E-book
15.75
drukowana A5
29.44
Przerwane łańcuchy

Bezpłatny fragment - Przerwane łańcuchy

Historia odzyskanej wolności


Objętość:
61 str.
ISBN:
978-83-8414-852-5
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 29.44

Wstęp

Ta książka jest opowieścią o drodze, którą przeszłam — od dziecka niechcianego, wystraszonego, wychowanego w cieniu przemocy, do kobiety, która potrafi powiedzieć: kocham siebie.

Piszę te słowa, bo wierzę, że nie jestem sama. Że wiele osób nosi w sercu podobne historie, pełne bólu, lęku i niezrozumienia. Że wiele osób czuje się zagubionych, tak jak ja czułam się zagubiona przez większą część życia.


Długo żyłam w przekonaniu, że nic mi się nie należy, że jestem ciężarem, że nie zasługuję na miłość i spokój. Powielałam schematy wyniesione z domu, krzywdziłam siebie i pozwalałam innym mnie ranić, bo nie znałam innej drogi.

Ale w pewnym momencie postanowiłam przerwać ten łańcuch. Zatrzymać się. Spojrzeć na siebie z czułością, której nigdy nie dostałam.

I właśnie o tym jest ta książka — o stawaniu się wolnym.

O rozumieniu siebie.

O wybaczaniu — sobie i innym.

O tym, że można zacząć od nowa, bez względu na wiek, na bagaż, na przeszłość.


Dziś jestem inną osobą. Silniejszą. Spokojniejszą. Świadomą, że zasługuję na dobre życie.

Jeśli moja historia pomoże Ci uwierzyć, że Ty też możesz przerwać swoje łańcuchy — to znaczy, że było warto ją opowiedzieć.

Podziękowania

Przede wszystkim dziękuję moim córkom — za to, że były moim światłem nawet w najciemniejszych chwilach. To dla Was nauczyłam się walczyć i nie poddawać.

Dziękuję także mojej mamie — choć nasza droga nie była łatwa, wiem, że kochałaś na swój sposób.

Dziękuję wszystkim ludziom, którzy pojawiali się na mojej drodze i nawet jeśli nie zawsze umieli mnie zrozumieć, to dzięki nim nauczyłam się jeszcze lepiej rozumieć samą siebie.

Dziękuję psychologom, terapeutom i wszystkim tym, którzy dali mi słowa nadziei, gdy sama nie potrafiłam ich w sobie odnaleźć.

I wreszcie — dziękuję samej sobie, że nie zrezygnowałam z życia.

„Największą odwagą jest przerwać łańcuch, który przekazywano Ci z pokolenia na pokolenie.”

Dedykacja

Dla wszystkich, którzy w ciszy noszą swoje historie.

Dla tych, którzy chcą przerwać łańcuch bólu.

Dla moich córek — aby wiedziały, że zawsze mogą

wybrać siebie.

Życie zaczyna się od narodzin

Przyjazd do domu

Niemowlę pojawiło się w domu pełnym ścian ludzi. Tak zaczęła się moja historia. To byłam ja — maleńka, jeszcze nieświadoma, jeszcze bez słów. Nie pamiętam swojego pierwszego krzyku ani tego, czy ktoś wtedy do mnie się uśmiechnął. Może rodzice się cieszyli, jak to rodzice zazwyczaj robią, ale ja tej radości nie umiem sobie przypomnieć. W mojej głowie zostało tylko białe miejsce, jak niedopisany rozdział.

Później, kiedy pamięć zaczęła we mnie kiełkować, odnalazłam w niej tylko ciemność. Zamiast wspomnień ciepłych dłoni i bezpiecznego snu, pojawiły się obrazy krzyków i kar. Obrazy ojca, którego gniew przesłaniał wszystko. Karcił mamę. Karcił mnie i moją siostrę. Siostra była o rok starsza — zawsze bliżej taty, ulubiona, może kochana bardziej. A ja? Czy byłam mamusi? Sama nie wiem.


Pamiętam ten jeden dzień, jakby rozświetlony ostrym światłem w mojej głowie, jak lampa, której nie można zgasić. Ojciec wpadł w szał. Chciał nas bić. Mama wzięła siostrę na ręce, babcia mnie, i obie owinęły nas w pierzyny, jakby puch mógł być tarczą przeciwko skórzanemu pasowi. Ale nic nie mogło go powstrzymać. Rzucał się po pokoju, bił, gdzie popadnie, jak oślepiony ogniem. Oberwało się mamie, oberwało się babci.


Pamiętam, jak moja siostra leżała na brzuchu, bo jej plecy były całe posiniaczone od lejc, którymi ją okładał. Była jeszcze dzieckiem — tak jak ja. Ale w naszym domu dzieciństwo nie miało prawa być dziecinne.

Ojciec wpadał w gniew o wszystko. O ciszę. O hałas. O nasze oddechy. Bałam się go nawet wtedy, gdy spał.


Tak wyglądał mój początek.

Strach

Bałam się ojca. Bałam się tak, jak tylko małe dziecko potrafi bać się kogoś, kto powinien być opoką. Jego gniew przerażał mnie, zamrażał wewnątrz. Ale wtedy, mając kilka lat, nie nazywałam tego strachem. Nie rozumiałam jeszcze, że tak nie powinno wyglądać życie. Po prostu żyłam. Oddychałam między jednym krzykiem a drugim, tak jakby to było coś naturalnego.

Pamiętam, jak wracał do domu, ciężki, wielki, z twarzą ściągniętą w złości. Krzyczał na mamę, uderzał ją, rzucał meblami jak rozjuszony byk. Dom zamieniał się wtedy w miejsce, gdzie ściany drżały razem z nami.

Nie umiem przypomnieć sobie nic dobrego, co mogłabym powiedzieć o ojcu z tamtego czasu. Nic, co ogrzałoby moje serce, gdy o nim myślę.


Mieszkaliśmy na wsi. Rodzice mieli duże gospodarstwo rolne — pola ciągnęły się daleko, aż po horyzont. Były krowy, świnie, kaczki, kury. Zapach zwierząt mieszał się z zapachem trawy, z kurzem, z dymem z kuchni. Mama była zawsze zapracowana, zajęta wszystkim — i wszystkimi — jakby jej istnienie służyło tylko do niesienia ciężarów.

Babcia opiekowała się mną i siostrą najczęściej. Jej dłonie były ciepłe, jej ramiona miękkie, choć nie zawsze miała siłę nas ochronić. Była tam — to pamiętam najlepiej.

Pytania

Czy dziecko powinno przeżywać coś takiego?


Pytam siebie o to dziś, po latach, próbując spojrzeć na małą dziewczynkę, którą byłam. Patrzę na nią oczami dorosłej kobiety — i nie umiem znaleźć w sobie zgody, że to wszystko było jej pisane.

Dziecko nie powinno bać się wrócić do domu. Nie powinno zasypiać, nasłuchując kroków, trzasku drzwi, przyspieszonego oddechu mamy, która próbuje ukryć przed nim łzy. Nie powinno drżeć, gdy usłyszy męski głos, który wraca z pracy i niesie ze sobą gniew.


Co dzieje się w głowie takiego dziecka?

W głowie dziecka powstaje chaos — wir niezrozumiałych emocji. Miłość miesza się ze strachem, a potrzeba przytulenia z lękiem, że to przytulenie może kosztować kolejne uderzenie. Dziecko nie potrafi oddzielić winy dorosłych od siebie — bierze ją na swoje małe barki. Wierzy, że może zasłużyło na gniew. Że jest złe. Że nie dość się starało.

I tak rodzi się późniejszy lęk.


Dorosłe życie często jest utkane z tych samych nici, które ktoś w dzieciństwie powiązał z bólem. Strach zostaje, choć zmienia maski. Pojawia się niepewność, poczucie, że nie zasługuję na miłość. Albo że muszę na nią ciężko zapracować, cierpliwie ją odpracować.

Takie dzieciństwo uczy, że lepiej być cicho. Że lepiej nie przeszkadzać. Uczy tłumić własne potrzeby.

I wpływa na cały charakter — jak wiatr, który codziennie ugina młode drzewo, aż wykrzywi jego pień. Uczy dziecko, że jego wartość jest mała, że trzeba na nią zasłużyć. Zabiera odwagę i zostawia wstyd.


Ale dziś wiem jedno: żadne dziecko nie zasługuje na taki los. Żadne dziecko nie powinno walczyć o prawo do spokojnego snu. Żadne.

Kot i chleb

Jest takie zdjęcie. Stare, wyblakłe, trochę już pożółkłe na rogach. Na tym zdjęciu jestem ja, moja siostra i nasz starszy kuzyn. Ściskam w ramionach wielkiego kota, tak wielkiego, że prawie mnie zasłania. Mam krótkie włosy, prawie jak chłopiec. Pamiętam, że rodzice lubili wspominać, jak obcięli mnie kiedyś zupełnie na łyso. Sama tego nie pamiętam, ale oni powtarzali to przy każdej okazji, jakby to była zabawna historia.

Obok nas mieszkali sąsiedzi, którzy nie dbali o swoje dzieci. W ich domu czaił się głód i brud, który wsiąkał w ściany, w skórę, w ubrania. Mama często ich karmiła. Nigdy nie odmówiła żadnemu dziecku kromki chleba, łyżki zupy, kubka mleka. Tak było zawsze — mama dzieliła się wszystkim, choć sama nie miała łatwego życia.

Pamiętam, że te dzieci przychodziły do nas brudne, głodne, ze zmęczonymi oczami. Pamiętam też, że w naszych głowach często gościły wszy, bo nie dało się ich uniknąć, kiedy bawiliśmy się razem. Ale mama nigdy nie przestała ich karmić.

I chyba wtedy nauczyłam się czegoś, co noszę w sobie do dziś. Teraz, gdy jestem mamą, powtarzam wciąż to samo: dzieci trzeba nakarmić. Nie wolno odmówić jedzenia dzieciom. Nigdy.

Podaję wszystko, co mam. Dzielę się bez wahania. Myślę, że nauczyłam się tego, patrząc na mamę, na jej ręce, które zawsze znajdowały jeszcze kawałek chleba dla kogoś obcego.

Ziarenka w kącie

W tamtych czasach sklepy nie były pełne jak dzisiaj. Półki świeciły pustkami, a kiedy tylko przychodził nowy towar, ustawiały się przed sklepami długie kolejki, ciągnące się czasem aż za róg budynku.

Mama, jako rolniczka, często musiała wyjeżdżać w środku nocy, żeby zająć miejsce w kolejce — choćby po nawóz, którego tak brakowało. Dziś myślę, że to nie powinno tak wyglądać. Że to ojciec powinien był załatwiać te sprawy, a mama powinna zostać z nami, chronić nas swoim spokojem.


Pamiętam jeden wieczór, kiedy zostałyśmy same z ojcem. Bałam się go tak bardzo, że w nocy posikałam się w łóżku. Pamiętam ten wstyd, gorący, duszny, który mnie zalał, gdy zrozumiałam, że materac jest mokry. Ojciec wpadł w furię. Nie zapytał, dlaczego. Nie zainteresował się, co się stało.

Wyszedł na strych i przyniósł garść ziaren zboża. Rozsypał je w kącie na podłodze, a potem kazał mi na nich klęczeć za karę. Za to, że się zesikałam.

Klęczałam tam długo, płacząc w ciszy, bo wiedziałam, że płacz tylko go bardziej rozwścieczy.


Pamiętam też, jak razem z siostrą stałyśmy w kącie na korytarzu prawie cały dzień, cicho jak dwie szare figurki. Ojciec nie tłumaczył, dlaczego nas ukarał. Po prostu to robił, bo miał w sobie złość, która musiała znaleźć ujście.

Kiedy zapytałyśmy go kiedyś, czemu tak się zachowuje, odpowiedział tylko, że jego ojciec bił go, gdzie popadnie, za wszystko. Więc dlaczego my miałybyśmy mieć lepiej?


Długo próbowałam to zrozumieć. Dopiero dziś wiem, że często rodzice powtarzają to, czego sami doświadczyli. Ich dzieciństwo, pełne przemocy, staje się cieniem, który kładzie się na kolejnym pokoleniu. Jeśli nikt nie nauczył ich wrażliwości, nie pokazał, jak kochać i chronić, trudno im samym zostać bezpiecznym portem dla dzieci.

I tak ich rany stają się naszymi ranami. Ich niezabliźnione historie piszą nasze dzieciństwo.

Kamienie i zwierzęta

Na naszym podwórku zawsze plątało się mnóstwo kotków. Były małe, chude, ciekawskie, wchodziły wszędzie, gdzie się dało. Dla mnie były jak mali przyjaciele, do których mogłam się przytulić, kiedy świat wydawał się zbyt groźny.

Ojciec nie znosił zwierząt. Bił je, kopał bez powodu, jakby w nich również szukał winnych swojej złości. Pamiętam jednego malutkiego kociaczka — tak kruchego, że mieścił się w moich dłoniach — którego kopnął tak mocno, że kociakowi zaropiały oczy, nie potrafił ich nawet otworzyć.

Do dziś pamiętam uczucie, które wtedy we mnie było. Trzymałam tego kociaka w dłoniach, czułam jego drżenie, czułam własny bezradny smutek i pytanie, które nie dawało mi spokoju: jak można tak traktować zwierzęta?


Dziś mam psa. I gdy odwiedzam rodziców, mój pies warczy na ojca, próbuje go atakować. Śmiejemy się wtedy, że psy rozpoznają dobrych ludzi — może to prawda, bo ojciec nigdy nie traktował zwierząt z czułością. Może one to pamiętają.

Zawsze kochałam psy. Kiedyś, gdy ktoś chciał pozbyć się swojego zwierzaka, podrzucał go na wieś. Ja takie przybłędy przyprowadzałam do domu, choć wiedziałam, że ojciec się zezłości. Nie potrafiłam przejść obojętnie obok stworzenia, które potrzebowało miłości.

Pamiętam też, jak często potykałam się o wszystko. Szczególnie koło domu, gdzie droga była kamienna i nierówna. Na górce wystawał jeden ostry kamień, zawsze ten sam, jak złośliwy strażnik. Za każdym razem, gdy przechodziłam, potykałam się o niego i przewracałam.

Któregoś dnia ojciec stanął w oknie, patrzył, czekając, czy znowu się przewrócę. Nawet jego cień w oknie wywoływał we mnie strach, tak wielki, że potrafił sparaliżować całe moje ciało.

Beztroska i strach

Poza domem dzieciństwo było inne. Na wsi panowała swoboda, jakiej dziś dzieci pewnie już nie znają. Zawsze można było spotkać się z innymi — przed kościołem, na trawie. Dziewczynki grały w gumę, to była nasza ulubiona zabawa.

Przy kościele działał klub, gdzie można było usiąść, napić się kawy czy oranżady. Przed klubem bawiliśmy się w farby, w berka, w chowanego. Graliśmy w dwa ognie, w palanta. Śmiechy niosły się po całej okolicy, bo dzieciaków było mnóstwo i każdy chciał być częścią tej wspólnej przygody.


Pamiętam, jak podczas gry w dwa ognie jeden chłopak kopnął mnie tak mocno, że uciekłam do domu z płaczem. Poskarżyłam się ojcu. I chyba wtedy, po raz pierwszy, zachował się tak, jak wyobrażałam sobie ojca — wziął mnie za rękę, poszedł ze mną z powrotem i uderzył tamtego chłopca. Czy to było dobre? Nie wiem. Ale od tamtej pory nikt więcej nie odważył się mnie skrzywdzić.

Graliśmy też w palanta — piłka często wpadała w szybę domu po drugiej stronie ulicy, gdzie mieszkała babcia koleżanki. Złościła się na nas, że nie powinniśmy tam grać. Potem przenieśliśmy się pod kapliczkę, przed którą stały schody, i tam zawsze się zbieraliśmy. Klub zamknęli, ale utworzono plac zabaw, więc mieliśmy gdzie spędzać czas.


To były dobre chwile. Mogłabym nazwać je beztroskim dzieciństwem. Nie mieliśmy wtedy telefonów, komputerów. Pisaliśmy listy, wysyłaliśmy pocztówki. Umawialiśmy się na spotkania, a jeśli nie, to i tak natrafialiśmy na siebie — każdy wiedział, gdzie szukać innych.

Śmiech, zabawa, ruch, przyjaźń — na zewnątrz życie miało smak wolności.


Ale wracając do domu, nigdy nie wiedziałam, co się wydarzy za drzwiami. Czy czeka tam spokój, czy kolejna awantura, krzyk, kara. Czy mogę wejść bezpiecznie, czy muszę stanąć w kącie i czekać, aż gniew ojca przeminie.

I zastanawiam się dziś — czy młoda osoba powinna czuć taki lęk? Czy powinna żyć rozdarta między dziecięcą beztroską a domowym koszmarem? Co wtedy działo się w moim mózgu, w moich myślach? Kim się stawałam, gdy codziennie musiałam balansować pomiędzy światami?

Myślę, że właśnie wtedy zaczęłam dzielić siebie na części. Jedną, która potrafi się śmiać i bawić, i drugą — wiecznie czujną, spiętą, zamrożoną strachem.

Nieśmiałe dziecko

Nie potrafiłam nauczyć się jeździć na rowerze. Moja siostra opanowała to szybko, śmigała pewnie, a ja nie mogłam utrzymać równowagi. Droga do przedszkola miała trzy kilometry, a siostra zaczęła wtedy już drugą klasę. Jeździłyśmy rowerami, kiedy pogoda pozwalała.

Rodzice kupili tandem, żeby ona mogła kierować, a ja siedziałam z tyłu, tylko pedałowałam. Czasem chodziłyśmy pieszo, czasem rodzice nas zawoziły.

W szkole czułam się odosobniona. Bałam się obcych ludzi, nie umiałam rozmawiać, nawiązywać kontaktu. Pamiętam zerówkę, kiedy siedzieliśmy w kółku na podłodze podczas zajęć. Bardzo chciało mi się siku, ale nie miałam odwagi zapytać, czy mogę wyjść. Kazano nam wytrzymywać do przerwy. Nie dałam rady — posikałam się.

W starszych klasach nie było lepiej. Nie potrafiłam zaprzyjaźnić się z nikim na dobre, czułam się zawsze gdzieś obok. Bałam się odpowiadać na lekcjach — kiedy cała klasa patrzyła na mnie, ogarniał mnie paraliżujący lęk. Bałam się, że powiem coś źle, że będą się śmiać. Zawsze wolałam milczeć, a za to milczenie dostawałam złe oceny z odpowiedzi ustnych.


Może to powinno być sygnałem dla nauczycieli, że coś się dzieje. Że dziecko, które boi się odezwać, może bać się także w domu. Ale w tamtych czasach nikt na to nie patrzył. Nikt nie zadawał pytań.

Zamiast tego nauczyciele sami stosowali przemoc. Bili nas drewnianym cyrklem, wskaźnikiem do mapy. Za wszystko, co im się nie spodobało.

Dziś, kiedy patrzę na szkoły, wiem, że dzieci są bardziej chronione. Że nauczyciele uczą się patrzeć na zachowanie dziecka, szukać przyczyn w jego domu. Że nie wolno już bić, straszyć, zawstydzać. Wtedy, kiedy ja chodziłam do szkoły, nikt nie chciał widzieć, że niektóre dzieci dorastają w strachu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 29.44