E-book
1.47
drukowana A5
42.71
drukowana A5
Kolorowa
69.36
Przepaszcie biodra waszego umysłu

Bezpłatny fragment - Przepaszcie biodra waszego umysłu

2019


Objętość:
248 str.
ISBN:
978-83-8189-483-8
E-book
za 1.47
drukowana A5
za 42.71
drukowana A5
Kolorowa
za 69.36

Limbus Polonorum

Zew poetów polskich

antypody miłości i kangur słów

korek, muskat, kielich namiętność ust

burze filozofii greckiej much

chwilowe zdystansowanie się od Krakowa

antypolskie nienawiści i kot Pantei,

a potem puls mitręgi powstańczy

kamień filozoficzny i złoto w grobowcach wawelskich

zaglądanie do Odysei,

a potem żeglowanie z jemiołą w pośmiertnej pościeli

zew gęsi przylatujących przelatujących rozkrzyczanych

korale Wyspiańskiego ampułki Wojtyły

porzucony młot miłości w jaskini śmierci

koło zatoczone historii,

to tylko grobowiec, nie koniec

zew się rozlega w niszach katakumb ducha

eksploduje Czyściec wier-rzy,

czyli Otwarta Otchłań Boża


Jej spojrzenie

To jakieś Morze Czerwone otwarte

owocny Długi Marsz Dziesięciu Tysięcy

podróż kompletna dookoła świata zagubionych żeglarzy

fantastów wejrzenie do wnętrza Ziemi

jej spojrzenie z księżyca planety Syriusza

jak hasło wezwało mnie nagle,

wyrwało z Ziemi Opisanej,

popchnęło w krainy sercom nieznane,

naznaczyło tęsknotą światów tak odległych

jak ja teraz od niej

z krainy szczęśliwości Argonautów powrócę

do rzeczywistości bólu i rozpaczy niejasnej?

jej spojrzenie — to poprawione równanie

ogólnej teorii względności

sięgającej krańca ludzkiej wiedzy — Dogonów

podróż wprost z jasnych jej oczu

na drugą stronę mego ciemnego bytu

odnalezienie Atlantydy,

odkrycie dobra na szczytach

starożytnych piramid myśli


Księga Wyjścia

Są takie góry

w moim pokoju,

skąd Bóg woła,

moje życie to

Księga Wyjścia

Niepotrzebne starcie

Zgoła niepotrzebne starcia

lichych nietoperzy z przykucniętymi lwami

na jednej z sawann Syberii

po zmierzchu

we śnie?

o nie!

legendy i mity Zachodu tam nie dotarły nigdy,

lodołamaczami starają się zatrzeć

ślady po prawdziwych zwierzętach

w kraju rad czy nie rad,

więc pojutrze już zginie tundra?

i ci, którzy chcieli ją posiąść?

tak, uciekaj stamtąd za koło za umarłych szlak,

ale wszędzie wojny światów:

wołów piżmowych z prekursorami

zbijania pieniędzy na piżmie,

bobrów z przemysłowcami futrzarskimi nowych porządków,

długie noce zatapiania przez zorze

białych niedźwiedzi, bo białe jak morze,

siłowania się renów z Nieńcami,

pertraktowania Niemców z gazownikami,

pogoni Czuwaszy na dzikich konikach

za Krasną Armią na saniach,

starcia petroglifów neolitu z odpadami barbarzyńców 5G

leci przekaz o zagładach przez świat

jak pierwszy sputnik,

jak błędna informacja,

jak militarna deformacja,

jak rewolucji reformacja

na odzew niemowląt i czaszek — baczność!

wojna światów:

zastałego lodu i nadchodzącego ognia

niepotrzebne starcie?

a jednak nieuniknione!


Cloaca Maxima Ubu

Są takie lotne scenariusze końskiej propagandy

czy chcesz w jednym z nich zaistnieć?

pod jaką postacią?

wiem, chcesz być Świętoszkiem Moliera

i Gavroche’em Wiktora,

ale czy Królem Ubu Polakiem Alfreda

chcieć to móc, proszę bardzo

scenariusz się pisze, szukaj przebrania

ćwicz tembr i mimikę

najlepiej na tafli lodowej

użyj sopli zamiast zębów

wkliknięcia i odprzeciągnięcia, niedotknięcia i poplecenia głosowe

to teraz dominuje w technice scenicznej

końska propaganda wymaga mocnych scen

wulgarnych słów i szybkich pustych mów

podwieszę twoją postać wysoko

na pasach i powoli będę cię spuszczać

do studni życzeń,

a ty hej tuj, hej tuj, hej pluj na świętości,

byś zniknął w diamentach cały

czeskich brukselskich jakichś

(Cloaca Maxima)

scenariusz piszę, pisze się, pisz się

poemat chwalę poe mat

gawiedzi pozwalasz na wiele

populistom na pohybel

z lóż

(biorę się za słowo jak za chleb

rzeczywiście tak jak księżyc konnicę ludzie

znają mnie tylko z jednej jesiennej wśród spadających liści

galopującej bez głowy

strony)

rozkład jazdy Apollinaire’a w scenie ostatniej

czasy scenariuszy postrealnych Bukowskiego mijają?

Cloaca Maxima będzie zabudowana

zaśpiewają — cześć tobie, Kato zwany Cenzorem

My nie doprowadzimy do wojen

My nie doprowadzimy do wojen

nie to pokolenie

powtarzam to w kółko

my nie zaczniemy na nowo zorganizowanych działań destrukcyjnych

w Europie już rozgrzanych półcieni

jesteśmy zbyt zacofani

w myśleniu o prometeizmie heglowskim,

co w nawiązaniu do tomistycznych drążeń idei w ciałach

wywołał rewolucję społeczną burzowych gniazd

wszelakich maskonurów pogodowego balansu,

skutkiem czego była ta nawała północna długotrwała

wędrówka paproci, mamutów, sinic

hekatomba kołujących jak smoki pterodaktyli i wolnomyślicieli

w zaściankach pretendujących do roli Świątyni Milionów Lat

Hatszepsut

my to nie oni, ni Kim, ni Hitler, ni Sargon

takie ni to, ni sio człowieczeństwa,

co to raz wpada w groby zaświatów,

a potem zmartwychwstaje zaraz na życzenie gawiedzi

i tak w kółko

my nie zbudujemy kontrowersyjnych piramid nad grobami,

tylko konsekwentne niebieskie pociągi, co przez tysiąclecia

przewozić będą frazy Coltrane’a i grafiki użytkowe Miro

z Kłaja do Szanghaja po dnie oceanu

słabości niskości wesołości

i tak w kółko, beznamiętnie, bezwojennie

dla pokoleń w krainach łagodności

Gołębie milczące

Ale żeby tak nagle powiedzieć

— sprostam, na pewno sprostam?!

szepnął gołębiom wtedy milczącym za dach krach

wy nas wszystkich nacie m-m-ma za myśliwych

— dopowiedział jastrząb nocny się mocujący z nimi,

ale nawet nie znalazłbyś siebie w takiej sytuacji

nawet nie, w kartonach na granicy światów,

a już zamurowano ptaka niewinnego lotnego

chyba to Picasso

albo ktoś z tych kręgów

politeizacja po pokoju

socjalizacja pop koju

ateizacja s pokoju

graffiti na ścianie układnego warszawskiego pokoju

papierowe gołąbki na patykach w pochodzie codzienności

i w gołębnika ch głębi komuniści zaczęli

odliczanie po po ko ju po ko ju i buuuum prawie

Kukliński to przerwał — sprostał,

bo inaczej bylibyśmy jak te kubistyczne

płótna w Guernice tkane,

zawieszone na galerii galerach krzywych wież Moskwy

Amerykanie je namalowali sprayem swoim

i opatrzyli podpisami:

byłem, zrozumiałem, zwyciężyłem

wracam do Maryland z Picassem Syrenką

jestem murem za nim za murem już,

bo wart miliony Polaków dusz

żywy ch nie umarły ch


Solowy występ

Zewnętrznie solowy występ wydawał się

całkiem dobry do czasu

jak na warunki panujące na scenie

i widowni oczywiście nobliwej

bomba spadła po chwili

uderzył w klawisze niezbyt płynnie

korciło go, naoglądał się koncertów Cecila w Ornecie,

nasłuchał dodekafonii w Wiedniu,

uderzył zbyt śmiało, złamał palec

bomba uświadomienia spadła

jak we włoskim filmie Droga

jak wiadomo powszechnie, kinie nowej realności

wewnątrz gotował się i ściskał jak pięść

chciał zawsze ją podnieść nad głowy

chciał podłym zgotować egzekucję dźwiękową

zgotował,

potem żałował,

choć sporadyczne oklaski

okazały się doceniać reżyserię i kurtynę

artysta zemdlał ściśnięty buntem nazbyt

po wykonaniu koncertu dziecka nocy Walpurgii

to uderzenie w klawisze nauczyło go pokory

wobec fizyki przyrody

zewnętrznie bladość wszelka wyglądała

na matni purpurę

i vice versa

takie to bywają mistyfikacje

artysta okazał się tęczą jedynie

tęczą przed burzą, aczkolwiek

dobre i to — ktoś powiedział,

może Didi,

skandal — z jaskółki zlatując,

odkrzyknął Gogo

klap, klap, klap — taki był finał

Akompaniament

Gdyby antyczne góry mogły śpiewać,

ja byłbym depresją dla nich

jak pudło rezonansowe gitary

akompaniującej chrystologicznie

Meteory mentorów

Zawsze bądź wierny meteorom mentorów,

a nawet więcej

sam bądź meteorem

i wyleć innym na spotkanie

lotem bezpośrednim, nadciągającym

— z ewolucjami

zawsze wstępuj z uśmiechem tam, gdzie

masa i energia to jedno,

ale ciągle brak szczerych uśmiechów

wreszcie rozwiąż równanie Joba — skorupy i gnoju,

zerwij kaptur i maskę Vadera

kluczenie w piątego wymiaru Pampasach

pozwala na chwilę odbudować autorytet Lucasa,

ale potem może być niżej, gorzej, ciemniej

czas rozjaśnić twarze Absolwentów i Robinsonów

zaproś jakiś meteoryt na ten komers kosmitów,

wyleć mu na spotkanie,

a rozedrganą jak światło przebrzmiałych światów

cięciwą warg

wypowiedz lotu słowa: przepraszam, szkoło

— szkoda, że to stało się tak szybko

Po potopie

Począwszy od pierwszej kropli,

zachowywał się jak prawdziwy deszcz

pomogłem mu unieść się ponad chmurę

pierwszy raz

drewniane błyskawice klekotały w niebie

drewniany koń ze skrzydłami zmieniał tęczę

w piekielny żywot mitu,

gdy zapłonęła tęcza, zapłonęła planeta

z wizją końca antyku zaraz po potopie

poszedłem na skróty przez niebo,

otworzyłem arkę serc,

odtworzyłem rajski ogród dla zapłakanych

zwyczajnym ludzkim, gestem zatrzymałem deszcz

łez

Infoprzywódcy

Idą nowożebraccy, idą i niosą dary

z Ameryki do Europy

nowo wybudowanym mostem pomostem

z kasyn ciemiężyciele wszechstrad,

a ja dę i pę, by zamknąć

odwrócone koleje (losu)

niegdyś ułożone na dnie (tory),

teraz przerzucone wiatrem i balonami

z Ameryki do Polski

długa droga prowadzi

witajcie, kochani, i bądźcie nam radzi, oj dana,

dana mi jest wielkoduszność wobec infoprzywódcy,

więc skaczę z jego spadochronem

na siebie

(za dary dzięki)

wyjdą nowobogaccy starohuccy średniopolscy

z Polski do Europy, oj dana

Czysty intelekt

Całkiem odwieczne dosiadane na oklep

każdej komety i spadającej gwiazdy

enuncjacje zwycięstw duchowych robotów kosmicznych

we wspomnieniach uciekających poza widzialne

efemeryd cywilizacyjnych naszości zbawiennej

w epigramatach galaktyk ręką pisane Zbawiciela

całkiem odwieczne, prawie Adamowe,

moje już w Wielki Wtorek krople krwawego potu

mój ból kręty jak Jerozolimy uliczki

i ciasny jak tunel dla wąskotorowej kolejki skazanych

łzawy, o tak, ja płaczę

odwieczne dziedzictwo płacze we mnie

pod niebem wyklętej ludzkości

spoglądam przez strach przez drżenie

rzęs nad okiem zamykającej się śmierci,

co otworzyć się musi supernową ab ovo,

zmartwychwstaniem na nowo

w moich najczulszych życzeniach

dla gigantów nienarodzonych dzieci

gigantów czystej miłości

wszystkich, co nawet nie widzieli świata grzechu

wspomnij galaktyki, co są tylko myślą Boga,

wspomnij poczęcie tam w górze czystego intelektu


Dzieci zmysłowego brzasku

Zmagazynowany zapach kasztanowca

w codziennej twórczej pracy

bezzębny okaz jaskini kiedyś stalaktytowej

dzisiaj jak skarbiec państwa

niesiesz Syriusza protezy odległe,

sam kuśtykając jak Voyager

giną w puchnących słońcach —

jako wasale i dziedzice jego — dzieci wiosny

Krzyż Południa rozkwita w maju w Ojcowie i Skale

kasztanowiec w lodówce ust

wiewiórki już tworzą z marzeń-kasztanów Drogę Piwną dziwną

będzie pienił się nimi jesienią każdy sad i park,

gdy ty znikniesz w gwiazdach

jak zapach kwiatów majowych księżycowy,

zanim nadejdzie skumulowana pora świata niewidzialnego,

bezzapachowego

dla zapracowanych jaskiniowych gryzoni snu

— dzieci zbyt zmysłowego brzasku


Chmury abstrakcji

Synchroniczne skalkulowane do bólu

wyliczenia piętnastu matematyków ciszy

zasianej od Cancun do Magadanu

zrewolucjonizowały nakładanie mandatów

na ministrów hałasu

niegdyś niebotyczne sekwoje w Kordylierach umysłu

zawyrokowały na Sejmie jakimś o rozliczalności chmur

dających się podzielić

wędrówka dusz nie jest wędrówką chmur,

powiedział Drzewiec,

i wyleciały wszystkie precyzyjnie

wedle map gwiezdnych kierowane

lotnością umysłów wspierających letargi,

gdy Ziemia spała jeszcze, a sekwoje niespokojnie drżały,

nastało skalkulowane dłubanie w jako takiej ciszy

eksploratorem wzajemnym

niby chcianym, pożądanym, ale oklepanym i nudnym

w 40. wieku ewolucji naczyń poważnych

i butelek zaliczanych do głośnych uwodzicielek matematyków,

wyroiły się więc z gniazd węży szepczące gwiazdy

jak cisza zgasła tuż przed nastaniem ery zaopatrzonych lamp,

a po nich fatalnie zmumifikowane i nierzucające ani snopów,

ani cienia, ani palenia, ani spełnienia

chmury abstrakcji bogów


Na zesłaniu

Na zesłaniu anioł mój

w moim towarzystwie niech uwielbi nowy kraj

zesłaniec na dale zachodni

jak tornado nad Grenlandią,

więc siadaj ze mną dzielny wojaku weteranie

do stołu, jaki mam,

zagrajmy w warcaby zniczami pamięci,

obsłużmy wieżę audio

niech otaczający dźwięk uwielbi dusze nasze dwie

wszak ty jesteś duszą samą,

a ja ciała już nie pragnę

zagrajmy razem: słupnicy, mentorzy, eremici

zesłani ze słońcem na pątniczą Elbę

na piach, na rozgwiazdy złóżmy dąsy nasze

grajmy i słuchajmy mórz wiekuistych subtelności

pieśni małych czas

przyswajajmy kwiaty dźwięków pełnych

niech w nas dziwne zakwitną

jakże skromną bielizną raju

oswajajmy zorze i noce jak rumianki

w kolektywnym sporze o pozostałości Grenlandii

odwołają nas razem do centrali?

i co wtedy, jakie tam plany

w kwietnych symfoniach pójdziemy, tańcząc, obejmujący

i obejmowani przez nowy świat?


Elity w kokonach

Zazwyczaj niezbyt eleganckie elity

pretendują do rządów wolności,

gdzie one mogą wszystko, a inni nic

mogą ścinać królów, bogów i proroków,

wyrzucać z grobów biskupów i palić relikwie poetów,

a inni tylko chylić czoła jak cheruby w Babilonie

elity nie są złe same w sobie,

są narzędziem diabolicznym przez swą megalomanię i butę

lity krzem przemawia bardziej do ludzi pospolitych

marmolada do błędnych rycerzy

ambrozja utracjuszy do pseudointelektualnych wariatów i sług

księżyc do księcia, który księciem będzie zawsze,

nigdy królem, choćby był z marmuru i spiżu,

z węgla i stali, z roli i z soli, z kiszek mysich i totemów,

z twardych ideologii, myśli i definicji światopoglądów

elity zawsze służą księciu — to dworacy,

bezwolni, marionetki mistrza,

srebrzystobiali udający buntowników krwistych

w hegemoniach zbudowanych jak kokony

nekrofagi życia w sarkofagach społeczeństwa

w formach przetrwalnikowych, gdy trzeba


Lamentacje wielorękich dam

Znowu zaczęła się penetracja jaskiń

i kanionów w głowie przewielebnego

guru monastycznie zdewastowanego

przez schizmę uznającą wyłącznie

posty i lamentacje wielorękich dam sztuki

pozbawionych co prawda atrybutów zewnętrznych

litościwie obnażonego Nabuchodonozora wczorajszości

jak zwykle niemogących dosięgnąć

dzisiejszych złudzeń pobratymców

zupełnie bez wiary kołyszących się na gałęziach

w takt terkoczących silników

kosmicznych pojazdów na parę

i wdychających smog powstający, co rusz

w niszach nieprzeznaczonych do kontemplacji,

ale tak wykorzystywanych właśnie

przez guru podziwianego za jednorękość

zniewalającą po wielokroć odmiennością,

choć dziwactwem wbijającą do cna

w zakamarki grot podwodnych

bez tlenu nadziei i wiary,

którą miano pogłębiać w głębokościach przedwiecznych,

a nie rozjaśniać w niszach i na kosmodromach,

i to zapylonych, zasmrodzonych przez biczowników,

co z gałęzi spadli nieopatrznie

wtedy

Manipulatorzy

Neurony ta moja wielobilionowa, zagracona pakamera

stworzona dla mojej reakcji na próżnię uczuć

przeładowana dziś znów

Świadomość nieokiełznanego wirowania całego kosmosu

w ciele jest katorgą gwiezdnego pilota

połączyć głęboką wiarę w cel z mniemaniami

o sobie i świecie jak o katastrofie, która nas ominie

staram się na próżno, to niewykonalne?

Lepiej zahaczyć o słońce skalpelem proroczym,

lepiej o duszę zahaczyć skalpelem skupienia

Te bolesne kawałki ciała jakby porozrywane,

jednak stanowią całość przedśmiertną,

dzięki nim czuję fizyczną niemoc i fizyczną potęgę wraz

zagryzam wargi, zaciskam pięści, napinam muskuły

nie mogę skomleć, nie mogę mówić, nie mogę wyć

mogę myśleć, mogę walczyć, mogę działać

Mózg jest jak akcelerator materialnych uczuć

szukam duszy w nim pospiesznie,

szukam ostoi światła niezawodnej tu

kto tak naprawdę steruje mym mózgiem po omacku?

jeśli nie moje ja i nie moje neurony,

to może oni — MANIPULATORZY!

Kamień filozoficzny nowej ery

Skorzystaj z ciągłego odlotu samolotów

wszystkie jak na komendę odrywają się od ziemi,

unoszą się w górę i lecą w jednym kierunku

jakby gnane popędem w istnienie wpisanym,

zewem wędrówki, a przecież ludzką ręką kierowane zdalnie

skorzystaj z lotnych czasów,

skorzystaj z tarasu widokowego nowej ery,

skorzystaj z tych dziwów maszyn

kto konkretnie kieruje tym skoordynowanym odlotem?

a kto twoimi wizjami na wysokościach?

czyżby antyczarnoksiężnik z Florencji — Savonarola

Dominikanin rozpalony nadto nienawiścią do złota

albo ten, co zamieniał ptaki w samoloty — Leonardo

— co zamienił twoje wszystkie wizje w obrazy

albo Michał

ten, co zmienia wciąż skały w dusze czyste i rzeźbi sumienia

patrz na odlatujące samoloty lat

i zmieniaj słów ołów w złoto jak puch jak oni

ołów, mosiądz, oto zachód słońca,

a ty jesteś kontrolerem lotów,

zbywcą słońc po zmierzchu

tych, z których wyłoniły się w czyste złote dusze

rozpięte na sztalugach nieba

dusze z renesansu przestworzy

sam jesteś dziś w nich kamieniem filozoficznym

Wytrwać do wieczora

Pałałem miłością w zamierzchłych czasach

czasy się zmieniły,

a może miłość się zmieniła?

moje snobistyczne miłości, ech!

moje oszukańcze miłości, ech!

moje martwe miłości, ech!

egoizmem napełnione choć szczere

Pałałem miłością jeszcze wczoraj

jak dziewczyna Ojczyzna mi była tylko w głowie

Ojczyzna się zmieniła, a może moja ofiarność

to wiem, że rozstań żadnych już nie będzie

ech! ech! ech!

Pałam miłością nadal

od rana do obiadu

pałam i przy podwieczorku

teraz chcę oddać życie za wiarę

w to, że jeszcze żyję,

ale czy wytrwam do wieczora?

ech!

Rozchwiany walc

Zdarzyły się niewielkie odchylenia od normy

w czasie lotu nad Szwajcarią

modułu nowoczesnej stacji kosmicznej

nazwanej: „Rilke w Muzot”

potem nastąpiło ciągłe zniżanie tegoż

i nieuchronny upadek w fale Dunaju

obok miejsca gdzie Ivanovici grał Nokturn cis-moll Chopina

na pogrzebie Attyli

dzisiaj nie odróżnisz precyzyjnych Pieśni Orfeusza

od rozchwianego walca wiedeńskiego

granego po wielokroć w Linzu i Monachium

ani galicyjskich wyrzutków Cesarstwa Austro-Węgierskiego

od zwykłych zjadaczy chleba,

co to czytają Wyborczą i porzucają wszelkie wybory

odchylenia zaczynają się w piaskownicy cywilizacji,

a kończą na falach eteru i wysokich orbitach

— czuj! stary pies szczeka

— rozdziobią nas kruki i wrony

— silni, zwarci, gotowi

— tęcza, pacyfa, kotwica, logotyp Solidarności

— które z powyższych jest niewielkim odchyleniem od normy?

nie zgadnie już ani Attyla, ani Luter,

ani Mustafa, ani Jan Trzeci, ani Franz Joseph,

ani Ivanovici, ani Lehar, ani Strauss,

ani Rilke, ani Kokoschka, ani Kafka,

ani Hitler, ani Orfeusz,

ale ty jeszcze możesz!


Protuberancje w nacji

Synchronizacja wielkich odpływów myśli

ku wielkim przestrzeniom ducha

zapowiada jedno: możliwe protuberancje społeczne

w okolicach depresji nadbrzeżnych nacji

wiem, że twoje poglądy są inne niż moje,

wiem, że podajesz przykład jak depresje,

wystrzeliły kiedyś ponad pagórki

(choć z tyłu głowy masz wybujałą Sodomę,

co wpadła w depresję martwego Edenu),

że wielkie odpływy są tylko pływami

do wykorzystania i pomnażania zasobów energii,

wiedz jedno, każdy szczyt marzeń

zostanie rzucony w morze bez wiary,

a z depresji niewinnej szczyt też nie wzniesie się sam

rzeknij słowo i niech ten Księżyc

odwróci swoje oblicze od dnia,

a przybliży do brzegów nocy

zasłoń słońce za dnia,

a ja zasłonię morze w nocy

zobaczymy, kto wygra —

czy wiara, czy miłość,

czy inna protuberancja będzie dominantą

w nacji?


Spisywanie wrażeń

Głębia obrazowania w trakcie spisywania wrażeń,

a jakże, złowieszczych,

moderowana powinnościami rzeźbiarza słoni,

gdy atak konnicy ciężkozbrojnych wyłonił się nagle

z pozornej ucieczki tej armii terakotowej

głębia obrazowania w czasie graniastym

na odwiecznych planetach historii,

a jakże, przemijających jak mydlanej bańki żywot

stój jeźdźcu, stój rycerzu, stój,

to studnia realnej panoramy miliardów,

zaczerpnij szyszakiem wody

kosa śmierci czasem wygląda jak rolnicze narzędzie,

a czasem jak kieł słonia

głębia obrazowania po ataku kawalerii ołowianej

na zamek miłości, który pozoruje twierdzę

twoich nie obrończych skłonności, lecz szarż namiętności,

jakże widoczna w natchnienia porywie


Koty drapią łopiany

Powoli zapada noc

gasną reflektory na scenie polskiej,

a zapalają się jedynie ponad stołecznym miastem

ludzie padają na kolana tak jak stoją na ulicach

sekty byłych ormowców podpalają jeszcze zabudowania przedmieść

stojący z baldachimem majowi przebierańcy

wygrażają jeszcze Jezusowi, nie doczekawszy się wyreżyserowanej procesji

powoli zapada noc

koty bezpańskie karmione kulkami mleka na asfaltach rozgrzanych

nie wracają do domów sloganów i utartych haseł,

koty już wyzwolone drapią łopiany,

koty szarpią szaleje na dzikich skwerach

ranią do pierwszej cykuty wszelkie kudłate zielsko

rozlewa się wokół nowa trucizna sądów nieoklepanych

umiera w teatrze telewizji nominowany do Oskara Sokrates

wreszcie zapada przezroczysta noc

dzień jak postkomunizm gaśnie

Dzień przedostatni

Mam nadzieję wiejską,

chcę dotrzeć do sedna strachu

mam ochotę miejską,

chcę biec ku bezpiecznej przyszłości miliardów

moje łany myśli falują ciepłem serca,

moje łachmany słów powiewają

na mnie jak na służącym wieku

Oto nastał dzień przedostatni dla Ziemi

wiele można zrobić jeszcze dziś

dla uratowania swoich najbliższych

najbliższych setek milionów

wyrazić wiarę,

wyrazić nadzieję,

wyrazić miłość,

tę właśnie ciepłotę serca wysłać na orbitę

niech rozjaśnia sądny ludzkości dzień

zostać nagim i bezbronnym dla bliźnich jak noc

W stronę Natury

Skończyć z pewnym rodzajem nabytego zła

o tak, jakże łatwo zawołać — Uwaga! Moby Dick!

— skończyć z pewnym rodzajem zwyczajowego zła

zamiast miotać niezwłocznie śmiertelnymi harpunami, ot tak

w coś monstrualnie niepowtarzalnego,

stojąc na rufie wielorybniczego statku,

słuchając słowiańskich syren i szkarłupni

nawołujących do zasadniczego zwrotu

w destynacji dotychczasowej ludzi

w życiu ich nieuporządkowanym jak ocean

pełnym przypływów i odpływów

głębin i niespodziewanych raf

po prostu zawołać — Ech! Natuś moja miła!

— skończyć z jakimś rodzajem wielowiekowego zła,

zacząć ostatnie mistrzowskie solo na złotej trąbce

solo Dizzy’ego, solo Milesa,

dokończyć je już na wiatru perłowej gitarze

i szmaragdowej harfie zórz i burz,

po czym cisnąć instrumenty

w stronę wieloryba białego, uśmiechniętego

z okrzykiem — naści, Natuś, naści, boś mi najmilejsza!

i już odtąd tylko słuchać, słuchać prawdziwych pieśni,

pieśni miłosnych z głębin

Swobodne marzenia

Zwolnione z uwięzi latawce,

a może wściekłe psy spuszczone ze smyczy,

pędzą jak oszalałe — marzenia moje tęczowe

będziesz wierutnym weteranem beznadziejnego wiatru,

jeżeli ich nie powstrzymasz

— nie mogę, nie mogę, nie panuję nad nimi

jak tęczowa szmata zawinęły się na

trójzębie Posejdona czy widłach Lucyfera?

jak klucz kolorowych samolotów

przefrunęły lekko pod świata łukiem triumfalnym

wolnościowym czy gnostyckim?

jak żółta łódź podwodna pełna pospolitych kłamstw

popłynęły czerwoną rzeką

rozkoszy czy bólu?

moje kolorowe balony

marzenia ludzkie pędzą jak oszalałe,

swobodne jak

Adam i Ewa po wyjściu z raju!

W przestworza miłości i wolności

Pomyśl, chłopcze, o wszystkich wystrzelonych na Księżyc

gdzie ci się śpieszy

— ilu z nich tak naprawdę wróciło?

marzysz o mieszkanku małym spokojnym na Manhattanie Trytona,

ale zważ na jedno,

jacyś bogowie może tam i są, ale spokoju sumienia nie ma

stamtąd wracają tylko niewolnicy,

a i credo powracających —

pozostać na zawsze na Ziemi

meandry kosmosu przyciągają cię jak delta wielkiej rzeki muł,

przemierzając ją nieraz statkiem rozumu

widziałeś prawdziwe ptaki kołyszące się na falach

owce pijące z brzegu wodę,

krowy zmęczone wylegujące się nad brzegiem w szuwarach,

nagich kąpiących się w nurtach niebezpiecznych

dusza rwie się w przestworza wolności i miłości

każdy ma takie chwile porywu,

a twój zegar smutku tyka inteligencją kosmosu

chcesz popędzić za kometą radości

nietopniejącą od ziemskich zazdrości

pomyśl, ile czasu musiałbyś mieć,

by ją dogonić — w nicości?

a dusza tęsknoty pełna,

zraniona przez złych ludzi,

a dusza płacząca wzruszona prawdą

widziała Zstępującego z Niebios

posłuchaj duszy — ona chce za nim

w przestworza miłości i wolności

chłopcze, ja wiem, wciąż chcesz domu

wysoko poza Ziemią gdzieś

ty o tym nie zapomnisz nigdy,

bo to miejsce czeka na ciebie jak wierny pies

Krótki kurs

Krótki kurs dla ratowników roślin:

punkt pierwszy —

odnalezienie kwiatu paproci

punkt drugi —

długie sztuczne oddychanie w najkrótszą noc

punkt trzeci —

wezwanie wsparcia posiłków mchów

łukami brwiowymi, zapalającymi strzałami

miotanymi w serca przez robaczki świętojańskie

stygmatyzowanie prostokątami z kropek sinych bladych czół

zmarszczonych pożądaniem jak Mgławica Magellana w apogeum

punkt ostatni —

zwrócenie kwiatu ożywionego naturze paproci

już zapominającej dzień nocy

Zmniejszając tramwaje w myślach

Zmniejszając tramwaje w myślach,

błądziłem po liberalnym Krakowie

w smoczej jamie byłem przechodniem między kloszardami

maszkarony Sukiennic pozdrawiałem tępym spojrzeniem

i fascynata, i ordynata, i predystynata

Natknąwszy się na rekruta w fartuszku, udałem się

pod siedziby gazet rozpowszechnianych na papierze czerpanym

wyczerpany emocjonalnie, zawróciłem

Odnowionym spojrzeniem zlustrowałem

przechodniów-stańczyków z Londynu

poprzedzanych przez lewe interesy zurbanizowanych cietrzewi futuryzmu

Z dawnej miłości pozostały zakochane spojrzenia zza krat

wielkie tramwaje w oczach naiwnych

zliczalne katastrofy duchowości Krakowian

w witrynach i bramach

Na rynku rozglądałem się za miejscem

na pomnik dla Chrystusa Króla

według projektu A. Chmielowskiego,

ale zobaczyłem tylko zbyt wielu przekupniów,

zbyt wielu bankierów, zbyt wielu celebrytów,

zbyt wiele za dużych na to miejsce tramwajów

zmniejszając to wszystko, błądziłem w myślach

starych jak hordy, hołdy i rozbiory,

kroczyłem wśród przechodniów w kierunku przejścia

podniebnego acz wąskiego

Na dworcowym kosmodromie rozglądałem się za miejscem

na pomnik dla Chrystusa Króla

według projektu A. Salawy,

ale zobaczyłem tylko zbyt wiele wielbłądów i dromaderów,

zbyt wielu Madianitów i Elamitów z Podlasia i Podhala,

zbyt wielkie teatry, sanitariaty i saturatory

cofanie się przed tym wszystkim

zaprowadziło mnie w okolice muzeów

eksponatów rozdeptanych butami kapitulantów

w muzeach święci jak zwykle krzyczą,

a w winiarniach zwyczajowo klaszczą

święci krzyczą ciszą nadal w zaułkach i pasażach

na każdej ulicy, na każdym skwerze,

lecz nikt ich nie słucha

malutkie tramwaje wożą serca,

malutkie tramwaje wożą serca zbyt małe,

malutkie tramwaje wożą malutkie serca

rosnące stale

Zwiększając tramwaje w myślach,

odnalazłem się w liberalnym Krakowie

według projektu A. Mickiewicza

Wiek śliski

Wiek gładki, wiek śliski

nie do utrzymania w ryzach

już lata dwudzieste prawie,

ale nikt tańczyć kankana nie chce

ani budować obozów, by skoncentrować obcych

obcy mieszkają między naszymi

i wciąż ich więcej, więcej i więcej

nawet nasi coraz bardziej obcy

nasi dziwni jacyś, zieloni, czerwoni

i tacy jacyś szorstcy, nie gładcy i obojętni,

a wiek, który nikogo nie dotyka,

wyślizguje się z rąk

szybko z oczu i serc umyka

Sekret odwieczny

Znikną wasze ślady w stawie

gdzie nenufary to liczne śmierci bolesne,

a księżyce zwielokrotnione w toni

to mroczne przepaście nastroju

na mostku nad stawem

dotykasz ciepłego ramienia najdroższej kobiety

i nagle ona zmienia się w mistyczne płótno Moneta,

a ty w sowę Minerwy

co was łączy teraz?

tylko noc i jej sekret odwieczny!


U stóp arki

Znajdź mnie, jeżeli pragniesz

zadośćuczynienia, miłosierdzia, ostoi

znajdź mnie, jeżeli pragniesz,

by stado młodych kruków przeszłości

przeleciało nad domem dobrej nowiny

najmądrzejszych ptaków z wyroczni Apollona upadłej,

ale myśli onegdaj uroczej politeistycznie

U stóp arki przyszłości, którą zarządza wiatr

zmieniający się w gołębicę

znajdź mnie, jeżeli chcesz, bym podał ci

zieloną gałązkę ocalenia już

z jedynej Ziemi oczyszczonej

wzniesionej wysoko wiecznej ducha ostoi

Na widelcu języka

Na widelcu języka nabity człowiek

oto opieka się go nad płomieniem

spirytusowa lampka w laboratorium

to może i lepiej

cóż, jeśli to rozżarzone węgle podkręconego grilla,

to gorzej dla niego w biesiadzie,

lecz może być to ogień czyśćca ludzkiego

przegranych w wyborach

albo demokratyczny żar piekła sądu skorupkowego

ty jesteś i widelcem i ogniem

możesz być też tym człowiekiem

odpowiednim kęsem dla ognia nieugaszonego,

zanim cofniesz rękę, cofnij język

pomyśl, byś nie płonął na darmo

By i oni nie odlecieli

Moje proste słowa odleciały

jak śpiewające ptaki do ciepłych krajów

teraz kraczą czarne gawrony na podwórku

targają skórę słoniny, kłócąc się o nią

nie mogę zrozumieć żałobnych tych dźwięków

wydobywanych z omszałych cembrowin czasu

Moje proste słowa skrzypią jak rozeschnięte żurawie

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 1.47
drukowana A5
za 42.71
drukowana A5
Kolorowa
za 69.36