukradły pewnemu sędziwemu magowi różdżkę, wystawiając go na pośmiewisko. Żaden z zatrudnionych przez niego śmiałków nie zdołał jej odzyskać. Alser nie mógł oderwać wzroku od Księgi. A więc te czarne zakończyły się niepowodzeniami, pomyślał. Dziwne, że jest ich tu tak wiele… Niektóre z porażek wydawały mu się śmieszne, wręcz żałosne.

— Co? Doprawdy? Jeden troll? I ty się nazywasz bohaterem? — Alser ze zniecierpliwieniem przerzucił stronę, zacinając się kartką.

— Ał! Głupia księga! I w dodatku pełna bzdur… Założę się, że nawet ja zdołałbym pokonać takiego wroga bez problemu — syknął Alser, ssąc skaleczony palec.

Księga zajaśniała oślepiającym blaskiem. Alser, przerażony, cofnął się gwałtownie.

Gdy blask zniknął, równie niespodziewanie jak się pojawił, na czystej stronie widniały jedynie dwa słowa.

O co?

O, nie. Nie! Alser poczuł na plecach strumienie zimnego potu.

— Nie miałem tego na myśli!

A co miałeś? — Księga przemówiła złotą, wymyślną czcionką.

— Ja… tak tylko spekuluję…

Lekceważysz dokonania bohaterów? Kronika największych bohaterskich czynów świata cię bawi? Myślisz, że jesteś lepszy? — nalegała Księga. Litery wyglądały identycznie, jednak Alser mógłby przysiąc, że tym razem wprost do jego świadomości sączyła się z nich sugestia kpiny. Rozwścieczenie magicznej księgi przechowującej w sobie losy świata było ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebował.

— Chciałem powiedzieć, że… gdyby, dajmy na to, pomagała mi drużyna, tak jak, chciałbym nieśmiało zauważyć, było w większości przypadków — Alser niepewnie wskazał palcem na niewidoczne strony księgi — i gdyby przeciwnik okazał się względnie niegroźny… tak jak, powiedzmy, w przypadku trolla grasującego po osadzie czy Bezzębnego Wampira Krwawe Dziąsło… wtedy, sądzę, że byłbym skłonny zaryzykować stwierdzenie, że mógłbym podołać i też ocalić moje miasto. Hipotetycznie.

Umowa stoi — odparła Księga.

Co?! Alser zaledwie pomyślał te słowa, jednak w jego głowie okrzyk paniki był tak sugestywny, że aż rozbolały go uszy. Z pewnością Księga raczy się z nim droczyć, żartować…

Istniałam, zanim wymyślono poczucie humoru, młody Alserze.

Było coś poniżającego w sposobie, w jaki litery słowa „młody” bezczelnie prężyły się na papierze.

Nagle słowa zaczęły niknąć, niczym we mgle, jakby wsiąkały w kartkę, na której jeszcze przed chwilą widniały.

— Zaraz, stój! Co mam zrobić?! — wrzasnął w panice Alser.

Nic, ponad to, co zadeklarowałeś, młody Alserze. Niniejszym rozpoczęła się twoja Opowieść

— Co?! — krzyknął w szoku. — Hej! Głupia księga! Nawet obrazków nie ma! Hej! Cofnij to!

Błąd. Nieznana komenda.

Alser z przerażeniem zatrzasnął okładki księgi i wsunął ją pod posłanie. Wygładził leżącą na łożu narzutę w złote gwiazdy i głośno dysząc opuścił pokój. Coś było poważnie nie tak. Czymkolwiek byłoby „tak”, to nie było ono.


***

— Nienawidzę ludzi — podsumował usłyszaną opowieść Gumuel. — Arogancka, durna rasa. Wpycha łapska gdzie nie trzeba zanim pomyśli. Z całym szacunkiem dla obecnych przedstawicieli — dodał po chwili. Następnie szybko spojrzał w stronę Alsera. — Z wyjątkiem ciebie, oczywiście.

Alser podniósł na Gumuela urażony wzrok.

— Oczywiście, nie obwiniam cię, masz prawo być rozgoryczony.

— Mam? Ależ dziękuję, łaskawco. — Ton Gumuela przesycony był sarkazmem i złością. Wampir ukłonił się teatralnie, zarzucając połyskującymi w blasku świec, kruczoczarnymi włosami. Podniósłszy się, mówił dalej, głosem spokojnym i rzeczowym:

— Co wiesz o tej księdze? Czy jest jakiś sposób, by to cofnąć? A może po prostu to zignorujemy? Co nam grozi? Przecież to tylko książka, nie będzie się chyba mścić…

— Cii! — syknął Alser. — Nie prowokuj jej.

Gumuel, Flatulus i Karotella wpatrywali się wyczekująco w Alsera.

— Ach, spodziewacie się odpowiedzi… Cóż. „Nie wiem” może nie nasycić do końca waszego głodu wiedzy, jak przypuszczam… Wiem tylko tyle…


***

Alser niepewnie zastukał do drzwi komnaty służbowej Mistrza Pomniejszych Spraw Magicznych (czyli konsultanta magicznego dla pospólstwa), Triflusa. Szkoła Magów bardzo troszczyła się o dobrą opinię wśród mieszkańców miasta oraz o utrzymanie wizerunku potężnej instytucji przesiąkniętej magią. Dlatego Najwyższy Mag Zauberino zarządził, że wszyscy pracownicy Szkoły otrzymają, stosownie do rangi instytucji, godnie i magicznie brzmiące tytuły, bez względu na wagę pełnionej przez nich funkcji. I tak na wejściach do poszczególnych komnat połyskiwały dumnie plakietki takie jak Kauntus, Władca Magicznego Majątku, czyli główny księgowy Szkoły, Skulus, Mistrz Edukacji Magicznej, autor programu nauczania Szkoły, a nawet Klinus, Najwyższy Znawca Zaklęć Oczyszczających, czyli przewodniczący kadry sprzątającej.

— Wejść — rozległ się ze środka nieco zniecierpliwiony, tubalny głos Triflusa. Alser powoli otworzył drzwi, pozwalając mosiężnym zawiasom skrzypieć złowieszczo. Naprzeciw drzwi, za imponującym, ciemnym, dębowym biurkiem, siedział mężczyzna w średnim wieku. Odziany był w obfitą, ciemnozieloną szatę, tworzącą wokół niego nieprzebrane zwoje i kaskady połyskliwej tkaniny. Na jego głowie spoczywał wyświechtany beret, gdyż nawet w zaciszu własnego gabinetu mag nie zaprezentowałby się nikomu bez nakrycia głowy — tym właśnie stateczni, w pełni wykształceni magowie odróżniali się od młodych, nieokrzesanych studentów magii, których podejście do ubioru było bardziej liberalne. Czarne, srogie oczy Triflusa nie odrywały się od leżącego przed nim arkusza. W silnej dłoni dzierżył prostą, białą różdżkę, wycelowaną w papier. Z jej końca wypływał cieniutki, błękitny strumień światła, który wirował i skręcał się w regularne, staranne kształty liter, posłusznie składające się w równy tekst na pustym arkuszu. Po kilku sekundach Triflus potrząsnął lekko różdżką, strzepując z jej końca kropkę, która leniwie spłynęła na swoje miejsce w tekście.

— Przedstawić się.

Alser przestąpił z nogi na nogę i wymamrotał:

— Alser, szósty rok, specjalność — teoria magii.

— Ha, ha. — Triflus raczej wypowiedział te słowa, niż faktycznie się zaśmiał. — Nie przyjęli nas na nic innego, co? To znaczy was nie przyjęli, Alser, mnie owszem. — Zaśmiał się z własnego żartu. — A czym chcieliście się zajmować w pierwszej kolejności? Czarna magia, eliksiry, hipnoza?

— Komunikacja magiczna. — Odpowiedział cicho Alser z nutką rozmarzenia i tęsknoty w głosie.

Triflus lustrował go rozbawionym spojrzeniem, jednak skinął głową z uznaniem.

— No proszę, proszę. — Zrobił krótką pauzę. — Co was do mnie sprowadza?

— Potrzebuję porady… — Alser zebrał się w sobie i zaczął wyjaśniać pewniejszym tonem. — Załóżmy, Mistrzu, że hipotetycznie przypadkiem potencjalnie chciałbym zdobyć Księgę Ksiąg — Triflus drgnął ledwo zauważalnie i uniósłszy ciemne, krzaczaste brwi, zaintrygowany wlepił przenikliwe spojrzenie w plączącego się studenta. Ten przełknął głośno i kontynuował. — Chciałabym po prostu spytać, czy Mistrz wie — postanowił uderzyć w kompetencje Triflusa, licząc, że ambicja i duma każą mu podzielić się całą wiedzą — jak ona właściwie działa.

Triflus podrapał się w zamyśleniu po krótkiej, szorstkiej brodzie.

— Wierzymy w bajki, co, Alser? To znaczy, wy wierzycie, ja nie… Ha, ha. Cóż, legenda głosi, że od czasów Magusa-Scribusa — musiałeś chyba o nim słyszeć, jako student teorii?… — Alser gorączkowo pokiwał głową — pierwszego maga-kronikarza, Księga Ksiąg z pokolenia na pokolenia przekazywana jest jego potomkom, którzy rzekomo żyją po dziś dzień, i sama dokonuje zapisu dziejów świata w najdrobniejszych szczegółach. To jest, w najdrobniejszych, ale tylko szczegółach istotnych spraw. To zresztą całkiem prawdopodobne — wtrącił rzeczowo Triflus, po czym jego wzrok zaczął błądzić po pokrywających wszystkie ściany półkach, uginających się pod ciężarem opasłych magicznych ksiąg. — Jednak ja skłaniałbym się raczej ku teorii mówiącej, że Księga Ksiąg to jedynie bardzo udany wykręt leniwego kronikarza, który poprzez magię nauczył księgę, by sama się pisała. Sprytne, ale ryzykowne, obdarzanie przedmiotów mocą. — Przerwał na chwilę, zamyślił się. — Czy zaś Księga przerosła mistrza i potrafi nie tylko spisywać historię, ale też ją kreować i przeinaczać? Legendy dla dzieci i żądnych magicznych doznań studentów… — spojrzał znacząco na Alsera srogim wzrokiem, jakby chciał mu wyperswadować pomysł dalszych poszukiwań. — Zresztą, według legendy, pewnego dnia Magus-Scribus wdał się w kłótnię z księgą, ponieważ rzekomo nie spodobało mu się coś, co zapisała, chciał więc wyrwać stronę — Triflus uśmiechnął się paskudnie. — Powiedzmy tylko, że mu się to nie udało. Ha, ha, chciał oszukać system i zostały po nim tylko dym unoszący się nad złamaną różdżką i pióro. — Triflus spoważniał. — To, oczywiście, bzdura. No, uciekajcie, Alser, inni czekają, a za chwilę przerwa na — zerknął na wielki, drewniany zegar ścienny — ...lunch. No, lećcie.

Alser zawahał się.

— Dziękuję, Mistrzu. Jeszcze tylko… Jeśli można… Bo skoro wyrywanie nie działa, to… jak zmienić coś, co zostało zapisane w księdze? — spytał rozedrganym tonem. — …hipotetycznie?

— A skąd mam wiedzieć? To legenda. Spróbujcie skreślić. — Znów zaśmiał się z własnego żartu.

— Ale… jak właściwie Księga działa, Mistrzu? To znaczy, jak ludzie, którzy w nią wierzą, twierdzi, że działa?

— Oj, Alser, Alser… Co wam przychodzi do głowy. — Triflus zbył go zniecierpliwionym gestem. — No, nie kombinujcie, Alser, zmykajcie stąd.

Alser smętnie powlókł się do swej komnaty, powłócząc nogami. Tonął w rozmyślaniach. Nie było co do tego wątpliwości. Rozpoczął Opowieść. Niechcący, ale nieodwołalnie. Zmienił bieg historii, rozkazał księdze stworzyć nowy wątek dziejów. Jego wątek. Podejrzewał to od początku, a liczne konsultacje z opasłymi tomiskami na temat historii magii i najpotężniejszych artefaktów świata oraz, jakkolwiek była ona mizerna, porada Mistrza Triflusa, nie pozostawiały mu cienia nadziei. Teraz w jego głowie kołatały się tylko dwa pytania. Kto jeszcze jest przeznaczony do tej przygody? I przede wszystkim, na czym ona polega? Zawładnął nim strach. Nie paraliżujący, ale dotkliwie dający o sobie znać w każdej chwili strach. Bezradnie kartkował Księgę w poszukiwaniu rozwiązania; na próżno.

Cisnął Księgę na łoże i wybiegł z komnaty, trzaskając drzwiami. Z tablicy informacyjnej wiszącej na przeciwległej ścianie odczepił się arkusz papieru i leniwie opadł na ziemię. Alser bezwiednie sięgnął po niego. Stary list gończy. Wampir, Gumuel. Typowe, pomyślał. W końcu wszystkich rozpoznają i wypędzają z hukiem. Rzadko udaje się takiego skutecznie wyeliminować. Cóż… ten widać miał szczęście i uciekł… Alser zmiął kartkę w ręce, cisnął w kąt i ruszył przed siebie. Głowę zaprzątała mu kwestia Księgi. Znak, pomyślał, tylko jeden znak. Daj mi jakiś znak! Resztę zrobię sam, myślał. Wtem stanął jak wryty. Oczywiście! Znak! Magiczne tablice informacyjne są przecież niezawodne. Niezawodne. Skoro ta zawiodła, to znaczy, że… Wampir, Gumuel. Tak… Tylko co z nim?


***

— Stąd wiem o tobie — skinął w stronę wampira. — Wy, zdaje się, jesteście gratisem od losu, o którym Księga nie zamierzała mi powiedzieć. Niemniej cieszę się niezmiernie…

— Daruj sobie — przerwał mu Gumuel. — Do rzeczy. Co z moimi snami? Jak…?

— Ha. To było sprytne, nieprawdaż? — odparł Alser z dumą w głosie. — Coś na kształt mojego hobby. Komunikacja magiczna. — Po ich minach rozpoznał, że nic im w ten sposób nie wyjaśnił. — Widzicie, gdy dowiedziałem się, że w sprawę zamieszany jest jakiś Gumuel, pomyślałem — czemu mu o tym nie powiedzieć? Niestety, pech chciał, że nie miałem pojęcia, gdzie go szukać, ale szczęśliwie znam się trochę na tych sprawach… głównie z książek, ale jak trudne mogło być uruchomienie Magicznego Komunikatora Dystansowego? — Ich miny powiedziały mu, że według nich bardzo. Cierpliwie zaczął tłumaczyć: — Wystarczyło skoncentrować w rękach silny strumień magii, skupić się na celu, trafić na moment, w którym śpi i przemówić do niego na tyle sugestywnie, by uwierzył, że to nie tylko sen. Nic prostszego — zakończył niepewnie, po czym zaśmiał się nerwowo.

— A czy wiadomo — włączył się Flatulus — kiedy ma nastąpić ów czas próby? Kiedy mielibyśmy… działać?

— Niestety… ale zakładam, że jeśli miasto ma być w niebezpieczeństwie, zorientujemy się.

— No, to całe szczęście — odparł sarkastycznie Gumuel. — Cóż, jak na ciebie patrzę, mogliśmy skończyć jeszcze gorzej… — Alser gorączkowo pokiwał głową, jakby próbując powiedzieć „widzicie, właściwie nie jest źle” — ...co nie jest powodem do dumy, więc nie wiem, czemu tak ochoczo potwierdzasz. — Przerwał i westchnął. — Kto jest w tej branży najlepszy? — skierował pytanie do Alser. — Jakiś wielki magiczny guru, doradca? Bo zakładam, że chcemy opracować jakiś plan działania…

— Cóż, moglibyśmy, oczywiście, udać się po poradę do Wszechmędrca Moroniniego — spojrzał na pozostałych z wyższością, widząc zagubienie w ich oczach. — Jednak czy on będzie potrafił i chciał nam pomóc…

— Kiedy możemy ruszać?

Wtedy rozległo się pukanie do drzwi. Alser panicznie zamachał do pozostałych, wykonując niezrozumiałe gesty. Flatulus, z wprawą i pewnością eksperta, wskoczył do szafy i wprawnie zatrzasnął za sobą drzwiczki. Karotella i Gumuel stanęli zaś przy ścianie i zastygli w bezruchu.

Alser niepewnie rozchylił drzwi na szerokość pozwalającą mu wyjrzeć na zewnątrz jednym okiem.

— Tak, słucham? — szepnął.

— Alserze — rozległ się szorstki, męski głos — czy ty aby nie masz tam gości?

— Ależ, Mistrzu Ogurro, skądże! Ja…? G–gości? Skąd to podejrzenie? — Alserze udał oburzenie.

— Hm. Od godziny słychać stąd przyciszone rozmowy, dodatkowo przed wejściem widać ślady obcych, brudnych butów…

— Ach, no tak. Rozumiem. Ale, Mistrzu, to nie do końca tak…

— A jak, Alserze? Przyjmowanie gości nocą jest w Szkole surowo zabronione i łagodnie karane.

Wtedy w środku rozległo się tłumione, ale wyraźnie słyszalne, kobiece kichnięcie.

— A więc to tak, Alserze! W twoim pokoju jest… dama! No, chłopcze, tego się po tobie nie spodziewałem. — Mistrz zrobił krótką pauzę. — Pamiętaj, że do rana ma stąd zniknąć, bo oboje będziemy mieli problemy. Miłej nocy.

— Czy Mistrz właśnie do mnie mrugnął? — spytał Alser, w szoku.

— Ależ skąd. No już, zmykaj, jest bardzo późno.

— Ale ja jestem u siebie, Mistrzu… — zauważył Alser, najgrzeczniej, jak potrafił.

— Co? Ach, rzeczywiście. Słuszna uwaga. W takim razie ja zmykam. — Alser zamknął drzwi, oparł się o nie i głośno odetchnął. Wydawało się, że od początku rozmowy po raz pierwszy wypuścił powietrze.

Karotella wysunęła się z cienia, pociągając nosem.

— Przepraszam — szepnęła ze skruchą. — To chyba alergia na mięso… nigdy mi się to nie zdarza… — zerknęła z wyrzutem na Gumuela, ten zaś uniósł ramiona w geście niezrozumienia i posłał jej niewinne spojrzenie.

— Sugerujesz, że moja wykwintna kuchnia ci nie odpowiada? Do rzeczy. Ruszajmy… — Podszedł do okna, rozchylił okiennice i wyjrzał na zewnątrz. — Wyśmienicie. Kto ma przy sobie latający dywan?

Rozdział 4

Alser, Flatulus, Karotella i Gumuel lecieli przez ciemną noc, napawając się widokiem Pflalandii pogrążonej w mroku.

— Będę miał przez to kłopoty — narzekał Alser, kurczowo trzymając się krawędzi niewielkiego, purpurowego dywanu. — Studentom nie wolno korzystać z dywanów Szkoły bez pisemnego zezwolenia przedstawiciela kadry…

— A co wasz regulamin mówi na temat zaniedbywania obowiązku ratowania świata i narażaniu innych na niebezpieczeństwo poprzez kurczowe trzymanie się regulaminu? — odparł Gumuel. — Nie martw się, przyjmując karę będziesz przynajmniej wiedział, że działałeś w słusznej sprawie.

— Daleko jeszcze? — spytał słabo Flatulus. — Niedobrze mi. Chyba mam chorobę powietrzną… — siedział na brzegu dywanu z głową przechyloną poza jego krawędź.

— Jesteśmy prawie na miejscu — oznajmił radośnie Alser, skręcając dywan w kierunku skraju lasu.

Po pewnym czasie dywan łagodnie opadł na miękką, wilgotną trawę.

— Jesteś pewien, że to tu? — spytała niepewnie Karotella.

— Jasne, każdy mag wie, gdzie mieszka Wszechmędrzec Moronini. Trudność polega na dostaniu się do niego, nie na znalezieniu go. To tu — rzekł, odsłaniając pokryty opadłymi liśćmi płaski głaz.

— Gdzie? — nie zrozumiał Flatulus.

— Tu. Patrzcie. — Alser pogładził głaz wierzchem lewej dłoni i wypowiedział kilka niezrozumiałych słów.

— Co mu powiedziałeś? — zapytał Gumuel z podejrzeniem w głosie.

— Nieważne, co, ważne, żeby brzmiało magicznie i imponująco. Nawet Wszechmędrzec nie zna przecież wszystkich języków. Teraz najgorsze — zasady wpuszczania gości do środka są pradawne i magiczne.

— Czyli zmienne, niezrozumiałe i bez sensu? — upewnił się Gumuel.

— Dokładnie — potwierdził ponuro Alser.

Gumuel, Karotella i Flatulus spojrzeli po sobie z powątpiewaniem. Cóż, Wszechmędrzec był w tej chwili ich najlepszym pomysłem.

Nagle głaz zajaśniał białym blaskiem, który natychmiast wsiąknął weń z powrotem, pozostawiając po sobie świetliste litery.

Witaj przybyszu we Wszechmędrca domu,

dziś jednak niechętnym pomagać nikomu;

tylko królewskie słowo otworzyć mię dziś zdoła,

więc jeśliś krwi królewskiej, niech mię twa krtań woła!

— O, nie — jęknął Alser. — zwykle wymaga jakiegoś koloru szat czy rozwiązania łamigłówki…

— Ekhem. — Odchrząknęła znacząco Karotella.

— Do dzieła, księżniczko — zachęcił ją Gumuel.

— Ty jesteś księżniczką?! — zawołał zszokowany Alser. — To znaczy… Nie to, że nie wyglądasz, ja tylko… — Alser zrozumiał, że zabrnął w ślepy zaułek, i zamilkł.

Tyś księżniczką? W życiu bym nie był zgadł. — oznajmił magiczny głaz.

— Dziękuję — powiedziała kwaśno Karotella.

Damym urazić nie chciał, ino nietypową księżniczką jawi mi się ona. — Tłumaczył się głaz.

— Dość tego! Z mocy króla elfów, nakazuję ci wpuścić nas do Wszechmędrca! — zawołała dumnie Karotella.

Głaz zniknął, jakby momentalnie rozpuścił się w otoczeniu. Oczom Alsera, Karotelli, Flatulusa i Gumuela ukazały się wąskie, kręte schody w dół. Bez zwłoki zeszli w ciemną norę. Schody doprowadziły ich do przestronnego, przytulnego pomieszczenia, pełnego książek, obrazów i roślin doniczkowych. Po wnętrzu krzątał się siwy staruszek. Gdy weszli, spojrzał na nich z daleka, mrużąc powieki. Stał na końcu pomieszczenia, mieszając parującą ciecz w glinianym kubku starą, metalową łyżeczką. Wyglądało to podejrzanie niemagicznie, swojsko. Jakby staruszek mieszał najzwyklejszą herbatę, co zresztą, niewykluczone, właśnie miało miejsce.

Alser wysunął się naprzód.

— Ekhm… Wszechmędrcze… Przybywamy ze Szkoły.

— Co? Niech ci się przyjrzę… Ach, kolejny studencina nie radzi sobie z eliksirem przeciwtrądzikowym?

Alser zarumienił się.

— Wszechmędrzec zajmuje się takimi sprawami? — spytał ze zdziwieniem Flatulus.

— Ależ nie, Wszechmędrcze — Przerwał Alser. — Jestem Alser z rodu Magusa-Scribusa. — Alser podjął żałosną próbę wypięcia swojej mizernej piersi.

Wszechmędrzec zastygł z łyżeczką w ręce i spojrzał wprost na Alsera bladymi, zielonymi oczami, częściowo ukrytymi za zasłoną krzaczastych brwi.

— O rety. Alser… Zgaduję, że księga wpadła w twe ręce.

— Skąd Wszechmędrzec wie? — spytał Alser, zanim zdał sobie sprawę, jak głupio musi to brzmieć.

Wszechmędrzec uśmiechnął się dobrotliwie.

— I co nabroiłeś? Wmieszałeś się w przygodę, nieprawdaż?

— Niesamowite! — szepnęła Karotella do ucha Gumuela. — Dobry jest!

Gumuel z uznaniem skinął głową.

— Ależ, dzieci, za coś mi przecież płacą. Funkcja Wszechmędrca zobowiązuje — rzekł figlarnie Moronini.

— Jak to? — zdziwiła się Karotella. — Płacą Wszechmędrcowi? Kto? — wyrwało się jej, zanim zdążyła się opanować.

— Ależ, oczywiście, że mi płacą. Miałbym rozwiązywać te wszystkie problemy za darmo? Wysłuchiwać narzekań, naprawiać magiczne szkody, rozwikływać zagadki… O, nie. Istnieje nawet oficjalne Międzygatunkowe Stowarzyszenie Mędrców i Przywódców Duchowych, które co kilka lat wyznacza kandydatów na wszystkie istotne stanowiska. Ci, którzy zostaną uznani za zbyt starych lub z dowolnych innych przyczyn niezdolnych do dalszej pracy, otrzymują Medal Zasłużonych Mędrców i trafiają do Honorowej Loży Stowarzyszenia. W ten sposób nikt nie czuje się urażony, a my oferujemy usługi wysokiej jakości… Ale, ja tu się rozgadałem, a wy nie wiecie, czy miasto jeszcze stoi — zaśmiał się chrapliwie, po czym wyjrzał przez niewielką dziurę w suficie, służącą za okno. — Stoi, bez obaw. — Moronini usiadł na starej, obdartej sofie. — Zakładam, że chcecie spytać, czy możecie się wykręcić od zadania, na czym ono polega i skąd to wszystko wiem. — Pośpiesznie skinęli głowami.

— Cóż. Najpierw trzecie pytanie. Stąd. — Sięgnął za siebie i wyciągnął z regału opasłe tomisko w czarnej skórze. — Mam kopię Księgi. — Spojrzał na pozostałych z nieskrywanym zadowoleniem.

— Jak to? Najpotężniejszy artefakt świata ma… kopię? — nie dowierzał Flatulus.

— Jasne, młody człowieku. Skoro jest najcenniejszy, to nie możemy przecież ryzykować, że ulegnie zniszczeniu i lata zapisu pójdą na marne? W Szkole mamy repliki czego tylko chcecie. Oczywiście, są pozbawione niektórych właściwości, ale lepszy rydz niż nic, czyż nie?

— Ale dlaczego w takim razie… — zaczął Alser.

— Pozwolę sobie nadmienić, że ta kopia, choć wierna, służy tylko do odczytu. Dzięki temu nigdy nie wkopię się tak, jak ty — Moronini zachichotał. — Co się zaś tyczy wykręcania się od przygody narzuconej przez Księgę — nikt nigdy nie próbował. Zgodnie z zasadami zaczętą Opowieść należy rozegrać do końca. A koniec to zwycięstwo lub śmierć bohaterów, to z pewnością wiecie. Jeśli chodzi o ostatnie pytanie… Jak ono brzmiało, młody człowieku?

— Na czym polega zadanie? Księga zdaje się zachowywać ten nieistotny szczegół dla siebie…

— Ach. Tak. Cóż. Jeśli dobrze rozumiem Księgę… a tak jest, bo jestem Wszechmędrcem — Wszechmędrzec uśmiechnął się z dumą — nie precyzowało ono, kto ma być wrogiem. Wygląda więc na to, że w tej kwestii Księga pozostawia wam wolną rękę. Masz tylko uratować miasto.

— Co? Mamy wybrać i znaleźć złoczyńcę, żeby móc go usunąć? — zawołała Karotella. — To niedorzeczne.

— Drogie dzieci, to magiczne, nie niedorzeczne. Księga to potężny, ale i figlarny przedmiot. Zresztą — starzec pociągnął solidny łyk stygnącej cieczy — logika nie ma w sobie nic magicznego. Skąd więc założenie, że magia powinna być logiczna? — Moronini spojrzał na każdego ze swych gości po kolei, uśmiechając się z zadowoleniem. — Ładnie mi się powiedziało, co? Ale to prawda. No, dość gadania. — Wstał z miejsca i ruszył do drzwi, dając im do zrozumienia, że czas wizyty minął. — Acha, zapomniałbym. Nie mówicie nikomu, że wam to powiedziałem, ale możecie spróbować skontaktować się ze swoim narratorem.

Wlepili w niego zdumione spojrzenia.

— Każda Opowieść ma swojego narratora, to chyba naturalne. Nie sądziliście chyba, że Księga sama z siebie wie wszystko o wszystkim wszędzie… Narratorzy starają się być dyskretni i pozostawać na uboczu, ale czasem da się ich dostrzec i wtedy…

— To ta dziwna zjawa znad jeziora! — zakrzyknął Flatulus.

— I z lasu — dodał cicho Gumuel.

— Czyli jednak przeznaczenie! — ucieszyła się Karotella.

— O, widzę, że wszystko już wiecie. Ale nie liczcie na wiele, im wolno jedynie obserwować bohaterów i przesyłać informacje do władz Księgi — to potężna, magiczna, niematerialna organizacja. Zaawansowana magia. Stąd właśnie mają relacje z tylu wydarzeń naraz — Mędrzec uśmiechnął się tajemniczo.

— Więc narrator musi też znać naszych przeciwników, czyż nie? — spytała z nadzieją w głosie Karotella.

— To nie katalog, tylko kronika. Trafiają tu tylko potwierdzone informacje. Zakończone opowieści. Musicie najpierw dokonać wyboru i wykonać zadanie, wtedy odpowiednie informacje o was i waszych przeciwnikach trafią na stronice księgi. — Mędrzec wyciągnął rękę w kierunku schodów. — Niezmiernie mi miło was poznać. Powodzenia.


Wyszedłszy na powierzchnię, Flatulus, Gumuel, Alser i Karotella spojrzeli po sobie. Wciąż było ciemno, otaczała ich czarna, nocna cisza.

— To było… nieoczekiwanie pomocne — powiedział nieco zdziwionym, acz pogodnym tonem Flatulus. — Następnie zwrócił się do maga. — Powiedz, co właściwie potrafisz zrobić? W kwestii czarów?

— Och, całkiem sporo, właściwie. Jeśli się skoncentruję… Całkiem sporo. Macie szczęście mieć mnie w drużynie, można rzec. — Skłamał bez przekonania.

— Och, doprawdy? A zechcesz mi przypomnieć, komu zawdzięczamy całą tę przygodę? — wtrącił Gumuel.

— Cóż, jeśli chcesz podejść do sprawy z tej strony, to oczywiście, nie stawia mnie to w najlepszym świetle, ale jeśli uznamy, że co było, to było, a co przed nami, to przed nami, to dość korzystnie mieć w zespole maga, nieprawdaż? — spróbował Alser, zgaszony.

Gumuel pokręcił głową.

— Po prostu nie poruszajmy tego tematu, dobrze? Zgłodniałem. — Słysząc to, Alser cofnął się dyskretnie o kilka kroków. — Przecież cię nie zjem, głupcze. Nie jem ludzi. — Zamyślił się na chwilę. — Mogę cię prosić na słówko? — zwrócił się do Karotelli.

Oczy Karotelli rozbłysły ochoczo.

— Jasne.

Razem odeszli kilka kroków.

— O co chodzi? — spytała Karotella, czując, jak serce podchodzi jej do gardła. Zbeształa się za to w myślach. Wiedziała, że to głupie. Niebezpieczne i głupie. Ale jakiekolwiek by to nie było, po prostu… było. Nie mogła temu zaradzić.

Gumuel westchnął.

— Właściwie nic, po prostu… mam ich dosyć. Ludzie. Myślą, że wszystko kręci się wokół nich. Niekompetentny głupiec wplątał nas w to, kto wie, jakim niebezpieczeństwom przyjdzie nam stawić czoła, a on bezczelnie każe nam być sobie wdzięcznym! — mówił szeptem, jednak jego słowa były przesiąknięte złością.

— To nie do końca tak, Gumuelu. Myślę, że po prostu chciał rozluźnić nieco atmosferę… — próbowała łagodnie bronić Alsera, jednocześnie nie sprzeciwiając się zbyt stanowczo Gumuelowi.

— A Flatulus? Po co właściwie jest z nami?

— Hej, nie przesadzaj. Jest przydatny. I bardzo miły. — Powiedziała bez zastanowienia.

— Ach tak? Miły? Jakoś nie zauważyłem. Skoro tak go lubisz, to proszę, nie zatrzymuję cię — wyrzuciwszy z siebie te słowa, Gumuel gwałtownie ruszył w las żwawym krokiem.

— Hej, nie to miałam na myśli. Zupełnie nie to — szepnęła Karotella. Wróciła do pozostałych, cicha i posępna. Flatulus i Alser rozpalili tymczasem ogień.

— Przydałoby się wrzucić coś na ruszt, nieprawdaż? — zawołał dziarskim tonem Flatulus. — Potrafisz wyczarować… dajmy na to, kurę?

Alser przemyślał pytanie, po czym odparł niepewnie:

— Mogę spróbować… — Wstał, otrzepał szatę z ziemi, chwycił różdżkę w drżącą dłoń i wyciągnął ją przed siebie, jakby próbował na wszelki wypadek trzymać ją jak najdalej od ciała. Zamknął oczy, poruszył ustami, zmarszczył czoło i mocno potrząsnął różdżką. Po chwili, z cichym pacnięciem, na trawę przed jego stopami opadło jajko, rozbijając się.

— No tak. To się zdarza. — Zawsze, dodał w myślach. — Mogę spróbować ponownie…

— Lepiej oszczędzaj energię na później. — Zarządziła Karotella, poklepując go po ramieniu. — Mamy tu las, na pewno uda nam się coś upolować. — Wstała i ruszyła w mrok pomiędzy sękatymi drzewami, pozostawiając Flatulusa i Alsera przy ognisku.

— Jak? Gołymi rękami? — usłyszała za sobą powątpiewanie Flatulusa. Odgłos kroków powiedział jej, że mimo wszystko pobiegł w czarny las spróbować swoich sił.

Szła przed siebie, nie starając się zachowywać bezszelestnie. Była zła. Nie potrafiła nawet powiedzieć, dlaczego, po prostu czuła w sobie narastającą falę irytacji. Nie zamierzała nawet polować. Nie potrafiła, nie mogłaby. Zresztą wiedziała, że Gumuel coś dla nich zdobędzie. Co on sobie myślał, że jest taki potrzebny i zaradny? Jak zwykle wróci ociekając zadowoleniem i rzuci im coś, czego nie cierpią, a oni i tak będą musieli być mu wdzięczni, bo sami nic by nie zdobyli. Jak on mógł tak poniżająco się nimi opiekować, dbać o nich z takim pobłażaniem? Bezczelnie niezbędny drań. Karotella przysiadła na starym pniu przewróconego drzewa, wlepiając oczy w ciemność.

Rozdział 5

Noc była chłodna. Alser, ignorując coraz głośniejsze burczenie w brzuchu, położył się przy ogniu. Niech polują, myślał. Skoro zwątpili w magię, niech polują. Nic zresztą dziwnego, sam by zwątpił. Wtem usłyszał za sobą ciszy szelest. Zamarł. Delikatny krok, po nim kolejny… Starając się pozostać w bezruchu, zacisnął ręce na różdżce. Czuł, jak stopniowo ogarnia go strach. Wiedziony dzikim, obcym impulsem zerwał się na nogi, niewiele myśląc, wymierzył różdżką w postać przed sobą i posłał w nią jaskrawy strumień różowego światła.

— O, motyla noga. — Zaklęła postać.

— Nie waż się poruszyć! — wrzasnął Alser.

— Choćbym i zechciała, nie zdołam. Raczyłeś mnie sparaliżować. — Cichy, skrzeczący głosik istoty zdradzał irytację. Alser przyjrzał się jej zaintrygowany i ośmielony swoją niespodziewaną fizyczną przewagą nad drobną przybyszką. Niewielka, zielonkawa skrzatka o spiczastych uszach i niewielkich, przenikliwych oczach. Grymas na jej twarzy zdradzał, że faktycznie nie jest w stanie się poruszyć. Uśmiechnęła się, jakby wpadła na genialny pomysł, po czym… zniknęła. Rozpłynęła się w mroku, pozostawiając Alsera w osłupieniu. Mag podszedł do miejsca, w którym przed chwilą tkwiła nieruchoma postać i dźgnął różdżką ciemność.

— Ał! — rozległo się tuż przed nim. Niczym statek pośród gęstej mgły, skrzatka pojawiła się ponownie, stopniowo, kawałek po kawałku przybierając widoczną postać.

Alser przyglądał jej się z otwartymi szeroko ustami.

— Jesteś… Narratorką, prawda?

— Owszem, w rzeczy samej — przyznała.

— I potrafisz stać się niewidzialna… Jak? — Alser nie zdołał powstrzymać ciekawości.

Narratorka przewróciła oczami.

— Jam jest magiczna skrzatka w służbie Księgi Ksiąg! Zostałam wyposażona stosownie do wymagań mej pracy. — Odparła rzeczowo.

— I… śledzisz nas od początku?

— Oczywiście. Opowieść musi być kompletna. Nie ukrywam, że teraz, gdy się połączyliście, przychodzi mi to znacznie łatwiej. Czy mógłbyś mnie uwolnić? — spytała poirytowana Narratorka.

— A nie uciekniesz?

— Jakże miałabym uciec, przecież prowadzę tu narrację. Nie mogę po prostu zrobić sobie wolnego i pozwolić wam na nieuwiecznioną działalność. No, dalej. Wypuść mnie.

Alser niepewnie machnął różdżką w stronę skrzatki. Nic się nie stało. Alser zaklął pod nosem. Powtórzył ruch, tym razem mocniej. Rozległo się ciche stuknięcie i narratorka miękko wylądowała w trawie.

— Wielcem zobowiązana — zachrypiała skrzatka, rozmasowując zesztywniałe kończyny. — Zwą mnie Kiki.

— Serio? To znaczy, oczywiście. Alser.

— Co to za głosy? — rozległ się spomiędzy drzew głos Karotelli. Po chwili z mroku wyłoniła się cała jej postać. — Kto to? — zamarła, widząc nieznajomą.

— Co? To? Ach, to — Alser machnął ręką, jakby podobne rzeczy zdarzały mu się bez przerwy — złapałem naszego narratora. Narratorkę. Kiki. — W jego oczach błyszczała duma.

— Ale… jak?

— Ach, przecież to proste. Jestem w końcu magiem — rzucił nonszalancko i mrugnął do Karotelli.

— Magiem, który nie potrafi wyczarować kurczaka — odparła Karotella.

— No dobrze, to był przypadek. — Przyznał niechętnie i powrócił do swej zwyczajnej, zgaszonej, przygarbionej postawy. — Ale Gumuel nie musi wiedzieć…

Karotella uśmiechnęła się do niego, po czym skierowała wzrok na Narratorkę.

— Miło mi…

— Mnie zaś umiarkowanie, zważywszy jakie powitanie zaserwował mi ów młodzieniec.

— Nie powinnaś być niewidzialna? — rzekła podejrzliwie Karotella.

— Od długiej niewidzialności może rozboleć głowa. To trudna sztuka, wymaga ciągłej koncentracji. Wystarczy moment nieuwagi i… Wszystko zaś przez owego młodzieńca, który zdawał się spać, a w rzeczywistości czuwał zdradziecko.

Karotella spojrzała na Alsera z uznaniem.

— I co, dowiedziałeś się czegoś?

— Pozwólcie, że nadmienię, że nie wolno mi zdradzić ani słówka w kwestii waszej Opowieści. Wierzcie mi jednak, że jesteście w dobrych rękach i dokładam wszelkich starań, by zapisać wasze przygody dokładnie i kwieciście. — Skrzatka wyprostowała się dumnie, osiągając wzrost około metra.

— A możesz nam przynajmniej powiedzieć, co będzie, jeśli po prostu to zignorujemy i będziemy dalej żyć swoim nudnym, starym życiem? — spytał Alser.

Kiki zachichotała.

— Stanowczo odradzam ten wybór. Zresztą, spróbujcie, jeśliście tak tchórzliwi. Ale Księga specjalizuje się w kreowaniu nieszczęśliwych przypadków, więc prędzej czy później i tak coś was w to wciągnie…

— Hmmm… Znasz z pewnością wszystkich bohaterów, sama to przyznałaś — naciskał Alser.

Narratorka niechętnie pokiwała głową.

— Nie róbcie tego! My, skrzaty, nie odznaczamy się szczególnie silną wolą… Miejcie na uwadze, że ryzykuję co najmniej moją posadę, mówiąc to — skrzatka rozejrzała się dyskretnie wokół, jakby spodziewając się natychmiastowej kary. — Obsada waszej Opowieści nie jest jeszcze, jak być może wiecie, kompletna. Czy raczej, jest więcej niż kompletna. Liczy w tej chwili was czworo i trzydzieścioro dwoje potencjalnych czarnych charakterów.

— To znaczy, że… — Karotella i Alser wymienili porozumiewawcze spojrzenia mówiące „Wszechmędrzec miał rację!” — A możesz nam kogoś polecić? — spróbowała Karotella.

Skrzatka wpatrywała się w nią małymi, figlarnymi oczkami.

— Ha. Oczywiście. To znaczy, absolutnie nie mogę, ale mogłabym. No wiecie. — Wykręcała się Kiki. — To nieprofesjonalne. Choć przyznaję, niektórych z nich zdecydowanie odradzam. Chciwi wariaci, planujący najechać na Pflalandię — tak. Zwykle szybka, wygodna przygoda.

— Jacyś chciwi wariaci chcą najechać na Pflalandię?

— Oczywiście, cały czas. Sądziłam, że wszyscy wiedzą! Toż to największe, najbogatsze miasto w promieniu wielu kilometrów. W dodatku słynące ze swych ekspansywnych zapędów. — Kiki zaczęła wymachiwać rękami wokół siebie, tak zamaszyście, jak tylko mogła, mierząc niecały metr. — No, może za obecnego króla nieco mniej, ale i tak można zaryzykować stwierdzenie, że to najliczniejsza ludzka osada na całym świecie. A może wręcz największe skupisko istot gdziekolwiek? Który oszalały z chciwości władca pomniejszej krainy zdołałby się oprzeć takiej pokusie… W dodatku jeśli Pflalandia nie jest w stanie wojny z jakąś krainą to tylko dlatego, że właśnie ją zmiotła z powierzchni ziemi lub podpisała tymczasowy pokój, który zamierza zerwać, gdy tylko uzbroi na nowo swe wojska… Wracając do meritum sprawy… Są też opętani czarnoksiężnicy. Ich nie polecałabym szukać, to grząski grunt i obślizgłe sprawy. Można nie skończyć w jednym kawałku. Oczywiście, zawsze są grupy buntowników planujące zamach stanu, ale tu liczebność wroga przemawiałaby na jego korzyść… Z drugiej strony, i tak pewnie warto poszukać pomocy ze strony władz miasta, w końcu to w ich interesie… Cóż, cokolwiek wybierzecie, miejcie się na baczności i nie lekceważcie przeciwnika. Niejedno w życiu relacjonowałam do Księgi — napawanie się zwycięstwem zanim ono nastąpi i wplatanie w Opowieść wątków personalnych — zdecydowanie zły pomysł. Czemu ja wciąż mówię? — Skrzatka bezradnie wzruszyła ramionami. — Jeśli stracę przez to pracę, to już się nie lubimy. Znikam. — Narratorka rozpłynęła się w powietrzu, pozostawiając osłupiałych Karotellę i Alsera samych w leśnej ciszy.


Gdy Gumuel wrócił do ogniska, niosąc w poplamionych krwią rękach dwa zające, było jeszcze ciemno. Alser i Karotella, oparci o siebie plecami, spali twardo. Gumuel przyglądał im się z zainteresowaniem. Było coś urzekającego w tym, jak kompletnie bezbronnie i bezużytecznie wyglądał Alser nawet, gdy spał. Wydał się Gumuelowi tak żałosny, że cały gniew ustąpił, a jego miejsce zajęło pobłażliwe rozbawienie.

— Dzieci, śniadanie! — zakrzyknął z przekąsem Gumuel, ciskając zdobycz w stronę śpiących. Powoli otworzyli oczy.

— Co? Która godzina? — mamrotał Alser.

— Kto zamawiał zająca? — zignorował go Gumuel.

Wtedy obudziła się również Karotella.

— Gumuelu! Nie uwierzysz! — pisnęła z ekscytacją.

Gumuel skierował na nią zaciekawione spojrzenie.

— Ach tak, księżniczko? No, proszę, zaskocz mnie. — Rzucił obojętnie, chcąc ukryć zainteresowanie.

— Nawiedziła nas narratorka! — Karotella, wypowiedziawszy to zdanie, zrobiła dramatyczną pauzę, czekając na reakcję Gumuela.

Ten jednak ani drgnął.

— Masz rację, nie uwierzyłem, zwracam honor — rzekł.

— Ależ nie, to znaczy tak, to prawda — ruszył jej na pomoc Alser. — Opowiedziała nam o naszej misji. Kiki.

— Kiki? — powtórzył pytająco Gumuel.

— Kiki. — potwierdził z zadowoleniem Alser.

— Co za Kiki? — spytał ze zniecierpliwieniem w głosie Gumuel.

— Tak się przedstawiła. Kiki. Skrzatka. Narratorka naszej opowieści. — Tym razem to Alser przerwał, czekając na pełną uznania reakcję towarzysza, a nie doczekawszy się jej, kontynuował:

— Ech. No dobrze. Była tu… właściwie pewnie wciąż się tu kręci, tyle że niewidzialna. Trzeba wykazać się nie lada podstępem i czujnością, żeby taką złapać na gorącym uczynku — Alser spojrzał wyzywająco na Gumuela. — Potwierdziła wszystko, co mówił Wszechmędrzec.

— Cała ta paranoja z wybieraniem czarnych charakterów? — Skrzywił się Gumuel. — Miałem nadzieję, że to tylko Wszechmędrzec przedawkował magiczną herbatkę i bredzi… Cóż. Musimy zacząć się rozglądać. A czy Wszechmędrzec nie mówił przypadkiem również, że im nie wolno się ujawniać ani zdradzać szczegółów opowieści?

— Owszem, mówił. — Tym razem odpowiedziała Karotella. — Zastosowałam jednak swój dar przekonywania i tajne sposoby wyciągania informacji… — powiedziała najbardziej uwodzicielsko jak tylko potrafiła, posyłając Gumuelowi pociągłe spojrzenie.

— Doprawdy, a jakie? — Gumuel spytał z tak szczerym zdziwieniem i zainteresowaniem, że Karotella poczuła się bardziej dotknięta niż gdyby otwarcie wyszydził jej brak biegłości w mowie ciała, szczególnie w kwestii omamiania i wykorzystywania.

— Och, nieważne, po prostu cieszmy się, że zrobiliśmy krok do przodu.

— Do przodu? Od początku biegniemy w miejscu. — Rzucił smętnie Gumuel. — A gdzie Flatulus?

Alser i Karotella spojrzeli po sobie niepewnie.

— Poszedł za tobą polować… i nie wrócił! — krzyknęła Karotella. — O rety… Co mogło się stać?

— Hm… pułapka na niedźwiedzie, nieostrożny myśliwy, bardzo ostrożny niedźwiedź, zorganizowana grupa przestępcza dzikich bestii… trudno powiedzieć.

Karotella spojrzała na niego wściekle, usiłując ciskać gromy swoimi wielkimi, zielonymi oczami.

— Doskonale wiesz, że nie oczekiwałam odpowiedzi. — Warknęła.

— Ach, czymże byłoby życie, gdybyśmy zawsze dostawali tylko to, czego oczekujemy? — zapytał figlarnie Gumuel.

— Jesteś taki… — …słodki, pomyślała. — …nieznośny. Musimy coś zrobić, i to prędko! Nie widziałeś go w lesie?

Gumuel potrząsnął głową, po czym wzruszył ramionami.

— Dobrze więc, dobierzmy się w trzyosobowe grupy i zacznijmy poszukiwania. — To powiedziawszy, Gumuel chwycił leżący wciąż na ziemi latający dywan, zwinął go i zarzucił sobie na plecy, po czym ruszył między osnute cieniem drzewa.

Razem przedzierali się przez las; Karotella w stosownie częstych, regularnych odstępach wydawała z siebie przesiąknięte obawą o Flatulusa westchnienie lub zduszony okrzyk, Alser mamrotał pod nosem i starał się pod żadnym pozorem nie rozglądać, w obawie, że coś zobaczy; Gumuel zaś z determinacją buchającą z oczu kroczył przodem, nie okazując najmniejszego zainteresowania towarzyszami. Poruszał się sprawnie i bezszelestnie, co oczywiście nie miało znaczenia, gdyż potknięcia Alsera oraz okrzyki Karotelli nie uszłyby uwadze najbardziej nierozgarniętego leśniczego, nawet gdyby akurat przebywał w innym lesie. Zanurzali się coraz głębiej w nieprzebraną drzewną gęstwinę; ciemnozielone zarośla smagały ich twarze, a złośliwe konary chciwie sięgały po ich stopy, czyhając na jeden nieostrożnie postawiony krok. Wciąż jednak byli sami.

Rozdział 6

Flatulus ocknął się i uniósł powieki. Tak mu się przynajmniej wydawało, nie zaowocowało to jednak żadną zmianą w obrazie, który miał przed oczami. Ostrożnie obmacał teren dookoła siebie, na próżno wytężając wzrok. Ciemność była jednak nieprzenikniona. Panująca wokół przeszywająca cisza powiedziała mu, że nie znajduje się już w lesie. Usiadł na kamiennej ziemi. Pamiętał polowanie. Dostrzegł sarnę. Zakradł się. Był już tylko kilkanaście kroków od celu, gdy… ocknął się w tej… jaskini? Nagle usłyszał za sobą głosy. Nieprzyjemne, bezbarwne głosy o brzmieniu przywodzącym na myśl równie nieprzyjemne, brzydkie istoty. Wampir już by mnie pożarł, pomyślał. Krasnoludy nie miałyby chyba czego szukać na powierzchni ziemi. Gobliny?… Tupot drobnych, pośpiesznych kroków wypłynął znikąd i zawisł w powietrzu tuż koło Flatulusa, który zamarł w oczekiwaniu.

Nagle, tuż nad uchem, usłyszał tubalny okrzyk w niezrozumiałym języku.

Entuzjastyczny ton chóralnej odpowiedzi powiedział mu, że propozycja przedmówcy, czegokolwiek dotyczyła, została przyjęta. Flatulus miał nadzieję, że nie zawierała przynajmniej słów „zdobycz”, „pożreć” ani „gorące szpikulce”. Po chwili jednak okazało się, że najwyraźniej opierała się głównie na zupełnie bezpiecznych słowach „nieść jak worek ziemniaków” oraz „rzucić na kamień kawałek dalej”. W pobliżu z cichym syknięciem zapłonęła pochodnia. Otaczały go dziesiątki krasnoludów. Niskie, pękate, brodate i przede wszystkim uzbrojone. Topory połyskiwały w mizernym płomieniu pochodni. Podobnie jak włócznie, tarcze, pancerze i miecze.

Flatulus nigdy wcześniej nie spotkał krasnoluda osobiście (ani w żaden inny znany mu sposób). Teraz zaś, gdy stał twarzą w twarze z całym oddziałem krasnoludzkiej armii w pełnej krasie, tęsknił za tak niedawnymi, a jednocześnie tak odległymi, czasami błogiej nieświadomości, gdy krasnoludy były dla niego jedynie niższą i bardziej owłosioną wersją ludzi. Ostre jak brzytwa, pod warunkiem, że byłaby to wyjątkowo ostra brzytwa, złowrogo połyskujące topory nie mieściły się dotąd w jego wyobrażeniu. Teraz zaś stanowiły jego centralną część. Co gorsza, wyobrażenie nie było już tylko wyobrażeniem, ale niebezpiecznie bliską rzeczywistością — na wyciągnięcie ręki czy machnięcie toporem.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 57.57