Rozdział 1
Telefon zadzwonił dobrze po północy, a więc wtedy, kiedy Andrzej i Joanna spali pierwszym, najmocniejszym snem. Joanna obudziła się pierwsza. Pomyślała: „Coś niedobrego z tatą”. No bo ojciec poczekałby do rana z każdą, najgorszą nawet wiadomością, byleby nie zakłócać snu i spokoju Asika. Natomiast mama szukałaby pomocy u Andrzeja i Joanny o każdej porze. Przez moment bała się podnieść słuchawkę. Andrzej, nie otwierając oczu, przyłożył ją do ucha. Miał wciąż zamknięte oczy i zaspany głos, ale z wyrazu jego twarzy Joanna zorientowała się, że wiadomość nie jest zła. Tym bardziej więc nie mogła odgadnąć, kto i po co dzwoni o tak niezwykłej porze.
Andrzej zapytał: „kto?”, „gdzie?” oraz „kiedy?”. Powiedział „dobrze” i odłożył słuchawkę na widełki. Joanna zapaliła nocną lampkę.
— Co się dzieje? — spytała, wciąż pełna niepokoju, ale już tylko umiarkowanego. Andrzej leżał bowiem spokojnie, a nawet ziewnął, co oznaczało, że nikt nie zakomunikował mu tragicznej wiadomości.
Potrząsnęła go za ramię.
— Andrzej…
Obrócił się ku Joannie i pogładził jej zmierzwione włosy.
— Uspokój się, Asiulka. To mecenas Olszewski.
Zrobiła wielkie oczy.
— A co u Boga Ojca może chcieć od ciebie mecenas Olszewski o tej porze?
Zawahał się z odpowiedzią, jakby przeczuwając sprzeciw Joanny.
— Chce, żebym pojechał do Gdańska.
Zaniemówiła. Ze zdziwienia.
— Po co?
Wciąż gładził ją po włosach i policzku.
— Poszukują, i to na gwałt, prawników cywilistów. Znających prawo pracy i prawo administracyjne. I przy tym, oczywiście, zaufanych. W tym przypadku — szczególnie zaufanych.
— I ty jesteś ten zaufany? — spytała. — I to szczególnie?
— Dla Janka i tych, którzy już tam są — chyba tak.
— Tam?
— No w Gdańsku…
— Czyli w stoczni?
— Czyli w stoczni. Choć niekoniecznie dosłownie na jej terenie.
— A w Gdańsku nie ma dobrych prawników cywilistów? I szczególnie zaufanych?
— Na pewno są. Ale trzeba wielu głów, aby dać sobie radę z drugą stroną. Też złożoną z prawników i też szczególnie zaufanych.
— I to takie pilne, że musisz wstawać w środku nocy i jechać do Gdańska?
— No, na to wygląda.
— Ale przecież Gdańsk jest zamknięty. Nie wjedziesz do miasta.
— Zawiozą mnie.
Teraz się przestraszyła.
— No tak, ciebie zawiozą. I nawet jakoś — nielegalnie — wwiozą. A ja zostanę tu sama. Drugi raz nie przeżyję rewizji, przesłuchań ani rozmów ostrzegawczych. A jeśli nawet przeżyję, to ja tego najzwyczajniej nie chcę.
Uśmiechnął się.
— Jak to mawiali nasi dzielni i romantyczni praojcowie? „Nie mógłbym cię kochać tak bardzo, gdybym ojczyzny…”. I tak dalej.
Wzruszyła ramionami.
— Nie obchodzą mnie nasi dzielni praojcowie. Nie jestem ani swoją, ani twoją prababcią. Ja się boję i nie chcę, żebyś tam jechał.
Sięgnął po słuchawkę. Podał Joannie.
— Wykręcę numer Janka, a ty mu powiesz, że się boisz i że mnie nigdzie nie puścisz. A potem zgasimy światło i będziemy spokojnie spać do rana.
Odtrąciła słuchawkę. Andrzej usiadł na łóżku. Raz jeszcze ziewnął.
— Spakujesz mnie? — spytał. — Ja się ogolę, ogarnę i napiję mocnej kawy, żeby trochę oprzytomnieć.
Zrezygnowała z oporu i protestów. Wstała z łóżka.
— Nie dam ci kawy. Wystarczy, że napijesz się mocnej herbaty. Kawę mogę ci dać w termosie, żebyś miał na rano.
Ona poszła do kuchni, on do łazienki. Potem, kiedy pił herbatę, wyjęła z pawlacza walizkę i włożyła do niej bieliznę męża, czyste koszule, piżamę, przybory toaletowe, ręcznik, proszki od bólu głowy.
— I nawet nie będziesz mógł zatelefonować.
— No nie. Choć podobno kolejarze przewożą korespondencję i pilne wiadomości. I są jacyś kurierzy…
— A w drugą stronę? Od nas do ciebie?
— No, to chyba nie. Ale mam nadzieje, że to nie potrwa długo.
— Akurat.
Przyjechali po Andrzeja o drugiej w nocy. W samochodzie siedzieli dwaj nieznani Joannie mężczyźni i jeden ze znanych jej prawników z kancelarii Andrzeja. Nikt nic nie mówił. Jakby wszyscy wszystko wiedzieli. I Joanna nagle zrozumiała. Ten nocny telefon zaskoczył tylko ją, nie Andrzeja. On wiedział, że taki telefon albo otrzyma, albo może otrzymać.
Interesowała się, co oczywiste, sierpniowymi wydarzeniami w Gdańsku i codziennie omawiali je z Andrzejem, Rysiami, Markiem, Janisią, jej rodzicami i całym mnóstwem znajomych, z całego serca kibicując Lechowi Wałęsie i stoczniowcom. Radio Wolna Europa każdego wieczora trzeszczało w dolnym salonie, a oni ze skupioną uwagą wyłapywali spośród szmerów, trzasków i szumów pojedyncze zdania czy pojedyncze słowa, z których starali się ułożyć jakąś całość dającą wyobrażenie o tym, co się dzieje na Wybrzeżu i w kraju. Najbardziej zdawała się tym emocjonować Marta. Andrzej zachowywał się z powściągliwym umiarem. Tak przynajmniej wyobrażała sobie, jak się okazało mylnie, Joanna. Teraz, kiedy wsiadał do nieznanego jej samochodu i jechał w znane, a zarazem nieznane, rozumiała, jak bardzo niewiele wie i jak bardzo kiepsko zna swojego męża.
Janisia, obudzona nocną krzątaniną a potem szczekaniem psów, zeszła do hallu w momencie, kiedy Andrzej z niego wychodził.
— A on dokąd? — spytała. — Rozchodzicie się? Ale dlaczego w środku nocy?
— Jedzie do Gdańska — powiedziała Joanna.
— O! — zdumiała się Janisia. — A on tam po co? Postanowił zostać stoczniowcem? Czy marynarzem?
— Doradcą — burknęła Joanna.
— Mam nadzieję, że nie Jagielskiego?
— Nie, Wałęsy.
— A skoro tak, to niech jedzie i doradza. Byle dobrze.
Trzydziestego pierwszego sierpnia, w cztery dni po wyjeździe Andrzeja, obejrzały z Janisią telewizyjny reportaż z podpisania Porozumień Gdańskich. Zatelefonował Marek.
— Asia? Czy wiesz, że od tej chwili żyjemy już w całkiem innej Polsce?
— Co mi z całkiem innej Polski, kiedy nie ma w niej Andrzeja? To znaczy gdzieś w niej jest. Ale nie w „Malwinowej”.
Rozżaliła się:
— I nie mam o nim ani od niego nawet najmarniejszej wiadomości.
— Baby, ach te baby — powiedział Marek. — Komunizm się sypie, wszystko przewraca do góry nogami, a ta jęczy, że mężusia nie ma w domu. A może mógłbym go zastąpić? Choćby do jego powrotu?
Roześmiała się.
— Komunizm się sypie, wszystko przewraca do góry nogami — odcięła się — a ty zawsze o jednym.
— Nie o jednym, tylko o jednej — poprawił.
Andrzej wrócił wielce z siebie zadowolony. I nieprawdopodobnie zmęczony. Kiedy Marek telefonował ponownie, Joanna powiedziała:
— Twoja mama powiedziałaby, że jest zmordowany jak pies husky. Ale oczywiście w świetnym nastroju. Najwyraźniej oczekiwał łuku triumfalnego zamiast furtki. No i fetowania go jak zwycięzcy.
— No to go ufetuj. Zanim ufetują go inne. Nie dopuszczaj do niego żadnej baby. Poczekaj aż to światło nad jego głową ciut przyblednie.
Andrzej niewiele opowiadał. To, co robił w Gdańsku, nie było działaniem ani odrobinę spektakularnym. Siedzieli wraz z grupą prawników, ekonomistów i socjologów w jakimś niewielkim i bardzo zadymionym pomieszczeniu, przynoszono im stosy dokumentów do przejrzenia i poganiano, aby dawali szybkie lub — częściej — natychmiastowe opinie i ekspertyzy, oczywiście bezbłędne i odpierające ekspertyzy drugiej strony.
— Byliście od nich mądrzejsi? — upewniała się Joanna, chcąc usłyszeć potwierdzenie i podziwiać swojego mężczyznę.
— Nie zawsze. To przecież oni konstruowali to prawo. To było i jest nadal ich prawo. My mogliśmy tylko szukać formalnych niedoróbek, luk prawnych, jakichś nieścisłości w sformułowaniach. Na nasze szczęście nie przypuszczali, że kiedykolwiek i ktokolwiek będzie aż tak pilnie i wnikliwie analizował te ich ustawy, uchwały, zarządzenia i paragrafy, więc bywały dość niechlujne. I ta ich niegdysiejsza prawnicza pycha, to była nasza jedyna szansa. Anna Walentynowicz poprosiła kiedyś stojące pod stocznią kobiety, aby pomodliły się w intencji doradców. No i najwidoczniej Duch Święty przeniósł się do tej naszej kanciapy. Bez Niego za cholerę nic by nie wyszło.
— No, ale wyszło bardzo dobrze — pochwaliła Joanna. — Masz rację, Duch Święty pokazał komuchom dulę.
Andrzej roześmiał się.
— Wiesz, Aśka, co to jest dula?
Nie wiedziała.
— No to dobrze. Choć może w tym czasie i kontekście nawet damie przystoi takie określenie.
Odrobinę się zaczerwieniła.
Potem Andrzej wykąpał się, położył do łóżka i poprosił, aby jego kobiety poszczuły psami każdego, kto zechce go obudzić przed upływem doby. Przespał jednak tylko dwanaście godzin i musiały go obudzić. Trudno było poszczuć psami urywające się telefony. A telefonowano zewsząd: z jego kancelarii, z Gdańska, z najrozmaitszych miast i różnych zakładów pracy. Wszędzie poszukiwano i potrzebowano — i to „na już” — „solidarnościowego” prawnika i jego porady, jak założyć — też „na już” — związek zawodowy. Oczywiście samorządny i oczywiście niezależny.
Joanna weszła do sypialni, pochyliła się nad śpiącym mężem, dotknęła delikatnie jego policzka. Andrzej nie otwierając oczu, wziął jej dłoń i przełożył z policzka na czoło.
— Boli? — spytała.
— Trochę. Więc się zabezpieczam przed „bardzo”. Która godzina?
— No, spałeś tylko dwanaście godzin.
— Asiu — jęknął — a czego ojczyzna tym razem ode mnie potrzebuje?
— Nie wiem. Od rana przyjęłyśmy z Janisią szesnaście telefonów. Chroniłyśmy cię, kłamiąc, że nie ma cię w domu i że nie wiemy, gdzie jesteś. To samo robiła w twojej kancelarii sekretarka. Ale przed chwilą zatelefonował Janek Olszewski. Powiedział: „Dobra, dobra. Obudź go”. No to cię budzę.
— Cholera jasna — powiedział Andrzej i usiadł na łóżku. — Niewyspany patriota to żaden patriota.
Wstał jednak i zatelefonował do mecenasa Olszewskiego. Słuchał, nic nie mówił. Potem westchnął i powiedział: „Dobra, pojadę”.
— Gdzie? — przeraziła się Joanna.
— Nie bój się. Niedaleko. Na Powiśle. Do elektrowni.
— Po co do elektrowni?
— Ludzi ogarnął podobno szał związkowości. Czy raczej — solidarnościowości. Zakłady stają, ludzie wiecują i domagają się założenia nowego związku. Ale nie mają, rzecz jasna, pojęcia, jak to się robi. Jest więc apel do prawników, aby pomagali. Takie solidarnościowe: „pomożecie?”.
— I pomożesz?
— A co mam zrobić? — spytał.
Przytuliła się do niego.
— Pomóc — powiedziała.
Kiedy jadł śniadanie, a potem łykał dwie aspiryny, Joanna zatroskała się:
— Ale obiecaj, że będziesz pomagał, ale nie oddasz życia „za sprawę”.
Roześmiał się.
— Życia nie oddam, ale jak będę walczył o „sprawę” w elektrowni, hucie czy w jakimkolwiek innym zakładzie pracy, to nie będę walczył o sprawy swoich własnych klientów. Ergo — nie będę otrzymywał honorariów. Ergo…
— Wiem — powiedziała Joanna. — Będziesz mniej lub dużo mniej zarabiał. Tym się nie martw. Dam sobie radę.
Dla Joanny ten dzień nie był taki, jak inne. Od każdej rozpoczętej pracy odrywał ją dzwonek telefonu. Tym razem jednak mówiła zgodnie z prawdą, że męża nie ma w domu, że nie wie, kiedy wróci i niezgodnie z prawdę, że nie ma pojęcia, gdzie jest. Janisia położyła obok telefonu zeszyt w kratkę i ołówek, aby zapisywać, kto telefonował i jak Andrzej może się z tym kimś skontaktować.
Włączyły radio. Wolną Europę oczywiście. Dowiedziały się, że gorączka zakładania nowych związków rozlewa się po całym kraju. Wymieniano nieskończenie długą listę zakładów pracy, w których taki związek już powstał, powstaje lub pracownicy walczą o jego założenie. Wałęsa jeździ z jednego krańca Polski na drugi, aby — jak to nazywał — „gasić pożary”.
Andrzej wrócił późno z potężnym bólem głowy. Nie chciał jeść, nie chciał rozmawiać. Przez krótką chwilę bawił się z Piotrem i wysłuchał jego opowiadania o dzięciole, którego mały zobaczył w lesie.
— Ale nie wiadomo, czy to prawdziwy dzięcioł, czy tylko dzięciołowaty — mówił chłopczyk.
Wyraźnie mu zależało, aby ojciec rozstrzygnął ten poważny dylemat. Andrzej spojrzał ponad głową synka na żonę. Rozłożyła bezradnie ręce.
— Ja już szukałam w encyklopedii, a nawet telefonowałam do taty. Sprawa „dzięcioł czy dzięciołowaty” jest jednak nadal otwarta.
Była ciekawa, w jaki sposób Andrzej spróbuje obronić swój wizerunek ojca wszechwiedzącego.
— Pójdziemy w niedzielę na spacer — powiedział do synka. — Może raz jeszcze zobaczymy tego dzięcioła czy tego dzięciołowatego. Sfotografujemy go i poszukamy odpowiedzi w jakimś ptasim atlasie.
— Ale — powiedział Piotruś — nie mamy w domu takiego atlasu.
Andrzej raz jeszcze spojrzał na Joannę, a ona raz jeszcze rozłożyła ręce.
— W tym sęk — powiedziała.
Stała za plecami synka, więc mogła się uśmiechać i robić miny. Andrzej musiał zachować powagę.
— No to wobec tego jutro poszukam w księgarniach.
— Ja poszukam — ulitowała się Joanna. — Obok mojego studia jest taka wielka księgarnia. Ty zajmuj się klientami. Jeśli jeszcze jakichś masz. I elektrowniami.
— Dlaczego elektrowniami? — zaciekawił się Piotr. — Tatuś pracuje teraz w elektrowni?
— Nie — odparła matka.
Chciała dodać raz jeszcze „i w tym sęk”, ale pomyślała, że dalszy ciąg rozmowy z Piotrem nie będzie wtedy odbiegał od słynnego skeczu Dziewońskiego i Michnikowskiego. Powiedziała więc:
— Połóż tatusia do łóżka. Jest bardzo zmęczony i bardzo boli go głowa.
— Bo się za bardzo się napracował w elektrowni? — dociekał Piotr.
— Właśnie.
— Przy agregacie?
Tym razem Andrzej się roześmiał.
— Właśnie.
Następnego ranka to on obudził się pierwszy. Joanna czuła, jak mąż odgarnia jej włosy z karku. Potem jego pocałunek. Nie odwracając się, spytała:
— Budzik już dzwonił?
— Nie.
— Boli cię głowa?
Roześmiał się cicho.
— Podobno żonę boli głowa, kiedy tego nie chce, a męża, kiedy tego chce. I nie dostaje.
Odwróciła do niego.
— A zdarzyło się, abyś tego nie dostał?
— Chyba nie.
Przytuliła się do niego.
— A zasłużyłeś? Czy chcesz awansem?
— Nie zasłużyłem — wyznał samokrytycznie. — Niewiele masz ze mnie pożytku.
— No — powiedziała wielkodusznie. — Mogło być gorzej. I pewnie będzie.
— Dlaczego tak myślisz?
— Jak zobaczysz te wszystkie zamówienia na ciebie, jakie mi wczoraj zgłoszono telefonicznie, to zrozumiesz.
— A mógłbym ich nie oglądać przynajmniej „do budzika”? Ani o nich nie słyszeć? Ani o nich nie rozmawiać?
— Mógłbyś.
Pokazała mu zeszyt w kratkę dopiero po śniadaniu. Zaklął.
— Nie, to już zupełne szaleństwo. Tego nikt nie ogarnie.
— A ludzie? No, zwyczajni ludzie? — spytała. — Ogarniają?
— Nie wiem. Są skołowani. I na razie bezradni. Nie potrafią najprostszych rzeczy. Nawet poprowadzić zebrania. Przeprowadzić głosowania. Napisać najprostszego statutu. Odeprzeć najgłupszego kontrargumentu. Jedno potrafią: nie bać się. Ale to jest najgroźniejsze. Ta ich determinacja połączona z ignorancją. Prawną, społeczną, ekonomiczną. Wczoraj się przekonałem, że bez prawnika rzeczywiście nie dają sobie rady. Mogą tylko zorganizować strajk. Albo wyjść na ulicę. Albo — jak grożą — wieszać „czerwonych” na latarniach.
— Przestań! — zawołała.
— Może przesadzam. Ale nie za bardzo.
Wybrał dwie pozycje z listy. Zapisał telefony.
— Poproś panią Halinkę, aby przedzwoniła do reszty tych ludzi. Zna odpowiednich prawnikówm i tych studentów prawa, którzy już mniej więcej się orientują, co trzeba robić.
Pojechał do sądu. Później do wydawnictwa, które zakładało nowy związek zawodowy. Jeszcze potem miał dyżur w swojej kancelarii. Joanna jęczała:
— Nie będzie miał czasu nie tylko na obiad, ale choćby zjedzenie kanapki. Nażłopie się za to kawy. W pośpiechu i na pusty żołądek.
Tego dnia telefonów było jeszcze więcej. Dzwoniono z fabryk, urzędów, teatrów, szkół. Joanna i Janisia zapisywały telefony i nazwiska. Pani Halinka Roy dzwoniła do prawników, kontaktowała ich z tymi, którzy chcieli założyć związek zawodowy. Nic innego nie robiły przez cały dzień.
Pierwsza zbuntowała się Janisia.
— Robię dwugodzinną przerwę. A w przerwie — pyzy faszerowane. Zaproś, Asiu, Marka. Przepada za pyzami i dobrze by było, gdyby przy okazji zmierzył Jędrkowi ciśnienie. Niepokoją mnie te jego bóle głowy.
Joanna najpierw jednak zatelefonowała do ojca.
— Tatusiu, nie radzimy sobie. Mógłbyś przyjechać?
Nawet nie zapytał, z czym sobie jego Asik nie radzi. Przyjechał. Potem skontaktowała się z Markiem.
— Janisia zaprasza cię na pyzy faszerowane. Ze skwarkami i cebulką. Przyjedziesz, czy zakładasz związek zawodowy?
— Już mamy związek zawodowy — powiedział. — Tylko pięć osób zostało w starym. Łatwo poszło. A na pyzy przyjadę.
— Weź ze sobą aparat do mierzenia ciśnienia.
— A co? Myślisz, że na mój widok niebezpiecznie ci podskoczy?
— Zawsze mi na twój widok niebezpiecznie podskakuje. Ale tym razem chodzi o Jędrka. Niepokoimy się, że z jego ciśnieniem nie jest dobrze.
Andrzej przyjechał dopiero po dziewiątej wieczorem. Znowu bolała go głowa i znowu nie chciał jeść.
— Twoje baby kazały mi zmierzyć ci ciśnienie — powiedział Marek.
— Odczep się.
— Muszę. Przejadłem już honorarium.
— Niech cię diabli — powiedział Andrzej i odwinął rekaw.
— Nie masz wysokiego ciśnienia — orzekł Marek. — Nawet, powiedziałbym, całkiem marne. Ja bym je sobie nieco podniósł. Kieliszek czegoś mocniejszego przed snem rozszerzyłby ci naczynia. Ale Aśka na pewno nie pozwoli.
Joanna skrzywiła się.
— Możecie wypić. Ale nie więcej niż po jednym kieliszku brandy.
Marek zaśmiał się.
— No to przynajmniej ty postaraj się podnieść mu ciśnienie, pozwalając na więcej niż jeden raz.
— Jesteś strasznie jednotematyczny — powiedziała.
Następnego dnia Andrzej wstał bez bólu głowy. Marek triumfował.
— Nic lepszego od starych wypróbowanych sposobów. Nowoczesna medycyna jest całkiem do kitu.
Tego dnia Andrzej pomagał w zakładaniu związku zawodowego w zakładach produkujących części do telewizorów. Wrócił bardzo zadowolony. I z wielkim plackiem drożdżowym z kruszonką.
— Niemal same kobiety tam pracują — powiedział. — Z wdzięczności chciały mi wcisnąć jeszcze kilka kurczaków. Poświęciły na to swoje mięsne kartki.
— Boże! — wzruszyła się Janisia. — To wszystko jest takie niezwyczajne.
— No jest — zgodził się Andrzej. — Ale trochę się boję tej nadzwyczajności. Jak jest się na tych wiecach, to czuje się ich temperaturę. I to niesłychane napięcie. Strasznie długo w ludziach gromadziła się złość. Czasem muszę pełnić nie tylko rolę prawniczego doradcy, ale także mediatora. Bo emocje są zbyt silne. Z obydwu stron.
Następnego dnia zbyt silnych emocji doznała Joanna. Wprawdzie to nie ona, tylko jej ojciec przyjmował telefony, ale był jeden, który przekazał córce.
— Pani Helena Michałowska — powiedział.
Joannie drżał głos, kiedy mówiła do słuchawki.
— Tak, Heleno. Czy coś się stało złego?
— Nie — odpowiedziała Helena. — Nic złego. I nie martw się, z Krzysztofem wszystko w porządku. To ja mam sprawę do Andrzeja. Ale chyba potrzebna mi będzie twoja protekcja.
Joanna zdębiała.
— O co chodzi?
— Oczywiście o to, o co wszystkim. O samorządne i tak dalej… Andrzej pomagał je założyć w jednym z warszawskich teatrów. Byli nim zachwyceni, więc obiecałam kolegom, że go ściągnę i do naszego.
— Ale on jest zawalony…
— Domyślam się. Dlatego próbuję przez ciebie. Wesprzesz? To przecież w dobrej sprawie. I nie osobistej.
Tego akurat Joanna nie była pewna.
— Powtórzę mu, że dzwoniłaś.
— I nic więcej?
— Twoje imię i nazwisko są dla niego czymś więcej.
— To ładnie powiedziane, Joanno. Z góry dziękuję. Andrzej ma mój telefon. Przynajmniej mam nadzieję, że jeszcze go ma.
Joanna wolałaby mieć nadzieję, że Andrzej już go nie ma. Kiedy przyszedł, powtórzyła mu rozmowę z siostrą Krzysztofa. Uśmiechnął się.
— Twarda z niej sztuka. Nie odpuszcza.
Ale chyba mu to „nieodpuszczanie” pochlebiło.
— Pójdziesz? — spytała Joanna.
— Nie chciałabyś żebym poszedł, prawda?
— Nie, nie chciałabym.
— Wobec tego nie pójdę. Podeślę jej kogoś innego.
— Helena nie będzie zadowolona.
— Wiem. Ale ty będziesz.
— Owszem — powiedziała. — Bardzo chcę, żeby Polska była Polską, ale chcę też, żeby mój mąż był tylko moim mężem.
— Na równi?
— Może nawet trochę bardziej.
I to też mu wyraźnie pochlebiło.
Rozdział 2
Andrzej wyjechał w piątek do Poznania. Miał wrócić w niedzielę lub w poniedziałek, ponieważ po sesji naukowej obchodzono jubileusz jednego z kolegów-prawników. Andrzej dopuszczał możliwość, a Joanna miała pewność, że w związku z tymi nieoficjalnymi obchodami jej mąż może poczuć się nieco lub całkiem niedysponowany do odbywania podróży.
W niedzielę rano obudził „Malwinę” dzwonek do furtki. Psy rozszczekały się, ale nie tak, jak na kogoś obcego. W poszczekiwaniu Marsa brzmiały całkiem przyjazne tony. Janisia i Joanna, obie w szlafrokach, spotkały się w hallu. Janisia otworzyła drzwi i wyjrzała na zewnątrz. Przy furtce stał ich najbliższy sąsiad. Znali się od dziesiątków lat, ale nie odwiedzali o tak wczesnej porze. Sąsiad stał jednak przy furtce i dawał znaki, aby kobiety ją jak najszybciej otworzyły.
— Momencik — zawołała Joanna. — Tylko założę coś na siebie.
Był trzynasty grudnia i siarczysty mróz.
Zarzuciła kożuch, omotała głowę wełnianym szalikiem, nogi wsunęła w futrzane kozaki. Otworzyła furtkę. Sąsiad minął Joannę i wbiegł do „Malwiny”.
— Co się stało, panie Czesławie? — spytała Janisia, bardzo już teraz zaniepokojona nie tylko wizytą, ale i miną pana Czesława Rachwalskiego.
— Jest pan Andrzej? — spytał.
— Nie — odpowiedziała Joanna zrzucając kożuch. — Jest w Poznaniu.
— I nie wiecie, co się dzieje?
Obie kobiety spojrzały na niego bez słowa. Nie miały pojęcia, co się dzieje. W ich mniemaniu nic szczególnego się nie działo.
— W nocy ogłoszono stan wojenny. Nie ma telefonów, właściwie nic normalnie nie działa. Wojsko na ulicach. No i masowe aresztowania. Z Józefowa zabrano przynajmniej kilkanaście osób. Pod wasz dom nie zajechała żadna „suka”, więc pomyślałem, że pan Andrzej ocalał.
Joanna struchlała.
— Ocalał?
— No, nie zabrali go…
— A gdzie…
Zabrakło jej tchu.
— … gdzie mogliby go zabrać?
Pan Czesław Rachwalski wzruszył ramionami.
— Cholera wie, co się z nimi, czyli tymi aresztowanymi, dzieje. Po prostu podjeżdżali pod dom i zabierali człowieka tak jak stał. No, czasem pozwalali się trochę odziać. Jak za Niemca.
Janisia i Joanna nie mogły dojść do siebie.
— I kogo stąd, to znaczy z naszej okolicy, zabrali? — spytała Janisia.
— Kozłowskiego. I tego, co bliżej stacji mieszka. Jak mu tam? Żułkiewicz?
— Żułkiewicza? — zdumiała się Janisia. — Przecież to nasz milicjant.
— No, nie tego. Jego brata. A poza tym czy to wiadomo kogo biorą, za co i po co? No i dokąd wywożą? Podobno Wałęsę i całą wierchuszkę Solidarności zamknęli. Ale i swoich. Gierka, Jaroszewicza…
— Matko Boska! — jęknęła Janisia. — Wałęsę?
— Włączcie telewizor — poradził pan Rachwalski. — Cały czas tylko o tym gadają. W kółko mówią, za co grozi kara śmierci. Wydaje się, że za wszystko. Nawet za to, że człowiek w ogóle żyje. Mowię — jak za Niemca.
Machnął ręką. Gdyby byli w ogrodzie, to pewnie by splunął.
— Szlag by to wszystko najjaśniejszy…
Joanna i Janisia stały jak sparaliżowane.
— A pan Andrzej — ciągnął sąsiad — to nie wiem, jak i kiedy wróci, bo jest zakaz poruszania się po terenie kraju. Można jeździć tylko ze specjalnymi przepustkami.
— Co takiego? — przeraziła się Joanna. — To do Warszawy też nie można?
— Do Warszawy to chyba od nas można. No bo od Falenicy to przecież już Warszawa, więc może i Józefów też jeszcze w tej strefie. Ale cholera ich wie.
Poszedł do domu, zostawiając Joannę i Janisię w całkowitym osłupieniu. Obie drżały, ale bardziej z przerażenia niż z chłodu.
— Chodź — powiedziała Janisia. — Włączymy telewizor.
Wysłuchały komunikatu i przeraziły się jeszcze bardziej.
— Zrób gorącej herbaty — powiedziała Joanna. — Ubiorę się i spróbuję dostać do Warszawy. Do rodziców, Ryśków, Marka, Basi… Przecież ktoś coś musi wiedzieć. Ale jak odnaleźć Andrzeja, nie wiem.
I rozpłakała się.
Janisia starała się zapanować nad sobą i myśleć racjonalnie.
— Znasz któregoś z prawników, którzy razem z Jędrkiem pojechali do Poznania? –spytała. — Może któryś z nich wrócił.
— Nie znam — odparła Joanna, która mimo wysiłków nie była w stanie ani się opanować, ani myśleć racjonalnie. — Może Halinka wie. Pojadę do niej.
Ale zanim pojechała, Halinka Roy zjawiła się w „Malwinie”. A równocześnie z Halinką — Marek. Okazało się, że przyjechali tym samym pociągiem. Przed dziewiątą rano przybył też pan Michał Ostrowski, a w godzinę po nim rozszlochana Basia. Każde z nich pytało, czy Andrzej jest w domu.
Joanna poszła do kuchni, aby postawić wodę na herbatę. Wszyscy byli podwójnie zziębnięci — i z powodu mrozu, i z powodu zdenerwowania.
Pani Halinka wiedziała, którzy z warszawskich prawników brali udział w poznańskim seminarium, ale zdołała dotrzeć tylko pod jeden adres. I dowiedziała się, że ten adwokat, podobnie jak Andrzej, do Warszawy jeszcze nie wrócił. Trudno było wnioskować, czy jest to wiadomość pocieszająca, czy przeciwnie — zdecydowanie zła.
— Pojechał też chyba mecenas Mayer — powiedziała. — Ale po pierwsze nie wiem, gdzie mieszka, po drugie nie wiem na pewno, czy on tam był.
Marek przywiózł zdecydowanie złą wiadomość. Zaraz po północy aresztowano Martę. Ryszard wysłał na ulicę Narbutta kuriera — swojego kilkunastoletniego sąsiada — z prośbą, aby Marek dał znać Andrzejowi. Sam Ryś najwidoczniej nie mógł opuścić domu. Janisia zaczęła zachodzić w głowę, co to może być. Areszt domowy? Teściowa w szoku? Któreś z dzieci chore? Z jednej strony chciała natychmiast tam jechać, z drugiej nie chciała zostawiać Joanny szalejącej z niepokoju o Andrzeja. Powtarzała więc w kółko: „Jezus Maria”. Joanna przestała się w ogóle odzywać.
Pan Ostrowski już od progu pytał, czy w domu jest dużo „trefnych rzeczy”. Joanna skinęła głową.
— No pewnie — powiedziała Janisia. — Jak w każdym.
— Gdzie najwięcej?
— No, wszędzie. Przez ten rok nazbierało się… I nikt nie chował po kątach. Wydawało się, że wolno przecież było…
— Wydawało się — powiedział z goryczą pan Ostrowski i zażądał dużego worka.
Rozpoczął systematyczne przeszukiwanie domu, pokój po pokoju.
— Tato — powiedziała Joanna — nie dasz rady. To, jak powiedziała Janisia, jest wszędzie.
Ale pan Ostrowski, niezrażony, dokonywał swoistych „czystek”. Worek został napełniony bardzo szybko i Janisia musiała wyciągać z garażu następny.
Basia już w progu wpadła w ramiona Marka. Zanosiła się od płaczu.
— Zabrali Marcina — szlochała. — A ponieważ stawiał opór, to go zbili. Spałowali go na moich oczach. I na oczach Bartusia. Boże Miłosierny! I co teraz z nim będzie? Co z nami będzie?
Marek posadził Basię na kanapie i próbował delikatnie oswobodzić się z jej paraliżującego uścisku.
— Kochanie — powiedział łagodnie i takim tonem, jakim zwracał się do niej niegdyś — gdyby nawet Andrzej był w domu, zapewne niewiele mógłby ci pomóc. To już raczej twój teść…
Basia rozszlochała się jeszcze głośniej.
— Ale go nie ma. Zmobilizowali go już kilka dni temu. Teściowa nawet nie wie, gdzie on jest. A jak się próbowała dowiedzieć, to powiedzieli, że tajemnica wojskowa. I teściowa boi się powiedzieć swoim znajomym, co się stało z Marcinem, bo kto wie, co te bydlaki mogliby zrobić ojcu. Za syna.
— No, fakt — przyznał Marek nie komentując opinii o „tych bydlakach”, do których Basia najwyraźniej nie zaliczała swojego teścia. — Sytuacja jest istotnie bardzo skomplikowana.
Mały Piotruś plątał się wszystkim pod nogami. Pociągnął matkę za spódnicę.
— Tata? — pytał — Gdzie tata?
Joanna wzięła go na ręce. Przytuliła.
— Wróci — powiedziała, ale widocznie bez oczekiwanego przez synka przekonania, bo małemu zadrżała bródka.
— Chodź — powiedział Marek i wziął dziecko z rąk matki. — Zajrzymy do gabinetu taty i zobaczymy, czy okręty stoją każdy na swoim miejscu.
Patrząc na zalaną łzami twarz Joanny, westchnął.
— Asiu, pocieszę małego, a potem zabiorę Basię, odholuję ją do domu i pojadę do Ryśka. Choć nie mam pojęcia, w czym mógłbym mu pomóc.
— Mnie jesteś potrzebny — zaszlochała. — Ale masz rację. Jedź do Ryśka. Powiedz mu, co u nas się dzieje. A właściwie, że nie wiadomo co się dzieje.
Pan Ostrowski napełnił trzeci worek.
Dochodziło już południe. Janisia słysząc o zamiarze wyjazdu Marka i Basi, przygotowała gar żuru z kartoflami, żeby — jak mówiła — nie wychodzili na mróz i na niewiadome z pustym brzuchem. Joanna chciała nakryć stół w jadalni, ale wszyscy woleli zostać w kuchni. Jedli w milczeniu. Każdy zajęty swoją własną, a zarazem wspólną myślą. A także własną i wspólną zgryzotą.
Marek wstał pierwszy.
— Zbieraj się, Baśka — powiedział. — Zanim cię odwiozę do domu i dotelepię się do Ryśka, a wreszcie do siebie, to będzie już ta cholerna godzina policyjna.
— To ja pojadę z państwem — powiedziała Halinka Roy. — Bedzie mi raźniej. Bo przyznam, że samej, to jakoś tak w tym wszystkim nieporęcznie.
Joanna odprowadziła ich do hallu.
— Ryśkowi powiedz — zarządziła Janisia — żeby przywiózł dzieci do „Malwiny”. Wydaje się, że mimo wszystko tu będzie troszkę zaciszniej.
Marek pocałował Joannę, zmierzwił jej potargane włosy.
— Nie wiem, jak teraz należy się żegnać.
— Powiedz, jak zawsze, swoje „adios” — odrzekła Joanna. — Niech ocaleje choć jeden element normalności.
Ale nie wydawało się, aby ocalał choćby jeden.
I Joanna, i Janisia prawie nie spały tej nocy. Najpierw długo siedziały w salonie, rozważając, co mogło się stać z Andrzejem. Pan Michał Ostrowski pocieszał:
— Nie przyjechali w nocy, czyli nie mieli zamiaru go aresztować. Nie sądzę, aby wiedzieli, że wyjechał. A w Poznaniu trudno byłoby go wyśledzić.
Joanna nie wydawała się uspokojona. Niby przyznawała ojcu rację, ale po chwili znowu ogarniała ją trwoga.
— A jeżeli jednak? I jeśli go też bili?
— Jak to — też? — zdumiał się pan Michał — Panią Martę bito?
— Chyba nie. Ale spałowali Marcina Olczaka. Choć chyba wiedzieli czyim jest synem. Więc jeśli swoich biją, to co czeka naszych?
— Jak był w Solidarności, to dla nich już nie jest swój. Odszczepieniec. Zdrajca. Czyli jeszcze gorszy od, jak mówisz, naszych.
Jakoś przebiedowali do rana.
Potem rozpoczął się najgorszy czas. Joanna i Janisia wyglądały co chwila przed dom, choć wiedziały — dopóki psy nie szczekają na powitanie pana, nie ma co się spodziewać powrotu Andrzeja. Ale psy szczekały rzadko. Tego dnia mało kto wychodził z domu.
— Zajmij się małym — radził pan Michał. — Piotrek wyczuwa, że dzieje się coś niedobrego. Oszczędź mu niepokoju. Bałwana ulepcie, albo co…
— Straszny mróz. Śnieg twardy.
— No to wymyśl mu jakąś zabawę w domu.
— A ty nie mógłbyś? Tatuśku… Ja jestem taka roztrzęsiona…
— Nie mógłbym. Chcę zrobić schowek na te wasze samizdaty.
Była druga, pora obiadu, kiedy rozległ sie dzwonek do furtki.
— Ja otworzę — powiedział pan Ostrowski.
Ale nie otworzył, bo psy zupełnie oszalały i nie mógł sobie z nimi poradzić. Joanna poszła więc, aby je zamknąć w zagrodzie. Kiedy jednak spojrzała na stojącego przy furtce gościa, zawahała się. W normalnych warunkach raczej by spuściła psy z łańcucha, aniżeli je pacyfikowała.
Mężczyzna był dość młody, zarośnięty, zaniedbany i najzwyczajniej — potwornie brudny.
— Mówi — powiedział ojciec — że ma wiadomości od Andrzeja.
W jego głosie było powątpiewanie. Joanna też nie uwierzyła, ale mimo to zamknęła psy i otworzyła furtkę. Mężczyzna wchodził do „Malwiny” certując się i mnąc czapkę w ręku. W hallu zatrzymał się i nie chciał, jak rzekł, „ładować się na pokoje”.
— Tu powiem, co mam do powiedzenia i już mnie nie ma.
Janisia, powiadomiona przez pana Ostrowskiego o tajemniczej wizycie, wyszła z kuchni. Spojrzała na przybysza. Skrzywiła się, potem podsunęła mu sukna pod przemoczone buty.
— Niech pan wchodzi — powiedziała. — Jemy gorącą zupę. Panu też się na pewno przyda coś na rozgrzewkę.
Głośno przełknął ślinę.
Wszedł do kuchni i przysiadł na brzegu krzesła. Janisia nalała mu pełen talerz żurku, na drugi nałożyła kopiastą łyżkę parujących kartofli. Potem wyjęła jeszcze chleb i postawiła przed nim na stole. Domownicy przyglądali się nieznajomemu jak przybyszowi z Kasjopei.
— No więc, tego… — powiedział i odchrząknął.
Był zmieszany i jakby wzruszony taką bezpośrednią formą przyjęcia.
— Pan becenas kazał powiedzieć, żeby się o niego nie martwić. On poszedł na dołek, ale tylko na czterdzieści osiem. Nie będzie… no, tego… internowany.
Pan Ostrowski zamachał rękami.
— Panie, mów pan do rzeczy. Kim pan jest i skąd pan zna mojego zięcia?
— No z dołka go znam.
— Jakiego „dołka”?
— Poznańskiego.
— A co mój zięć robi w poznańskim „dołku”?
— No wczoraj w nocy ich, czyli wszystkie papugi, zgarnęli. Przywieźli ich na komisariat i wrzucili na dołek. I potem dopiero ich dzielili. Jednych do tego… no, internowania… A innych tylko do spisania. Po czterdziestu ośmiu albo i wcześniej ich wypuszczą. Ale pewno wcześniej… Bo już miejsc brakuje. Z powodu tego, czyli braku miejsca, mnie wypuścili.
Na razie nikt niczego nie rozumiał. Pan Ostrowski starał się nie stracić cierpliwości.
— A pan co w tym „dołku” robił?
— No, ja normalnie. Zgarnęli mnie w sklepie. Za niby próbę kradzieży.
Janisia dolała mu zupy. Ukroiła pajdę chleba. Jadł zupę, maczał w niej chleb, łyżką zagarniał kartofle. Łapczywie. Musiał być bardzo głodny.
— A za co na ten „dołek” czy do tego „dołka” trafił mój zięć? — dociekał pan Ostrowski.
— No, mówiłem już. One… To znaczy pan Andrzej i inne papugi byli na jakiemś zebraniu, czy czemś takim. I stamtąd ich wszystkich zgarnęli. I dopiero, jak mówiłem, na komisariacie próbowali się rozeznać: któren przez nich poszukiwany, czyli jest na jeich liście… No, tej na internowanie… A którego można puścić. I pana Andrzeja na liście nie było. Więc jak mnie wypuszczali, to on powiada, żeby — jak będę jechał do Warszawy, bo ja tutejszy jestem — to koniecznie dać znać jego żonie, żeby się nie bała. No, to daję znać.
— Jak pan jesteś z Warszawy, to czemu pan siedziałeś w Poznaniu? — spytał nieufnie pan Ostrowski.
Janisia miała inne wątpliwości.
— A co pan mógł ukraść ze sklepu? — spytała. — Ocet?
Gość „Malwiny” zmieszał się.
— Ze sklepu to nic. Faktycznie. Ale w sklepie są przecież klienci…
— No tak — powiedział pan Ostrowski. — Poznańscy klienci noszą przy sobie więcej pieniędzy niż warszawscy?
— Nie w tym rzecz — odrzekł szczerze gość. — Ale w Warszawie to już mocno spalony jestem.
Okazali mu wprawdzie milczące i raczej nieakceptujące, ale jednak zrozumienie. A Joannie zrobiło się go nawet żal. W końcu nadłożył tyle drogi i zadał sobie tyle trudu tylko po to, aby oszczędzić jej godzin czy dni strachu.
— To bardzo szlachetnie z pana strony, że nas pan odnalazł i zawiadomił o losie męża — powiedziała. — Odchodziłam od zmysłów ze strachu.
Głos jej drżał.
— Ale niech mi pan powie… Nie bili go?
— Gdzie tam bili. Dobrze ich traktowali. A na dołku to od razu my się nimi zajęli. Krzywdy nie mieli. Polityczni przecież… Takim szacunek się należy.
Janisia, uspokojona co do losu Andrzeja, zainteresowała się bardziej praktyczną kwestią.
— A jak pan przyjechał z Poznania? Bo podobno można podróżować tylko ze specjalnymi przepustkami.
Gość poszperał w kieszeni.
— Ano, dali mi to… — pokazał druczek z pieczątką — na komisariacie. Pewno chcieli się kryminalnych, i w dodatku zamiejscowych, jak najszybciej pozbyć. Pan Andrzej pewnie też taki świstek dostanie.
Wytarł talerz chlebem.
— A w ogóle to fajny z niego gościu. Inni też w porządku byli. No może dlatego, że ciut mocno narąbani.
Widząc minę Joanny i Janisi dodał od razu:
— Ale grzeczni bardzo. I co trzeba pamiętali. Adres mąż podał dokładny i jeszcze wskazówkę, jak do was dotrzeć. No i o żonę się bardzo zamartwiał.
— A jak w Poznaniu? — spytał pan Ostrowski. — Wojsko też na ulicach?
— No, jakżeby inaczej. Wojna to wojna. Co krok albo czołg, albo inny pancerniak. No i każdy mundurowy pod ostrą bronią.
— Jezus Maria! — zawołała znowu Janisia. — To w Warszawie tak jest?
— Zanim doszedłem do dworca zatrzymywali mnie, skurwysyny, ze cztery razy — powiedział pan Ostrowski, a jego córka po raz pierwszy w życiu usłyszała, jak jej ojciec wypowiada głośno i przy kobietach wulgarne słowo. — Legitymowali i oglądali mnie, jakbym przenosił bombę wodorową pod pazuchą.
Przybysz z poznańskiego „dołka” zjadł obiad, ale nie kwapił się z odejściem. Ciepło domu i ciepły posiłek jakby odebrały mu chęć do dalszej wędrówki.
— Ma pan gdzie spać? — zapytał rzeczowo pan Ostrowski.
— No, niby mam.
— Ale wolałby pan się pewnie przespać tutaj?
— Mnie tam wiele nie trzeba. Derka do przykrycia i już. A państwu może bym się do czego nadał. Gdzieś pojechać, coś przekazać, a w razie czego najgorszego panią becenasową poratować…
— Niech pan zostanie — zadecydowała Janisia. — Rozstawię panu łóżko polowe. A teraz niech pan idzie do łazienki i porządnie się wymyje. Dam panu jakieś ubranie. Może być dres?
Mężczyzna pocałował ją w rękę.
— Myślałem, że pan becenas jest fajny gościu. Ale widzę, że cała rodzina w wielkim porządku.
Rozczulił się.
— Jakby któś chciał jakąś krzywdę pani becenasowej albo pani starszej…
— Może to wszystko się wkrótce skończy — uciął pan Ostrowski. — Przecież to wariactwo nie może się utrzymać dłużej niż kilka dni.
— Ty, tatuśku, oczywiście zostaniesz? — spytała Joanna.
— No pewno, że zostanę. Dopóki Andrzej nie wróci, nie ruszę się stąd.
Andrzej wrócił we wtorek po południu. Był ogolony i czysty. Nawet garnitur miał odprasowany. Zdumiał się na widok swego towarzysza z poznańskiego aresztu. W dodatku ubranego w jego dres.
— A ty, Rafciu, co tu robisz? — zapytał trochę rozśmieszony, ale bardziej zdumiony nieoczekiwanym spotkaniem w nieoczekiwanym miejscu.
— No, jak co robię? Nieładnie było zostawić panią becenasową samą w tym trudnym czasie. Pomyślałam, że przydatny być mogę. Na w razie czego.
— No, no — roześmiał się Andrzej. — Mężowie nie lubią, jak wracają do domu i zastają w nim facetów, którzy starają się być przydatni ich samotnym żonom. Nie lepiej byłoby, gdybyś zajął się własną?
— Moja nie taka delikatna jak pani becenasowa.
Andrzej spojrzał na żonę wczepioną w rękaw jego płaszcza.
— Asiulka — powiedział — już dobrze. Jestem. I nic mi się nie stało. A w ogóle, to i owszem. Stało się. Najgorsze, co mogło się stać.
Ze schodów schodził Piotruś. Najszybciej jak mógł i potrafił. Andrzej wziął go na ręce.
— No, jestem synku. Opiekowałeś się mamą i babisią?
Piotruś milczał. Chyba ocenił, że w roli opiekuna nie wypadł zbyt dobrze. Janisia odgrzewała obiad. Andrzej wziął prysznic i przebrał się.
— Wyglądałeś jak spod igły — powiedziała Joanna — A myślałam, że na tym „dołku” nie ma zbyt komfortowych warunków.
Roześmiał się.
— No, nie ma. Ale zreanimowali mnie w „Brovarii”. Dostałem pokój gratis, gratisowy posiłek, a pokojówki starały się doprowadzić mój ubiór do porządku. Ale obawiam się, że jednak apreturę diabli wzięli.
Joanna żachnęła się.
— Przestań. Nawet nie wiesz, co się tu dzieje. I co się stało.
Spoważniał.
— Co takiego? Byli tu?
— Nie. Ale internowali Martę. I Marcina Olczaka. Wczoraj Rysiek i Basia szukali cię, choć wątpię, abyś mógł im być w czymkolwiek pomocny.
Andrzej zaklął.
— Martę zabrali? Aresztowali czy internowali? I gdzie teraz jest?
— Nie wiem — odparła Joanna. — Ryszard zawiadomił Marka, a Marek nas. Nic więcej nie wiem. Czekałam na ciebie. A dopóki ten… No, ten człowiek nie powiedział nam, co z tobą, to nie myślałam o niczym innym i o nikim innym.
Objął ją, przytulił. Zapłakała cichutko.
— Nie umiem sobie dać rady bez ciebie.
— Ja też. W niczym i z niczym nie dałbym sobie rady, gdybym nie miał ciebie. I twojego kochania.
Spojrzał na zegarek.
— Ta cholerna godzina milicyjna — powiedział. — Powinienem jak najszybciej pojechać do Ryśka, ale nie zdążę wrócić do domu…
— Mimo to jedź — powiedziała wspaniałomyślnie Joanna. — I zanocuj u niego.
Żegnając go, nie powiedziała nawet sakramentalnego „uważaj na siebie”. Andrzej odwrócił się do kumpla z poznańskiego „dołka” i rzekł tak, jak zwykle mówił do Marsa:
— Rafciu, a ty mi pilnuj domu i kobiet.
— Się rozumie — powiedział Rafcio.
Andrzej raz jeszcze się zatrzymał.
— I poproś mojego teścia o wsparcie w papierosach i jednym głębszym przed snem. Moje kobiety tego nie dają.
— Się rozumie — powtórzył Rafcio.
Czuł się bardzo zakolegowany z Andrzejem i bardzo już w „Malwinie” zadomowiony. Rano odśnieżył całą drogę przed domem i z panem Ostrowskim — o nic go nie pytając –piłował i zbijał w garażu drewnianą skrzynkę.
Andrzej wrócił w środę wieczorem. Pan Ostrowski odciągnął go na bok.
— Wszystko, co mogłem znaleźć, no wiesz: bibuły, książki i takie tam rzeczy, wpakowałem do skrzynki i umieściłem ją na razie w psiej budzie. Taki im niby-stryszek zrobiłem. Inne rzeczy poutykałem na strychu. Jak zrobi się spokojniej, będę zabierał do siebie. Mam taką tajną piwniczkę pod schodami.
Andrzej uśmiechnął się.
— Tata, jak widzę, przygotowany do wojny i do okupacji.
— Ano… Przeżyło się to i owo, to wiem, że trzeba być przygotowanym na różne rzeczy. U matki nie byłeś?
— Wpadłem, ale tylko zapytałem, czy wszystko w porządku. Mama ucieszyła się, że jestem i że ojciec dotarł szczęśliwie do „Malwiny”. Udaje dzielną, ale chyba bardzo się boi.
— No, skoro wróciłeś, pojadę do domu. Bieda, że telefonów nie ma. Nijakiego kontaktu.
— Spróbuję zatrzymać tego opryszka — powiedział Andrzej. — Niech robi za telefon. Dopóki kogoś w pociągu nie obrobi, może służyć za posłańca.
Pan Ostrowski skinął głową.
— Obserwowałem go przez cały czas. Masz rację. To z tych patriotycznych oprychów. Pewno rodzice wozili za Niemca rąbankę.
Joanna wyszarpała męża z rąk ojca. Weszli do pokoju.
— Mów, co z Martą? I Ryśkiem?
— Mama Marty jak zwykle wariuje. Rysiek siedzi w domu, dzieci pilnuje. Ale chyba, tak jak Janisia proponowała, przywiezie je do nas. Marta — jak kamień w wodę. Nie wiadomo ani gdzie ją trzymają, ani jakie postawiono jej zarzuty. Żadnych informacji. Moja kancelaria zamknięta na cztery spusty. Halinka jest na Piwnej, w kościele Świętego Marcina. Tam powstał Komitet Pomocy Internowanym. Ludzie przynoszą jedzenie, ubrania… Ale najbardziej potrzebne są informacje. Gdyby ten cholerny Marcin nie wplątał się w politykę, teraz byłby najbardziej pożyteczny. Internowany do niczego się nie przyda.
— I nikt niczego się nie domyśla? Przecież internowano tysiące osób. Ktoś gdzieś musiał ich widzieć. Słyszeć o nich.
— Przebąkuje się, że kobiety są w więzieniu na Grochowie.
Janisia powiedziała swoje „Jezus Maria”. Andrzej usiadł na krześle.
— Asiu, zrób mi gorącej herbaty i daj aspirynę. Głowa mnie boli i jakoś tak w środku mnie trzęsie. Jak na grypę czy inną dżumę.
Joanna położyła mu dłoń na czole. Było rzeczywiście rozpalone. Andrzej przytrzymał jej rękę.
— Nie, nie dawaj aspiryny. Po prostu tak potrzymaj. Choć chwilę.
Przytuliła policzek do jego głowy.
— Idź do łóżka. Przyniosę ci herbatę i aspirynę, położę się obok ciebie i będę trzymała dłoń na twoim czole.
Uśmiechnął się.
— Tak zrobię.
Kiedy leżała już obok niego, spytała:
— Głowa boli cię nie tylko od grypy czy dżumy, prawda?
— Prawda.
— Coś jeszcze się wydarzyło?
— Nie słuchałyście Wolnej Europy?
— Nie. Strasznie zagłuszają.
— Była strzelanina na Śląsku. W kopalni Wujek zginęło kilkunastu górników.
Nie odezwała się. Tylko jej ręka zrobiła się jeszcze chłodniejsza. Zasypiając, wyszeptał:
— Bogu dzięki, że jest jeszcze miejsce w tym oszalałym świecie, gdzie nie rządzi nasz rodzimy Nero, ale pewna młodziutka kobieta z długimi lokami. I czarnymi rzęsami. I delikatnymi dłońmi. I ciepłymi, miękkimi ustami.
Kiedy zasnął, wstała i poszła do kuchni. Janisia i Rafał obierali kartofle.
— Podobno była strzelanina na Śląsku — powiedziała Joanna. — I podobno zastrzelono kilkunastu górników.
— Jezus Maria — jęknęła Janisia.
— Kurwa ich mać… — zaczął Rafał, ale spojrzawszy na kobiety umilkł.
— Możesz dokończyć — powiedziała Janisia. — Tacy właśnie są.
Andrzej był rzeczywiście silnie przeziębiony. Joanna zatrzymała go w łóżku i kurowała herbatą z malinami, nacierała mu plecy olejkiem kamforowym i terpentynowym. Włożyła mu na stopy skarpety z owczej wełny. Poddawał się tym babskim torturom z niezwykłą u niego uległością. Dopiero następnego dnia zorientowała się, że w leczniczych zabiegach wspomaga ją po cichu Rafcio. Przynosił do sypialni wódkę i kawałki imbiru „na zagrychę” i na „lżejszy oddech”. Joanna nie zrobiła tym razem awantury.
— No, dobrze — powiedziała. — Rzeczywiście zapomniałam o grzańcu. Jeśli dostanę piwo, to zrobię takiego, jak robił mój dziadek. A jak nie, to ze spirytusu.
Rafcio zjawił się jak spod ziemi.
— Jak potrzebne panu becenasowi piwo, to ja chętnie skoczę.
— Nie wątpię — powiedziała Joanna i dała mu pieniądze.
— Cóś jeszcze może trzeba? — pytał usłużnie.
— Daj mu na papierosy — powiedział Andrzej.
Dała.
— A cóś do jedzenia?
Wzruszyła ramionami.
— Górkę cielęcą — powiedziała z ironią.
Rafcia nie było ponad dwie godziny.
— Niemożliwe, żeby połakomił się na tak niewielką kwotę — dziwiła się Joanna.
Andrzejowi też wydawało się to nieprawdopodobne.
— No chyba, że go zwinęli, bo oprócz czterech butelek zwędził jeszcze kilka.
Rafcio jednak wrócił. Z czterema butelkami piwa.
— A te górkie cielęcą — powiedział do Joanny — zamówiłem na piątek.
Spojrzała na niego zdumiona.
— Gdzie? U rzeźnika?
— E, tam — u rzeźnika. W kwiaciarni. Tam przywożą co tydzień. Jakby panie chciały na przykład nóżki wieprzowe, to też mogą być. Na przeziębienie bardzo są dobre.
— No, bardzo dobre. — skrzywiła sie Joanna. — Bo można pod nie sporo wypić.
Rozdział 3
Rafcio okazał się człowiekiem prawdziwie opatrznościowym. Każdego ranka odśnieżał drogę przed domem i wjazd do garażu. Oba samochody — i polonez Andrzeja, i maluch Joanny — wyglądały jakby wyjechały prosto z myjni. Zniknęły kłopoty-zmory z zaopatrzeniem. Nie tylko dla domowników, ale także dla psów. Rafcio na trzeci dzień swego pobytu w „Malwinie” przydźwigał worek płatków owsianych i wiadro mięsnych ochłapów. Andrzej studził entuzjazm i wdzięczność żony i Janisi, twierdząc, że płatki są na pewno ukradzione z jakiegoś magazynu, a padlina to resztki pomordowanych kotów i szczurów. Psy nie miały jednak nic przeciw kotom i szczurom w takiej postaci. Rafcio wiedział, gdzie i kto w okolicy „bije” cielaka lub świniaka. Zawsze docierał tam w porę i przynosił najlepsze kawałki ubijanych zwierząt.
— Psów i kotów — upierał się Andrzej ku oburzeniu Rafcia i obu pań.
Rafcio sam o sobie mawiał, że ma bardzo „czułe ręce”. No i rzeczywiście miał. Nie tylko podczas wykonywania swojego złodziejskiego fachu. Potrafił naprawić każde zepsute czy szwankujące domowe urządzenie. Te jego „czułe ręce” umiały też łapać w radiu audycje Wolnej Europy.
Każdego dnia czuł się coraz bardziej zadomowiony i coraz bardziej przywiązany do „Malwiny”. Joanna od czasu wprowadzenia stanu wojennego bała się chodzić z psami na spacery do lasu. Odkąd jednak towarzyszył jej Rafcio, odzyskała poczucie bezpieczeństwa. Andrzej śmiał się, że gdyby rzeczywiście coś jej zagroziło, Rafcio okazałby się ostrzejszym i skuteczniejszym obrońcą od dwóch tresowanych wilczurów. Najbardziej jednak pożyteczna była kurierska misja nowego domownika. Rafcio codziennie jeździł do Warszawy z wiadomościami i po wiadomości.
Jeszcze przed świętami przyjechał do „Malwiny” Marek. Joanna od razu poprosiła go, aby osłuchał Andrzeja, który nie przestawał kasłać i u którego zaczęła podejrzewać zapalenie oskrzeli.
— A daj mi spokój! — opędzał się od niej Marek. — Niech Jędrek idzie do normalnego lekarza albo wezwij lekarza do domu. Nie mam pojęcia o męskich oskrzelach.
Ale po długich namowach i kuszeniu go ciastem z karmelową polewą wyjął stetoskop.
— W oskrzelach niczego szczególnego nie słyszę — powiedział. — Dla mnie Jędrek ma zawalone gardło i pewnie także zatoki. Niech idzie do laryngologa. Ginekolog nie wie, co robić.
— Myślisz, że będzie potrzebny antybiotyk? — nie ustępowała Joanna.
— Pewnie będzie — odparł Marek. — Na razie niech płucze gardło sodą.
Drażniąc się z Joanną, dodał, że „zamawianie” choroby też Jędrkowi nie zaszkodzi. Potem przeszedł do rzeczy:
— Jest szansa wyciągnięcia Marty z tych grochowskich kazamatów. Mam pacjentkę. Prowadziłem jej pierwszą ciążę. Teraz jest w następnej. Strasznie pokomplikowanej. Jej mąż gotów dać mi gwiazdkę jeśli nie z nieba, to ze swoich pagonów, bylebym uratował dzieciaka. To chyba pułkownik. Albo i co wyższego. Z wiadomego resortu. Pytał, czy nie potrzebuję czegoś, bo jakby co… Więc zaryzykowałem i wspomniałem o Marcie. Że też moja pacjentka, że miała takie same problemy jak jego żona, no a teraz… I tak dalej. Zachwycony nie był, ale dowiedział się, gdzie jest i obiecał, że „zrobi dla niej, co może”. Napisałem epistołę o wszelkich katastrofalnych konsekwencjach jej uwięzienia. Nie mogę powiadomić jej, co napisałem, czyli na co chorowała i na co teraz choruje. Ale mam nadzieję, że Marta sama się w tym połapie i przynajmniej nie zaprzeczy, że cierpi na te wszystkie schorzenia.
Ucieszyli się i podzielali wiarę Marka w bystrość Marty. A także w jej pragnienie wyjścia na wolność. I w tym się wszyscy pomylili. Kiedy Marek następny raz pojawił się w „Malwinie, minę miał bardziej niż kwaśną.
— Co się stało? — przestraszyła się Joanna.
— To się stało, że trzeba było uwolnić Marcina, a nie tę wariatkę.
— Marek! — oburzyły się chóralnie Janisia i Joanna.
— Dostała zwolnienie — powiedział — ale odmówiła wyjścia. Nie tylko z kazamatów, ale nawet z celi. Podobno nie chce chodzić na spacery, bo boi się, że ją capną i wyrzucą za bramę więzienia. Czyli na wolność. A ona uparła się, że będzie do końca świata solidarna z Solidarnością i solidarnościowcami i że z więzienia bez koleżanek nie wyjdzie.
— Jezus Maria! — westchnęła Janisia. — Naprawdę wariatka.
— Mój pułkownik — ciągnął zdenerwowany Marek — jest wściekły na nią, a pośrednio i na mnie. Mówiąc szczerze, to bardziej jestem w tej chwili solidarny z nim w jego wściekłości niż z Martą w jej ideologicznym szaleństwie.
— Pewnie sobie ubrdała — powiedział, pokasłując, Andrzej — że to będzie odkupienie jej himalajskiej winy. Mam wrażenie, że ona nigdy nie odpuściła sobie śmierci tej dziewczyny. I że teraz nie opuści swoich związkowych towarzyszek w ich niedoli, bo to jej się kojarzy… I tak dalej.
Siedzieli w poczuciu rozczarowania, rozżalenia i bezradności. Ale też irytacji. Bo kiedy Marta zaginęła w Himalajach, nie byli w stanie niczego zrobić, aby jej pomóc. Teraz taka możliwość była. A Marta ją odrzucała.
— Cholera jasna! — zaklął Andrzej. — Rysiek powinien pojechać, wziąć babę za łeb i przywieźć do domu. Po diabła jej było małżeństwo i dzieci, skoro zawsze jakaś „sprawa” jest u niej na pierwszym miejscu.
— Ja po nią pojadę — powiedziała nagle Janisia. — Wezmę, jak mówi Jędrek, za łeb i przywiozę do domu. Nie pozwolę jej zmarnować dla najświętszej nawet „sprawy” Jasia i Małgosi. No i mojego Ryśka.
No i wzięła. Na dzień przed Wigilią samochód Ryszarda zatrzymał się przed „Malwiną”. Wysiadła z niego zmęczona, ale triumfująca Janisia, a za nią wygramoliła się Marta. Ryszard wychylił się tylko zza drzwiczek.
— Jadę po dzieci.
Joanna zaprowadziła szwagierkę do łazienki. Napuściła wody do wanny. Powiesiła ręcznik kąpielowy i szlafrok.
— Czy Ryśkowi przyjdzie do głowy, żeby ci przywieźć jakieś ubrania?
— Chyba nie przyjdzie — powiedziała Marta.
Mówiła z taką apatią, że Joanna się zaniepokoiła.
— Marta, co z tobą?
Marta usiadła na brzegu wanny. Włożyła rękę do ciepłej wody.
— Jak u ciebie w łazience ładnie pachnie — powiedziała. — A ja wezmę ciepłą kąpiel, wytrę się mięciutkim ręcznikiem, potem pewnie dasz mi swój śliczny szlafrok. Ryszard przywiezie dzieci. Jutro wszyscy zasiądziemy do stołu wigilijnego. Będziemy łamać się opłatkiem i śpiewać kolędy.
— Marta — zaczęła ostro Joanna — wiesz, jak bardzo cię lubię, cenię i podziwiam. Ale tym razem nie przyznam ci racji, bo jej nie masz. Dać się więzić i dać sobą poniewierać tylko dlatego, że Jaruzelski więzi i poniewiera innych, to żaden argument. Janisia przeżyła czas, kiedy istniały obozy śmierci, Pawiak, Palmiry, były łapanki i katownia na Szucha. Ale z tego powodu nie uważała, że i ona powinna się znaleźć w którymś z tych miejsc. Robiła wszystko, aby przetrwać, choć przeszła więcej niż można sobie wyobrazić. Ale dzięki temu ocaliła Jędrka od smutnego dzieciństwa. Ocaliła jego dom. Teraz zaś walczy o ocalenie twoich dzieci od smutnego dzieciństwa. I to nie jest ani ociupinkę mniejsze bohaterstwo od siedzenia w więzieniu za przekonania. Powiedziałabym, że jest większe. A na pewno bardziej potrzebne.
Marta patrzyła na nią swymi ładnymi, teraz bardzo smutnymi oczyma.
— Wiesz, co sobie o mnie myślą? Że podpisałam lojalkę. Że je zdradziłam…
— Że co podpisałaś?
— Lojalkę. Dają taki dokument, w którym trzeba się zobowiązać do rezygnacji z wszelkiej „wrogiej działalności”. I potępić tę działalność. Jednym słowem odciąć się od osób, które taką działalność uprawiają.
— Dali ci coś takiego do podpisania?
— Dali.
— Podpisałaś?
— Nie. Ale te dziewczyny, z którymi siedziałam, myślą, że podpisałam. Bo nie ma innego sposobu wyjścia na wolność.
— Wejdź do wanny — powiedziała Joanna. — I przestań bzikować. Nikogo nie zdradziłaś, niczego hańbiącego nie zrobiłaś, ani nawet nie podpisałaś. I nie ty starałaś się o uwolnienie. To Marek wyciągnął cię z więzienia.
— Marek?
— Ano Marek. Dał takie zaświadczenie o twoim stanie zdrowia, że jakby cię nie zwolnili, to Wolna Europa trąbiłaby na cały świat o przetrzymywaniu w jaruzelskich więzieniach konających kobiet.
Marta po raz pierwszy leciuchno się uśmiechnęła.
— No, to teraz rozumiem, dlaczego tak mnie tam przebadali. Dziwiłam się skąd u nich taka troska o moje jajniki. I nie mogłam pojąć, jakie mają wobec moich jajników zamiary.
Weszła do wanny.
— Umyję ci plecy — powiedziała Joanna.
Marta schyliła głowę i Joanna usłyszała, że szwagierka płacze.
Ryszard przyjechał tuż przed godziną policyjną. Przywiózł dzieci i teściową, a teściowa przywiozła czyste ubrania Marty. Ale była to jedyna oznaka przytomności jej umysłu. Od razu poszła do pokoju Janisi i tam się rozszlochała.
— Ledwo przeżyłam tę jej wyprawę w góry — płakała. — Potem jej chorobę i chorobę Małgosi. A teraz znowu — rewizja, więzienie… Niektórzy mówili, że ich, no tych internowanych, wywieźli do Rosji. Inni, że rozstrzelali.
— Uspokój się — powiedziała Janisia. — Zejdź do kuchni i pomóż mnie i Joannie dokończyć to, co ma być na jutro zrobione. Przez moją jazdę po Martę połowa roboty jeszcze niezrobiona.
Tego dnia w „Malwinie” nocowało jedenaście osób. Następnego miało nocować trzynaście, bo na Wigilię zaproszeni byli także państwo Ostrowscy. Ale nocowało czternaście. Choć Joanna wchodząc do kuchni, aby lepić uszka do barszczu, jeszcze o tym nie wiedziała.
Zasiedli do wieczerzy, kiedy Jaś, Piotr i Małgosia, zeskoczywszy z okiennego parapetu, oznajmili wielkim krzykiem o pojawieniu się na niebie pierwszej gwiazdy. Wszyscy solennie chwalili każdą potrawę. Joanna wystąpiła ze śledziami w zalewie imbirowej. Pani Emilia Ostrowska popisała się kruchością babeczek z pieczarkowym nadzieniem, a Janisia uwielbianym przez jej synów i Marka dorszem po grecku.
— Pewnie ten Jaruzel — mówił Rafcio — musi mieć jakumś niewydarzoną babę i beleco na stole, że wiecznie taki skwaszony i gotów pół narodu z tej swojej złoby wymordować. Jakby mu pani becenasowa i pani starsza cuś ugotowały, to by się pewno od razu udobruchał i może pokój by ogłosił.
— No — przytwierdził Marek — można by mu podesłać panią mecenasową jako tajną broń Solidarności. Śledzik w jej wykonaniu i te kudły mogłyby okazać się skuteczniejsze niż strajk generalny.
Tylko Marta nic nie mówiła i ani razu sie nie uśmiechnęła.
— O kim myśli? — zastanawiała się Joanna. — O rodzicach Marysi, która została w lodowej rozpadlinie? O towarzyszkach z celi na Grochowie, które pewnie nie mają nawet opłatka ani wieści, co dzieje się z ich najbliższymi?
— Ciociu — powiedział prawie sześcioletni już Jaś, pokazując Joannie zmontowany z klocków Lego samochód strażacki — osobiście go złożyłem.
— Jesteś nadzwyczajny — odparła Joanna.
— A ja osobiście przyniosłem bezdomnego kota — pochwalił się Piotr.
— Też jesteś nadzwyczajny — powiedziała Joanna.
— A kot? — spytała Małgosia.
— Kot osobiście i nadzwyczajnie podrapał naszą boazerię w hallu — odpowiedział Andrzej.
Byli już przy deserze, kiedy usłyszeli dzwonek u furtki. Ucichli w jednoczącym ich poczuciu paniki.
— Otworzę — powiedział Andrzej.
Joanna zerwała się ze swojego krzesła.
— Nie. Nie możesz wyjść na dwór. Jesteś za bardzo przeziębiony.
A widząc, że mąż idzie w kierunku schodków, odwołała sie do Marka:
— Powiedz mu.
Marek się roześmiał.
— Jędrek, mówię ci, żebyś słuchał swojej żony. Ja otworzę.
— Idę z panem — zaofiarował się Rafcio. — Bo jakby cuś, Boże uchowaj…
Poszli we dwóch. Po chwili wrócił tylko Rafcio.
— Jakiś starszy pan do pani becenasowej. Ale nie wiemy czy wpuścić.
Wszystkie oczy skierowały się na zdumioną Joannę.
— Starszy pan? Do mnie?
— No — przytaknął Rafcio. — Dość przyjemnie wygląda.
Joanna wstała od stołu, zarzuciła kożuch i wyszła przed dom. Nie mogła dojrzeć twarzy człowieka stojącego przy furtce. Odganiając się od skaczących na nią psów, podeszła do Marka.
— Dobry wieczór pani — powiedział człowiek stojący po drugiej stronie furtki. — Nie wiem, czy pani mnie sobie przypomina. Poznaliśmy się w kawiarni „Mazowsze”. Jadła pani wuzetkę. Wymieniliśmy wtedy wizytówki. A dziś zmuszony jestem skorzystać z pani adresu.
— Jak on się nazywa? — myślała gorączkowo Joanna. — Tak, jak ten znany żeglarz… Leonid Teliga? Nie — Baranowski. Powiedział: „zmuszony jestem do skorzystania z pani adresu”. Ale kto go zmusił? Czy — co go zmusiło? Marek i Rafcio spoglądali na nią pytająco.
Otworzyła furtkę.
— Niech pan wejdzie — powiedziała.
A zwracając się do Rafcia, dodała:
— A ty wracaj do stołu.
Ale on stał u jej boku tak samo gotów do obronnego ataku jak Mars.
— Idź — powiedziała łagodnie. — I powiedz panu Andrzejowi, że wszystko w porządku.
Poszedł. Ociągając się i odwracając co chwila. Joanna przytrzymywała warczące psy. Poprosiła Marka, aby zaprowadził pana Baranowskiego do domu i wprowadził go do sypialni.
Marek uniósł brwi, uśmiechnął się, ale poprowadził do „Malwiny” tajemniczego gościa Joanny. Kiedy obaj mężczyźni weszli do domu, Joanna puściła psy. W hallu zdjęła kożuch i weszła do sypialni. Marek i pan Baranowski stali naprzeciw siebie.
— Niech pan siada — powiedziała Joanna. — I niech pan mówi, co się stało.
Spojrzał z ukosa na Marka.
— To pani mąż?
— Nie, przyjaciel… Męża. Nasz przyjaciel.
— Chciałbym, żeby przyszedł pani mąż.
Brwi Marka znowu powędrowały w górę.
— Poproś Andrzeja.
Poszedł do dolnego salonu. Po chwili Andrzej wszedł do sypialni. Spojrzał na przybysza, potem na żonę.
— Niech pan mówi — powiedziała Joanna.
— Potrzebuję pomocy — rzekł bez wstępów pan Józef Baranowski. — Jestem wiceprzewodniczącym Solidarności Rolników Indywidualnych. Janka Kułaja i wszystkich najważniejszych działaczy internowano trzynastego grudnia. Mnie nie. Byłem… No, w każdym razie nie było mnie tam, gdzie mnie szukano. Do tej pory ukrywałem się w Warszawie, ale moja ostatnia meta została wczoraj spalona. Nie mam się gdzie podziać. Przypomniałem sobie panią. Wydało mi się, że jest pani człowiekiem, któremu można zaufać.
— Skąd pan zna moją żonę? — zdumiał się Andrzej.
— Właściwie się nie znamy — powiedziała Joanna. — Pamiętasz ten dzień, kiedy przyszłam do ciebie do kancelarii?
Skinął głowa.
— Wcześniej byłam w „Mazowszu”. Pan przysiadł się do mojego stolika, Spędziliśmy godzinę na miłej pogawędce. To wszystko.
— A skąd pan ma twój adres?
— Wymieniliśmy wizytówki.
— I pan się nazywa…?
— Pani Joanna wie jak się nazywam — odparł pan Baranowski. — Ale teraz trzymajmy się moich obecnych personaliów: Julian Kazimierczak.
— W razie czego ta kawiarniana znajomość z moją żoną to jednak chyba ciut za mało na aż taką konfidencję. Musi pan wymyślić albo razem musimy ustalić jakąś lepszą wersję wydarzeń. Uprawdopodobniającą pański pobyt w naszym domu. W dodatku pobyt świąteczny.
— Więc przyjmijmy wersję, że dwa lata temu spędziliśmy wspólnie weekend w pensjonacie w Górach Świętokrzyskich. Pensjonat nazywa się „Stefan”. Na pamiątkę przedwojennych pobytów Stefana Żeromskiego. Rozmawialiśmy między innymi o bohaterce jego powieści a imienniczce pana żony.
Andrzej żachnął się:
— Dość mało to przekonujące. Ale przyjmijmy taką bajkę. Mam nadzieję, że „siły ładu i porządku” odpuszczą w Wigilię i przez jutrzejszy dzień pan się tu bezpiecznie przechowa.
— Ale Marek i Rafcio byli świadkami innej rozmowy — przypomniała Joanna. — Marek nie będzie dociekał prawdy, ale Rafcio? Andrzej, jesteś go całkiem pewien?
— A jak nawet nie jestem, to mamy w tej chwili jakieś wyjście?
— Nie mamy — przyznała Joanna.
Andrzej wziął od pana Baranowskiego vel Kazimierczaka jego okrycie.
— Chce pan pewnie umyć ręce? — spytała Joanna — Jest pan głodny?
— I owszem — odpowiedział szczerze.
Zapalając gaz, zauważyła, jak bardzo drżą jej ręce. Do kuchni weszła Janisia. Spojrzała uważnie na synową.
— Zdaje się, że znowu będę jeździła na Grochów. Tym razem po ciebie.
— Całkiem możliwe. Ale to gorsza sprawa niż z Martą. Tu grozi, jak mi się wydaje, sąd wojskowy. Czy wojenny. No, ten najgorszy.
— No to ładnie — westchnęła Janisia.
Wyjęła z szafki głęboki talerz. Włożyła doń uszka. Joanna zalała je gorącym wywarem z grzybów. Janisia poszła do salonu, a Joanna odsmażyła rybę i podgrzała kapustę z grochem. Do kuchni przyszła Marta.
— Mogę ci się zrewanżować tym samym kazaniem, jakie wygłosiłaś w łazience?
— Możesz — burknęła Joanna.
— Ktoś ważny?
— Owszem. Nawet bardzo.
— Znam? — spytała Marta.
— Przypuszczam, że z nazwiska i funkcji — tak.
— A ty znasz? Dobrze?
— Prawie wcale.
— Ale ma czyjeś polecenie? Kto go przysłał? Ktoś, kogo znasz?
— Nie.
— Joanna, na litość Boską…
— Co? Mam zawiadomić milicję?
— No nie. Ale co z tym waszym Rafciem? Nie doniesie?
— Nie wiem — powiedziała Joanna znużonym głosem. — Nie jestem w stanie zebrać myśli. To wszystko toczy się za szybko.
— Jak na wojnie — odparła Marta.
Rozdział 4
Marek opowiadał potem księdzu Leszkowi Pawlikowskiemu, że po Wigilii spędzonej w „Malwinie” w 1981 roku uwierzył w cud rozmnożenia i to nie tylko chleba, ryb czy wina, ale także poduszek, pierzyn i kołder.
— Powiedz mi — mówił do Andrzeja, kiedy Janisia i Joanna przygotowywały posłania dla swoich licznych gości — czy ty wiedziałeś, że w twoim domu jest aż tyle pościeli? Czy Aśka handluje na boku tym towarem? Czy tylko inwestuje w poduszki, koce i bieliznę pościelową?
— Być może to część wiana mojej żony — powiedział Andrzej. — W starych książkach coś tam jest o stosownej liczbie puchowych pierzyn i poduszek, jakie przyzwoita panna wnosi w posagu. Widocznie moja przyzwoita panna wniosła.
— Ty się nie zastanawiaj nad moimi poduszkami — ucięła Joanna — ale rozwiąż lepiej problem logistyczny: kto ma z kim i gdzie spać.
— Ja mogę z tobą, Asiu — zaofiarował się Marek. — Bo skoro Jędrek taki zainfekowany, to powinien spać w izolatce.
— No właśnie — podjęła Joanna nie komentując otrzymanej propozycji. — Jest nadal strasznie zaziębiony. Zajrzyj mu do gardła i jeśli możesz, posłuchaj raz jeszcze, czy mu nie skrzypi w oskrzelach. Mnie się wydaje, że skrzypi.
— Asiu — zaprotestował Marek — mówiłem ci sto razy, że moim zdaniem on kaszle z powodu zapalenia zatok. Ropna wydzielina spływa mu do gardła i drażni je. Ale naprawdę to nie wiem, co mu jest ani gdzie i co mu skrzypi.
Joanna pominęła tyradę Marka.
— Mimo to obejrzyj mu gardło i osłuchaj oskrzela.
— Równie dobrze mógłbym dyskutować z wiatrem albo deszczem — westchnął Marek. — Ty, Jędrek, masz tak zawsze?
— Ja mam tak zawsze — potwierdził Andrzej.
— No to chyba jednak się nie ożenię — orzekł Marek. — Obejdę się jakoś bez wiana z dwustu poduszek.
Ale obejrzał gardło przyjaciela i osłuchał jego płuca.
— Mogę zrewidować waszą apteczkę? — spytał.
— Możesz — powiedziała Joanna. — Ja idę układać gości do snu.
Kiedy wróciła do sypialni Marek, i Andrzej rozmawiali z Rafciem.
Rafcio był czerwony na twarzy i cały się trząsł. W pierwszej chwili Joanna pomyślała, że z gniewu, ale kiedy zobaczyła jego oczy, zrozumiała: Rafcio czuje się straszliwie dotknięty i upokorzony.
— Co się stało? — spytała.
Rafcio rzucił się do niej jak dziecko szukające obrony przed niesprawiedliwością i krzywdą.
— Pani becenasowo, czy ja wyglądam na mendę?
Joanna zdębiała.
— Pani mecenasowa — powiedział Marek — nie wie, jak wygląda menda.
Rafcio nie zrozumiał, a tym bardziej nie docenił żartu. Już nie czerwony, ale posiniały z wściekłości niemal rzucił się na Marka. Joanna w ostatniej chwili chwyciła go za ramię. Przytrzymała.
— Panowie — powiedziała próbując opanować sytuację — możecie mi po ludzku powiedzieć o co wam chodzi?
— Podejrzewają, że ja mogę kablować — rozżalił się Rafcio.
— Nieprawda — odrzekł sucho Andrzej. — Spytaliśmy cię tylko, czy w razie czego nie sypniesz.
— Ja? — Rafcio aż chrypiał z oburzenia. — Może u wasz się sypie, ale w moim fachu kabel długo nie żyje. A już na politycznego donosić… U nasz może prawa waszego się nie uważa, ale za to mamy własne. I dla nasz ono jest święte.
Joanna oceniła sytuacje jako bardzo poważną.
— Samiście mendy — powiedziała do Marka i Andrzeja. — Stawiam głowę za Rafcia.
Spojrzała na męża. On na nią. Nie wyglądał na rozgniewanego. Raczej rozbawionego. Nigdy jeszcze nie słyszał w ustach żony wyrazu „menda”. I podobnie jak Marek wcale nie był pewien, czy Joanna wie, co ten wyraz oznacza.
— Temperamencik! — powiedział Marek. — No, panie Rafale, pozazdrościć panu obrońcy. Założę się, że nikt jeszcze tak za panem nie stawał.
Rafcio pocałował Joannę w rękę.
— No, dobra — powiedział Andrzej. — Przepraszam cię, Rafał.
Rafciowi jakby kamień spadł z serca.
— Przykrość mi pan becenas wielką sprawił, ale już zapomniałem.
I wyszedł. Marek zaczął się śmiać.
— Aśka, jeden twój jęk, choćby i najwyższej rozkoszy, a ten twój bodyguard poderżnie Jędrkowi gardło.
— Zakleję jej usta plastrem — powiedział Andrzej.
— Przestańcie — zirytowała się. — Lepiej pogadajcie z panem …
Zawahała się.
— … Kazimierczakiem. Co dalej zamierza robić?
— No to go dawaj. I może Martę, bo ona biegła w konspiracji.
Ale kiedy Joanna poszła szukać pana Baranowskiego, okazało się, że śpi już spokojnie i smacznie na otomanie w górnym salonie. Pomyślała, że trzeba mieć naprawdę bardzo czyste sumienie i naprawdę stalowe nerwy, aby w takiej sytuacji móc zasnąć tak szybko i tak mocno. Wróciła do sypialni.
— Śpi — powiedziała.
— No tak… — westchnął Andrzej. — Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś. I to ja będę należał do tych nieśpiących. Ale jeśli i jego „ogon”, to już gorzej.
— Psy nie szczekają — zauważyła Joanna. — Jakby ktoś się kręcił w promieniu stu metrów od domu, Mars dałby znać.
— Mogli — powiedziała Marta — zostawić go w spokoju przez noc, a nawet na jeden czy dwa dni, a dopiero po świętach go zwiną.
— No to mnie pocieszyłaś — zdenerwowała się Joanna. — Na szczęście mam Rafcia. Jeśli nie jest — jak to określili nasi panowie — „mendą”, to wyczuwa „ogony” lepiej niż psy. Byłam z nim raz na targu. Od razu rozeznał tych „ze swojej branży”, ale pokazał mi też miejscowe kable.
— Może chciał ci tylko zaimponować? — powiedziała Marta.
— Może, ale jak im się przyjrzałam, to nabrałam niemal pewności, że on ma rację. Jednego z nich spotkaliśmy w lesie i oba psy toczyły pianę na jego widok. A one tak reagują na mundurowych. Także na mundurowych w cywilu.
— Coś w tym jest — powiedział Marek. — Moj sąsiad, znany Aśce wyrwiząb, przygarnął psa ze schroniska. Teraz pies przyzwyczajony jest do codziennych wizyt pacjentów. Zwykle łasi się, żebrze o cukierki. A kiedyś — diabeł w niego wstąpił. Zobaczył faceta, niby tylko z próchnicą. Omal go nie zagryzł. Pacjent okazał się funkcjonariuszem. Nie był na służbie, więc ubrany normalnie. Sweter, dżinsy. Jak ten cholerny pies go wyczuł — zagadka. Może ubole pocą się inaczej?
— Rafcio ich nie wącha — odrzekła Joanna — a mimo to poznaje.
— No to go wyślijcie rano, najlepiej z psami, niech się rozejrzy po okolicy — powiedział Marek. — Jak zobaczy podejrzańca, to spuści Marsa ze smyczy i będziecie mieli świeże mięso dla zwierząt na dłuższy czas. A oszczędna Joaśka to i pierożki mięskiem nadzieje.
Joanna roześmiała się.
— Jesteś obrzydliwy.
Wzruszył ramionami.
— Ale Mars nie jest. Szczur, kot czy kapuś — dla niego bez różnicy. A ja w pierożkach waćpanny to i ubeka bym zjadł.
Poszli spać dobrze po drugiej. Niczego nie ustaliwszy.
— Wiesz o czym marzę? — spytał Andrzej, leżąc w łóżku z rękami zaplecionymi pod głową.
— No, domyślam się.
— Ty też o tym marzysz?
— Ja też.
— I myślisz, że nadejdzie taki wymarzony przez nas dzień?
— Bo ja wiem — odpowiedziała sennie. — Postarajmy się mieć nadzieję.
Wszyscy pozostali w „Malwinie” przez pierwszy dzień świąt. Pozjadali resztki pozostałe z Wigilii. Potem, w porze obiadu, Joanna zaserwowała pachnącego majerankiem, nadziewanego grzybami i jajami na twardo klopsa. Popili czerwonym barszczem. Zjedli babeczki z bitą śmietaną. Andrzej grał na pianinie, a Marek śpiewał kolędy wspierany niezbyt zgranym, ale nader ochoczym chórem gości. No i w rezultacie nikt nie pojechał do domu. Wszyscy nocowali w „Malwinie” tak jak poprzedniego dnia.
Drugiego dnia świąt Andrzej wysłał Rafcia na rekonesans. Rafcio wziął obydwa psy i poszedł, jak mówił, „na obchód”. Marek zaczął zbierać się do wyjazdu.
— A ty dokąd? — spytała Joanna. — Będziesz sam siedział w pustym domu?
— Nie będę siedział w pustym domu. Jadę do Baśki.
— Marek…
— Co — Marek? Nie patrz na mnie tak groźnie. Jeśli Basia się jeszcze nie dość wypłakała, to trzeba jej pozwolić, aby się do końca wyżaliła.
— W twoich ramionach?
— Masz coś przeciwko moim ramionom? — spytał.
— Ale…
— Aśka, nic nie kombinuj. Basia jest w ciąży.
Zdębiała.
— Od kiedy?
— Pohamuj swoje niestosowne podejrzenia. To już dwanaście tygodni. Marcin nie traci czasu tak jak ten twój leniuch.
— Nic mi nie mówiła — powiedziała Joanna, lekko westchnąwszy na wzmiankę o „swoim leniuchu”. I z jawną zazdrością o ciążę przyjaciółki. — To może i ja powinnam do niej pojechać? Jak ona sobie da z tym wszystkim radę?
— Na pewno powinnaś do niej pojechać — powiedział Marek. — Ale dziś siedź w domu. Masz tu niezły pasztet i nie mówię bynajmniej o tym z piecyka.
Wrócił Rafcio. Zmarznięty na kość.
— Mróz trzyma — powiedział, rozcierając ręce i przytupując nogami. — Ale to chyba na nasze szczęście.
Słowem „nasze” podkreślał swoją przynależność do „Malwinowej” wspólnoty.
— Bo w takie pogodę — wyjaśniał — żaden kapuś nie wytrzyma. Jak godzinę postoi i pokibluje, to wszystko. Potem — sopel z niego gotowy.
Spojrzał na Andrzeja.
— Pan becenas dałby gorącej herbaty z wkładką.
— Od herbaty jest pani mecenasowa. Ja dam ci samą wkładkę.
Poszli do dolnego salonu i Andrzej wyjął flaszkę z barku. Pan Baranowski zatarł ręce, choć jemu nie miały powodu zziębnąć.
— No to wypijemy po kusztyczku na dobry apetyt — powiedział ochoczo.
Wypili więcej niż po kusztyczku.
— A jak pan jechałeś tu do nas — spytał Rafcio — to było czysto? Nie miałeś pan „ogona”?
Pan Baranowski żachnął się.
— A co to, oczu nie mam? Po pierwsze pociąg był o tej porze prawie pusty. Po drugie wysiadłem w Falenicy, żeby zobaczyć, czy ktoś jeszcze wychodzi z pociągu. A potem — starym, dobrym zwyczajem wskoczyłem w ostatniej chwili. A w Józefowie wysiadałem tylko ja. I jak szedłem ulicą, to nikogusieńko nie widziałem. Ani przed sobą, ani za sobą. A po bokach to na tej waszej głównej ulicy nikt się nie ukryje, bo same płoty.
— Żeś pan nie pytając o drogę, tak rzetelnie trafił — dziwił się Rafcio.
Starszy pan rzucił ramionami.
— A w lesie to było kogo o drogę pytać? A szło się — bywało — nocą po dwadzieścia kilometrów. I to wszystko bez kompasu, drogowskazów czy przewodników. To jakżebym w mieście mógł zabłądzić?
— W jakim lesie? — zdumiał się Rafcio.
— Dla pana, młody człowieku, to pierwsza wojna. I taka byle jaka na dodatek. A ja mam prawdziwą za sobą. I siedem lat w lesie.
— Jak — siedem? — dziwił się Rafcio. — Przecież wojna tyle nie trwała.
— Jak dla kogo — powiedział sucho pan Baranowski. — Dla niektórych trwała jeszcze dłużej niż siedem. O wiele dłużej.
Wyciągnął rękę z pustym kieliszkiem do Andrzeja.
— No to może na kolejną nóżkę?
— Pan starszy, widzę, stonoga — powiedział Rafcio z podziwem i uznaniem.
Joanna weszła, spojrzała na mężczyzn, bez słowa zabrała butelkę, wstawiła do barku, barek zamknęła.
— Klucz też zabierzesz? — spytał Andrzej.
— Też. Napijecie się w czasie obiadu. Na pusty żołądek — ani kropli.
— Gorsza niż Jaruzelski — powiedział Andrzej.
— No trochi z ludzkiej i to babskiej istoty musi posiadać — tłumaczył Rafcio. — Inaczej by ze skrzydłami, jak anioł, latała.
Joanna usiadła.
— I co pan…
Wciąż nie wiedziała jak ma się zwracać do pana Baranowskiego — jego prawdziwym imieniem, czy „ksywą”.
— Jakie ma pan plany na przyszłość?
— Przede wszystkim muszę się zorientować w rozmiarach naszych personalnych strat — odparł. — Bo nie wiem, kogo internowali i gdzie kto jest. Dopóki nie zaczną napływać grypsy i dopóki nie zostanie nawiązana jakaś łączność pomiędzy tymi, których aresztowano i tymi, którzy pozostali na wolności, dopóki nie odtworzą się choćby tymczasowe struktury, trudno mówić o planach. Podobno Bujak się ukrywa. Bardzo bym chciał z nim złapać kontakt.
— No, ale Bujak przecież się nie zdekonspiruje — powiedział Andrzej. — Więc o kontakcie z nim nie ma pan nawet co marzyć.
— To kwestia czasu — odparł pan Baranowski. — On sam będzie szukał kontaktu ze swoimi. Podziemie zostanie zorganizowane.
— No, dobrze — powiedział Andrzej. — Ale zanim stworzymy podziemne struktury, to czy oprócz naszego domu ma pan rezerwową metę?
— Nie — odpowiedział pan Baranowski. — Ale tu jest chyba bezpiecznie. Nikt przecież nie słyszał o mojej znajomości z panią Joanną.
Joanna doszła do jednego wniosku: że dla jej przypadkowego sąsiada z kawiarnianego stolika w „Mazowszu” jej dom jest jedynym azylem. A tym samym przestaje być azylem dla niej i jej rodziny.
Do Nowego Roku nic jednak nie wróżyło katastrofy. Na sylwestra w „Malwinie” pojawiło się ponad trzydzieści osób, z których — poza Markiem, Basią oraz Ryśkami — żadna nie była zaproszona. Znajomi przywozili swoich znajomych, z których niektórzy nie byli nawet najdalszymi znajomymi Joanny i Andrzeja. Mimo to oboje i wtedy, i do końca swego życia uważali tego właśnie sylwestra za jedną z najbardziej udanych imprez, w jakich uczestniczyli i jakie wprawdzie mimo woli, ale jednak zorganizowali. Goście przywozili najrozmaitsze dary: słoiki dżemów, herbatniki, pęta kiełbasy, parówki, przecier pomidorowy, bigos, zupy w proszku, herbatę i cukier. Jeden z mężczyzn wręczył Andrzejowi plastikowy kanister z benzyną. W kuchni kobiety przygotowywały z tych surowców — niczym kowal z gwoździa — najrozmaitsze potrawy, które sowicie podlewane alkoholem przyjmowane były z powszechnym aplauzem. Nowy Rok powitano mazurem, którego poprowadził z nieprawdopodobną werwą i kilkudziesięcioma przyklękami pan Baranowski. Następnego dnia Joanna znajdowała we wszystkich pokojach i zakamarkach swojego domu śpiących balowiczów, którzy otworzywszy oczy nie mogli sobie w żaden sposób przypomnieć, gdzie są, w jaki sposób znaleźli się w „Malwinie”, a także kim jest Joanna, a niekiedy — kim są oni sami.
Przez następne dwa dni Janisia i Joanna z wydatną pomocą Antosi i Rafcia usuwały ślady sylwestrowego szaleństwa. Wydawało się, że wszystko wraca mniej więcej do normy, kiedy nastąpił nieoczekiwany kryzys.
Dochodziła dziesiąta rano. Antosia walczyła z plamami na parkiecie w dolnym salonie, a Rafcio froterował parkiety w jadalni i hallu. I wtedy psy nie tyle się rozszczekały, co rozszalały. Rafcio wyłączył froterkę. Wyjrzał przez uchylone drzwi.
— Pani becenasowo — powiedział, a twarz miał pobielałą — jakiś sukinkot… Milicjant znaczy się.
— Jeden? — zapytał Andrzej.
— No, jeden.
— I nie ma w pobliżu „suki”?
— Nie widziałem. Ale może być za zakrętem.
— Zobacz, jak na tyłach domu.
Trwało to mgnienie.
— Czysto — powiedział Rafcio.
— Dobra. Jeden milicjant nie zrobi rewizji. Ale w razie czego zabieraj pana Kazimierczaka, ciepłe ubranie i pryskajcie przez tylną furtkę. O ile na tyłach rzeczywiście jest czysto.
Joanna poszła otworzyć furtkę. Nie miała pojęcia, w jaki sposób trzyma się na nogach. Na widok znajomego, miejscowego milicjanta, Mirosława Żułkiewicza, odrobinę się uspokoiła. A nawet uśmiechnęła. Milicjant przestępował z nogi na nogę. Może z zimna.
— Proszę, niech pan wejdzie — powiedziała Joanna i poszła przodem.
Andrzej czekał w hallu. Znali się z dzielnicowym od dziecka. Byli na ty, ale teraz, kiedy Żułkiewicz przyszedł najwyraźniej w sprawie służbowej, Andrzej zrezygnował z nadmiernej poufałości.
— Może gorącej herbaty? — zaproponowała Joanna. — Taki mróz…
— Jakby można — powiedział milicjant.
Andrzej wprowadził go do dolnego salonu. Sierżant Żułkiewicz wyjął notes, położył go przed sobą na stole.
— Podobno mieszka u was niejaki Wilczewski Rafał.
— Nie — skłamał gładko Andrzej. — Nie mieszka, ale istotnie — niemal codziennie bywa u nas. Pomaga nam w pracach porządkowych. Odśnieżanie… Cięższe prace… Ja ostatnio chorowałem, a kobiety same nie dają rady.
— Wilczewski Rafał — ciągnął milicjant — ma nadzór milicyjny. Miał się zgłosić w komisariacie, ale dotąd tego nie zrobił.
— Nie wiedziałem, że ma dozór milicyjny — powiedział Andrzej. — Obiecuję, że dopilnuję, aby się niezwłocznie zgłosił.
Joanna przyniosła herbatę i resztki świątecznych ciast. Spojrzała na męża.
— Chodzi o Rafała — powiedział. — Miał się zameldować w komisariacie i nie zrobił tego. Obiecałem, że go pogonię, aby jutro się tam zjawił.
— Ma nadzór milicyjny — wyjaśnił dzielnicowy.
— Ach tak — odetchnęła Joanna.
— A swoją drogą, że nie boicie się trzymać tego braniarza w domu — powiedział Mirosław Żółkiewicz i napił się herbaty. — Tyle…
Rozejrzał się po pokoju.
— …fantów dokoła. Pokusa na pokusie. A ten ma lepkie łapy od dziecka. Najpierw poprawczak, a potem kilkanaście wyroków.
— Wiem — powiedział Andrzej. — Ale to honorowy chłopak. Na swoim terenie nie rusza. W każdym razie u nas zachowuje się wzorowo.
Milicjant westchnął.
— No, jakoś nie znam przypadków całkowitego nawrócenia.
Joanna nałożyła mu na talerzyk kawałek makowca.
— Może ten będzie pierwszy.
— Wątpię.
Dopił herbatę i wstał.
— Nie będę dłużej zawracał wam głowy — rzekł. — Miałem uprzedzić o obowiązku meldowania… Ale…
Uśmiechnął się niepewnie.
— Pan mecenas, w końcu stróż prawa, dobrze chyba o tym wie.
Andrzej uśmiechnął się również.
— Pan mecenas wie. Ale wie, tak jak i pan władza, jak to teraz jest. Godzina milicyjna… Zasiedzi się człowiek dłużej i nie ma już jak do domu wrócić. Samo prawo wymusiło te niemeldowane przebywania.
— No… Niby racja.
— A jak twój brat? — spytał Andrzej rezygnując już z oficjalności. — Wiesz przynajmniej, gdzie jest? A tobie nie robią przykrości z powodu jego, hm… politycznej niepoprawności?
Sierżant Żułkiewicz westchnął.
— Nic o nim nie wiemy. A co do przykrości… Pewnie będą.
Andrzej wyciągnął do niego rękę.
— Mirek, gdybym mógł być w czymkolwiek pomocny…
Milicjant miął czapkę. Zastanawiał się, co powiedzieć. Wreszcie się zdecydował:
— A ty, Jędrek, uważaj na siebie. Nie ryzykuj. I nie mówię jedynie o tym niemeldowaniu, choć to też dobry pretekst…
Andrzej skinął głową.
— Dziękuję, stary.
Rozdział 5
Joanna odprowadziła sierżanta Żułkiewicza do furtki. Wróciła do domu.
— Poszedł — powiedziała do Andrzeja i Janisi. — Wypuściłam psy.
Andrzej skinął głową.
— No to chodźmy do naszych kryminalistów.
Rafcio i pan Baranowski siedzieli w sypialni. Obaj ubrani w kurtki, przygotowani do smygnięcia przez drzwi balkonowe prowadzące do ogrodu.
— Spocznij — powiedział Andrzej. — W każdym razie panu…
Wskazał głową na pana Baranowskiego:
— ...przynajmniej na razie nic chyba nie grozi. Posterunkowy przyszedł w sprawie Rafcia.
Rafcio zrobił wielkie oczy.
— A co on ma do mnie? Panie becenasie, jak Boga kocham… Nawet w beciku nie byłem tak niewinny jak teraz…
— Nie idzie o twoją aktualną winność czy niewinność. Miałeś się zgłosić u swojego kuratora. Zameldować na posterunku w Warszawie. Nie pojawiłeś się.
— I co z tego? — zdumiał się Rafcio. — Nie powie mi pan becenas, że posterunkowy aż tak się ciekawi, co porabia pewien cienki braniec. Mają teraz ważniejsze sprawy na swoich — taka ich mać — łbach.
— No właśnie — powiedział Andrzej. — Mnie to też dziwi. No, a przede wszystkim fakt, że zadali sobie tyle trudu, aby cię odnaleźć.
— I ten stojak przyszedł po mnie?
— Właściwie nie. Przyszedł do mnie. Że trzymam w domu niezameldowanego.
— Ale pan becenas chyba nie powiedział, że tu mieszkam?
— A mieszkasz? — spytał Andrzej.
— Jak mieszkam? — zaperzył się Rafcio. — Przychodzę czasem pomagać w cięższej robocie. Żeby mieć na papierosy i piwo. Bo teraz i strach, i nieładnie inną robotą, jak uczciwa się zajmować.
Andrzej roześmiał się.
— No i tak właśnie powiedziałem. Samą, jak widzisz, prawdę.
Rafcio zamyślił się.
— Ale mnie to jakoś nie gra. Oni coś innego węszą. I chyba nie o pana starszego idzie. Jakby wiedzieli, że tu jest, to nie stojaka by przysłali. Przyjechaliby z całą ichnią paradą. Na mój łeb to oni na pana becenasa mają oko. Choć…
Przyjrzał się Joannie.
— … choć ja ogona dobrze wypatrywałem. I za panem becenasem to nie widziałem. Ale za panią becenasową to czasem… Ale pewny nie jestem.
— No dobra — rzekł Andrzej. — Jutro pojedziemy na ten twój komisariat. Jak wkroczysz z adwokatem i „całą paradą” to może cię nie przymkną.
Rafcio rzucił ramionami.
— Co by mieli przymykać. Ja im teraz jak wrzód na…
Pohamował się. Poprawił:
— Takich, jak ja, to oni teraz nie uważają.
Janisia zajrzała do pokoju.
— Przyjdźcie na kolację. Na dziś wystarczy emocji.
Wieczorem w sypialni Joanna błagała męża, żeby nie jechał z Rafciem do Warszawy.
— On ma rację — przedkładała Andrzejowi. — Nic mu nie zrobią, najwyżej go postraszą. A ty jesteś wciąż niedoleczony. Jak przemarzniesz, albo — nie daj Boże — jakaś przygoda ci się przytrafi, zapalenie płuc masz jak w banku.
Pocałował ją.
— Muszę, Asiu. Nie tylko o Rafcia mi idzie. Muszę zobaczyć, co z Zespołem i co w Zespole. Normalna już praca czy ciągle blokada. Mam cholernie duże zaległości. I przez stan wojenny, i przez chorowanie.
— No wiem — powiedziała — ale wobec tego ja też pojadę. Chcę się zobaczyć z Baśką, no i — tak jak ty — zorientować się, co ze Studiem. Działa, nie działa? Będzie działało? Od kiedy? I w ogóle…
Zawahała się.
— Tylko co z Piotrusiem? Nie zostawię go w domu, kiedy…
Andrzej najwidoczniej myślał o tym samym.
— Może rzeczywiście byłoby bezpieczniej dać małego na Akacjową. A i ty mogłabyś przez pewien czas pomieszkać u rodziców.
— Nie chcę pomieszkać u rodziców. To ja napytałam tej całej biedy. Nie zostawię cię z tym wszystkim. Ani Janisi.
Pogładził ją po głowie.
— No i sama widzisz, jakie są skutki flirtowania w kawiarni z obcymi panami. Potem cierpi na tym twój biedny Jędruś.
— Przestań — powiedziała.
— Przestanę, ale musisz jakoś wynagrodzić swojemu biednemu Jędrusiowi to, co narobiłaś.
Wynagrodziła najlepiej jak umiała.
Następnego dnia wyjechali zaraz po śniadaniu. Ogolony, wypucowany i wyelegantowany Rafcio. Joanna w długim kożuchu. Piotruś podniecony perspektywą podróży do dziadków. I wciąż pokasłujący i zaflegmiony Andrzej. Joanna omal nie dostała szoku, kiedy dojeżdżali do rogatek Warszawy. Najpierw na widok wozu opancerzonego, który wzięła za czołg. Potem na widok uzbrojonych żołnierzy stojących grupkami przy żarzących się koksownikach.
— Matko Przenajświętsza — szepnęła. — To naprawdę jak wojna.
Piotrusiowi omal oczy nie wyszły na wierzch z ciekawości.
— Tata! — wołał uradowany. — Cołg! Wielki, najprawdziwsy cołg!
Byłby uszczęśliwiony, gdyby Andrzej zatrzymał się kolo takiego „najprawdziwsego cołga” i pozwolił mu obejrzeć go jak najdokładniej i całkiem z bliska. Był wielce rozczarowany, że tata nie tylko nie chce mu pokazać „najprawdziwsego cołga”, ale wydaje się w ogóle nim niezainteresowany.
Zanim dojechali na Akacjową, samochód był zatrzymywany trzy razy. Dwa razy zażądano tylko dokumentów. Za trzecim kazano wszystkim wysiąść z auta. Podoficer z bardzo oficjalną i srogą miną trzymał w ręku trzy dowody osobiste. Dwaj szeregowcy przeszukiwali wnętrze poloneza i bagażnik.
— Cego sukają? — zaciekawił się Piotr.
Podoficer odrobinę jakby złagodniał. Spojrzał na chłopca dość przyjaźnie.
— Czy nie wieziesz karabinów — powiedział żartobliwie.
Piotr uśmiechnął się szeroko.
— Nie wiozę. Mam karabin u dziadziusia.
— Prawdziwy? — spytał żołnierz.
— Najprawdziwsy — odparł chłopiec.
I dodał z żalem:
— Ale nie mam najprawdziwsego cołga.
Nikt się nie roześmiał.
Podoficer oddał Andrzejowi i Joannie dokumenty. Dowód osobisty Rafcia wciąż jeszcze trzymał w ręku.
— A obywatel rodzina? Znajomy? Czy tylko podwózka?
— Jak pan sierżant chce wiedzieć, to do komisariatu jadę. Praskiego. Z moim panem becenasem — odrzekł rezolutnie Rafcio.
Podoficer zerknął nieufnie na Andrzeja.
— No, no — powiedział. — Na niezłego „becenasa” was stać.
Ponieważ Andrzej się nie odzywał, zapytał:
— Pan potwierdza?
— Tak — powiedział Andrzej. — Klient ma się zameldować u swojego kuratora. Można sprawdzić, telefonując do komisariatu.
— A ta pani — to klientka? — zapytał sierżant z przekpinką w głosie.
— Widział pan dokumenty — odparł Andrzej. Wciąż bardzo spokojnie.
Sierżant zrezygnował z dalszej rozmowy.
— Wsiadaj — powiedział do Rafcia i oddał mu jego dowód osobisty.
Rafcio zatrzasnął za sobą drzwiczki. Zaklął szpetnie.
— Rafciu. Jest z nami dziecko…
— Ale mnie wkurwił, psia jego…
— Dlacego cię wkulwił? — zainteresował się Piotruś.
Dorośli zamilkli. Mały nie dawał za wygraną.
— Dlacego go wkulwił?
— No wnerwił — rzekł stropiony Rafcio. — Ale trzeba było powiedzieć…
— Zdenerwował — uprzedziła Joanna.
Kiedy wchodziła do mieszkania rodziców, Piotruś od razu zameldował:
— Po drodze były najprawdziwse cołgi. Aż Rafcio się wkulwił.
— Matko Boska! — jęknęła pani Mila bardziej przerażona słownikiem wnuka niż czołgami na ulicach swego miasta.
Joanna wyjaśniła, że zostawia Piotra na kilka dni, a może nawet i dłużej.
— No pewnie — rzekł ojciec. — Dziwiliśmy się nawet, że w tej sytuacji trzymacie dzieciaka w domu. A ty? Też zostaniesz?
Joanna pokręciła głową.
— Asiku… — powiedział prosząco ojciec.
— Nie, tatusiu. To ja nawarzyłam piwa i nie mogę kazać go pić Andrzejowi.
Rodzice tym razem nic nie powiedzieli. A Joanna posiedziała chwilkę i poszła do rodziców Basi.
— O Marcinie nadal nic nie wiadomo?
Pani Tarnawa pokręciła smutno głową.
— Nic. Ani o ojcu, ani o synu. Choć może tak jest, że ten pierwszy wyłapuje i wywozi takich jak Marcin.
Zapłakała.
— Dobry Boże, co się na tym świecie porobiło. Pomyśleć — żeby rodzony ojciec zgotował synowi taki los. A tak i Marcina, i Bartusia kochał.
— A on w ogóle wiedział, że Marcin jest w Solidarności?
— Chyba nie. Oni o polityce ze sobą nie rozmawiali.
— No, myślę — powiedziała Joanna.
Pojechała do Basi. Przez okna tramwaju patrzyła ze zgrozą na ulice Warszawy, tak całkiem inne od tych, na które patrzyła i które przemierzała przez wszystkie poprzednie lata swego życia. Ale współpasażerowie wydawali się już przyzwyczajeni do tego — dla niej niecodziennego — widoku. W ich twarzach, w ich spojrzeniach, wypowiadanych od czasu do czasu krótkich uwagach była złość, zaciętość, ale nie było strachu. Dojechała na Stegny, dotarła do domu Baśki, wdrapała się na trzecie piętro, zadzwoniła do drzwi. Słyszała szybkie kroki Bartusia i jego pytanie: „Tatuś psysed?” i nieco wolniejszy stukot Basinych obcasików. Przyjaciółka otworzyła drzwi, ucieszyła się:
— O, jesteś nareszcie.
Bartuś z jednej strony cieszył się z odwiedzin lubianej cioci i perspektywy otrzymania jakiegoś prezentu, z drugiej — bródka lekko drżała mu z rozczarowania, że to jednak nie tata. Joanna ukucnęła przy chłopcu i podała mu swoją torebkę. Otworzył ją i sięgnął po owinięty kolorowym papierem pakuneczek. Spojrzał pytająco i z nadzieją na Joannę.
Skinęła głową.
— Tak, to dla ciebie.
Usiadł na podłodze i odwinął z papierka blaszany samochodzik, zwany przez dzieci „żelaźniakiem”. Bartuś, jak wszyscy jego rówieśnicy, uważał „żelaźniaka” za wyjątkowo atrakcyjną i pożądaną zabawkę.
— Cerwony — powiedział z zachwytem. — I dzwi ma…
„Żelaźniaki” dzieliły się bowiem na te z otwieranymi drzwiczkami oraz z drzwiczkami jedynie zaznaczonymi. Te pierwsze były w największym dziecięcym poważaniu.
— Piękny — powiedziała Basia. — Chyba mercedes.
— Melcedeś — powtórzył chłopczyk, wciąż podziwiając swój nowy skarb.
W mieszkaniu Basi czuć było tak dobrze znaną Joannie woń wody kolońskiej Blenheim Bouquet.
— Jest Marek? — spytała.
Basia nie stropiła się ani odrobinę. Może tylko zdziwiła.
— O tej porze? Nie. Jest w szpitalu.
Joannie opadły ręce.
— Baśka! — powiedziała. — A co by było, gdyby Marcin nagle wrócił?
Basia od razu się rozbeczała.
— Jak — wrócił? Do tej pory żadnej wiadomości od niego nie mam. Jego mama dotarła już do wszystkich ubeckich świętych. Nic — kamień w wodę.
— A teść? Nadal nic nie wie?
— Napisał list do żony. Że u niego wszystko w porządku. Ale bez adresu zwrotnego. Mama nie może więc go zawiadomić, co się stało z Marcinem.
— Marcin wiedział, że jesteś w ciąży?
Basia zdziwiła się:
— No jak — nie wiedział? Pewnie, że wiedział. Planowaliśmy to dziecko.
— I pod tym względem wszystko w porządku?
— Marek twierdzi, że modelowo.
Joanna westchnęła, ale już nic nie powiedziała. To nie był najlepszy czas na roztrząsanie etycznych dylematów tego przedziwnego trójkąta.
Basia się nawyżalała, wypłakała, ale — co Joanna zauważyła — ani trochę nie traciła w swoim zmartwieniu na urodzie. Była wciąż białoróżowa, jej ciemne oczy błyszczały, a jasne włosy były starannie wyszczotkowane. W mieszkaniu panował, jak zawsze, nadzwyczajny porządek. Nic — poza tymi uronionymi łzami — nie świadczyło o nieszczęściu, jakie ją dotknęło.
— Basiu — powiedziała Joanna — czy ci czegoś nie brakuje? Bo w Komitecie Pomocy Internowanym pracuje sekretarka Andrzeja. W razie czego…
— Nie — odparła Basia. — Pod tym akurat względem wszystko jest w porządku. Teściowa w swoich sklepach otrzymuje dodatkowe przydziały i bardzo mnie wspiera. Teraz to także ideologicznie. Wymyśla na Jaruzelskiego i nienawidzi go bardziej niż nasi.
— Wyobrażam sobie, co będzie, jak teść wróci i się o wszystkim dowie — powiedziała Joanna.
— No, a ja sobie tego nie wyobrażam. Teść jaki jest, to jest, ale Marcin był zawsze jego dumą i nadzieją. A Bartuś — oczko w głowie. Nie mam pojęcia, co zrobi, jak się dowie, że mu syna i wnuka tak skrzywdzili. I to jego konfratrzy. Boję się, żeby do jakiej tragedii nie doszło.
Wypiły herbatę. Pogadały o dzieciach. Wyraziły wspólną nadzieję, że to się wkrótce skończy. A przede wszystkim, że dotrą jakieś wieści o losie Marcina.
Basia ucałowała ją.
— Joasiu, bez względu na wszystko jestem ci za Marcina bardzo wdzięczna. Takiego męża ze świecą szukać. I to pod każdym względem.
A kiedy Joanna już wychodziła, dodała ze śmiechem:
— Ale i za Marka. Bo takiego przyjaciela to też ze świecą szukać.
— I też pod każdym względem? — wyzłośliwiła się Joanna.
— Też — przyznała szczerze Basia.
W Studiu Nagrań już na progu natknęła się na żołnierza-wartownika. Zażądał przepustki.
— Jaka przepustka? — zdumiała się Joanna.
— Jak pani nie ma przepustki to znaczy, że pani nie jest pracownikiem.
Stała w poczuciu bezradności.
— Niech pan poprosi kierownika.
— Nie mogę odejść z posterunku.
— No to niech pan uchyli drzwi i poprosi kogokolwiek.
Otworzył drzwi. Przez korytarz przechodził jeden z pracowników. Ucieszył się na widok Joanny.
— W głowę żeśmy zachodzili, co z tobą. Dlaczego nie wchodzisz?
— Bo nie mam przepustki.
— O cholera — zaklął kolega. — Skoczę po starego.
Szef także się ucieszył.
— A już myśleliśmy, że jesteś na białych niedźwiedziach.
Skinął na wartownika.
— Pan ją wpuści. Zaraz jej wyrobię przepustkę z wielką pieczęcią.
Uściskał Joannę.
— A co u ciebie? W porządku?
Zastanowiła się, czy określiłaby swoją sytuację jako „w porządku”.
— Tak — powiedziała bez wielkiego przekonania.
— To dobrze. A u nas — roboty niewiele. Nikt nie wie, jak nas zakwalifikować. Ani to prasa, ani kino, ani teatr. Ale na wszelki wypadek zabrali nam maszyny do pisania i powielacze. Smutno. Zwłaszcza bez ciebie.
— Dzięki — powiedziała. — Jestem dziś po raz pierwszy w Warszawie od czasu wprowadzenie stanu wojennego. I czuję się zaszokowana i przerażona. U mnie, na wsi, jednak całkiem inaczej to wygląda.
— E! — powiedział lekko. — To tylko taka dekoracja, która ma wprowadzać nastrój grozy. Tak naprawdę nic strasznego jeszcze się nie dzieje.
Westchnęła.
— Wracam od przyjaciółki, której męża internowano. Jest przerażona.
— No, rzeczywiście. Musi być jej nielekko. Ale internowanie to jednak nie więzienie. Nawet w czasie prawdziwej wojny internowanych przetrzymywano w stosunkowo niezłych warunkach. A tu, u nas, mówi się, że umieszczono ich w domach wczasowych i sanatoriach.
— Tak się mówi? — spytała Joanna.
— No tak słyszałem.
— Oby dobrze pan słyszał — powiedziała.
Spytała, czy ma dla niej jakieś zlecenie. Poszperał na półce.
— Jakaś angielska komedia. Apolityczna. Zrób to na w razie czego.
Kiedy dojechała na Akacjową, była już czwarta po południu. Mama dała jej obiad. Piotrek był tak zaabsorbowany nową układanką, którą dostał od dziadka, że nawet nie zwrócił na jej powrót większej uwagi.
— O, mama — powiedział i uśmiechnął się do niej z daleka.
Joannie zrobiło się przykro. Jej syn potrzebował towarzystwa bliskich do objaśniania mu świata. Ich czułość, ich pieszczoty nie były mu tak bardzo potrzebne. Jego intelekt zdecydowanie górował nad emocjami. Czasem nawet je wypierał.
O piątej zaczęła się niepokoić o Andrzeja.
— Asiku — perswadował ojciec — Andrzej miał wiele spraw do załatwienia.
Ale Joanna stała w oknie i niecierpliwie wypatrywała poloneza. Przyjechał przed szóstą. Bez Rafcia.
— Co z nim? — zaniepokoiła się Joanna.
— Nic z nim. Zrobiliśmy bardzo dobre wrażenie w tym jego komisariacie. Nie mogli wyjść ze zdumienia, widząc Rafcia w takim stanie i w takim towarzystwie. Okazało się, że zakapowała go jego baba. Dowiedziała się, że nie siedzi i chciała sprowadzić do domu. Wysłałem go do niej, żeby ją jakoś ułagodził. Bo nie chcę mieć na głowie także i jej.
Jedząc obiad, opowiadał, że razem z Rafciem pojechali jeszcze na Piwną, do Komitetu Pomocy Internowanym, gdzie wybrali ubrania dla pana Baranowskiego. Rafcio przy okazji dostał nowe spodnie, sweter i bardzo porządne buty.
— I wiesz, kogo tam spotkałem?
— No? — zaciekawiła się Joanna.
— Helenę. Wyszła za mąż. Za kogoś z telewizji. Chyba scenografa.
Joanna milczała.
— Bardzo ładnie wygląda.
Joanna posmutniała. Andrzej pociągnął ją za kosmyk włosów.
— Rozchmurz się, Asiu. Chciałem, żebyś choć raz była o mnie zazdrosna.
— Stale jestem.
Pocałował ją.
— Nie powiedziałbym ci o tym spotkaniu, ale pomyślałem, że pewnie chciałabyś coś wiedzieć o Krzysztofie.
Chyba po raz pierwszy nie powiedział „tym twoim”.
— Chciałabyś? — spytał.
— Tak.
— No więc mieszka w Paryżu i jakoś daje sobie finansowo radę. Podobno dawałby sobie znacznie lepiej, gdyby sprzedał twoje portrety, bo one bardzo się i tam podobają. Nie wiem, o jakich portretach Helena mówiła, bo ja widziałem tylko te dwa na wernisażu w Łazienkach. Były jeszcze inne?
— Nie wiem — skłamała.
— W Warszawie miał mieć w styczniu wystawę, ale z wiadomych względów wystawy nie będzie.
— Szkoda — powiedziała. — Ciekawa jestem, co teraz maluje. I jak.
— Pewnie nadal dobrze. To był bardzo utalentowany facet.
Andrzej wypił herbatę, połknął aspirynę.
— A jak ty się czujesz? — zaniepokoiła się Joanna. — Nie gorzej?
— Znowu mam wrażenie, jakbym miał gorączkę. No i łeb mi pęka.
— Jedźmy do domu — powiedziała. — Położę cię do łóżka i nie pozwolę z niego wyjść przez najbliższe trzy dni.
Roześmiał się.
— Aż przez trzy dni? Bardzo kusząca propozycja.
— Przestań! — powiedziała i poszła pożegnać się z synkiem.
— Zostaniesz z dziadziusiami. Mamusia przyjedzie do ciebie pojutrze.
Skinął główką. Czas nie miał dla niego konkretnego wymiaru.
Pani Emilia wygłosiła sakramentalne: „jedźcie ostrożnie”. Ojciec doradził, aby przygotowała mężowi na noc grzańca. Wsiedli do samochodu. Tym razem zatrzymano ich tylko raz. I nie przeszukiwano samochodu.
Andrzej wprowadził auto do garażu. Joanna wysiadła przed furtką, aby przywitać się z rozradowanymi psami. Meda miała minę prymuski, która zdała ważny egzamin i oczekiwała nagrody. Poprowadziła Joannę w kąt ogrodu. Pochyliła łeb, coś obwąchiwała. Cały czas merdała ogonem.
— Co tam masz? — spytała Joanna. — Złapałaś szczura? A może kota?
Nie rozpoznawała ciemnej plamy na śniegu. Podszedł Mars. Otarł się o kożuch Joanny. Też był wyraźnie z siebie zadowolony.
Joanna przykucnęła. W śniegu leżał ochłap surowego mięsa. Ale nie był to rozszarpany szczur ani kot. Wyglądało to na wątrobę.
— Janisia je sprawdzała? — pomyślała z niedowierzaniem Joanna.
Od czasu do czasu podrzucano psom kawałek mięsa albo kiełbasy, aby sprawdzić, czy nie ulegną pokusie. Wolno im było jeść tylko to, co znajduje się w ich miskach i jest podawane przez właścicieli. Z ręki mogły brać jedzenie tylko od Andrzeja, Janisi i Joanny. I jedynie z lewej ręki.
Andrzej stanął w drzwiach wejściowych.
— Co tam robisz? — spytał.
— Zapytaj, czy Janisia sprawdzała psy. Leży tu kawałek wątroby.
Zniknął na moment, wrócił, wyszedł do ogródka.
— Janisia niczego im nie dawała. Tylko normalnie — w południe, do misek.
Popatrzył na leżące w śniegu mięso.
— Cholera jasna. Pewnie zatrute.
— Pewnie tak — powiedziała Joanna i poczuła, jak przeszły ją ciarki.
— Zabierz psy. Trzeba spalić to ścierwo.
Joanna wzięła psy i wprowadziła do domu. Zawsze wtedy, kiedy nie ulegały pokusie, wolno im było spędzić kilka godzin w mieszkaniu, dostawały głaski i coś, za czym przepadały najbardziej — każdy z nich po dużej kości.
— Ktoś przechodził? — wypytywał Andrzej Janisię i pana Baranowskiego.
— No, przechodzili. Psy kilka razy szczekały. Ale nie jakoś szczególnie. Nie tak, jakby ktoś się przed domem zatrzymał — mówiła zdenerwowana Janisia.
— Nie musiał się zatrzymywać — powiedział Andrzej. — Po prostu wrzucił ten ochłap i poszedł.
Joanna znowu zadrżała. Andrzej ją objął.
— Spokojnie kochanie. Teraz zrób mi tego grzańca, no i chodź ze mną do łóżka. Tak jak obiecałaś — na trzy dni.
— Boję się — powiedziała.
Próbował ją rozśmieszyć:
— Tych trzech dni?
Przytuliła się do niego.
— Boże drogi, co ja bym bez ciebie zrobiła?
— Zostałabyś dziewicą. I starą panną.
Tym razem się uśmiechnęła.
Rozdział 6
Był marzec, czwarty miesiąc stanu wojennego i z wielką wprawdzie przesadą, ale można było powiedzieć, że życie pomaleńku wracało do normy. Z zastrzeżeniem, że była to jednak norma zupełnie odmienna od poprzedniej. Ale Joanna znowu się śmiała. Coraz częściej. Z czegoś lub do kogoś. Mimo, a może wbrew temu, co się działo w kraju. Przypominała sobie opowieść o kobiecie, która zapędzona przez Niemców na miejsce straceń, aby jako widz zapamiętała, kto tu rządzi, w drodze powrotnej opowiadała swemu mężowi, że czeka ją maglowanie bielizny i wekowanie przetworów. Mąż ofuknął żonę. Zgorszony, że kobieta okazuje tak mało wrażliwości.
— Ależ im o to właśnie chodzi — wyjaśniła żona — aby i w naszym życiu zapanowały ich prawa. Aby nasze życie przestało mieć nie tylko dla nich, ale także dla nas jakiekolwiek znaczenie.
Tak więc Joanna i Janisia przeciwstawiały się stanowi wojennemu w ten właśnie sposób — nadając sens codziennemu życiu „Malwiny” przez gotowanie zup, czyszczenie srebrnych kokilek, podlewanie rozsad sałaty, pomidorów i ogórków i myślenie o gromadzeniu zapasów na Wielkanocne Święta.
Ze wszystkich komplementów, jakimi Andrzej obdarzył Joannę, najbardziej ceniła sobie stwierdzenie, że w obłąkanym świecie potrafiła stworzyć i ocalić dla niego i Piotrusia miejsce, w którym włada nie współczesny Neron, ale kobieca czułość, zapobiegliwość i troska o codzienne losy rodzinnego domu. Cieszyła się więc, kiedy mogła wychodzić mu — jak dawniej — naprzeciw, gdy wracał do „Malwiny” umęczony nawałem pracy i kłopotów oraz zgnębiony tym wszystkim, co w ciągu dnia widział i o czym słyszał. Wtulała się w jego ramiona i próbowała odwrócić bieg jego myśli, zapewnić mu odpoczynek i odprężenie.
Meda oszczeniła się pod koniec stycznia. Ponieważ na dworze wciąż trzymał ostry mróz, Joanna litowała się nad psią matką i chciała zabrać ją jeśli nie do hallu, to choćby garażu. Andrzej się nie zgodził.
— Ma dobrze wymoszczoną budę, jest silna i zdrowa. To jest pies obronny, nie pokojowy i nie musi być rozpieszczana. Ani ona, ani jej szczeniaki.
Joanna zarzuciła mu bezduszność. Andrzej zarzucił jej czułostkowość.
Wiedziała i rozumiała, że Mega i Mars mają za zadanie strzec domu i domowników i że każda okazana im pobłażliwość i miękkość obróci się przeciwko czworonożnym strażnikom i dwunożnym domownikom. Mimo to rzadko potrafiła oprzeć się ich przymilaniom, a one błyskawicznie się zorientowały, jak często i jak wiele przywilejów można uzyskać od ich nowej pani. Od kiedy Rafcio zamieszkał w „Malwinie”, a psy dowiedziały się, że on także jest „swój” i nie należy go „ruszać”, traktowały go z rezerwą, ale bez agresji. Wkrótce jednak zaczęły okazywać mu jawną, a nawet nadmierną sympatię. W każdym razie na spacery najbardziej lubiły chodzić z Rafciem.
— Cholera go wie — głowił się Andrzej — co on z nimi na tych spacerach wyprawia. Mam nadzieję, że co najwyżej pozwala im rozszarpywać bezpańskie koty i wiewiórki, a nie wykorzystuje ich do obrabiania mieszkańców Józefowa.
Rafcio wrócił do „Malwiny” po jednym zaledwie dniu spędzonym we własnych — jak powiadał — pieleszach. I za swoimi „pieleszami” najwyraźniej nie tęsknił. „Pielesze” też nie wydawały się spragnione jego obecności. Oprócz stałego zaopatrywania „Malwiny” w mięso i jego przetwory, Rafcio okazał się niezastąpionym zdobywcą produktu najbardziej w owym czasie pożądanego i najbardziej reglamentowanego — benzyny. Jeździł po nią aż do Rembertowa, do jednostki wojskowej, gdzie jakoby miał kumpla ze swoich „młodzieżowych czasów”, a drugiego „od picia”. Zawoził do Rembertowa wódkę, a przywoził dwa dziesięciolitrowe plastykowe kanistry z benzyną. Któregoś dnia zawiadomił Joannę, że trafia się nadzwyczajna okazja.
— Ale sam nie dam rady, pani becenasowo — mówił. — Można by z pięćdziesiąt litrów przywieźć, ale nijak nie dam rady.
Andrzej miał wrócić tego dnia nie tylko jak zwykle, czyli późno, ale nawet jeszcze później niż zwykle. Joanna podjęła więc samodzielną decyzję:
— Małym fiatem da radę przywieźć?
Rafcio po namyśle i opróżnieniu bagażnika nawet z koła zapasowego uznał, że „jakoś może da radę”. Upakował kanistry w samochodzie.
— Pani becenasowo — upomniał przed wyjazdem — w razie zatrzymanki musi pani nieźle nakołować, żeby nie bebeszyli samochodu. Jak nakryją tyle paliwa, to nijak się nie wybronimy.
Janisia marudziła. Rafcio przekonywał:
— Pan becenas tak się codziennie umorduje tymi pociągowymi jazdami. Będzie mógł, chłopina, choć czasem samochodu sobie użyć. W domu się dłużej nabędzie. Panią becenasową nacieszy.
Rafcio i pan Baranowski rozłożyli mapę sztabową. Wyznaczyli ich zdaniem najbardziej bezpieczną trasę. Mimo to Joanna i Rafcio natknęli się na jeden posterunek w drodze do Rembertowa i aż dwa w drodze powrotnej. Pierwszego żołnierza skołował Rafcio.
— Lekko poszło — komentował później.
W drodze powrotnej tak lekko nie było. Na pierwszej, jak mówił Rafcio, „zatrzymance” żołnierz zapytał Joannę, co wiezie w bagażniku. Westchnęła w przekonaniu, że stało się najgorsze.
— Benzynę — powiedziała.
Żołnierz zdurniał.
— Na kartki?
— Na kartki — powiedziała dość słabym głosem.
— I coś jeszcze?
— Poza benzyną nic.
I to była prawda.
— Pani jedzie — powiedział żołnierz.
Odwrócił się do kolegi.
— Benzynę wiezie. Niby — kartkową.
Kolega też zbagatelizował przemyt.
— Puść.
— No, Rafciu — powiedziała potem Joanna — do trzech razy sztuka.
Trzeci raz zatrzymał ich posterunek w Falenicy. Żołnierze kazali obojgu wysiąść z samochodu, ale zainteresowali się nie trefnym bagażem, a Rafciem.
— A co taka ładna pani robi z tym człowiekiem?
Rafcio na szczęście się nie odezwał. Joanna zdobyła się na najbardziej niewinny i słodki uśmiech.
— Ten pan to moja „złota rączka”. Pomaga mi przy remoncie domu.
Zarechotali obleśnie.
— No, jak pani lubi takie rączki… Złote w dodatku…
Joanna zarumieniła się, przygryzła wargi. Musiała znieść upokorzenie, bo w samochodzie miała trefną benzynę, a w domu poszukiwanego przez cały aparat policyjny zbiega. Stała więc ze spuszczonymi oczyma, maskując wściekłość i udając jedynie zawstydzenie.
— Wsiadaj, złota rączko — powiedział podoficer do Rafcia. — I zrób pani dobrze, skoro takie rączki lubi.
Odjechali.
— Że też mu w mordę… — zapluwał się Rafcio.
— Już dobrze — powiedziała Joanna. — I tak mieliśmy szczęście. W każdym razie nie opowiadaj mojemu mężowi cośmy nawyprawiali.
Rafcio upchnął kanistry po rozmaitych zakamarkach garażu, „co by pana becenasa skołować”, a Joanna postanowiła smażyć naleśniki, bo była to czynność, która uspokajała ją tak, jak Janisię haftowanie.
Kiedy w tydzień później jechali z Andrzejem do teatru, Joanna zaproponowała swojego malucha.
— Mamy sporo benzyny — powiedziała. — Rafcio znowu parę kanistrów przydźwigał.
— Wyleci kiedyś w powietrze podczas tych eskapad — orzekł Andrzej. — Albo wysadzi nam dom. Jak wchodzi się do garażu, to śmierdzi bardziej niż na stacji benzynowej, choć od dawna nie zamykam drzwi i niby jest tam jakiś przewiew.
Był bardzo pogodny i wyjątkowo ciepły marcowy dzień. Rafcio poszedł na umówione wcześniej bicie świni, skąd miał przynieść kiełbasę. Wrócił koło południa, rzucił wędliny i kawał schabu na kuchenny stół i nie odzywając się do nikogo i nikogo nie pytając o zezwolenie, gwizdnął na psy. Miał w ręku kagańce i smycze. Trzasnęła furtka.
— Co on? — zdumiała się Janisia — Wiesz, Asiu, gdzie polazł? I po co?
Joanna nie wiedziała.
Rafcio wrócił po mniej więcej pół godzinie. Zdenerwowany.
— Mam chuja — powiedział i nawet nie przeprosił za „nieprzystojeństwo”.
— Kogo? — spytała Janisia.
Rafcio usiadł przy stole. Ułamał kawałek kiełbasy. Żuł w zamyśleniu.
— Już od pewnego czasu go wypatrzyłem. I psy też go wyczuły. Za każdym razem, gdy był choćby daleko i niby ukryty, rwały się do niego i szczerzyły. Może to on im mięso zatrute podrzucił?
— O kim ty mówisz? — zirytowała się Janisia.
— A bo ja wiem — odparł Rafcio — kto on? I czego tu szuka? Czy on tak w ogóle obserwuje nasz dom? Czy może pana starszego wyczuł? Ale coś jest na rzeczy. I mnie się to nie podoba. Mnie to bardzo śmierdzi.
— Porozmawiaj o tym z Andrzejem — powiedziała Joanna i poczuła dreszcz na plecach. — Ale na pewno się nie mylisz?
Bez względu na to, co by odpowiedział, wiedziała, że Rafcio się nie myli. Ale on nic nie powiedział.
Andrzej wysłuchał relacji Rafcia i potraktował ją bardzo poważnie.
— Nie chodzi o Rafcia i jego ciemne interesy. Nie chodzi o mnie, bo wiedzą o mnie tyle, ile chcą i potrzebują. Najbardziej prawdopodobne, że idzie im o pana Juliana. Ale czemu się czają, a nie wejdą — jak mówisz Rafciu — z całą paradą, nie mam pojęcia. Nawet gdyby nic i nikogo nie znaleźli, przeszukanie jest przecież dozwolone.
Pan Baranowski się zasępił.
— Ale jakby się domyślili? Nic mnie z państwem nie łączyło. A nosa na świat Boży od przybycia do was nie wystawiałem. Tyle, co na swoim ogrodowym spacerniaku. Ale płot wysoki i psy zawsze szczekaniem uprzedzały, jak ktoś obcy był w pobliżu.
Poszli spać w nie najlepszych nastrojach. Joanna przytuliła się do męża.
— Andrzej, boję się.
Pocałował ją. Zburzył jej i tak potargane włosy.
— A mogłabyś odłożyć to banie się na ciut potem?
Przytuliła się mocniej.
— No, to zależy od tego, czego nie miałabym się bać teraz.
Kiedy następnego dnia Andrzej wyjeżdżał do pracy, poprosił, aby nie szła tego dnia na spacer z psami. Nawet z Rafciem. Później pytała go, czy miał jedynie przeczucie, czy już się domyślał, co może się zdarzyć. Odpowiadał, że zaufał instynktowi Rafcia. W tym przypadku — na nieszczęście — nieomylnemu.
Rafcio wychodził tego ranka tylko raz, wysłany przez Janisię na targ. Jak zawsze przyniósł wszystkie zamówione produkty i dodatkowo kaszę dla psów. Spojrzał spod oka na Joannę.
— Nie wiem, czy powiedzieć to pani becenasowej, czy czekać na powrót pana becenasa…
— Jak tak zacząłeś, to lepiej powiedz — westchnęła Joanna.
— No to znowu widziałem tego… Nie całkiem w pobliżu naszego domu, ale i nie za daleko od niego. To zamiejscowy. Przepytałem ludzi. Nikt go nie zna. Ale wszyscy myślą, że kapuje. I to w tej właśnie stronie.
Najwyraźniej nie powiedział jeszcze wszystkiego. Chrząknął kilka razy.
— No więc tego… Cuś mi się widzi, że on nie jest jeden. I to mi się coraz mniej i mniej podoba. Może wziąłbym psy?
— Nie — powiedziała zdecydowanie Joanna. — Zatelefonuję do Andrzeja. Poproszę, żeby wracał jak najszybciej do domu. Musicie we trzech coś postanowić. Bo mnie się to też coraz mniej podoba.
Zatelefonowała do Zespołu. Automat swoim drewnianym głosem poinformował ją: „Rozmowa kontrolowana, rozmowa kontrolowana”. Odczekała na normalny sygnał. Sekretarka poinformowała ją, że pan mecenas jest w notariacie i do Zespołu już tego dnia nie wraca.
— A nie wie pani, gdzie mogłabym go złapać?
— No, złapać to raczej nie, bo o czternastej ma sprawę w sądzie. A potem w notatkach ma zapisane „Legia”. Ale nie wiem…
— Ale ja wiem — powiedziała szybko Joanna. — Zapomniałam, że mąż umówił się dziś na partię tenisa na tym właśnie korcie.
Zatelefonowała do Marka. Powiedział krótko, że przekaże jej prośbę Andrzejowi. Dzięki temu jej mąż pojawił się w „Malwinie” przed piątą. W towarzystwie Marka, który podwiózł go swoim volksvagenem. Obaj weszli do domu, obaj w równym stopniu zaniepokojeni. Joanna się stropiła.
— Może spanikowałam — powiedziała i odesłała ich do Rafcia.
Wyszli po trzech kwadransach. Rafcio bez słowa ubrał się, wziął kagańce i smycze, zagwizdał na psy.
— Daj obiad, Asiu — powiedział Andrzej.
Podała zupę i mielone kotlety z ziemniaczanym puree. Marek jak zawsze ją skomplementował.
— Aśka, nawet najzwyklejsze kartofle potrafisz tak dosmaczyć, że mogłyby się znaleźć na książęcym stole.
A potem usłyszeli bolesny, przechodzący w wycie skowyt Medy. Wszyscy troje zerwali się na nogi i wybiegli do ogródka. Meda stała za furtką, była nadal w kagańcu, ciągnęła za sobą smycz. Jej morda była pokrwawiona, futro zmierzwione i też pokryte bryzgami świeżej krwi. Andrzej otworzył furtkę i suka szmyrgnęła do budy. Zupełnie jakby chciała się upewnić, że przynajmniej jej dzieciom nic złego się nie stało. Przez moment stali bez ruchu i bez słowa. Jakby nie trzeba było nic mówić, bo już wszystko było dla wszystkich wiadome. Andrzej podszedł do psiej zagrody. Zawołał Medę. Posłusznie wyczołgała się z budy. Zdjął jej kaganiec.
— Chodź — powiedział i wprowadził sukę do hallu.
Meda lekko kulała. Położyła się na podłodze.
— Obejrzyjcie ją, czy jest cała. Jeśli tak, to będzie musiała doprowadzić nas do Rafcia i Marsa. Panie Julianie, musi się pan błyskawicznie spakować. Marek, wywieź pana…
Ale nie wiedział, gdzie ma go wywieźć.
— Daj spokój — powiedział Marek. — Poradzę sobie.
Joanna klęczała obok suki. Janisia podała jej zmoczoną szmatę. Ostrożnie przemywały łeb i pozlepianą sierść.
— Nie ma widocznej rany — powiedziała Janisia. — To nie jest jej krew.
— Chryste Panie! — jęknął Andrzej.
Marek ukucnął obok kobiet. Obmacywał ciało Medy. Skamlała.
— Została uderzona. Czymś twardym. Może grubym kijem. Jest poobijana, ale kości są chyba całe. Może któreś z żeber jest pęknięte. Ale mogą być obrażenia wewnętrzne.
Andrzej stanął nad suką.
— Meda?
Uniosła łeb. W oczach umęczenie.
— Wstań.
Z trudem uniosła się. Stała chwiejnie.
Pan Baranowski ze swoją walizeczką zszedł na dół.
— To znikamy — powiedział Marek. — Adios.
Wyszli w ciemność.
— Joasiu, jedź z Janisią i małym do rodziców. Czekaj na wiadomość. A jeśli nie będzie wiadomości ode mnie, to zatelefonuje do ciebie Mirek Żułkiewicz.
Joanna uczepiła się ręki męża.
— Na litość Boską, co ty chcesz zrobić? Żachnął się.
— Ja? Obawiam się, że nic nie mogę zrobić. Pojadę z Medą na komisariat. Może suka zdoła doprowadzić do tego feralnego miejsca.
Joanna — mimo całej tragedii — nagle pomyślała o szczeniakach.
— A małe? — spytała.
— Jakie małe? — zdumiał się Andrzej.
— Szczeniaki Medy. Przecież ich nie zostawisz.
Andrzej mimo woli uśmiechnął się.
— Moja babcia wyniosła z płonącego domu kuchenną fajerkę i pogrzebacz. Moja żona — wyniosłaby szczeniaka. Może to tylko kobiety wiedzą, co naprawdę jest w życiu najważniejsze?
Rozdział 7
Joanna zdołała doprowadzić samochód do domu na Akacjowej, ale nie potrafiłaby odtworzyć żadnego elementu czy szczegółu przebytej drogi. Drzwi otworzyła pani Emilia i widząc twarz córki, od razu domyśliła się, że stało się coś bardzo złego. I jak zawsze wtedy, kiedy działo się coś bardzo złego, zawołała: „Michał!”, oddając w ręce męża problem i licząc na jego rozwiązanie. Pan Ostrowski wyszedł do przedpokoju. Jednym rzutem oka ocenił sytuację:
— Co z Andrzejem? — spytał.
Joanna od razu zaczęła płakać i Janisia musiała wyjaśnić, co się stało w „Malwinie”, a właściwie poza nią. Pan Michał zareagował tak jak zawsze. Ubrał się, wydał kilka dyspozycji żonie i zszedł na dół po samochód.
— Tatusiu! — zawołała Joanna — Przecież godzina milicyjna…
Tylko machnął ręką.
— Dam sobie radę.
Joanna poczuła nieznaczną, ale jednak ulgę. Wiedziała, że jej tata da sobie radę. A kiedy znajdzie się w Józefowie, niebezpieczeństwo grożące Andrzejowi i im wszystkim wprawdzie nie zniknie całkiem i raz na zawsze, ale będzie pod jego kontrolą.
Powiedziała bez sensu:
— Tatusiu, w budzie jest sześć szczeniaków Medy.
Stał już w drzwiach, ale odwrócił się.
— Co takiego?
— Są jeszcze takie małe…
Wzruszył ramionami. Wyszedł. Joanna otarła mokrą twarz. Była przekonana, że bez względu na to, co jej tata zastanie w „Malwinie”, będzie jednak pamiętał o prośbie swojego Asika. Choć była to prośba całkowicie absurdalna, zważywszy na to, co się stało. Albo miało lub mogło się stać.
Pani Emilia widząc, w jakim stanie są jej córka i Janisia, nie zadawała im żadnych pytań. Piotruś pytlował coś w niezrozumiałym dla niej języku.
— Co ty mówisz? — zdziwiła się.
— Dostaliśmy w paczce szwedzki proszek do prania — wyjaśniła Janisia. — Postawiłam pudełko w łazience. Mały siedział na nocniku i przeczytał napisy. Po szwedzku oczywiście. No i teraz recytuje chyba przepis na pranie.
— On jest naprawdę niezwykły — powiedziała pani Mila i popatrzyła na swojego wnuczka troszkę tak, jakby patrzyła na ufoludka.
Potem, chcąc odwrócić uwagę córki od gnębiących ją myśli i strachów, poradziła, aby Joanna zaczęła uczyć synka angielskiego.
— Dobrze, mamo — powiedziała bezmyślnie Joanna i podeszła do telefonu. — Zadzwonię do „Malwiny”. Może tata już dojechał?
I Janisia, i pani Emilia wzruszyły ramionami.
— Jak mógł dojechać? — zdumiała się Janisia. — Pewnie dopiero dojeżdża do rogatek na Pradze. Przecież nie poleciał rakietą.
— Dada poleciał rakietą? — zainteresował się Piotruś.
— Nie — ucięła rozdrażniona Joanna. — Pojechał zwyczajnym maluchem.
— Z silnikiem rakietowym? — dociekał jej syn.
Pani Emilia wzięła wnuka za rękę i wyprowadziła go do drugiego pokoju.
— Asiu — powiedziała Janisia — boję się tak samo jak ty. Ale telefony do „Malwiny”, czy nawet do Marka są pozbawione potrzeby i sensu. Twój ojciec z pewnością najtrafniej oceni, kiedy i jak nas można powiadomić, co się dzieje.
— Wiem — odrzekła Joanna. — Ale żałuję, że nie zostałam z Andrzejem.
— Bzdura — powiedziała krótko Janisia.
Żadna z trzech kobiet nie położyła się tej nocy do łóżka. Dobrze po północy usłyszały dzwonek telefonu. Odebrała Joanna.
— Rozmowa kontrolowana, rozmowa kontrolowana — uprzedził automat.
Joanna zasłoniła ręką słuchawkę i wypowiedziała najbardziej soczyste przekleństwo z repertuaru Rafcia. Odrobinę jej ulżyło. Ale tylko na moment, ponieważ nie usłyszała ani głosu męża, ani ojca. Telefonował Ryszard.
— Z Jędrkiem wszystko mniej więcej w porządku. Twój tata jest już w „Malwinie”. Ja też.
— Co to znaczy „mniej więcej”? — przeraziła się Joanna — Gdzie jest Andrzej?
Usłyszała westchnienie.
— Możecie położyć się spać. I spokojnie przespać do rana. Wystarczy?
Oczywiście, że nie wystarczyło, ale wiedziała, że innych informacji Ryszard jej przez telefon nie udzieli. Zastanawiała się, dlaczego jej szwagier jest w „Malwinie”. I kto go zawiadomił, co się tam wydarzyło. Marek? Jeśli tak, to znaczyło, że Markowi udało się przewieźć tą niebezpieczną, żywą kontrabandę, jaką był pan Józef Baranowski do Warszawy. Powtórzyła Janisi i matce słowa Ryśka. Ale wbrew jego radzie, nie położyły się spać. Pewnie Andrzej, Rysiek i pan Ostrowski myśleli jednak, że się położyły, bo telefon milczał.
O dziewiątej zatelefonował pan Ostrowski. Tym razem pierwsza przy telefonie znalazła się pani Mila. Joanna przyłożyła ucho do zewnętrznej strony słuchawki. Janisia stała obok wpatrzona w ich twarze.
— Andrzej już jest — powiedział pan Michał. — To znaczy — był w domu. Cały i zdrowy. Kazał mi uspokoić panią Janisię i Asika. Ale i dodać, żeby poczekały u nas na jego przyjazd.
Joanna wyrwała matce słuchawkę.
— A gdzie jest teraz?
— Uspokój się córeczko. Musiał pojechać do pracy. Ma jakąś niezmiernie ważną sprawę w sądzie. Jak się tylko wyrobi, to sam zatelefonuje.
Joanna nie całkiem uwierzyła. Nawet najpilniejsza sprawa w sądzie nie powstrzymałaby Andrzeja od powiedzenia jej jednego choćby słowa. Wiedziała, że nie zazna spokoju, dopóki nie usłyszy jego głosu. Nie mógł zatelefonować? Czy może nie chciał zatelefonować? Ze względu na rodzaj informacji, jakich albo nie mógł, albo nie chciał jej przekazać. Ale nie chciał przekazać przez telefon, czy w ogóle?
Janisia też tego nie rozumiała. Pani Emilia z kolei wpadła w popłoch, że mąż został w „Malwinie” sam. Tym razem ona odebrała córce słuchawkę.
— A ty? — spytała. — Jesteś tam sam?
— Jest ze mną pan Ryszard. Powiedz Asikowi, że kundle czują się dobrze.
Joanna była mu nieskończenie wdzięczna, że w takiej sytuacji pamiętał o tej — jakże drobnej — trosce swego Asika. Przez moment zastanawiała się, czy Andrzej też tak bardzo kochałby córkę, gdyby urodziła się zamiast Piotra. Ale nie szukała odpowiedzi na to pytanie. Przynajmniej teraz.
Andrzej przyjechał na Akacjową późnym popołudniem. Był starannie ogolony, elegancki i nawet starał się uśmiechać, ale Joanna poznała, że jest nie tylko, jak mówił ojciec, nieprawdopodobnie zmęczony, ale i nieprawdopodobnie wstrząśnięty. Żadna z kobiet nie zapytała, co się stało z Rafciem, Marsem, a wreszcie — co się działo podczas tej nocy z nim samym. Podały mu obiad. Zjadł tylko trochę zupy i poprosił o kawę.
— Nie — sprzeciwiła się Joanna. — Która to byłaby kawa od wczoraj?
Machnął ręką.
— Nie wiem. Chcę po prostu utrzymać się na nogach. I nie zwariować.
Janisia pospieszyła Joannie ze wsparciem.
— Żadnej kawy. Połóż się teraz i jeśli nawet nie będziesz mógł zasnąć, to trochę odpocznij.
Piotruś wdrapał mu się na kolana.
— Dada pojechał samochodem z napędem rakietowym do „Malwiny”.
— Ach tak? — powiedział Andrzej. — Coś mi tam rzeczywiście mówił.
— Piotrusiu — zainterweniowała Joanna — potem porozmawiasz z tatą o rakietach. Teraz położymy go spać.
— Nie jest przecież noc — zdziwił się Piotruś.
Joanna automatycznie poprawiła:
— Jest jeszcze dzień. Lub: jeszcze nie zapadła noc.
— No, nie zapadła — powtórzył syn i spytał od razu: — A dzień też zapada?
Andrzej wstał i uniósł chłopca na wyciągniętych ramionach.
— Dzień nie zapada, ale Piotr spada.
I szybko opuścił synka na podłogę. Piotrek roześmiał się.
— Jeszcze raz zrób takie „zapada”.
Andrzej ponownie uniósł i opuścił swego synka.
— No dobrze — zadecydowała Janisia. — Gry i zabawy zostawcie na potem. Teraz niech Jędrusiowe „pieścidełko” zabierze go do swojego dawnego pokoju i ulula. Tylko bez żadnych popłakiwań i bez żadnych pytań.
Joanna wzięła z łazienki szlafrok ojca, aby posłusznie i chętnie wykonać polecenie teściowej. Marzyła, aby zostać z Andrzejem sam na sam. Przylgnęła do niego.
— Boże, jak dobrze — szepnął.
Joanna wtuliła twarz w jego szyję.
— Boże, jak dobrze — powtórzyła.
Zakładali, że będzie to może nie krótka, ale jednak tylko drzemka. Tymczasem obudzili się, kiedy było już całkiem widno.
— Chyba zapadł już dzień — powiedział Andrzej. — Ale jaki? Przespaliśmy wieczór i noc, czy spaliśmy jeszcze dłużej?
Sięgnął po zegarek.
— Siódma — powiedział. — Chyba siódma rano.
— Tak — potwierdziła sennie Joanna. — Zapadł dzień, nie wieczór.
— Asiulka…
— Tak?
— Jeśli nie będę domagał się kawy, to mi ją zastąpisz?
— Nie słyszałam — powiedziała — aby tego rodzaju zamiana stawiała mężczyznę na nogi. Bywa chyba wprost przeciwnie.
— Ale od zwariowania takie zastępstwo chroni lepiej niż kawa.
— Też tak myślę — powiedziała.
Dyżur w Zespole miał dopiero po południu, ale już o dziesiątej pierwszą rozprawę, a w południe następną.
— Nie wrócę na obiad — powiedział. — I dziś jeszcze nie zabiorę was do „Malwiny”. Tata jest na to przygotowany.
— Ale jest tam bezpieczny? — upewniała się pani Mila.
— Tak. Jest bezpieczny. Nocuje z nim Ryszard, a Żułkiewicz obiecał mieć baczenie.
Janisia przyglądała się synowi z pełną troski uwagą. Dostrzegł jej spojrzenie i pokręcił głową. Joanna zrozumiała — jeszcze nie czas na pytania i odpowiedzi. Zresztą odpowiedź już znała. Podobnie jak Janisia. Rafcio nie żył. Nie żył także Mars. A Andrzej nie chciał lub po prostu nie był w stanie opowiedzieć o okolicznościach tej tragedii.
Dopiero po powrocie do „Malwiny”, w obecności pana Ostrowskiego i Ryszarda zdecydował się powiedzieć, co się stało. Joanna nigdy jednak nie dowiedziała się, czy powiedział wszystko, czy oszczędził jej najbardziej drastycznych szczegółów. Ale ona sama nie chciała wiedzieć już nic więcej.
Po wyprawieniu z domu Marka z panem Baranowskim oraz Janisi, Joanny i Piotra, Andrzej pojechał do komisariatu. Mirka Żułkiewicza nie było. Poprosił, aby go wezwano. Dopiero przy nim powiedział, co się stało. We trzech — Andrzej i dwóch milicjantów — wsiedli do radiowozu i podjechali do „Malwiny”.
— Meda ledwo dychała — mówił Andrzej — ale posłusznie poprowadziła. To się stało mniej więcej w połowie drogi nad Świder. Trzysta metrów od domu.
Najpierw znaleźli ciało Rafcia. Musiał się zorientować, że zostanie, czy że został napadnięty, bo zdążył Marsowi zdjąć kaganiec.
— Mars zapewne wykonał skok — ciągnął Andrzej — rzucając się napastnikowi do gardła. Wtedy padł strzał. Trudno powiedzieć, czy strzelał zaatakowany, czy ktoś inny. Wydaje się, że atakowany, bo kula trafiła psa w pierś. Z kilkumetrowej odległości. Co oznacza, że Mars nie zdążył go dopaść. Czy Meda współdziałała z Marsem? Nie wiadomo. Ale nie miała szans; ona była w kagańcu. Mogła, co najwyżej, przewrócić zaatakowanego. I pewnie to usiłowała zrobić lub zrobiła. A wtedy on lub inny z napastników uderzył ją czymś twardym. Kawałkiem żelaza albo bardzo twardą pałką. Nie mam pojęcia, dlaczego i jej nie zastrzelono. Mirek twierdzi, że ci, którzy zabili Rafcia, byli już „po robocie”, więc mogli dać sobie spokój z suką. Zresztą pewnie sądzili, że po tym uderzeniu padnie, a w każdym razie nie będzie mogła już nic im zrobić.
Joanna płakała.
— Jak go zabili? — spytała.
— Asiu…
— I tak będę wiedziała. Wszyscy pewnie już wiedzą. Ale ja chcę znać prawdę od ciebie. A nie wyobrażenia innych.
— Pchnęli go nożem. Zadali mu kilka ciosów.
— Ale któryś był śmiertelny? Nie zostawili go… rannego?
Mężczyźni spojrzeli po sobie.