Ząb
Przeraźliwy krzyk sprawił, że obrócił się spłoszony. Tuż przed nim stał Wiktor. Wyciągał ku niemu pocięte, zmasakrowane dłonie. Zakrwawioną twarz wykrzywiał grymas bólu. Próbował się cofnąć, ale nie był w stanie. Jeszcze chwila, jeszcze moment i dotknie go tą straszliwą szponą…
Otworzył oczy. Wokół panowała ciemność. Serce biło jak oszalałe, próbując wyrwać się z piersi. Oddychał głośno, bezwiednie ścierając pot z czoła. Dopiero do dobrych kilku minutach otrząsnął się z koszmaru. Już któryś raz budził się w środku nocy, nie mogąc zasnąć. Jak gdyby Wiktor wracał zza grobu, karząc go za ucieczkę. Odrzucił koc i leżał przez chwilę patrząc w ciemność, uspokajał oddech. Wreszcie ociężale wstał. Sięgnął po szlafrok, narzucił wprost na nagie ciało i powolnym krokiem podszedł do wąskiego otworu strzelniczego. Na wschodzie pojawiła się jaśniejsza smuga. Nadchodził dzień. Kolejny, bezbarwny i samotny. W milczeniu obserwował horyzont. W miarę jak mrok ustępował, wyłaniały się kolejne zrujnowane zabudowania, zarośnięte chodniki i opustoszałe ulice. Wokół panowała cisza. Westchnął. Czasami się czuł tak, jakby oglądał wciąż to samo zdjęcie, a nie rzeczywisty krajobraz.
— Hura — burknął sam do siebie, bez entuzjazmu odwracając się do wnętrza domu. Forteca, którą stworzyli razem z Wiktorem służyła mu doskonale. Spora ilość prochu do rewolweru pozwalał czuć się bezpiecznie, a zgromadzone zapasy żywności ledwie naruszył. Oparł dłoń na drewnianej futrynie drzwi prowadzących na klatkę schodową. Czuł pod palcami wyryte karby. Nie od razu wpadł na ten pomysł, ale było ich tu już ponad sto. STO!.
Trzy miesiące od chwili, gdy został sam jak palec.
— Idealista. Pieprzony idealista — rzucił pod adresem bohatera swojego niedawnego koszmaru. Gdyby przyszli choć pięć minut później, gdyby Wiktor nie zdecydował się bronić tamtej obdartuski….
— Gdyby, gdyby, gdyby — powtórzył z powątpiewaniem głośno sam do siebie. Nie chciał, nie potrafił się przyznać sam przed sobą, że wciąż się bał. Ogarniał go paniczny strach na myśl, że któregoś dnia będzie musiał opuścić bezpieczne schronienie, choćby po to, żeby uzupełnić zapas wody. Odkąd pozostała mu woda mineralna w butelkach przestał się myć. Przyzwyczaił się już do smrodu, powtarzając sobie, że to jego dodatkowy kamuflaż.
Stanął przed schodami prowadzącymi z poddasza na piętro. Bez pośpiechu, krok za krokiem szedł w dół, wsłuchując się w skrzypienie stopni. Normalnie nie zwracałby na to uwagi, ale dziś każdy dźwięk głośniejszy niż szum wiatru był na wagę złota. Robił to co dzień. Schodził na dół, do niewielkiej skrzynki pakował dwie przypadkowe konserwy, półtoralitrową butelkę i wracał na górę. Potem układał pasjansa, z namaszczeniem kładąc każdą kartę. Później sprawdzał i smarował broń…. Znał ten rozkład dnia na pamięć. Jakoś tak ustalił się sam, wdrażając się bez jego aktywnego udziału. Dziś jednak czuł, że coś się zmieniło. Niepokój trącił struną duszy. Zmarszczył brwi. Nigdy dotąd nie miał przeczuć. Z pogardą traktował znaki zodiaku, jasnowidzów i wróżki, uważając całą tę czeredę za naciągaczy. Nagle poczuł ból. Jak gdyby ktoś powoli wbił igłę w dziąsło na wysokości kości policzkowej. Natychmiast przypomniał sobie zęba, z którego wypadła plomba. Plecy zrosił mu zimny pot. Nawet nie ze względu na rwący ból. Uświadomił sobie, że nie będzie w stanie nic z tym zrobić. Usiadł na schodku. Ząb pulsował. Przycisnął dłoń do policzka, sycząc głośno. Gdzieś w głębi jego umysłu kiełkowała panika, drążyła ścieżkę na zewnątrz. Jego wzrok padł na kuchenny blat. Zerwał się na równe nogi. Kilka kroków wystarczyło. Przytknął twarz do chłodnej powierzchni doznając odrobiny ulgi. Wiedział co to znaczy. Już raz przeżył zapalenie zęba. Tylko że było to jeszcze przed zarazą, gdy za sowitą opłatą usiadł w fotelu pogotowia dentystycznego. W godzinę było po sprawie…. Wbiegł do kuchni, niemal wyszarpując drzwiczki apteczki. Roztrącając inne buteleczki odnalazł blister tabletek przeciwbólowych. Bez wahania przygotował sobie sześć sztuk i połknął. Przytknął szklankę do policzka, potem drugą.
Ból zelżał. Usiadł po turecku na środku pomieszczenia i przymknął oczy. Potrzebował planu. Realistycznego planu. Jak samemu sobie wyrwać ząb? Znowu przyszedł mu do głowy Wiktor. Gdyby wciąż tu był, problem dałoby się jakoś rozwiązać.
— Idiota — rzucił na głos i ociężale podniósł się na nogi. Nie miał wyjścia. Musiał znaleźć kogoś kto mu pomoże. I nie zostało mu zbyt wiele czasu…
Obcy
Noc spowijała opustoszałe miasto. Wiatr hulał, poruszając pustymi ramami okiennymi, podrywał śmieci przerzucając je z miejsca na miejsce. Stado zdziczałych psów przemknęło szeroką watahą w poszukiwaniu łupu. Dał się słyszeć krzyk bólu. Potem drugi. Następne przytłumiła rosnąca ulewa. Wielkie krople deszczu zaczęły wpadać przez puste miejsca, w których niegdyś były szyby.
— Druga część zapłaty, koleżko — starszy mężczyzna wyciągnął przed siebie sękatą dłoń. Wysuszona, poorana zmarszczkami twarz wykrzywiła się w krzywym uśmiechu. Chłopak z zakrwawioną twarzą wciąż wpatrywał się w resztki zęba.
— A jak coś zostało? — wybełkotał, wskazując mężczyźnie plecak wypełniony konserwami i paczkami papierosów. Mimo bólu zmasakrowanego dziąsła, czuł się znacznie lepiej.
— Nikt nigdy nie przyszedł do mnie z reklamacją. Jak coś wyjdzie, to wyplujesz i tyle — zarechotał gospodarz, po czym wstał, wrzucił zapłatę do plecaka. Wyglądało na to, że chciał wyjść, ale zatrzymał się.
— A ty gdzie? — Piotrek wypluł mieszaninę ropy, krwi i śliny — nie mieszkasz tu? — w jego głosie pobrzmiewało autentyczne zdziwienie.
— Chłoptasiu, jak ty przeżyłeś — „dentysta” potrząsnął głową z rezygnacją — ciesz się, że nie jestem krwiożerczy. Zacząłbym się dopytywać skąd masz te konserwowe cudeńka… — przerwał widząc, jak zakrwawiony Jodłowski odsłania rękojeść rewolweru. Nawet Piotrek zorientował się po zmianie jego wyrazu twarzy, że ewidentnie pokrzyżował mu plany.
— W każdym razie, każdy zadowolony, prawda? — w głosie mężczyzny pobrzmiewało znacznie mniej pogardy. Nie docenił oszołomionego bólem młodziana. Wycofał się krok za krokiem, nie odwracając oczu od swego pacjenta. Rozmowa urwała się jak nożem uciął. Dopiero gdy wyszedł z izby, odwrócił się i popędził przed siebie. Wściekłość dodawała mu sił. Gdy natknął się na spuchniętego Piotra, wydawał się on łatwym celem.
„Że też zachciało mi się eksperymentów…” — zły na siebie, skręcił za najbliższy z domów. Przylgnął do ściany i wyjrzał ostrożnie zza węgła. Z tej odległości dom ledwie rysował się w ciemnościach. Pacjent z pewnością nie był w stanie dostrzec, gdzie skręcił. Mógł zaufać swojemu przeczuciu- po prostu poderżnąć gardło młodzikowi i tyle. Nie byłby to przecież pierwszy raz. Tylko, że ten jeden mógł się źle skończyć…. Ostatecznie — nauczył się wyrywać zęby. Żarcie w puszkach to też było coś…
Dentysta amator przepadł gdzieś w ciemnościach nie bacząc na to, że jest całkowicie przemoczony. W drzwiach zrujnowanego domu pojawiła się sylwetka Piotra. Mimo tego, że szczęka wciąż go bolała, to ćmiący ból znikł. Nie myśląc zbyt wiele, ruszył wprost ku kryjówce, nie zastanawiając się nad tym, że „dentysta” mógłby iść za nim. Dopiero na ostatnim skrzyżowaniu przyszło mu do głowy, że może być śledzony. Ukrył się za najbliższym domem. Deszcz wciąż padał, ograniczając widoczność do minimum. Po kwadransie stwierdził, że wystarczy obserwacji. Całkowicie przemoczony, wyczerpany bólem z trudem wspiął się po sznurowej drabinie. Cały się trząsł. Zamknął drzwi i powlókł się do kuchni.
Ciepła herbata nie poprawiła sytuacji. Dopiero wtedy, gdy zakopał się w stos kołder, stopniowo pozbył się drżączki. Gdzieś tam wewnątrz wciąż czuł strach, ale przeżycia dzisiejszego dnia wyczerpały go do cna. Zasnął w kilka chwil…
*
Obudził się nagle. Solidne łupnięcie w zablokowane drzwi wejściowe do budynku wyjaśniło przyczynę pobudki. Nocne mary natychmiast ulotniły się z umysłu. Odrzucił kołdry. Ciśnienie w żyłach skoczyło do góry, gdy do jego uszu doszedł przytłumiony tumult. Oczami wyobraźni zobaczył rozjuszony tłum wdzierający się do jego kryjówki. Dopiero teraz przypomniał sobie, że Wiktor miał w planie naznosić gruzu, aby dokumentnie zablokować wejścia. Nie chciało mu się tego dokończyć i teraz miał efekty. Zerwał się na równe nogi, sięgając po broń, tkwiącą pod poduszką i popędził po schodach na piętro.
Teraz słyszał wyraźnie wzburzone głosy. Z bijącym sercem podszedł do okna i ostrożnie wychylił się. Przed domem stało kilkanaście obdartych postaci. Część wprzęgła się do połamanej belki i używając tego improwizowanego tarana, próbowali wyłamać drzwi. Zrozumiał, że ma niewiele czasu. Gdy zbiegł na dół, usłyszał trzask pękających desek. Szarpnął za plecak, którego od dawna nie chciało mu się rozpakować. Pośpiesznie wrzucił na wierzch pudełko amunicji. Gdy wbiegał z powrotem na górę, drzwi poddały się z hukiem. Nie miał czasu na strach. Zrzucił w dół drabinkę sznurową i szybko zsunął się w dół, słysząc jak napastnicy plądrują jego „twierdzę”. Mżawka studziła rozgorączkowaną twarz, rozmazując zaschniętą krew na szczęce. Poczuł się bezpieczniej, gdy skrył się za najbliższym budynkiem. Rzucił ostatnie spojrzenie na swój bezczeszczony azyl. Jeszcze godzinę temu jego największym zmartwieniem było krwawiące dziąsło. Teraz mókł, nie wiedząc, co go czeka w najbliższej przyszłości. Nie dopilnował maskowania. To wystarczyło. Świat po pandemii nie wybaczał żadnych błędów. Jeśli ktoś je popełniał, nie miał prawa tu żyć. Ostrożnie zaczął przemykać od jednej osłony do drugiej. Ścigały go radosne okrzyki hordy obdartusów. Bez wątpienia odkryli zapas alkoholu. Im dalej szedł, tym bardziej wracała mu odwaga. Już nie skakał jak wystraszony zając. Chociaż nadal trzymał się muru, szedł wyprostowany, raz po raz rzucając pod nosem przekleństwa. W głębi serca nadal jednak czuł strach. Minął kilka potencjalnie dobrych kryjówek, bo cały czas wydawało mu się, że jest za blisko bandy. Zaczął się nawet zastanawiać, czy nie wrócić do swojego starego mieszkania, gdy popełnił drugi błąd. Stanął na uszkodzonej studzience, maszerując z wzrokiem wpatrzonym w światło ulicy. Gdy załamała się i runął w dół przyciśnięty ciężarem plecaka z żywnością, próbował jeszcze coś zrobić, zareagować, ale było za późno. Ból eksplodował w klatce piersiowej, gdy z impetem uderzył w rant włazu. Cios wypchnął powietrze z płuc i posłał go w ciemność.
*
Świadomość wracała mu powoli. Najpierw bolesne pulsowanie żeber. Potem metaliczny posmak w ustach. Wreszcie jakieś plamy, które zobrazowały się w postać szabrującą jego plecak. Jakiś dziwny bezwład ogarnął mu ręce. Próbował się poruszyć i jęknął.
— Śpiący książę się obudził — szabrownik obrzucił go uważnym spojrzeniem, po czym powrócił do przeglądania zawartości plecaka. Piotr bezradnie obserwował, jak jego ostatnie skarby lądują w sakwie nieznajomego.
— Targ rozmaitości — mruknął mężczyzna, dostrzegłszy pudełko skręconych patronów do rewolweru. Te schował do kieszeni płaszcza.
— Zostaw, to moje — wyszeptał wreszcie Piotr, patrząc na nieznajomego rozognionym wzrokiem. Wychudzona twarz mężczyzny nie zdradzała żadnych uczuć, gdy odpowiedział.
— Tobie już się nie przyda. Wpadając do tej dziury, połamałeś sobie żebra. Tak mi się przynajmniej wydaje. I raczej przebite płuco. Tak mi się wydaje, bo masz krew na ustach. Nie pożyjesz wystarczająco długo, żeby zjeść te konserwy…. — Piotr wzdrygnął się, czując chłód ogarniający plecy. Wilgoć przesiąkała przez sweter, sięgała lodowatymi palcami za gardło. Poruszył palcami rąk. Widząc, że nieznajomy podnosi się z klęczek, rzucił szybko.
— To nie wszystko co mam — włożył w ten cichy okrzyk wszystkie siły. Każdy oddech palił żywym ogniem.
— Na pewno — z sarkazmem w głosie mruknął mężczyzna.
— Nazbieraliśmy we dwóch — szeptał Piotr. Nie chciał umierać w kałuży, porzucony, jak potrącony przez samochód pies — Imecki przepadł, teraz ja. Tyle dobra nie może się zmarnować…. — Nieznajomy wstał, ale na dźwięk nazwiska zaginionego przyjaciela zatrzymał się w pół kroku. Rozejrzał się, ale poza zmokniętym psem wałęsającym się u wylotu ulicy, nic nie dostrzegł.
— No to mów — mężczyzna kucnął i nasunął na głowę szeroki kaptur, zabezpieczając się przed potężniejącym deszczem. Kucnął, cały czas uważnie obserwując otoczenie. Piotr niewiele myśląc, rwącym głosem szeptał swoją historię. Trochę się plątał, mówił coraz ciszej.
— Krew jest z wyrwanego zęba — zakończył i umilkł. Woda z chlupotem spływała wzdłuż ulicy.
— No to się dopiero okaże… — nieznajomy podjął decyzję. Wziął rannego pod pachy i pociągnął w stronę najbliższego domu. Czuł jak Piotr zaczyna się trząść. Ułożył go w przedpokoju i szybkim krokiem obejrzał zniszczone domostwo. Rozszabrowane do ostatniej deski, pełne śmieci, ale puste. Nie znalazł nawet szczurów. Szybko wrócił do rannego. Ostrożnie ściągnął płaszcz, spod którego wyłoniło się kilka pełnych kabur w przeróżnych konfiguracjach. Z sakwy wyciągnął apteczkę. Otworzył ją i w milczeniu patrzył dłuższą chwilę to na jej zawartość, to na rannego. Jak gdyby się zastanawiał czy jej użyć.
— Owinę ci teraz miejsce uderzenia. Zaboli, ale potem poczujesz się lepiej. Dam ci coś przeciwbólowego, a ty mnie zaprowadzisz do tego swojego sezamu. Zastanów się jednak dobrze i przemyśl jeszcze raz swoją historyjkę. Wysłuchałem jej, bo przewinął się w niej Wiktor. On mógł wpaść na pomysł zrobienia czegoś takiego. Jeśli jednak kłamiesz, to nafaszeruję cię ołowiem tak, że nie zdążysz zemrzeć na te swoje żebra. Jeśli jednak wszystko jest tak jak mówisz, to dam ci jeszcze antybiotyk na to twoje zakrwawione dziąsło… — mężczyzna powoli wstał i rozejrzał się czujnie. Nie dostrzegłszy nic podejrzanego usiadł pod ścianą. Zerknąwszy na rannego dodał ironicznie.
— Ostatnia szansa, a potem wóz, albo przewóz — powiedział to spokojnym głosem, ale pobrzmiewały w niej nuty śmiertelnej groźby. Mimo to Piotr ani chwili nie zastanawiał się nad odpowiedzią. Ten burkliwy złodziej był jego przepustką do życia.
— Zaczynajmy… — stęknął. Nieznajomy w milczeniu skinął głową. Ściągnął z rannego mokry sweter, a następnie z wprawą obandażował miejsce złamania. Imponujący siniak w miejscu uderzenia nabiegł krwią. Nie był specjalnie delikatny, nie zwracał uwagi na jęki rannego. Dopiero gdy skończył posadził Piotra naprzeciwko siebie.
— Nie było tak źle — ranny uśmiechnął się słabo, zagryzając wargi. W odpowiedzi mężczyzna pokiwał potakująco głową, podając niewielką butelkę z wodą i tabletkę.
— Łyknij to naraz — poradził i w milczeniu obserwował Piotra jak ostrożnie łyka lekarstwo.
— Za jakieś pół godziny poczujesz ulgę — mruknął i wyciągnął z kieszeni amunicję
— Zamoczyłeś ją? — Piotr pokręcił przecząco głową, pijąc wodę małymi łykami.
— Zatrzymuję ją jako zaliczkę — wyjaśnił krótko — teraz odpocznij — zamilkł. Piotr chciał nawiązać rozmowę, ale widząc bezosobowe spojrzenie mężczyzny zrezygnował. Dopiero po kwadransie zaryzykował.
— Dasz mi jedną z moich puszek? Chyba wracam do formy — uśmiechnął się, nadal czując piekący ból w zranionym boku.
— Żarcie po robocie — burknął w odpowiedzi nieznajomy — a jak się lepiej czujesz, to zakładaj coś na siebie i ruszamy….
Piotr ostrożnie podniósł się na nogi. Istotnie. Ból, chociaż odczuwalny, był zacznie słabszy. Nie obezwładniał. Pozwalał się poruszać. Mimo najszczerszych chęci w zrujnowanym domu nie znalazł nic, czym mógłby się odziać. Chcąc nie chcąc musiał założyć przemoczone ubranie. Niewielkim pocieszeniem był fakt, że przestało padać. Nieznajomy obejrzał go od stóp do głów i nic nie mówiąc ruszył na ulicę. Idąc, Piotr złapał się na tym, że myśli o ostatnim przejściu tej trasy z Wiktorem. Jak ci ludzie, tak odmienni od siebie, mogli się przyjaźnić?. Czuł na sobie wzrok nieznajomego. Był wręcz niewiarygodnie czujny. Twarz, niczym maska wykuta z kamienia, nie ujawniała żadnych uczuć. Jakże ci dwaj mężczyźni różnili się między sobą…
Wiktor zajął się nim, współpracowali aż do końca. Ten pomógł mu tylko ze względu na wizję zapasów. Pomyślał z niepokojem, że przez te kilkanaście godzin schronienie mogło zostać rozszabrowane. Nie miał złudzeń, że wtedy nieznajomy wykona swoją groźbę i nawet mu brew nie mrugnie. Widok skrzyżowania przerwał mu ponure rozważania.
— Już niedaleko — obrócił się przez ramię i mruknął do swego towarzysza. Dłonią wskazał mu budynek widniejący w oddali. Było już późne popołudnie, ale nawet z tej odległości było widać roztrzaskane drzwi i pustkę wokół.
— Wchodzisz razem ze mną. Załatwiamy temat, dzielimy się towarem i rozchodzimy się, każdy w swoją stronę…
— Oczywiście, oddasz mi moją broń — z niepokoju Piotrowi zaschło w gardle. Nie czuł się najlepiej gdy dochodziło do konfrontacji. Zawsze wolał unikać walki. Nie sądził, że jego „wybawca” zażyczy sobie jego udziału w akcji odbicia domu.
— Oczywiście, że nie… — burknął ironicznie mężczyzna — ...strzał w plecy to głupia śmierć.
— Mam iść z gołymi rękoma? — Piotr zatrzymał się gwałtownie. Nieznajomy wskazał leżący na asfalcie solidny kawał popękanej sztachety.
— Może ci się przydać — rozchylił poły płaszcza, żeby Piotr dostrzegł rękojeści dwóch rewolwerów.
— Ruszajmy, bo zaczyna się ściemniać — coś w jego głosie ostrzegło Jodłowskiego przed dalszym spieraniem się.
Niechętnie, pokonując ból w pękniętych żebrach, sięgnął po improwizowany oręż. Serce mu kołatało gwałtownie.
— Szybciej — pospieszyło go syknięcie z tyłu — nie idziesz składać wyjaśnień w skarbówce. Naprzód!.
Dotarli do wejścia. Nasłuchiwali dłuższy czas.
— Może już sobie poszli — szepnął Piotr z nadzieją w głosie, ale nieznajomy pokręcił przecząco głową i wskazał ciemny korytarz. Były gospodarz postąpił krok naprzód. Pod butem zatrzeszczało szkło. Piotr, spłoszony rozejrzał się gwałtownie. Zerknął przez ramię, akurat w chwili, gdy nieznajomy wyciągał rewolwer.
— Heniek, to ty? — z głębi domostwa dobiegł ich przepity głos jednego z nowych lokatorów. W półmroku spowijającym korytarz pojawiła się barczysta sylwetka.
— Co to, następni chętni? A poszukajcie sobie własnej chaty, szmaciarze!. WON! — wrzask pijaka zlał się w jedno z hukiem pojedynczego strzału. Piotr z otwartymi ustami, ogłuszony, patrzył jak trafiony z jękiem wali się na podłogę. Sztacheta wypadła mu z dłoni. Nieznajomy nie tracił czasu. Minął go i ruszył wprost do kuchni zamienionej przez Wiktora w magazyn żywności. Huknęły kolejne strzały, rozległ się czyjś wrzask. Jodłowski oparł się o ścianę. Zabrakło mu tchu. Nie wiedział, czy to przez nerwy, czy rzeczywiście miał przebitą opłucną. Nagle usłyszał dudnienie kroków na schodach. W korytarzu pojawiły się dwie kobiety, oszalałe ze strachu. Przemknęły obok niego i wybiegły na ulicę. Chwilę później minął go szczupły obdartus krwawiąc z rany na ramieniu.
W domu zapadła cisza. Piotr osunął się na podłogę. W tej pozycji udało mu się zaczerpnąć kilka oddechów.
— Kiepskie miejsce wybrałeś sobie na odpoczynek — upiorny nieznajomy pojawił się ni stąd ni zowąd, cicho, jak duch. W jego głosie nie słyszał najmniejszej emocji. Jakby nic się nie wydarzyło.
— Lepsze niż tam… — ruchem głowy wskazał ciemne wnętrze. Spoglądał przez chwilę w napięciu, jak gdyby spodziewał się, że zobaczy ciała zabitych
— Na całe szczęście dla ciebie, nie kłamałeś. Spore zapasy żywności, leków. Za to alkohol goście wychlali prawie do zera. Tylko butelki zostały… — słowa strzelca nie uspokoiły Piotra. Wręcz przeciwnie.
— Nie wystarczyło ich pognać w diabły? — zapytał cichym głosem. Słysząc potwierdzenie o ilości zapasów, nagle poczuł się pewnie. Prawie jak gospodarz tego miejsca. Nie patrząc na swego rozmówcę, ciągnął dalej.
— Przecież to byli ludzie… — zaniepokojony ciszą podniósł wzrok. Napotkał bezlitosne, zimne spojrzenie nieznajomego.
— Wzruszyłem się — mruknął — obudziłeś w sobie matkę Teresę? — wychylił się przez rozbite drzwi i zlustrował otoczenie.
— Na razie pusto — zawrócił w głąb domu — idziesz? — rzucił przez ramię, nie omieszkawszy zerknąć na siedzącego towarzysza.
Piotr ociężale podniósł się na nogi. Krok za krokiem szedł śladem strzelca. Minął zabitego w korytarzu, dostrzegł trzy ciała w salonie na parterze. Jednego martwego minął w drodze do kuchni. Widział jak nieznajomy wyciąga kolejne kartony z zapasami i zatrzymał się. Nagle przyszło mu do głowy, że zabójca zaraz się go pozbędzie i będzie miał wszystko dla siebie. Rozejrzał się gwałtownie. Dostrzegłszy kuchenny nóż, leżący na blacie stołu, postąpił krok w jego kierunku, gdy w miejscu osadził go szczęk odwodzonego kurka. Powoli obrócił się na pięcie. Nieznajomy stał pomiędzy kartonami, celując w niego z rewolweru.
— Czyżbyś chciał się wycofać z umowy? — rzucił kpiącym tonem zabójca, ale w jego oczach nie było wesołości.
— A ty? — zapytanie z trudem przeszło mu przez wyschnięte gardło. W odpowiedzi mężczyzna pokiwał głową, nie spuszczając zeń oczu.
— Dżentelmeni nie zrywają umów. I wolałbym, żeby tak zostało… — Piotr patrząc na ciemny wylot lufy skinął potakująco na znak zgody. Nieznajomy ściągnął kurek bez strzału i błyskawicznie ukrył go w kaburze pod płaszczem.
— Proponuję nie zmieniać jej zapisów… — Jodłowski cofnął się pół kroku do tyłu…
— Nie mamy zbyt wiele czasu — nieznajomy pracował szybko, ustawiając kartony przy zabitym deskami oknie.
— Ta banda tu wróci — załadował kilka kartonów na zardzewiały wózek z marketu, którym niegdyś Wiktor woził konserwy. Przerwał na chwilę pracę. Obdarzył ciężkim spojrzeniem milczącego Jodłowskiego i wyjaśnił beznamiętnym tonem.
— Spotkałem kilku z nich. Nie pieścili się ze swoimi ofiarami…
— Czyli mogłeś ich wcześniej powstrzymać? — Piotr podniósł do góry dłonie w geście zdziwienia. Nieznajomy pchnął wózek naprzód.
— Ja nie jestem dobrym samarytaninem — burknął, ciągnąc za sobą wózek z jedzeniem — amunicja nie rośnie na drzewie, a w strzelanie dla samego strzelania bawiłem się na strzelnicy — stanął na chwilę w przedpokoju i dodał szyderczo.
— Na twoim miejscu nie czekałbym tu, aż reszta wróci. Naprawdę potrafią być nieprzyjemni…
Jego postać zniknęła w korytarzu wejściowym. Jodłowski stał, wpatrując się w walające się na podłodze konserwy, po czym zrozumiał sens słów swego towarzysza. Sięgnął po karton, ale przenikliwy ból pękniętego żebra sprawił, że upuścił go z brzękiem.
— Czekaj na mnie… — jęknął i podążył za strzelcem. Wydawało mu się, że jedyną szansą na przeżycie jest trzymanie się nieznajomego. Kryjówka, zapasy — nic się już nie liczyło, oprócz złudnego poczucia bezpieczeństwa. Dom, do niedawna oaza bezpieczeństwa, teraz kojarzył się już tylko ze śmiertelną pułapką.
W zapadającym zmroku trudno było dostrzec ciemną sylwetkę mężczyzny, ciągnącego za sobą wózek wypełniony jedzeniem. Ruszył za nim, szybko, żeby nie stracić go z oczu. Skręcił za najbliższy z domów, gdzie zniknął nieznajomy i zatrzymał się gwałtownie. Wózek gdzieś wyparował, a za niskim murkiem okalającym budynek dostrzegł skuloną sylwetkę i wycelowaną w siebie broń.
— Jesteś nienormalny? — wydawało się przez chwilę, że w głosie strzelca rozbrzmiały jakieś emocje — jeszcze chwila i miałbyś kilka nadprogramowych dziur w bebechach….
— Ale… — Piotr zawiesił głos. Nic nie przychodziło mu do głowy. Prosić o przygarnięcie? Zapewnić o swojej przydatności?
— Nie mam wolnych łóżek — warknął nieznajomy, który bezbłędnie odczytał jego intencję — ani czasu, żeby cię niańczyć. Masz swoją twierdzę, to siedź w niej — mówiąc to zsunął się przez okienko piwniczne, cały czas patrząc. Tam gdzie wcześniej zapewne wepchnął cały łup…
Piotr pozostał nieruchomy, patrząc w ciemny, okienny otwór, w którym zniknął jego rozmówca. Rozpaczliwie próbował podjąć jakąś decyzję. Pulsujący ból żeber nie pozwalał odejść. Jego życie zależało od tego małomównego zabójcy. Okrzyki dobiegające od strony spacyfikowanej kryjówki pchnęły go w stronę piwnicy…
Przyjaciel
Słońce stało wysoko na bezchmurnym, błękitnym niebie. Dochodziło południe. Żar sprawiał, że twarz Piotra była skąpana w pocie. Mimo to tkwił pomiędzy dwoma spalonymi samochodami, wypełniając polecenie. W zaschniętych ustach nie miał ani grama wilgoci. Oparł się plecami o drzwi wraku, odciążając żebra. Mimo sporego upływu czasu, wciąż czuł pęknięcie kości — albo tylko mu się tak wydawało.
— Złośliwy gnojek. Przez jego paranoję muszę teraz przesiadywać na tej smażalni — mruczał pod adresem milczącego towarzysza, krążącego gdzieś w okolicy. Nigdy do końca go nie zaakceptował. Nie zaufał, ale przynajmniej pozwolił iść za sobą. Jeśli otwierał usta — to wydawał polecenia. Nie pozwolił wejść do swojej siedziby — ba, do tej pory Piotr nie za bardzo wiedział, gdzie znajduje się prawdziwe wejście do schronienia towarzysza. Raz, wiedziony ciekawością, próbował go śledzić. Skończyło się na lufie przytkniętej do głowy. Od tego czasu nie zbliżał się do tamtej okolicy.
Kątem oka dostrzegł ruch daleko przed sobą. Wzruszył ramionami. Nie widywali tu nic oprócz zdziczałych psów, a jednak co dwa dni obchodzili całą okolicę, szukając nie wiadomo czego. Zmrużył oczy — to nie było zwierzę. Niewielka postać była coraz bliżej. Zacisnął dłoń na starannie wystruganej maczudze. Ukradkiem rozejrzał się. Jego towarzysz wciąż się nie pojawiał. Czy czekał na jego reakcję? Czy rzeczywiście gdzieś poszedł pozostawiając Jodłowskiego samego w tym idiotycznym miejscu? Piotr czuł jak serce mu przyspiesza. Ostatecznie postanowił, że jeśli wędrowiec go nie dostrzeże, nie ujawni się. Ostatecznie, miał tylko obserwować.
Przyczajony, jakby w obawie, że zostanie usłyszany, oddychał płytko. Już był w stanie rozpoznać ubiór samotnego wędrowca — stary, podarty koc. Szedł powoli, ciągną nogę za nogą. Wymizerowana, dziecięca twarz zaskoczyła Jodłowskiego. Wychylił się ponad powyginaną klapę silnika, szpetnie się dekonspirując.
Dziecko, widząc obcą osobę, zatrzymało się. Odruchowo obejrzało się za siebie, jak gdyby chciało uciekać. Nie miało więcej niż sześć lat. Gdzieś wewnątrz duszy Piotra obudziło się uczucie, o jakie siebie nie podejrzewał. Naraz odczuł potrzebę zaopiekowania się znajdą. Przed oczami jak żywa stanęła mu dziewczynka, której nie zdołał wyrwać ze szponów choroby.
— Nie bój się — szepnął, jakby w obawie, że głośne słowa spłoszą przybysza. Ostrożnie podniósł dłonie do góry, tak żeby pokazać, że nic w nich nie ma. Dziecko wciąż stało nieruchomo, cały czas spięte, cały czas gotowe do biegu.
— Jak masz na imię? — Zapytał o pierwszą rzecz, jaka mu przyszła do głowy, starając się za wszelką cenę zapobiec ucieczce.
— No, nie wstydź się. Jak masz na imię? — Starał się ośmielić milczącą osóbkę.
— Ala — bardziej wyczytał to z ruchu jej warg, niż usłyszał.
— Ja jestem Piotrek — przedstawił się, wstając powoli — zgubiłaś się? Pomóc ci odnaleźć rodziców? — Dziecko pokręciło przecząco głową. Zrobiło minkę, jak gdyby zostało przyłapane na zjedzeniu ciasta na święta.
— Zgubiłam mamę i ciocię… — z tymi słowy kucnęła i rozpłakała się, ukrywszy główkę w szerokim kapturze. Cicho zawodziła, przypominając zagubionego kotka. Jodłowski wiedziony instynktem podszedł do dziecka i otoczył je ramionami. Dziewczynka natychmiast wtuliła się weń, szukając w nim oparcia, nie przestając pociągać nosem.
Piotr czekał cierpliwie, aż dziewczynka się uspokoi. Zaufanie, jakim go obdarzyła, odczuł jak obowiązek zapewnienia jej bezpieczeństwa.
— Następna gęba do wykarmienia? — szept towarzysza tuż nad uchem zaskoczył Jodłowskiego. Samotnik pojawił się cicho, nie wiadomo jak i kiedy. Zrudziały płaszcz sprawiał, że z oddali można było go śmiało pomylić z pordzewiałą blachą. W dłoniach trzymał krótki karabin.
— Dziecko — mruknął Piotr — chyba nie stanowi zagrożenia dla żadnego z nas — po raz pierwszy od spotkania z nieznajomym okazał coś w rodzaju niezadowolenia.
— Oczywiście — rozmówca Jodłowskiego oparł się plecami o wrak samochodu. Mimo prowadzonej rozmowy, cały czas obserwował otoczenie. Bezosobowy ton sprawiał, że trudno było wnioskować, co tak naprawdę myśli. Następne słowa rozwiały wszelkie wątpliwości.
— To nie jest zagrożenie — nieznajomy poprawił ostatnie zdanie Piotra — to pewna zguba. Oczywiście jeśli zostanie z nami — widząc pytające, wręcz oskarżycielskie spojrzenie Jodłowskiego, zdobył się na wyjaśnienie.
— Nie zdobędzie żywności, nie będzie potrafiło się podporządkować, nie pomoże w obronie. W dodatku łatwo może nas zdekonspirować…
— Sugerujesz, żeby ją tu zostawić? — zapytał ze zdumieniem Jodłowski. Czuł jak mała wtula mu się w ramię. Nie potrafił zrozumieć punktu widzenia nieznajomego. Może gdzieś w środku, niczym zadra tkwiło wspomnienie poświęcającego się Wiktora. Może w małej Alicji dostrzegł możliwość swojej rehabilitacji — lub najzwyczajniej odkrył w sobie nieznaną warstwę człowieczeństwa. Czuł, że nie może tak po prostu porzucić dziecka, nawet gdyby nieznajomy miał zostawić ich oboje. Spojrzał mu prosto w obojętne, szare oczy. Dostrzegł w nich decyzję nieznajomego. Chwycił się ostatniej szansy.
— Zostaw mi choć mój własny rewolwer… — poprosił — jeśli nie dla mnie, to dla niej. Z nim będziemy mieli jakieś szanse… — nie obiecywał sobie zbyt wiele. Nie potrafił znaleźć słów, żeby go przekonać. Ku swojemu zdziwieniu dostrzegł jak nieznajomy wyciąga broń z olstra przy pasie. Dłuższą chwilę ważył go w dłoni, po czym powiedział chłodno.
— Jeśli zaczniesz się kręcić w mojej okolicy, odstrzelę was oboje. Możesz go wziąć do ręki, jak stąd odejdę — położył rewolwer Piotra na pogniecionej masce, po czym bez słowa pożegnania zaczął się cofać, trzymając karabin cały czas gotowy do strzału. Po chwili zniknął, wtapiając się w otoczenie jak kameleon, pozostawiając dwie postacie na środku ulicy.
Jodłowski odprowadzał go wzrokiem, wciąż tuląc dziewczynkę. Pod jej wpływem wreszcie przestał się bać. O jutro, o kolejną przeżytą godzinę. Jeszcze nie potrafił tego nazwać, ale odpowiedzialność za drugie życie pozwoliła mu podjąć decyzję o opuszczeniu niepewnego towarzysza. Ostrożnie podniósł się z kolan — dziewczynka przywarła natychmiast od jego nogi. Odrobina czułości i poczucia bezpieczeństwa sprawiła, iż chciała za wszelką cenę pozostać w bezpiecznej oazie. Zasłoniła się podartą połą płaszcza Jodłowskiego, izolując się od otaczającego świata.
Piotr ostrożnie, aby jej nie wystraszyć sięgnął po broń. Ukrył ją w kieszeni i zajrzał pod płaszcz.
— No maluchu, chyba poszukamy jakiejś kryjówki, co? — dziecko w odpowiedzi pokiwało potakująco głową. Niewiele myśląc, chwycił ją na ręce. Była lekka jak piórko. Pamiętając o groźbach strzelca, ruszyli w przeciwnym kierunku, tam skąd przybyła Alicja. Dziewczynka, ukołysana powolnym marszem, wkrótce zasnęła.
Piotr wkrótce zszedł z drogi, na której czuł się za bardzo odkryty, wprost ku najbliższemu domowi, straszącemu powybijanymi szybami. Wyłamane drzwi nie stanowiły żadnej przeszkody. Wewnątrz czuć było spaleniznę. Na środku korytarza widniały wygaszone resztki ogniska. Jodłowski skierował się po wąskich schodach na poddasze, uważając, żeby nie obudzić Ali. Otworzył klapę. Wciągnął głęboko powietrze i wsunął głowę w powstały otwór. Czekał dłuższą chwilę, aż oczy przyzwyczają się do ciemności. Podświadomie spodziewał się jakiegoś nagłego ciosu, ataku od kogoś ukrytego w mroku, ale nic takiego się nie wydarzyło. Wszedł na górę, ostrożnie położył śpiące dziecko i przymknął klapę. Zapadła ciemność. Dopiero po dłuższej chwili dojrzał starą kanapę ustawioną pod frontową ścianą. Z wysiłkiem przeciągnął ją na klapę. Dziewczynkę przeniósł na łóżko i okrył ją własnym płaszczem. Usiadł obok, otworzył ostatnią puszkę, którą uratował z kryjówki. Zjadł połowę, walcząc z chęcią pożarcia jej w całości. Dopiero teraz odczuł, jak bardzo jest zmęczony. Oparł się plecami o wersalkę i nie wiedząc kiedy, zasnął.
*
Wzdłuż ulicy, stanowiącej niegdyś jedną z bogatszych, podmiejskich miejscówek, ciągnęły się zwały gruzu. Jeden za drugim stały samochodowe wraki. Ślady paniki były widoczne mimo upływu czasu Gdzieś w oddali rozległ się odgłos pękającego szkła. Środkiem ulicy, kryjąc się między spalonymi samochodami, szły dwie postacie. Większa czujnie rozglądała się na boki, trzymając w wyciągniętej dłoni broń. Mniejsza starała się chować za plecami towarzysza.
— To na pewno tutaj mała? — Piotrkowi nie podobała się okolica. Zbyt dużo było tu miejsc do plądrowania, za bardzo odkryty teren. Mimo to szedł dalej, ufając sześciolatce. Alicja opowiedziała mu o swojej „rodzinie”. Kilkanaście osób, które wspólnie stworzyło schronienie. Jodłowski już zrozumiał, że sam nie przetrwa, a uratowanie dziecka mogło zapewnić mu wstęp do wspólnoty.
— Na pewno wujku — dziewczynka zapewniła gorąco, określając go tym mianem po raz pierwszy — poznaję to duże, złamane drzewo. Teraz to już naprawdę niedaleko… — ruszyła truchtem naprzód, ale Piotr złapał ją za kaptur.
— Powoli, powoli, bez ryzyka. Zdążymy w samą porę… — głos uwiązł mu w gardle, gdy w oddali dostrzegł dwie postaci. Obie trzymały w rękach napięte łuki. Musieli czaić się w pobliżu — blokowali całkowicie przejście. Słońce świeciło za ich plecami, nie sposób było dostrzec twarzy łuczników. Jodłowski stał jak wryty, gorączkowo próbując znaleźć wyjście z sytuacji. Nie potrafił. Nagła sytuacja zaskoczyła go, panika zamroczyła umysł. Zupełnie zapomniał o rewolwerze, wciąż trzymanym w drżącej dłoni. Zaschło mu w gardle. Nawet gdyby próbował, nie byłby w stanie wyartykułować jakiegokolwiek dźwięku. Na całe szczęście, inicjatywę przejęła dziewczynka.
— To ja, Ala — nie rozpoznawała postaci z rysów twarzy, ale ufnie, naiwnie, po dziecięcemu przedstawiła się.
Nieznajomi zawahali się. Jedna z nich zdjęła strzałę z cięciwy.
— Zgubiłam się, ale to nie była moja wina — niewinne kłamstewko dziewczynki, jak gdyby chciała się wytłumaczyć z psoty.
— Mój boże — głos, który dobiegł do uszu Jodłowskiego, należał bez wątpienia do kobiety.
— Moje dziecko, Ala!… — łuczniczka odrzuciła oręż i rzuciła się pędem ku sześciolatce. Ta pobiegła naprzeciw, wyciągając przed siebie drobne rączki.
— Maaaamaaaa — radość głośno grała w głosie dziecka. Szczupła kobieta, z rysów twarzy podobna do dziecka porwała ją w objęcia. Przytulała ją, to oglądała, jak gdyby nie mogła uwierzyć, że dziewczynka była cała i zdrowa. Jej towarzysz nie poddał się emocjom. Wciąż celował w Piotra.
— Rzuć broń koleżko — miał głęboki, chropowaty głos, niczym nordycki wojownik. Gdy podszedł bliżej, okazało się, że fizjonomia pasuje do potężnego basu. Imponująca broda, topór zatknięty za pas, autentyczna kolczuga osłaniająca tors. Jodłowski bez namysłu wykonał jego polecenie, wpatrując się w łucznika z szeroko otwartymi ustami. Nie potrafił uwierzyć w to, co właśnie widział. Na plecach brodacza dostrzegł zarys okrągłej tarczy, przewieszonej niedbale przez ramię. Wojownik żywcem wyjęty z nordyckiego eposu…
— Jestem cała i zdrowa. Wujek mi pomógł — dopiero teraz Piotr zorientował się, że mała rozgadała się bez reszty opowiadając o spotkaniu, przekręcając fakty i miejsca. Z jej pospiesznej opowieści wynikało jednoznacznie, że starszy towarzysz pomógł jej wrócić.
Kobieta, wciąż tuląca dziewczynkę do piersi, spojrzała z wdzięcznością na Jodłowskiego.
— Dziękuję ci, kimkolwiek jesteś… — w jej oczach Piotr dostrzegł wdzięczność. To sprawiło, że odzyskał zdolność mowy. Strach ściskający go za gardło rozluźnił uchwyt.
— Spotkałem ją daleko stąd — zaczął się tłumaczyć, spoglądają to na milczącego brodacza, to na kobietę.
— Nie sądziłem, że was spotkamy. Ala to zmyślny dzieciak. Wyjaśniła mi drogę na tyle, że udało się do was dotrzeć… — kobieta pokiwała głową, ale ku swojemu zaniepokojeniu, w oczach mężczyzny nie dostrzegł aprobaty. Toteż następne słowa skierował do matki dziecka, zdjęty nagłą obawą, że zostanie odprawiony z kwitkiem. Myśl, że zostanie tu sam, wśród ruin, zaczęła go obezwładniać. Drżącym głosem wyartykułował prośbę.
— Miałem nadzieję, że pozwolicie mi ze sobą zostać. Dodatkowe ręce zawsze się przydadzą…
— Z pewnością — zahuczał z przekąsem brodacz. On był ewidentnie na „nie”. Piotr przełknął ślinę. Czuł, że ważą się jego losy i zamierzał walczyć do ostatniej chwili.
— Potrafię się posługiwać bronią, umiem zadbać o siebie. Przydam się wam… — wbrew słowom, zabrzmiał żałośnie nawet dla samego siebie.
Kobieta obejrzała się na swojego towarzysza.
— Kamil, dajmy mu szansę. Uratował Alę — wstawiła się za Jodłowskim. Mocno przytulała dziecko, jakby w obawie, że jej znowu gdzieś zniknie.
— Jak się zgubiłaś skarbie? — zapytała, głaszcząc małą po włosach. Uznała widocznie, że jednym zdaniem załatwiła temat Piotra i ponownie skupiła się na dziecku.
— Widziałam takiego małego kotka — wyjaśniała sześciolatka z prostotą — takiego puszystego i chciałam go przynieść. A on uciekał dalej i dalej… — dziewczynka na to wspomnienie zaczęła drżeć — a potem było ciemno i nie wiedziałam gdzie jesteście — w oczach małej pojawiły się łzy. Na nowo przeżywała tamte chwile.
— Dobra, zrozumiałem… — burknął brodacz, patrząc na całą trójkę. Podszedł do Piotra, sięgnął po leżący rewolwer i wsunął sobie za pas obok topora.
— Kotek, srotek — zamilkł zgromiony wzrokiem swej towarzyszki — idziesz z nami koleżko, ale nie chciałbym być w twojej skórze, jeśli zaczniesz sprawiać problemy… — w odpowiedzi Jodłowski odetchnął z ulgą. Przemknęło mu wprawdzie przez myśl, że nie powinien ujawniać, jak bardzo mu zależy na tym, żeby znowu nie wędrować samotnie przez wymarłe miasto. Teraz liczyła się tylko chwila bezpieczeństwa, jaką sobie zapewnił.
— Bierz łuk Bogusi — brodacz rozejrzał się dookoła. Nie dostrzegłszy nic niepokojącego dodał z przekąsem.
— Najwyższa pora, żebyśmy się stąd ulotnili! — dodał z naciskiem. Posłusznie ruszyli przed siebie szybkim krokiem. Jodłowski z ulgą stwierdził, że schodzą z głównego szlaku. Przeszli krótki labirynt stworzony z usypanych wałów gruzu i stanęli przed solidną, okutą bramą prowadzącymi do piwnicy zrujnowanej willi. Piotr oczekiwał jakiegoś znaku, stuknięcia, ukrytego sygnału, ale nic takiego nie nastąpiło. Musieli być obserwowani, bo po chwili wrota drgnęły, otwierając się bezszelestnie, ujawniając ciasne wnętrze o ścianach wyłożonych cegłami. Dalej prowadziły wąskie drzwi, przy których stało kolejnych dwóch mężczyzn odzianych podobnie do brodacza. Przewyższali go co najmniej o głowę. Zignorowali szczebioczącą Alicję. Ich uwagę natychmiast przykuła postać Jodłowskiego.
— Bogusia twierdzi, że będzie świetnym nabytkiem — zahuczał Kamil. Musiał mieć nie lada posłuch wśród tych zabijaków, bo skinęli głowami i odsunęli się od drzwi. Brodacz uśmiechnął się kpiąco do Piotra i zapraszającym gestem wskazał na drzwi.
— Zapraszam księcia na salony. Pamiętaj, że tu mieszkają damy — mimo prześmiewczych słów, jego oczy pozostały zimne jak lód.
— Jeśli zapomnisz o manierach, wyniosą cię stąd nogami do przodu… — Jodłowski czuł, że to nie jest czcza pogróżka. Nie był zadowolony ze swojego poddania, ale postać Kamila go obezwładniała. Posłusznie skłonił głowę.
— Nie zapomnę — zapewnił pospiesznie i jeszcze szybciej podążył ku drzwiom, idąc śladami Bogusi i Alicji. Wkroczył za nimi do chłodnego pomieszczenia spowitego w półmroku. Przyciszone rozmowy dobiegające gdzieś z oddali umilkły. Piotr stanął i przymknął oczy, aby przyzwyczaić je do skąpej ilości światła. Wokół wybuchła radość, przez którą przebijał się pisk zachwyconej Alicji. Gdy otworzył oczy, na wprost siebie zobaczył samotną postać. Za nim widniały jakieś stoliki, krzesła, kilkanaście osób tworzących wianuszek wokół paplającej dziewczynki. To wszystko się nie liczyło, bo w tej postaci dostrzegł znajome rysy, znajome gesty. Szeroka, szpetna szrama przecinała twarz na pół. U prawej ręki brakowało dwóch palców, lewa dłoń była dziwnie wykrzywiona — ale rozpoznał to oblicze. Należące do człowieka, którego pochował w myślach. Nie bardzo panując nad sobą, postąpił krok naprzód.
— Wiktor? — rzucił zdławionym głosem, nie wiedząc jak zareaguje przyjaciel. Ten z prostotą skinął głową. Jak gdyby wszystko, co wydarzyło się na skrzyżowaniu nigdy nie zaistniało, choć pozostawiło na ciele Wiktora bolesne ślady. Uścisnęli się serdecznie.
— Ty też przeżyłeś… — Wiktor uśmiechnął się do Piotra, witając się jednocześnie z Kamilem. Ruchem głowy wskazał mu przyjaciela i wyjaśnił przywódcy.
— To był mój praktykant… — brodacz w odpowiedzi skinął głową potakująco i mruknął cieplejszym tonem.
— Trzeba było od razu mówić, że masz referencje koleżko. Skoro Wiktor za ciebie ręczy, pora przyjąć cię do klanu… — mówiąc to, przywódca całej społeczności serdecznie potrząsnął dłonią Jodłowskiego. Piotr miał przez chwilę wrażenie, że rękę miażdży mu imadło. Zachował jednak honor, wytrzymując to bez mrugnięcia okiem.
— Wiktor, przekazuję go pod twoje skrzydła, ale jego broń tak czy siak idzie do depozytu zgodnie z zasadami — Kamil zamachał do kogoś stojącego przy stole z rozstawionymi talerzami.
— Wprowadź go w nasze zwyczaje, żeby nie palną czegoś głupiego. W kuchni dasz znać, że mają wystawiać dodatkową porcję. Resztę spraw załatwimy po kolacji…. — Imecki skinął potakująco. Kamil odszedł pozostawiając przyjaciół samych. Stali pośrodku sali. Wydawało się, że z każdą minutą tłum ludzi wokół gęstnieje. Piotr otworzył usta, chcąc zadać pytanie, ale przyjaciel go uprzedził.
— Dwadzieścia dziewięć osób, razem z tobą — uśmiechnął się zamyślony, przesuwając wzrok z jednej postaci na drugą. Oni go znaleźli, wyrwali z objęć śmierci.
— To moja rodzina — dodał z prostotą, patrząc na Jodłowskiego — mam nadzieję, że stanie się też twoją. To wspaniali ludzie… — dalszą część wypowiedzi zagłuszył tubalny śmiech Kamila, siedzącego przy największym ze stołów. Siedziało ich tam ośmiu. Każdy wyższy i szerszy w barach od przywódcy. Energicznie machali łyżkami, starając się jak najszybciej zjeść. Ku swemu zdumieniu, Jodłowski dostrzegł złożoną przy krzesłach broń białą.
— Miecze? — zwrócił wzrok w stronę Wiktora, szukając odpowiedzi na pytanie.
— Nie tylko — Imecki wskazał na ścianę, gdzie leżała cała sterta strzał.