Rozdział 1
Telefon zadzwonił dobrze po północy, a więc wtedy, kiedy Andrzej i Joanna spali pierwszym, najmocniejszym snem. Joanna obudziła się pierwsza. Pomyślała: „Coś niedobrego z tatą”. No bo ojciec poczekałby do rana z każdą, najgorszą nawet wiadomością, byleby nie zakłócać snu i spokoju Asika. Natomiast mama szukałaby pomocy u Andrzeja i Joanny o każdej porze. Przez moment bała się podnieść słuchawkę. Andrzej, nie otwierając oczu, przyłożył ją do ucha. Miał wciąż zamknięte oczy i zaspany głos, ale z wyrazu jego twarzy Joanna zorientowała się, że wiadomość nie jest zła. Tym bardziej więc nie mogła odgadnąć, kto i po co dzwoni o tak niezwykłej porze.
Andrzej zapytał: „kto?”, „gdzie?” oraz „kiedy?”. Powiedział „dobrze” i odłożył słuchawkę na widełki. Joanna zapaliła nocną lampkę.
— Co się dzieje? — spytała, wciąż pełna niepokoju, ale już tylko umiarkowanego. Andrzej leżał bowiem spokojnie, a nawet ziewnął, co oznaczało, że nikt nie zakomunikował mu tragicznej wiadomości.
Potrząsnęła go za ramię.
— Andrzej…
Obrócił się ku Joannie i pogładził jej zmierzwione włosy.
— Uspokój się, Asiulka. To mecenas Olszewski.
Zrobiła wielkie oczy.
— A co u Boga Ojca może chcieć od ciebie mecenas Olszewski o tej porze?
Zawahał się z odpowiedzią, jakby przeczuwając sprzeciw Joanny.
— Chce, żebym pojechał do Gdańska.
Zaniemówiła. Ze zdziwienia.
— Po co?
Wciąż gładził ją po włosach i policzku.
— Poszukują, i to na gwałt, prawników cywilistów. Znających prawo pracy i prawo administracyjne. I przy tym, oczywiście, zaufanych. W tym przypadku — szczególnie zaufanych.
— I ty jesteś ten zaufany? — spytała. — I to szczególnie?
— Dla Janka i tych, którzy już tam są — chyba tak.
— Tam?
— No w Gdańsku…
— Czyli w stoczni?
— Czyli w stoczni. Choć niekoniecznie dosłownie na jej terenie.
— A w Gdańsku nie ma dobrych prawników cywilistów? I szczególnie zaufanych?
— Na pewno są. Ale trzeba wielu głów, aby dać sobie radę z drugą stroną. Też złożoną z prawników i też szczególnie zaufanych.
— I to takie pilne, że musisz wstawać w środku nocy i jechać do Gdańska?
— No, na to wygląda.
— Ale przecież Gdańsk jest zamknięty. Nie wjedziesz do miasta.
— Zawiozą mnie.
Teraz się przestraszyła.
— No tak, ciebie zawiozą. I nawet jakoś — nielegalnie — wwiozą. A ja zostanę tu sama. Drugi raz nie przeżyję rewizji, przesłuchań ani rozmów ostrzegawczych. A jeśli nawet przeżyję, to ja tego najzwyczajniej nie chcę.
Uśmiechnął się.
— Jak to mawiali nasi dzielni i romantyczni praojcowie? „Nie mógłbym cię kochać tak bardzo, gdybym ojczyzny…”. I tak dalej.
Wzruszyła ramionami.
— Nie obchodzą mnie nasi dzielni praojcowie. Nie jestem ani swoją, ani twoją prababcią. Ja się boję i nie chcę, żebyś tam jechał.
Sięgnął po słuchawkę. Podał Joannie.
— Wykręcę numer Janka, a ty mu powiesz, że się boisz i że mnie nigdzie nie puścisz. A potem zgasimy światło i będziemy spokojnie spać do rana.
Odtrąciła słuchawkę. Andrzej usiadł na łóżku. Raz jeszcze ziewnął.
— Spakujesz mnie? — spytał. — Ja się ogolę, ogarnę i napiję mocnej kawy, żeby trochę oprzytomnieć.
Zrezygnowała z oporu i protestów. Wstała z łóżka.
— Nie dam ci kawy. Wystarczy, że napijesz się mocnej herbaty. Kawę mogę ci dać w termosie, żebyś miał na rano.
Ona poszła do kuchni, on do łazienki. Potem, kiedy pił herbatę, wyjęła z pawlacza walizkę i włożyła do niej bieliznę męża, czyste koszule, piżamę, przybory toaletowe, ręcznik, proszki od bólu głowy.
— I nawet nie będziesz mógł zatelefonować.
— No nie. Choć podobno kolejarze przewożą korespondencję i pilne wiadomości. I są jacyś kurierzy…
— A w drugą stronę? Od nas do ciebie?
— No, to chyba nie. Ale mam nadzieje, że to nie potrwa długo.
— Akurat.
Przyjechali po Andrzeja o drugiej w nocy. W samochodzie siedzieli dwaj nieznani Joannie mężczyźni i jeden ze znanych jej prawników z kancelarii Andrzeja. Nikt nic nie mówił. Jakby wszyscy wszystko wiedzieli. I Joanna nagle zrozumiała. Ten nocny telefon zaskoczył tylko ją, nie Andrzeja. On wiedział, że taki telefon albo otrzyma, albo może otrzymać.
Interesowała się, co oczywiste, sierpniowymi wydarzeniami w Gdańsku i codziennie omawiali je z Andrzejem, Rysiami, Markiem, Janisią, jej rodzicami i całym mnóstwem znajomych, z całego serca kibicując Lechowi Wałęsie i stoczniowcom. Radio Wolna Europa każdego wieczora trzeszczało w dolnym salonie, a oni ze skupioną uwagą wyłapywali spośród szmerów, trzasków i szumów pojedyncze zdania czy pojedyncze słowa, z których starali się ułożyć jakąś całość dającą wyobrażenie o tym, co się dzieje na Wybrzeżu i w kraju. Najbardziej zdawała się tym emocjonować Marta. Andrzej zachowywał się z powściągliwym umiarem. Tak przynajmniej wyobrażała sobie, jak się okazało mylnie, Joanna. Teraz, kiedy wsiadał do nieznanego jej samochodu i jechał w znane, a zarazem nieznane, rozumiała, jak bardzo niewiele wie i jak bardzo kiepsko zna swojego męża.
Janisia, obudzona nocną krzątaniną a potem szczekaniem psów, zeszła do hallu w momencie, kiedy Andrzej z niego wychodził.
— A on dokąd? — spytała. — Rozchodzicie się? Ale dlaczego w środku nocy?
— Jedzie do Gdańska — powiedziała Joanna.
— O! — zdumiała się Janisia. — A on tam po co? Postanowił zostać stoczniowcem? Czy marynarzem?
— Doradcą — burknęła Joanna.
— Mam nadzieję, że nie Jagielskiego?
— Nie, Wałęsy.
— A skoro tak, to niech jedzie i doradza. Byle dobrze.
Trzydziestego pierwszego sierpnia, w cztery dni po wyjeździe Andrzeja, obejrzały z Janisią telewizyjny reportaż z podpisania Porozumień Gdańskich. Zatelefonował Marek.
— Asia? Czy wiesz, że od tej chwili żyjemy już w całkiem innej Polsce?
— Co mi z całkiem innej Polski, kiedy nie ma w niej Andrzeja? To znaczy gdzieś w niej jest. Ale nie w „Malwinowej”.
Rozżaliła się:
— I nie mam o nim ani od niego nawet najmarniejszej wiadomości.
— Baby, ach te baby — powiedział Marek. — Komunizm się sypie, wszystko przewraca do góry nogami, a ta jęczy, że mężusia nie ma w domu. A może mógłbym go zastąpić? Choćby do jego powrotu?
Roześmiała się.
— Komunizm się sypie, wszystko przewraca do góry nogami — odcięła się — a ty zawsze o jednym.
— Nie o jednym, tylko o jednej — poprawił.
Andrzej wrócił wielce z siebie zadowolony. I nieprawdopodobnie zmęczony. Kiedy Marek telefonował ponownie, Joanna powiedziała:
— Twoja mama powiedziałaby, że jest zmordowany jak pies husky. Ale oczywiście w świetnym nastroju. Najwyraźniej oczekiwał łuku triumfalnego zamiast furtki. No i fetowania go jak zwycięzcy.
— No to go ufetuj. Zanim ufetują go inne. Nie dopuszczaj do niego żadnej baby. Poczekaj aż to światło nad jego głową ciut przyblednie.
Andrzej niewiele opowiadał. To, co robił w Gdańsku, nie było działaniem ani odrobinę spektakularnym. Siedzieli wraz z grupą prawników, ekonomistów i socjologów w jakimś niewielkim i bardzo zadymionym pomieszczeniu, przynoszono im stosy dokumentów do przejrzenia i poganiano, aby dawali szybkie lub — częściej — natychmiastowe opinie i ekspertyzy, oczywiście bezbłędne i odpierające ekspertyzy drugiej strony.
— Byliście od nich mądrzejsi? — upewniała się Joanna, chcąc usłyszeć potwierdzenie i podziwiać swojego mężczyznę.
— Nie zawsze. To przecież oni konstruowali to prawo. To było i jest nadal ich prawo. My mogliśmy tylko szukać formalnych niedoróbek, luk prawnych, jakichś nieścisłości w sformułowaniach. Na nasze szczęście nie przypuszczali, że kiedykolwiek i ktokolwiek będzie aż tak pilnie i wnikliwie analizował te ich ustawy, uchwały, zarządzenia i paragrafy, więc bywały dość niechlujne. I ta ich niegdysiejsza prawnicza pycha, to była nasza jedyna szansa. Anna Walentynowicz poprosiła kiedyś stojące pod stocznią kobiety, aby pomodliły się w intencji doradców. No i najwidoczniej Duch Święty przeniósł się do tej naszej kanciapy. Bez Niego za cholerę nic by nie wyszło.
— No, ale wyszło bardzo dobrze — pochwaliła Joanna. — Masz rację, Duch Święty pokazał komuchom dulę.
Andrzej roześmiał się.
— Wiesz, Aśka, co to jest dula?
Nie wiedziała.
— No to dobrze. Choć może w tym czasie i kontekście nawet damie przystoi takie określenie.
Odrobinę się zaczerwieniła.
Potem Andrzej wykąpał się, położył do łóżka i poprosił, aby jego kobiety poszczuły psami każdego, kto zechce go obudzić przed upływem doby. Przespał jednak tylko dwanaście godzin i musiały go obudzić. Trudno było poszczuć psami urywające się telefony. A telefonowano zewsząd: z jego kancelarii, z Gdańska, z najrozmaitszych miast i różnych zakładów pracy. Wszędzie poszukiwano i potrzebowano — i to „na już” — „solidarnościowego” prawnika i jego porady, jak założyć — też „na już” — związek zawodowy. Oczywiście samorządny i oczywiście niezależny.
Joanna weszła do sypialni, pochyliła się nad śpiącym mężem, dotknęła delikatnie jego policzka. Andrzej nie otwierając oczu, wziął jej dłoń i przełożył z policzka na czoło.
— Boli? — spytała.
— Trochę. Więc się zabezpieczam przed „bardzo”. Która godzina?
— No, spałeś tylko dwanaście godzin.
— Asiu — jęknął — a czego ojczyzna tym razem ode mnie potrzebuje?
— Nie wiem. Od rana przyjęłyśmy z Janisią szesnaście telefonów. Chroniłyśmy cię, kłamiąc, że nie ma cię w domu i że nie wiemy, gdzie jesteś. To samo robiła w twojej kancelarii sekretarka. Ale przed chwilą zatelefonował Janek Olszewski. Powiedział: „Dobra, dobra. Obudź go”. No to cię budzę.
— Cholera jasna — powiedział Andrzej i usiadł na łóżku. — Niewyspany patriota to żaden patriota.
Wstał jednak i zatelefonował do mecenasa Olszewskiego. Słuchał, nic nie mówił. Potem westchnął i powiedział: „Dobra, pojadę”.
— Gdzie? — przeraziła się Joanna.
— Nie bój się. Niedaleko. Na Powiśle. Do elektrowni.
— Po co do elektrowni?
— Ludzi ogarnął podobno szał związkowości. Czy raczej — solidarnościowości. Zakłady stają, ludzie wiecują i domagają się założenia nowego związku. Ale nie mają, rzecz jasna, pojęcia, jak to się robi. Jest więc apel do prawników, aby pomagali. Takie solidarnościowe: „pomożecie?”.
— I pomożesz?
— A co mam zrobić? — spytał.
Przytuliła się do niego.
— Pomóc — powiedziała.
Kiedy jadł śniadanie, a potem łykał dwie aspiryny, Joanna zatroskała się:
— Ale obiecaj, że będziesz pomagał, ale nie oddasz życia „za sprawę”.
Roześmiał się.
— Życia nie oddam, ale jak będę walczył o „sprawę” w elektrowni, hucie czy w jakimkolwiek innym zakładzie pracy, to nie będę walczył o sprawy swoich własnych klientów. Ergo — nie będę otrzymywał honorariów. Ergo…
— Wiem — powiedziała Joanna. — Będziesz mniej lub dużo mniej zarabiał. Tym się nie martw. Dam sobie radę.
Dla Joanny ten dzień nie był taki, jak inne. Od każdej rozpoczętej pracy odrywał ją dzwonek telefonu. Tym razem jednak mówiła zgodnie z prawdą, że męża nie ma w domu, że nie wie, kiedy wróci i niezgodnie z prawdę, że nie ma pojęcia, gdzie jest. Janisia położyła obok telefonu zeszyt w kratkę i ołówek, aby zapisywać, kto telefonował i jak Andrzej może się z tym kimś skontaktować.
Włączyły radio. Wolną Europę oczywiście. Dowiedziały się, że gorączka zakładania nowych związków rozlewa się po całym kraju. Wymieniano nieskończenie długą listę zakładów pracy, w których taki związek już powstał, powstaje lub pracownicy walczą o jego założenie. Wałęsa jeździ z jednego krańca Polski na drugi, aby — jak to nazywał — „gasić pożary”.
Andrzej wrócił późno z potężnym bólem głowy. Nie chciał jeść, nie chciał rozmawiać. Przez krótką chwilę bawił się z Piotrem i wysłuchał jego opowiadania o dzięciole, którego mały zobaczył w lesie.
— Ale nie wiadomo, czy to prawdziwy dzięcioł, czy tylko dzięciołowaty — mówił chłopczyk.
Wyraźnie mu zależało, aby ojciec rozstrzygnął ten poważny dylemat. Andrzej spojrzał ponad głową synka na żonę. Rozłożyła bezradnie ręce.
— Ja już szukałam w encyklopedii, a nawet telefonowałam do taty. Sprawa „dzięcioł czy dzięciołowaty” jest jednak nadal otwarta.
Była ciekawa, w jaki sposób Andrzej spróbuje obronić swój wizerunek ojca wszechwiedzącego.
— Pójdziemy w niedzielę na spacer — powiedział do synka. — Może raz jeszcze zobaczymy tego dzięcioła czy tego dzięciołowatego. Sfotografujemy go i poszukamy odpowiedzi w jakimś ptasim atlasie.
— Ale — powiedział Piotruś — nie mamy w domu takiego atlasu.
Andrzej raz jeszcze spojrzał na Joannę, a ona raz jeszcze rozłożyła ręce.
— W tym sęk — powiedziała.
Stała za plecami synka, więc mogła się uśmiechać i robić miny. Andrzej musiał zachować powagę.
— No to wobec tego jutro poszukam w księgarniach.
— Ja poszukam — ulitowała się Joanna. — Obok mojego studia jest taka wielka księgarnia. Ty zajmuj się klientami. Jeśli jeszcze jakichś masz. I elektrowniami.
— Dlaczego elektrowniami? — zaciekawił się Piotr. — Tatuś pracuje teraz w elektrowni?
— Nie — odparła matka.
Chciała dodać raz jeszcze „i w tym sęk”, ale pomyślała, że dalszy ciąg rozmowy z Piotrem nie będzie wtedy odbiegał od słynnego skeczu Dziewońskiego i Michnikowskiego. Powiedziała więc:
— Połóż tatusia do łóżka. Jest bardzo zmęczony i bardzo boli go głowa.
— Bo się za bardzo się napracował w elektrowni? — dociekał Piotr.
— Właśnie.
— Przy agregacie?
Tym razem Andrzej się roześmiał.
— Właśnie.
Następnego ranka to on obudził się pierwszy. Joanna czuła, jak mąż odgarnia jej włosy z karku. Potem jego pocałunek. Nie odwracając się, spytała:
— Budzik już dzwonił?
— Nie.
— Boli cię głowa?
Roześmiał się cicho.
— Podobno żonę boli głowa, kiedy tego nie chce, a męża, kiedy tego chce. I nie dostaje.
Odwróciła do niego.
— A zdarzyło się, abyś tego nie dostał?
— Chyba nie.
Przytuliła się do niego.
— A zasłużyłeś? Czy chcesz awansem?
— Nie zasłużyłem — wyznał samokrytycznie. — Niewiele masz ze mnie pożytku.
— No — powiedziała wielkodusznie. — Mogło być gorzej. I pewnie będzie.
— Dlaczego tak myślisz?
— Jak zobaczysz te wszystkie zamówienia na ciebie, jakie mi wczoraj zgłoszono telefonicznie, to zrozumiesz.
— A mógłbym ich nie oglądać przynajmniej „do budzika”? Ani o nich nie słyszeć? Ani o nich nie rozmawiać?
— Mógłbyś.
Pokazała mu zeszyt w kratkę dopiero po śniadaniu. Zaklął.
— Nie, to już zupełne szaleństwo. Tego nikt nie ogarnie.
— A ludzie? No, zwyczajni ludzie? — spytała. — Ogarniają?
— Nie wiem. Są skołowani. I na razie bezradni. Nie potrafią najprostszych rzeczy. Nawet poprowadzić zebrania. Przeprowadzić głosowania. Napisać najprostszego statutu. Odeprzeć najgłupszego kontrargumentu. Jedno potrafią: nie bać się. Ale to jest najgroźniejsze. Ta ich determinacja połączona z ignorancją. Prawną, społeczną, ekonomiczną. Wczoraj się przekonałem, że bez prawnika rzeczywiście nie dają sobie rady. Mogą tylko zorganizować strajk. Albo wyjść na ulicę. Albo — jak grożą — wieszać „czerwonych” na latarniach.
— Przestań! — zawołała.
— Może przesadzam. Ale nie za bardzo.
Wybrał dwie pozycje z listy. Zapisał telefony.
— Poproś panią Halinkę, aby przedzwoniła do reszty tych ludzi. Zna odpowiednich prawnikówm i tych studentów prawa, którzy już mniej więcej się orientują, co trzeba robić.
Pojechał do sądu. Później do wydawnictwa, które zakładało nowy związek zawodowy. Jeszcze potem miał dyżur w swojej kancelarii. Joanna jęczała:
— Nie będzie miał czasu nie tylko na obiad, ale choćby zjedzenie kanapki. Nażłopie się za to kawy. W pośpiechu i na pusty żołądek.
Tego dnia telefonów było jeszcze więcej. Dzwoniono z fabryk, urzędów, teatrów, szkół. Joanna i Janisia zapisywały telefony i nazwiska. Pani Halinka Roy dzwoniła do prawników, kontaktowała ich z tymi, którzy chcieli założyć związek zawodowy. Nic innego nie robiły przez cały dzień.
Pierwsza zbuntowała się Janisia.
— Robię dwugodzinną przerwę. A w przerwie — pyzy faszerowane. Zaproś, Asiu, Marka. Przepada za pyzami i dobrze by było, gdyby przy okazji zmierzył Jędrkowi ciśnienie. Niepokoją mnie te jego bóle głowy.
Joanna najpierw jednak zatelefonowała do ojca.
— Tatusiu, nie radzimy sobie. Mógłbyś przyjechać?
Nawet nie zapytał, z czym sobie jego Asik nie radzi. Przyjechał. Potem skontaktowała się z Markiem.
— Janisia zaprasza cię na pyzy faszerowane. Ze skwarkami i cebulką. Przyjedziesz, czy zakładasz związek zawodowy?
— Już mamy związek zawodowy — powiedział. — Tylko pięć osób zostało w starym. Łatwo poszło. A na pyzy przyjadę.
— Weź ze sobą aparat do mierzenia ciśnienia.
— A co? Myślisz, że na mój widok niebezpiecznie ci podskoczy?
— Zawsze mi na twój widok niebezpiecznie podskakuje. Ale tym razem chodzi o Jędrka. Niepokoimy się, że z jego ciśnieniem nie jest dobrze.
Andrzej przyjechał dopiero po dziewiątej wieczorem. Znowu bolała go głowa i znowu nie chciał jeść.
— Twoje baby kazały mi zmierzyć ci ciśnienie — powiedział Marek.
— Odczep się.
— Muszę. Przejadłem już honorarium.
— Niech cię diabli — powiedział Andrzej i odwinął rekaw.
— Nie masz wysokiego ciśnienia — orzekł Marek. — Nawet, powiedziałbym, całkiem marne. Ja bym je sobie nieco podniósł. Kieliszek czegoś mocniejszego przed snem rozszerzyłby ci naczynia. Ale Aśka na pewno nie pozwoli.
Joanna skrzywiła się.
— Możecie wypić. Ale nie więcej niż po jednym kieliszku brandy.
Marek zaśmiał się.
— No to przynajmniej ty postaraj się podnieść mu ciśnienie, pozwalając na więcej niż jeden raz.
— Jesteś strasznie jednotematyczny — powiedziała.
Następnego dnia Andrzej wstał bez bólu głowy. Marek triumfował.
— Nic lepszego od starych wypróbowanych sposobów. Nowoczesna medycyna jest całkiem do kitu.
Tego dnia Andrzej pomagał w zakładaniu związku zawodowego w zakładach produkujących części do telewizorów. Wrócił bardzo zadowolony. I z wielkim plackiem drożdżowym z kruszonką.
— Niemal same kobiety tam pracują — powiedział. — Z wdzięczności chciały mi wcisnąć jeszcze kilka kurczaków. Poświęciły na to swoje mięsne kartki.
— Boże! — wzruszyła się Janisia. — To wszystko jest takie niezwyczajne.
— No jest — zgodził się Andrzej. — Ale trochę się boję tej nadzwyczajności. Jak jest się na tych wiecach, to czuje się ich temperaturę. I to niesłychane napięcie. Strasznie długo w ludziach gromadziła się złość. Czasem muszę pełnić nie tylko rolę prawniczego doradcy, ale także mediatora. Bo emocje są zbyt silne. Z obydwu stron.
Następnego dnia zbyt silnych emocji doznała Joanna. Wprawdzie to nie ona, tylko jej ojciec przyjmował telefony, ale był jeden, który przekazał córce.
— Pani Helena Michałowska — powiedział.
Joannie drżał głos, kiedy mówiła do słuchawki.
— Tak, Heleno. Czy coś się stało złego?
— Nie — odpowiedziała Helena. — Nic złego. I nie martw się, z Krzysztofem wszystko w porządku. To ja mam sprawę do Andrzeja. Ale chyba potrzebna mi będzie twoja protekcja.
Joanna zdębiała.
— O co chodzi?
— Oczywiście o to, o co wszystkim. O samorządne i tak dalej… Andrzej pomagał je założyć w jednym z warszawskich teatrów. Byli nim zachwyceni, więc obiecałam kolegom, że go ściągnę i do naszego.
— Ale on jest zawalony…
— Domyślam się. Dlatego próbuję przez ciebie. Wesprzesz? To przecież w dobrej sprawie. I nie osobistej.
Tego akurat Joanna nie była pewna.
— Powtórzę mu, że dzwoniłaś.
— I nic więcej?
— Twoje imię i nazwisko są dla niego czymś więcej.
— To ładnie powiedziane, Joanno. Z góry dziękuję. Andrzej ma mój telefon. Przynajmniej mam nadzieję, że jeszcze go ma.
Joanna wolałaby mieć nadzieję, że Andrzej już go nie ma. Kiedy przyszedł, powtórzyła mu rozmowę z siostrą Krzysztofa. Uśmiechnął się.
— Twarda z niej sztuka. Nie odpuszcza.
Ale chyba mu to „nieodpuszczanie” pochlebiło.
— Pójdziesz? — spytała Joanna.
— Nie chciałabyś żebym poszedł, prawda?
— Nie, nie chciałabym.
— Wobec tego nie pójdę. Podeślę jej kogoś innego.
— Helena nie będzie zadowolona.
— Wiem. Ale ty będziesz.
— Owszem — powiedziała. — Bardzo chcę, żeby Polska była Polską, ale chcę też, żeby mój mąż był tylko moim mężem.
— Na równi?
— Może nawet trochę bardziej.
I to też mu wyraźnie pochlebiło.
Rozdział 2
Andrzej wyjechał w piątek do Poznania. Miał wrócić w niedzielę lub w poniedziałek, ponieważ po sesji naukowej obchodzono jubileusz jednego z kolegów-prawników. Andrzej dopuszczał możliwość, a Joanna miała pewność, że w związku z tymi nieoficjalnymi obchodami jej mąż może poczuć się nieco lub całkiem niedysponowany do odbywania podróży.
W niedzielę rano obudził „Malwinę” dzwonek do furtki. Psy rozszczekały się, ale nie tak, jak na kogoś obcego. W poszczekiwaniu Marsa brzmiały całkiem przyjazne tony. Janisia i Joanna, obie w szlafrokach, spotkały się w hallu. Janisia otworzyła drzwi i wyjrzała na zewnątrz. Przy furtce stał ich najbliższy sąsiad. Znali się od dziesiątków lat, ale nie odwiedzali o tak wczesnej porze. Sąsiad stał jednak przy furtce i dawał znaki, aby kobiety ją jak najszybciej otworzyły.
— Momencik — zawołała Joanna. — Tylko założę coś na siebie.
Był trzynasty grudnia i siarczysty mróz.
Zarzuciła kożuch, omotała głowę wełnianym szalikiem, nogi wsunęła w futrzane kozaki. Otworzyła furtkę. Sąsiad minął Joannę i wbiegł do „Malwiny”.
— Co się stało, panie Czesławie? — spytała Janisia, bardzo już teraz zaniepokojona nie tylko wizytą, ale i miną pana Czesława Rachwalskiego.
— Jest pan Andrzej? — spytał.
— Nie — odpowiedziała Joanna zrzucając kożuch. — Jest w Poznaniu.
— I nie wiecie, co się dzieje?
Obie kobiety spojrzały na niego bez słowa. Nie miały pojęcia, co się dzieje. W ich mniemaniu nic szczególnego się nie działo.
— W nocy ogłoszono stan wojenny. Nie ma telefonów, właściwie nic normalnie nie działa. Wojsko na ulicach. No i masowe aresztowania. Z Józefowa zabrano przynajmniej kilkanaście osób. Pod wasz dom nie zajechała żadna „suka”, więc pomyślałem, że pan Andrzej ocalał.
Joanna struchlała.
— Ocalał?
— No, nie zabrali go…
— A gdzie…
Zabrakło jej tchu.
— … gdzie mogliby go zabrać?
Pan Czesław Rachwalski wzruszył ramionami.
— Cholera wie, co się z nimi, czyli tymi aresztowanymi, dzieje. Po prostu podjeżdżali pod dom i zabierali człowieka tak jak stał. No, czasem pozwalali się trochę odziać. Jak za Niemca.
Janisia i Joanna nie mogły dojść do siebie.
— I kogo stąd, to znaczy z naszej okolicy, zabrali? — spytała Janisia.
— Kozłowskiego. I tego, co bliżej stacji mieszka. Jak mu tam? Żułkiewicz?
— Żułkiewicza? — zdumiała się Janisia. — Przecież to nasz milicjant.
— No, nie tego. Jego brata. A poza tym czy to wiadomo kogo biorą, za co i po co? No i dokąd wywożą? Podobno Wałęsę i całą wierchuszkę Solidarności zamknęli. Ale i swoich. Gierka, Jaroszewicza…
— Matko Boska! — jęknęła Janisia. — Wałęsę?
— Włączcie telewizor — poradził pan Rachwalski. — Cały czas tylko o tym gadają. W kółko mówią, za co grozi kara śmierci. Wydaje się, że za wszystko. Nawet za to, że człowiek w ogóle żyje. Mowię — jak za Niemca.
Machnął ręką. Gdyby byli w ogrodzie, to pewnie by splunął.
— Szlag by to wszystko najjaśniejszy…
Joanna i Janisia stały jak sparaliżowane.
— A pan Andrzej — ciągnął sąsiad — to nie wiem, jak i kiedy wróci, bo jest zakaz poruszania się po terenie kraju. Można jeździć tylko ze specjalnymi przepustkami.
— Co takiego? — przeraziła się Joanna. — To do Warszawy też nie można?
— Do Warszawy to chyba od nas można. No bo od Falenicy to przecież już Warszawa, więc może i Józefów też jeszcze w tej strefie. Ale cholera ich wie.
Poszedł do domu, zostawiając Joannę i Janisię w całkowitym osłupieniu. Obie drżały, ale bardziej z przerażenia niż z chłodu.
— Chodź — powiedziała Janisia. — Włączymy telewizor.
Wysłuchały komunikatu i przeraziły się jeszcze bardziej.
— Zrób gorącej herbaty — powiedziała Joanna. — Ubiorę się i spróbuję dostać do Warszawy. Do rodziców, Ryśków, Marka, Basi… Przecież ktoś coś musi wiedzieć. Ale jak odnaleźć Andrzeja, nie wiem.
I rozpłakała się.
Janisia starała się zapanować nad sobą i myśleć racjonalnie.
— Znasz któregoś z prawników, którzy razem z Jędrkiem pojechali do Poznania? –spytała. — Może któryś z nich wrócił.
— Nie znam — odparła Joanna, która mimo wysiłków nie była w stanie ani się opanować, ani myśleć racjonalnie. — Może Halinka wie. Pojadę do niej.
Ale zanim pojechała, Halinka Roy zjawiła się w „Malwinie”. A równocześnie z Halinką — Marek. Okazało się, że przyjechali tym samym pociągiem. Przed dziewiątą rano przybył też pan Michał Ostrowski, a w godzinę po nim rozszlochana Basia. Każde z nich pytało, czy Andrzej jest w domu.
Joanna poszła do kuchni, aby postawić wodę na herbatę. Wszyscy byli podwójnie zziębnięci — i z powodu mrozu, i z powodu zdenerwowania.
Pani Halinka wiedziała, którzy z warszawskich prawników brali udział w poznańskim seminarium, ale zdołała dotrzeć tylko pod jeden adres. I dowiedziała się, że ten adwokat, podobnie jak Andrzej, do Warszawy jeszcze nie wrócił. Trudno było wnioskować, czy jest to wiadomość pocieszająca, czy przeciwnie — zdecydowanie zła.
— Pojechał też chyba mecenas Mayer — powiedziała. — Ale po pierwsze nie wiem, gdzie mieszka, po drugie nie wiem na pewno, czy on tam był.
Marek przywiózł zdecydowanie złą wiadomość. Zaraz po północy aresztowano Martę. Ryszard wysłał na ulicę Narbutta kuriera — swojego kilkunastoletniego sąsiada — z prośbą, aby Marek dał znać Andrzejowi. Sam Ryś najwidoczniej nie mógł opuścić domu. Janisia zaczęła zachodzić w głowę, co to może być. Areszt domowy? Teściowa w szoku? Któreś z dzieci chore? Z jednej strony chciała natychmiast tam jechać, z drugiej nie chciała zostawiać Joanny szalejącej z niepokoju o Andrzeja. Powtarzała więc w kółko: „Jezus Maria”. Joanna przestała się w ogóle odzywać.
Pan Ostrowski już od progu pytał, czy w domu jest dużo „trefnych rzeczy”. Joanna skinęła głową.
— No pewnie — powiedziała Janisia. — Jak w każdym.
— Gdzie najwięcej?
— No, wszędzie. Przez ten rok nazbierało się… I nikt nie chował po kątach. Wydawało się, że wolno przecież było…
— Wydawało się — powiedział z goryczą pan Ostrowski i zażądał dużego worka.
Rozpoczął systematyczne przeszukiwanie domu, pokój po pokoju.
— Tato — powiedziała Joanna — nie dasz rady. To, jak powiedziała Janisia, jest wszędzie.
Ale pan Ostrowski, niezrażony, dokonywał swoistych „czystek”. Worek został napełniony bardzo szybko i Janisia musiała wyciągać z garażu następny.
Basia już w progu wpadła w ramiona Marka. Zanosiła się od płaczu.
— Zabrali Marcina — szlochała. — A ponieważ stawiał opór, to go zbili. Spałowali go na moich oczach. I na oczach Bartusia. Boże Miłosierny! I co teraz z nim będzie? Co z nami będzie?
Marek posadził Basię na kanapie i próbował delikatnie oswobodzić się z jej paraliżującego uścisku.
— Kochanie — powiedział łagodnie i takim tonem, jakim zwracał się do niej niegdyś — gdyby nawet Andrzej był w domu, zapewne niewiele mógłby ci pomóc. To już raczej twój teść…
Basia rozszlochała się jeszcze głośniej.
— Ale go nie ma. Zmobilizowali go już kilka dni temu. Teściowa nawet nie wie, gdzie on jest. A jak się próbowała dowiedzieć, to powiedzieli, że tajemnica wojskowa. I teściowa boi się powiedzieć swoim znajomym, co się stało z Marcinem, bo kto wie, co te bydlaki mogliby zrobić ojcu. Za syna.
— No, fakt — przyznał Marek nie komentując opinii o „tych bydlakach”, do których Basia najwyraźniej nie zaliczała swojego teścia. — Sytuacja jest istotnie bardzo skomplikowana.
Mały Piotruś plątał się wszystkim pod nogami. Pociągnął matkę za spódnicę.
— Tata? — pytał — Gdzie tata?
Joanna wzięła go na ręce. Przytuliła.
— Wróci — powiedziała, ale widocznie bez oczekiwanego przez synka przekonania, bo małemu zadrżała bródka.
— Chodź — powiedział Marek i wziął dziecko z rąk matki. — Zajrzymy do gabinetu taty i zobaczymy, czy okręty stoją każdy na swoim miejscu.
Patrząc na zalaną łzami twarz Joanny, westchnął.
— Asiu, pocieszę małego, a potem zabiorę Basię, odholuję ją do domu i pojadę do Ryśka. Choć nie mam pojęcia, w czym mógłbym mu pomóc.
— Mnie jesteś potrzebny — zaszlochała. — Ale masz rację. Jedź do Ryśka. Powiedz mu, co u nas się dzieje. A właściwie, że nie wiadomo co się dzieje.
Pan Ostrowski napełnił trzeci worek.
Dochodziło już południe. Janisia słysząc o zamiarze wyjazdu Marka i Basi, przygotowała gar żuru z kartoflami, żeby — jak mówiła — nie wychodzili na mróz i na niewiadome z pustym brzuchem. Joanna chciała nakryć stół w jadalni, ale wszyscy woleli zostać w kuchni. Jedli w milczeniu. Każdy zajęty swoją własną, a zarazem wspólną myślą. A także własną i wspólną zgryzotą.
Marek wstał pierwszy.
— Zbieraj się, Baśka — powiedział. — Zanim cię odwiozę do domu i dotelepię się do Ryśka, a wreszcie do siebie, to będzie już ta cholerna godzina policyjna.
— To ja pojadę z państwem — powiedziała Halinka Roy. — Bedzie mi raźniej. Bo przyznam, że samej, to jakoś tak w tym wszystkim nieporęcznie.
Joanna odprowadziła ich do hallu.
— Ryśkowi powiedz — zarządziła Janisia — żeby przywiózł dzieci do „Malwiny”. Wydaje się, że mimo wszystko tu będzie troszkę zaciszniej.
Marek pocałował Joannę, zmierzwił jej potargane włosy.
— Nie wiem, jak teraz należy się żegnać.
— Powiedz, jak zawsze, swoje „adios” — odrzekła Joanna. — Niech ocaleje choć jeden element normalności.
Ale nie wydawało się, aby ocalał choćby jeden.
I Joanna, i Janisia prawie nie spały tej nocy. Najpierw długo siedziały w salonie, rozważając, co mogło się stać z Andrzejem. Pan Michał Ostrowski pocieszał:
— Nie przyjechali w nocy, czyli nie mieli zamiaru go aresztować. Nie sądzę, aby wiedzieli, że wyjechał. A w Poznaniu trudno byłoby go wyśledzić.
Joanna nie wydawała się uspokojona. Niby przyznawała ojcu rację, ale po chwili znowu ogarniała ją trwoga.
— A jeżeli jednak? I jeśli go też bili?
— Jak to — też? — zdumiał się pan Michał — Panią Martę bito?
— Chyba nie. Ale spałowali Marcina Olczaka. Choć chyba wiedzieli czyim jest synem. Więc jeśli swoich biją, to co czeka naszych?
— Jak był w Solidarności, to dla nich już nie jest swój. Odszczepieniec. Zdrajca. Czyli jeszcze gorszy od, jak mówisz, naszych.
Jakoś przebiedowali do rana.
Potem rozpoczął się najgorszy czas. Joanna i Janisia wyglądały co chwila przed dom, choć wiedziały — dopóki psy nie szczekają na powitanie pana, nie ma co się spodziewać powrotu Andrzeja. Ale psy szczekały rzadko. Tego dnia mało kto wychodził z domu.
— Zajmij się małym — radził pan Michał. — Piotrek wyczuwa, że dzieje się coś niedobrego. Oszczędź mu niepokoju. Bałwana ulepcie, albo co…
— Straszny mróz. Śnieg twardy.
— No to wymyśl mu jakąś zabawę w domu.
— A ty nie mógłbyś? Tatuśku… Ja jestem taka roztrzęsiona…
— Nie mógłbym. Chcę zrobić schowek na te wasze samizdaty.
Była druga, pora obiadu, kiedy rozległ sie dzwonek do furtki.
— Ja otworzę — powiedział pan Ostrowski.
Ale nie otworzył, bo psy zupełnie oszalały i nie mógł sobie z nimi poradzić. Joanna poszła więc, aby je zamknąć w zagrodzie. Kiedy jednak spojrzała na stojącego przy furtce gościa, zawahała się. W normalnych warunkach raczej by spuściła psy z łańcucha, aniżeli je pacyfikowała.