Limbus Polonorum
Zew poetów polskich
antypody miłości i kangur słów
korek, muskat, kielich namiętność ust
burze filozofii greckiej much
chwilowe zdystansowanie się od Krakowa
antypolskie nienawiści i kot Pantei,
a potem puls mitręgi powstańczy
kamień filozoficzny i złoto w grobowcach wawelskich
zaglądanie do Odysei,
a potem żeglowanie z jemiołą w pośmiertnej pościeli
zew gęsi przylatujących przelatujących rozkrzyczanych
korale Wyspiańskiego ampułki Wojtyły
porzucony młot miłości w jaskini śmierci
koło zatoczone historii,
to tylko grobowiec, nie koniec
zew się rozlega w niszach katakumb ducha
eksploduje Czyściec wier-rzy,
czyli Otwarta Otchłań Boża
Jej spojrzenie
To jakieś Morze Czerwone otwarte
owocny Długi Marsz Dziesięciu Tysięcy
podróż kompletna dookoła świata zagubionych żeglarzy
fantastów wejrzenie do wnętrza Ziemi
jej spojrzenie z księżyca planety Syriusza
jak hasło wezwało mnie nagle,
wyrwało z Ziemi Opisanej,
popchnęło w krainy sercom nieznane,
naznaczyło tęsknotą światów tak odległych
jak ja teraz od niej
z krainy szczęśliwości Argonautów powrócę
do rzeczywistości bólu i rozpaczy niejasnej?
jej spojrzenie — to poprawione równanie
ogólnej teorii względności
sięgającej krańca ludzkiej wiedzy — Dogonów
podróż wprost z jasnych jej oczu
na drugą stronę mego ciemnego bytu
odnalezienie Atlantydy,
odkrycie dobra na szczytach
starożytnych piramid myśli
Księga Wyjścia
Są takie góry
w moim pokoju,
skąd Bóg woła,
moje życie to
Księga Wyjścia
Niepotrzebne starcie
Zgoła niepotrzebne starcia
lichych nietoperzy z przykucniętymi lwami
na jednej z sawann Syberii
po zmierzchu
we śnie?
o nie!
legendy i mity Zachodu tam nie dotarły nigdy,
lodołamaczami starają się zatrzeć
ślady po prawdziwych zwierzętach
w kraju rad czy nie rad,
więc pojutrze już zginie tundra?
i ci, którzy chcieli ją posiąść?
tak, uciekaj stamtąd za koło za umarłych szlak,
ale wszędzie wojny światów:
wołów piżmowych z prekursorami
zbijania pieniędzy na piżmie,
bobrów z przemysłowcami futrzarskimi nowych porządków,
długie noce zatapiania przez zorze
białych niedźwiedzi, bo białe jak morze,
siłowania się renów z Nieńcami,
pertraktowania Niemców z gazownikami,
pogoni Czuwaszy na dzikich konikach
za Krasną Armią na saniach,
starcia petroglifów neolitu z odpadami barbarzyńców 5G
leci przekaz o zagładach przez świat
jak pierwszy sputnik,
jak błędna informacja,
jak militarna deformacja,
jak rewolucji reformacja
na odzew niemowląt i czaszek — baczność!
wojna światów:
zastałego lodu i nadchodzącego ognia
niepotrzebne starcie?
a jednak nieuniknione!
Cloaca Maxima Ubu
Są takie lotne scenariusze końskiej propagandy
czy chcesz w jednym z nich zaistnieć?
pod jaką postacią?
wiem, chcesz być Świętoszkiem Moliera
i Gavroche’em Wiktora,
ale czy Królem Ubu Polakiem Alfreda
chcieć to móc, proszę bardzo
scenariusz się pisze, szukaj przebrania
ćwicz tembr i mimikę
najlepiej na tafli lodowej
użyj sopli zamiast zębów
wkliknięcia i odprzeciągnięcia, niedotknięcia i poplecenia głosowe
to teraz dominuje w technice scenicznej
końska propaganda wymaga mocnych scen
wulgarnych słów i szybkich pustych mów
podwieszę twoją postać wysoko
na pasach i powoli będę cię spuszczać
do studni życzeń,
a ty hej tuj, hej tuj, hej pluj na świętości,
byś zniknął w diamentach cały
czeskich brukselskich jakichś
(Cloaca Maxima)
scenariusz piszę, pisze się, pisz się
poemat chwalę poe mat
gawiedzi pozwalasz na wiele
populistom na pohybel
z lóż
(biorę się za słowo jak za chleb
rzeczywiście tak jak księżyc konnicę ludzie
znają mnie tylko z jednej jesiennej wśród spadających liści
galopującej bez głowy
strony)
rozkład jazdy Apollinaire’a w scenie ostatniej
czasy scenariuszy postrealnych Bukowskiego mijają?
Cloaca Maxima będzie zabudowana
zaśpiewają — cześć tobie, Kato zwany Cenzorem
My nie doprowadzimy do wojen
My nie doprowadzimy do wojen
nie to pokolenie
powtarzam to w kółko
my nie zaczniemy na nowo zorganizowanych działań destrukcyjnych
w Europie już rozgrzanych półcieni
jesteśmy zbyt zacofani
w myśleniu o prometeizmie heglowskim,
co w nawiązaniu do tomistycznych drążeń idei w ciałach
wywołał rewolucję społeczną burzowych gniazd
wszelakich maskonurów pogodowego balansu,
skutkiem czego była ta nawała północna długotrwała
wędrówka paproci, mamutów, sinic
hekatomba kołujących jak smoki pterodaktyli i wolnomyślicieli
w zaściankach pretendujących do roli Świątyni Milionów Lat
Hatszepsut
my to nie oni, ni Kim, ni Hitler, ni Sargon
takie ni to, ni sio człowieczeństwa,
co to raz wpada w groby zaświatów,
a potem zmartwychwstaje zaraz na życzenie gawiedzi
i tak w kółko
my nie zbudujemy kontrowersyjnych piramid nad grobami,
tylko konsekwentne niebieskie pociągi, co przez tysiąclecia
przewozić będą frazy Coltrane’a i grafiki użytkowe Miro
z Kłaja do Szanghaja po dnie oceanu
słabości niskości wesołości
i tak w kółko, beznamiętnie, bezwojennie
dla pokoleń w krainach łagodności
Gołębie milczące
Ale żeby tak nagle powiedzieć
— sprostam, na pewno sprostam?!
szepnął gołębiom wtedy milczącym za dach krach
wy nas wszystkich nacie m-m-ma za myśliwych
— dopowiedział jastrząb nocny się mocujący z nimi,
ale nawet nie znalazłbyś siebie w takiej sytuacji
nawet nie, w kartonach na granicy światów,
a już zamurowano ptaka niewinnego lotnego
chyba to Picasso
albo ktoś z tych kręgów
politeizacja po pokoju
socjalizacja pop koju
ateizacja s pokoju
graffiti na ścianie układnego warszawskiego pokoju
papierowe gołąbki na patykach w pochodzie codzienności
i w gołębnika ch głębi komuniści zaczęli
odliczanie po po ko ju po ko ju i buuuum prawie
Kukliński to przerwał — sprostał,
bo inaczej bylibyśmy jak te kubistyczne
płótna w Guernice tkane,
zawieszone na galerii galerach krzywych wież Moskwy
Amerykanie je namalowali sprayem swoim
i opatrzyli podpisami:
byłem, zrozumiałem, zwyciężyłem
wracam do Maryland z Picassem Syrenką
jestem murem za nim za murem już,
bo wart miliony Polaków dusz
żywy ch nie umarły ch
Solowy występ
Zewnętrznie solowy występ wydawał się
całkiem dobry do czasu
jak na warunki panujące na scenie
i widowni oczywiście nobliwej
bomba spadła po chwili
uderzył w klawisze niezbyt płynnie
korciło go, naoglądał się koncertów Cecila w Ornecie,
nasłuchał dodekafonii w Wiedniu,
uderzył zbyt śmiało, złamał palec
bomba uświadomienia spadła
jak we włoskim filmie Droga
jak wiadomo powszechnie, kinie nowej realności
wewnątrz gotował się i ściskał jak pięść
chciał zawsze ją podnieść nad głowy
chciał podłym zgotować egzekucję dźwiękową
zgotował,
potem żałował,
choć sporadyczne oklaski
okazały się doceniać reżyserię i kurtynę
artysta zemdlał ściśnięty buntem nazbyt
po wykonaniu koncertu dziecka nocy Walpurgii
to uderzenie w klawisze nauczyło go pokory
wobec fizyki przyrody
zewnętrznie bladość wszelka wyglądała
na matni purpurę
i vice versa
takie to bywają mistyfikacje
artysta okazał się tęczą jedynie
tęczą przed burzą, aczkolwiek
dobre i to — ktoś powiedział,
może Didi,
skandal — z jaskółki zlatując,
odkrzyknął Gogo
klap, klap, klap — taki był finał
Akompaniament
Gdyby antyczne góry mogły śpiewać,
ja byłbym depresją dla nich
jak pudło rezonansowe gitary
akompaniującej chrystologicznie
Meteory mentorów
Zawsze bądź wierny meteorom mentorów,
a nawet więcej
sam bądź meteorem
i wyleć innym na spotkanie
lotem bezpośrednim, nadciągającym
— z ewolucjami
zawsze wstępuj z uśmiechem tam, gdzie
masa i energia to jedno,
ale ciągle brak szczerych uśmiechów
wreszcie rozwiąż równanie Joba — skorupy i gnoju,
zerwij kaptur i maskę Vadera
kluczenie w piątego wymiaru Pampasach
pozwala na chwilę odbudować autorytet Lucasa,
ale potem może być niżej, gorzej, ciemniej
czas rozjaśnić twarze Absolwentów i Robinsonów
zaproś jakiś meteoryt na ten komers kosmitów,
wyleć mu na spotkanie,
a rozedrganą jak światło przebrzmiałych światów
cięciwą warg
wypowiedz lotu słowa: przepraszam, szkoło
— szkoda, że to stało się tak szybko
Po potopie
Począwszy od pierwszej kropli,
zachowywał się jak prawdziwy deszcz
pomogłem mu unieść się ponad chmurę
pierwszy raz
drewniane błyskawice klekotały w niebie
drewniany koń ze skrzydłami zmieniał tęczę
w piekielny żywot mitu,
gdy zapłonęła tęcza, zapłonęła planeta
z wizją końca antyku zaraz po potopie
poszedłem na skróty przez niebo,
otworzyłem arkę serc,
odtworzyłem rajski ogród dla zapłakanych
zwyczajnym ludzkim, gestem zatrzymałem deszcz
łez
Infoprzywódcy
Idą nowożebraccy, idą i niosą dary
z Ameryki do Europy
nowo wybudowanym mostem pomostem
z kasyn ciemiężyciele wszechstrad,
a ja dę i pę, by zamknąć
odwrócone koleje (losu)
niegdyś ułożone na dnie (tory),
teraz przerzucone wiatrem i balonami
z Ameryki do Polski
długa droga prowadzi
witajcie, kochani, i bądźcie nam radzi, oj dana,
dana mi jest wielkoduszność wobec infoprzywódcy,
więc skaczę z jego spadochronem
na siebie
(za dary dzięki)
wyjdą nowobogaccy starohuccy średniopolscy
z Polski do Europy, oj dana
Czysty intelekt
Całkiem odwieczne dosiadane na oklep
każdej komety i spadającej gwiazdy
enuncjacje zwycięstw duchowych robotów kosmicznych
we wspomnieniach uciekających poza widzialne
efemeryd cywilizacyjnych naszości zbawiennej
w epigramatach galaktyk ręką pisane Zbawiciela
całkiem odwieczne, prawie Adamowe,
moje już w Wielki Wtorek krople krwawego potu
mój ból kręty jak Jerozolimy uliczki
i ciasny jak tunel dla wąskotorowej kolejki skazanych
łzawy, o tak, ja płaczę
odwieczne dziedzictwo płacze we mnie
pod niebem wyklętej ludzkości
spoglądam przez strach przez drżenie
rzęs nad okiem zamykającej się śmierci,
co otworzyć się musi supernową ab ovo,
zmartwychwstaniem na nowo
w moich najczulszych życzeniach
dla gigantów nienarodzonych dzieci
gigantów czystej miłości
wszystkich, co nawet nie widzieli świata grzechu
wspomnij galaktyki, co są tylko myślą Boga,
wspomnij poczęcie tam w górze czystego intelektu
Dzieci zmysłowego brzasku
Zmagazynowany zapach kasztanowca
w codziennej twórczej pracy
bezzębny okaz jaskini kiedyś stalaktytowej
dzisiaj jak skarbiec państwa
niesiesz Syriusza protezy odległe,
sam kuśtykając jak Voyager
giną w puchnących słońcach —
jako wasale i dziedzice jego — dzieci wiosny
Krzyż Południa rozkwita w maju w Ojcowie i Skale
kasztanowiec w lodówce ust
wiewiórki już tworzą z marzeń-kasztanów Drogę Piwną dziwną
będzie pienił się nimi jesienią każdy sad i park,
gdy ty znikniesz w gwiazdach
jak zapach kwiatów majowych księżycowy,
zanim nadejdzie skumulowana pora świata niewidzialnego,
bezzapachowego
dla zapracowanych jaskiniowych gryzoni snu
— dzieci zbyt zmysłowego brzasku
Chmury abstrakcji
Synchroniczne skalkulowane do bólu
wyliczenia piętnastu matematyków ciszy
zasianej od Cancun do Magadanu
zrewolucjonizowały nakładanie mandatów
na ministrów hałasu
niegdyś niebotyczne sekwoje w Kordylierach umysłu
zawyrokowały na Sejmie jakimś o rozliczalności chmur
dających się podzielić
wędrówka dusz nie jest wędrówką chmur,
powiedział Drzewiec,
i wyleciały wszystkie precyzyjnie
wedle map gwiezdnych kierowane
lotnością umysłów wspierających letargi,
gdy Ziemia spała jeszcze, a sekwoje niespokojnie drżały,
nastało skalkulowane dłubanie w jako takiej ciszy
eksploratorem wzajemnym
niby chcianym, pożądanym, ale oklepanym i nudnym
w 40. wieku ewolucji naczyń poważnych
i butelek zaliczanych do głośnych uwodzicielek matematyków,
wyroiły się więc z gniazd węży szepczące gwiazdy
jak cisza zgasła tuż przed nastaniem ery zaopatrzonych lamp,
a po nich fatalnie zmumifikowane i nierzucające ani snopów,
ani cienia, ani palenia, ani spełnienia
chmury abstrakcji bogów
Na zesłaniu
Na zesłaniu anioł mój
w moim towarzystwie niech uwielbi nowy kraj
zesłaniec na dale zachodni
jak tornado nad Grenlandią,
więc siadaj ze mną dzielny wojaku weteranie
do stołu, jaki mam,
zagrajmy w warcaby zniczami pamięci,
obsłużmy wieżę audio
niech otaczający dźwięk uwielbi dusze nasze dwie
wszak ty jesteś duszą samą,
a ja ciała już nie pragnę
zagrajmy razem: słupnicy, mentorzy, eremici
zesłani ze słońcem na pątniczą Elbę
na piach, na rozgwiazdy złóżmy dąsy nasze
grajmy i słuchajmy mórz wiekuistych subtelności
pieśni małych czas
przyswajajmy kwiaty dźwięków pełnych
niech w nas dziwne zakwitną
jakże skromną bielizną raju
oswajajmy zorze i noce jak rumianki
w kolektywnym sporze o pozostałości Grenlandii
odwołają nas razem do centrali?
i co wtedy, jakie tam plany
w kwietnych symfoniach pójdziemy, tańcząc, obejmujący
i obejmowani przez nowy świat?
Elity w kokonach
Zazwyczaj niezbyt eleganckie elity
pretendują do rządów wolności,
gdzie one mogą wszystko, a inni nic
mogą ścinać królów, bogów i proroków,
wyrzucać z grobów biskupów i palić relikwie poetów,
a inni tylko chylić czoła jak cheruby w Babilonie
elity nie są złe same w sobie,
są narzędziem diabolicznym przez swą megalomanię i butę
lity krzem przemawia bardziej do ludzi pospolitych
marmolada do błędnych rycerzy
ambrozja utracjuszy do pseudointelektualnych wariatów i sług
księżyc do księcia, który księciem będzie zawsze,
nigdy królem, choćby był z marmuru i spiżu,
z węgla i stali, z roli i z soli, z kiszek mysich i totemów,
z twardych ideologii, myśli i definicji światopoglądów
elity zawsze służą księciu — to dworacy,
bezwolni, marionetki mistrza,
srebrzystobiali udający buntowników krwistych
w hegemoniach zbudowanych jak kokony
nekrofagi życia w sarkofagach społeczeństwa
w formach przetrwalnikowych, gdy trzeba
Lamentacje wielorękich dam
Znowu zaczęła się penetracja jaskiń
i kanionów w głowie przewielebnego
guru monastycznie zdewastowanego
przez schizmę uznającą wyłącznie
posty i lamentacje wielorękich dam sztuki
pozbawionych co prawda atrybutów zewnętrznych
litościwie obnażonego Nabuchodonozora wczorajszości
jak zwykle niemogących dosięgnąć
dzisiejszych złudzeń pobratymców
zupełnie bez wiary kołyszących się na gałęziach
w takt terkoczących silników
kosmicznych pojazdów na parę
i wdychających smog powstający, co rusz
w niszach nieprzeznaczonych do kontemplacji,
ale tak wykorzystywanych właśnie
przez guru podziwianego za jednorękość
zniewalającą po wielokroć odmiennością,
choć dziwactwem wbijającą do cna
w zakamarki grot podwodnych
bez tlenu nadziei i wiary,
którą miano pogłębiać w głębokościach przedwiecznych,
a nie rozjaśniać w niszach i na kosmodromach,
i to zapylonych, zasmrodzonych przez biczowników,
co z gałęzi spadli nieopatrznie
wtedy
Manipulatorzy
Neurony ta moja wielobilionowa, zagracona pakamera
stworzona dla mojej reakcji na próżnię uczuć
przeładowana dziś znów
Świadomość nieokiełznanego wirowania całego kosmosu
w ciele jest katorgą gwiezdnego pilota
połączyć głęboką wiarę w cel z mniemaniami
o sobie i świecie jak o katastrofie, która nas ominie
staram się na próżno, to niewykonalne?
Lepiej zahaczyć o słońce skalpelem proroczym,
lepiej o duszę zahaczyć skalpelem skupienia
Te bolesne kawałki ciała jakby porozrywane,
jednak stanowią całość przedśmiertną,
dzięki nim czuję fizyczną niemoc i fizyczną potęgę wraz
zagryzam wargi, zaciskam pięści, napinam muskuły
nie mogę skomleć, nie mogę mówić, nie mogę wyć
mogę myśleć, mogę walczyć, mogę działać
Mózg jest jak akcelerator materialnych uczuć
szukam duszy w nim pospiesznie,
szukam ostoi światła niezawodnej tu
kto tak naprawdę steruje mym mózgiem po omacku?
jeśli nie moje ja i nie moje neurony,
to może oni — MANIPULATORZY!
Kamień filozoficzny nowej ery
Skorzystaj z ciągłego odlotu samolotów
wszystkie jak na komendę odrywają się od ziemi,
unoszą się w górę i lecą w jednym kierunku
jakby gnane popędem w istnienie wpisanym,
zewem wędrówki, a przecież ludzką ręką kierowane zdalnie
skorzystaj z lotnych czasów,
skorzystaj z tarasu widokowego nowej ery,
skorzystaj z tych dziwów maszyn
kto konkretnie kieruje tym skoordynowanym odlotem?
a kto twoimi wizjami na wysokościach?
czyżby antyczarnoksiężnik z Florencji — Savonarola
Dominikanin rozpalony nadto nienawiścią do złota
albo ten, co zamieniał ptaki w samoloty — Leonardo
— co zamienił twoje wszystkie wizje w obrazy
albo Michał
ten, co zmienia wciąż skały w dusze czyste i rzeźbi sumienia
patrz na odlatujące samoloty lat
i zmieniaj słów ołów w złoto jak puch jak oni
ołów, mosiądz, oto zachód słońca,
a ty jesteś kontrolerem lotów,
zbywcą słońc po zmierzchu
tych, z których wyłoniły się w czyste złote dusze
rozpięte na sztalugach nieba
dusze z renesansu przestworzy
sam jesteś dziś w nich kamieniem filozoficznym
Wytrwać do wieczora
Pałałem miłością w zamierzchłych czasach
czasy się zmieniły,
a może miłość się zmieniła?
moje snobistyczne miłości, ech!
moje oszukańcze miłości, ech!
moje martwe miłości, ech!
egoizmem napełnione choć szczere
Pałałem miłością jeszcze wczoraj
jak dziewczyna Ojczyzna mi była tylko w głowie
Ojczyzna się zmieniła, a może moja ofiarność
to wiem, że rozstań żadnych już nie będzie
ech! ech! ech!
Pałam miłością nadal
od rana do obiadu
pałam i przy podwieczorku
teraz chcę oddać życie za wiarę
w to, że jeszcze żyję,
ale czy wytrwam do wieczora?
ech!
Rozchwiany walc
Zdarzyły się niewielkie odchylenia od normy
w czasie lotu nad Szwajcarią
modułu nowoczesnej stacji kosmicznej
nazwanej: „Rilke w Muzot”
potem nastąpiło ciągłe zniżanie tegoż
i nieuchronny upadek w fale Dunaju
obok miejsca gdzie Ivanovici grał Nokturn cis-moll Chopina
na pogrzebie Attyli
dzisiaj nie odróżnisz precyzyjnych Pieśni Orfeusza
od rozchwianego walca wiedeńskiego
granego po wielokroć w Linzu i Monachium
ani galicyjskich wyrzutków Cesarstwa Austro-Węgierskiego
od zwykłych zjadaczy chleba,
co to czytają Wyborczą i porzucają wszelkie wybory
odchylenia zaczynają się w piaskownicy cywilizacji,
a kończą na falach eteru i wysokich orbitach
— czuj! stary pies szczeka
— rozdziobią nas kruki i wrony
— silni, zwarci, gotowi
— tęcza, pacyfa, kotwica, logotyp Solidarności
— które z powyższych jest niewielkim odchyleniem od normy?
nie zgadnie już ani Attyla, ani Luter,
ani Mustafa, ani Jan Trzeci, ani Franz Joseph,
ani Ivanovici, ani Lehar, ani Strauss,
ani Rilke, ani Kokoschka, ani Kafka,
ani Hitler, ani Orfeusz,
ale ty jeszcze możesz!
Protuberancje w nacji
Synchronizacja wielkich odpływów myśli
ku wielkim przestrzeniom ducha
zapowiada jedno: możliwe protuberancje społeczne
w okolicach depresji nadbrzeżnych nacji
wiem, że twoje poglądy są inne niż moje,
wiem, że podajesz przykład jak depresje,
wystrzeliły kiedyś ponad pagórki
(choć z tyłu głowy masz wybujałą Sodomę,
co wpadła w depresję martwego Edenu),
że wielkie odpływy są tylko pływami
do wykorzystania i pomnażania zasobów energii,
wiedz jedno, każdy szczyt marzeń
zostanie rzucony w morze bez wiary,
a z depresji niewinnej szczyt też nie wzniesie się sam
rzeknij słowo i niech ten Księżyc
odwróci swoje oblicze od dnia,
a przybliży do brzegów nocy
zasłoń słońce za dnia,
a ja zasłonię morze w nocy
zobaczymy, kto wygra —
czy wiara, czy miłość,
czy inna protuberancja będzie dominantą
w nacji?
Spisywanie wrażeń
Głębia obrazowania w trakcie spisywania wrażeń,
a jakże, złowieszczych,
moderowana powinnościami rzeźbiarza słoni,
gdy atak konnicy ciężkozbrojnych wyłonił się nagle
z pozornej ucieczki tej armii terakotowej
głębia obrazowania w czasie graniastym
na odwiecznych planetach historii,
a jakże, przemijających jak mydlanej bańki żywot
stój jeźdźcu, stój rycerzu, stój,
to studnia realnej panoramy miliardów,
zaczerpnij szyszakiem wody
kosa śmierci czasem wygląda jak rolnicze narzędzie,
a czasem jak kieł słonia
głębia obrazowania po ataku kawalerii ołowianej
na zamek miłości, który pozoruje twierdzę
twoich nie obrończych skłonności, lecz szarż namiętności,
jakże widoczna w natchnienia porywie
Koty drapią łopiany
Powoli zapada noc
gasną reflektory na scenie polskiej,
a zapalają się jedynie ponad stołecznym miastem
ludzie padają na kolana tak jak stoją na ulicach
sekty byłych ormowców podpalają jeszcze zabudowania przedmieść
stojący z baldachimem majowi przebierańcy
wygrażają jeszcze Jezusowi, nie doczekawszy się wyreżyserowanej procesji
powoli zapada noc
koty bezpańskie karmione kulkami mleka na asfaltach rozgrzanych
nie wracają do domów sloganów i utartych haseł,
koty już wyzwolone drapią łopiany,
koty szarpią szaleje na dzikich skwerach
ranią do pierwszej cykuty wszelkie kudłate zielsko
rozlewa się wokół nowa trucizna sądów nieoklepanych
umiera w teatrze telewizji nominowany do Oskara Sokrates
wreszcie zapada przezroczysta noc
dzień jak postkomunizm gaśnie
Dzień przedostatni
Mam nadzieję wiejską,
chcę dotrzeć do sedna strachu
mam ochotę miejską,
chcę biec ku bezpiecznej przyszłości miliardów
moje łany myśli falują ciepłem serca,
moje łachmany słów powiewają
na mnie jak na służącym wieku
Oto nastał dzień przedostatni dla Ziemi
wiele można zrobić jeszcze dziś
dla uratowania swoich najbliższych
najbliższych setek milionów
wyrazić wiarę,
wyrazić nadzieję,
wyrazić miłość,
tę właśnie ciepłotę serca wysłać na orbitę
niech rozjaśnia sądny ludzkości dzień
zostać nagim i bezbronnym dla bliźnich jak noc
W stronę Natury
Skończyć z pewnym rodzajem nabytego zła
o tak, jakże łatwo zawołać — Uwaga! Moby Dick!
— skończyć z pewnym rodzajem zwyczajowego zła
zamiast miotać niezwłocznie śmiertelnymi harpunami, ot tak
w coś monstrualnie niepowtarzalnego,
stojąc na rufie wielorybniczego statku,
słuchając słowiańskich syren i szkarłupni
nawołujących do zasadniczego zwrotu
w destynacji dotychczasowej ludzi
w życiu ich nieuporządkowanym jak ocean
pełnym przypływów i odpływów
głębin i niespodziewanych raf
po prostu zawołać — Ech! Natuś moja miła!
— skończyć z jakimś rodzajem wielowiekowego zła,
zacząć ostatnie mistrzowskie solo na złotej trąbce
solo Dizzy’ego, solo Milesa,
dokończyć je już na wiatru perłowej gitarze
i szmaragdowej harfie zórz i burz,
po czym cisnąć instrumenty
w stronę wieloryba białego, uśmiechniętego
z okrzykiem — naści, Natuś, naści, boś mi najmilejsza!
i już odtąd tylko słuchać, słuchać prawdziwych pieśni,
pieśni miłosnych z głębin
Swobodne marzenia
Zwolnione z uwięzi latawce,
a może wściekłe psy spuszczone ze smyczy,
pędzą jak oszalałe — marzenia moje tęczowe
będziesz wierutnym weteranem beznadziejnego wiatru,
jeżeli ich nie powstrzymasz
— nie mogę, nie mogę, nie panuję nad nimi
jak tęczowa szmata zawinęły się na
trójzębie Posejdona czy widłach Lucyfera?
jak klucz kolorowych samolotów
przefrunęły lekko pod świata łukiem triumfalnym
wolnościowym czy gnostyckim?
jak żółta łódź podwodna pełna pospolitych kłamstw
popłynęły czerwoną rzeką
rozkoszy czy bólu?
moje kolorowe balony
marzenia ludzkie pędzą jak oszalałe,
swobodne jak
Adam i Ewa po wyjściu z raju!
W przestworza miłości i wolności
Pomyśl, chłopcze, o wszystkich wystrzelonych na Księżyc
gdzie ci się śpieszy
— ilu z nich tak naprawdę wróciło?
marzysz o mieszkanku małym spokojnym na Manhattanie Trytona,
ale zważ na jedno,
jacyś bogowie może tam i są, ale spokoju sumienia nie ma
stamtąd wracają tylko niewolnicy,
a i credo powracających —
pozostać na zawsze na Ziemi
meandry kosmosu przyciągają cię jak delta wielkiej rzeki muł,
przemierzając ją nieraz statkiem rozumu
widziałeś prawdziwe ptaki kołyszące się na falach
owce pijące z brzegu wodę,
krowy zmęczone wylegujące się nad brzegiem w szuwarach,
nagich kąpiących się w nurtach niebezpiecznych
dusza rwie się w przestworza wolności i miłości
każdy ma takie chwile porywu,
a twój zegar smutku tyka inteligencją kosmosu
chcesz popędzić za kometą radości
nietopniejącą od ziemskich zazdrości
pomyśl, ile czasu musiałbyś mieć,
by ją dogonić — w nicości?
a dusza tęsknoty pełna,
zraniona przez złych ludzi,
a dusza płacząca wzruszona prawdą
widziała Zstępującego z Niebios
posłuchaj duszy — ona chce za nim
w przestworza miłości i wolności
chłopcze, ja wiem, wciąż chcesz domu
wysoko poza Ziemią gdzieś
ty o tym nie zapomnisz nigdy,
bo to miejsce czeka na ciebie jak wierny pies
Krótki kurs
Krótki kurs dla ratowników roślin:
punkt pierwszy —
odnalezienie kwiatu paproci
punkt drugi —
długie sztuczne oddychanie w najkrótszą noc
punkt trzeci —
wezwanie wsparcia posiłków mchów
łukami brwiowymi, zapalającymi strzałami
miotanymi w serca przez robaczki świętojańskie
stygmatyzowanie prostokątami z kropek sinych bladych czół
zmarszczonych pożądaniem jak Mgławica Magellana w apogeum
punkt ostatni —
zwrócenie kwiatu ożywionego naturze paproci
już zapominającej dzień nocy
Zmniejszając tramwaje w myślach
Zmniejszając tramwaje w myślach,
błądziłem po liberalnym Krakowie
w smoczej jamie byłem przechodniem między kloszardami
maszkarony Sukiennic pozdrawiałem tępym spojrzeniem
i fascynata, i ordynata, i predystynata
Natknąwszy się na rekruta w fartuszku, udałem się
pod siedziby gazet rozpowszechnianych na papierze czerpanym
wyczerpany emocjonalnie, zawróciłem
Odnowionym spojrzeniem zlustrowałem
przechodniów-stańczyków z Londynu
poprzedzanych przez lewe interesy zurbanizowanych cietrzewi futuryzmu
Z dawnej miłości pozostały zakochane spojrzenia zza krat
wielkie tramwaje w oczach naiwnych
zliczalne katastrofy duchowości Krakowian
w witrynach i bramach
Na rynku rozglądałem się za miejscem
na pomnik dla Chrystusa Króla
według projektu A. Chmielowskiego,
ale zobaczyłem tylko zbyt wielu przekupniów,
zbyt wielu bankierów, zbyt wielu celebrytów,
zbyt wiele za dużych na to miejsce tramwajów
zmniejszając to wszystko, błądziłem w myślach
starych jak hordy, hołdy i rozbiory,
kroczyłem wśród przechodniów w kierunku przejścia
podniebnego acz wąskiego
Na dworcowym kosmodromie rozglądałem się za miejscem
na pomnik dla Chrystusa Króla
według projektu A. Salawy,
ale zobaczyłem tylko zbyt wiele wielbłądów i dromaderów,
zbyt wielu Madianitów i Elamitów z Podlasia i Podhala,
zbyt wielkie teatry, sanitariaty i saturatory
cofanie się przed tym wszystkim
zaprowadziło mnie w okolice muzeów
eksponatów rozdeptanych butami kapitulantów
w muzeach święci jak zwykle krzyczą,
a w winiarniach zwyczajowo klaszczą
święci krzyczą ciszą nadal w zaułkach i pasażach
na każdej ulicy, na każdym skwerze,
lecz nikt ich nie słucha
malutkie tramwaje wożą serca,
malutkie tramwaje wożą serca zbyt małe,
malutkie tramwaje wożą malutkie serca
rosnące stale
Zwiększając tramwaje w myślach,
odnalazłem się w liberalnym Krakowie
według projektu A. Mickiewicza
Wiek śliski
Wiek gładki, wiek śliski
nie do utrzymania w ryzach
już lata dwudzieste prawie,
ale nikt tańczyć kankana nie chce
ani budować obozów, by skoncentrować obcych
obcy mieszkają między naszymi
i wciąż ich więcej, więcej i więcej
nawet nasi coraz bardziej obcy
nasi dziwni jacyś, zieloni, czerwoni
i tacy jacyś szorstcy, nie gładcy i obojętni,
a wiek, który nikogo nie dotyka,
wyślizguje się z rąk
szybko z oczu i serc umyka
Sekret odwieczny
Znikną wasze ślady w stawie
gdzie nenufary to liczne śmierci bolesne,
a księżyce zwielokrotnione w toni
to mroczne przepaście nastroju
na mostku nad stawem
dotykasz ciepłego ramienia najdroższej kobiety
i nagle ona zmienia się w mistyczne płótno Moneta,
a ty w sowę Minerwy
co was łączy teraz?
tylko noc i jej sekret odwieczny!
U stóp arki
Znajdź mnie, jeżeli pragniesz
zadośćuczynienia, miłosierdzia, ostoi
znajdź mnie, jeżeli pragniesz,
by stado młodych kruków przeszłości
przeleciało nad domem dobrej nowiny
najmądrzejszych ptaków z wyroczni Apollona upadłej,
ale myśli onegdaj uroczej politeistycznie
U stóp arki przyszłości, którą zarządza wiatr
zmieniający się w gołębicę
znajdź mnie, jeżeli chcesz, bym podał ci
zieloną gałązkę ocalenia już
z jedynej Ziemi oczyszczonej
wzniesionej wysoko wiecznej ducha ostoi
Na widelcu języka
Na widelcu języka nabity człowiek
oto opieka się go nad płomieniem
spirytusowa lampka w laboratorium
to może i lepiej
cóż, jeśli to rozżarzone węgle podkręconego grilla,
to gorzej dla niego w biesiadzie,
lecz może być to ogień czyśćca ludzkiego
przegranych w wyborach
albo demokratyczny żar piekła sądu skorupkowego
ty jesteś i widelcem i ogniem
możesz być też tym człowiekiem
odpowiednim kęsem dla ognia nieugaszonego,
zanim cofniesz rękę, cofnij język
pomyśl, byś nie płonął na darmo
By i oni nie odlecieli
Moje proste słowa odleciały
jak śpiewające ptaki do ciepłych krajów
teraz kraczą czarne gawrony na podwórku
targają skórę słoniny, kłócąc się o nią
nie mogę zrozumieć żałobnych tych dźwięków
wydobywanych z omszałych cembrowin czasu
Moje proste słowa skrzypią jak rozeschnięte żurawie