E-book
14.7
drukowana A5
39.13
Przekroczyłem zakazaną granicę

Bezpłatny fragment - Przekroczyłem zakazaną granicę


Objętość:
180 str.
ISBN:
978-83-8384-282-0
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 39.13

Przedmowa

Spisałem swoje myśli, wspomnienia i przeżycia od stycznia do lipca 2024 roku. Moje życie jest pełne przygód i sukcesów, ale także niepowodzeń i niepewności jutra. Głębsza refleksja nad tym wszystkim zaczęła się w Rumunii, gdzie byłem wolontariuszem. Na początku grudnia 2023 roku poznałem wyjątkową osobę, która przywróciła mi siły, gdy znalazłem się w dole i nie wiedziałem co ze mną będzie w przyszłości. Bałem się, że z wiekiem zatracę swój optymizm, siły i wiarę w to, że życie jest wspaniałe.

Od sierpnia 2015 roku prowadzę bloga, w którym opisuję moją codzienność, publikuję moje fotografie, ale także piszę pewne przemyślenia odnośnie społeczeństwa i polityki. Większość rzeczy napisanych w książce, opublikowałem również na nim, aczkolwiek niektóre z nich z mniejszą ilością szczegółów. W Internecie jest mnie pełno. Można rzec, że jestem z cyfrowego pokolenia, które jest uzależnione od mediów społecznościowych, co poniekąd, w moim przypadku, jest prawdą.

Uwielbiam podróżować, poznawać nowe kultury, dyskutować z ludźmi, lecz przede wszystkim pisać i robić zdjęcia. Kocham Ziemię i chciałbym poznać jej każdy zakątek. Bacznie obserwuję co dookoła mnie się dzieje. Chciałbym uwiecznić jak najwięcej ważnych momentów i miejsc. Dlatego też postanowiłem zrobić to w tradycyjny sposób.


„Przekroczyłem zakazaną granicę” to książka pokazująca nie tylko moje życie, ale także opisująca otaczający nas świat. Z bólem serca dowiadywałem się między innymi o tym jak traktowane są osoby spod queerowego parasola w Rosji, do której jechałem z delikatnymi wyrzutami sumienia, ponieważ sam jestem gejem, który wyszedł z szafy tuż przed pełnoletnością. Mój wyjazd do Królewca wiązał się z wieloma obawami, które tkwiły w mojej głowie. Nie była to typowa zagraniczna podróż jakich przeżyłem wiele w moim życiu (przed Rosją odwiedziłem 19 państw, nie licząc oczywiście Polski).

Czułem się w tym czasie jak robot, który bez zadania, bądź nadzoru nie wiedział co ze sobą zrobić. Gubiłem się w swoich własnych myślach. Przeważnie neutralne, bądź nieszkodliwe, aczkolwiek mieszały się z tymi negatywnymi i często nie umiałem tego bałaganu ogarnąć. Ludzie musieli wiedzieć, że coś wiem. Musiałem jak najczęściej pokazywać, że jestem dobrą osobą. Musiałem wierzyć, że inni widzą moje życie jako zbiór ciekawych wydarzeń. Jednocześnie żyłem nie na pokaz; zachowywałem się tak jak chciałem, wierząc, że nie jestem w niczyich oczach irytujący, bądź samolubny. Rozpraszały mnie przeróżne rzeczy, często musiałem skupić się na tym, aby się skupić. Chaos był dla mnie codziennością, lecz mimo wszystko starałem się być tą odpowiedzialną, dorosłą i uporządkowaną osobą, która od czasu do czasu pozwalała sobie na infantylizm i bujanie w obłokach, myśląc o nowych miejscach do odwiedzenia, nowych tatuażach, ciekawych ubraniach, czy gadżetach.

Wszystko co w tej książce jest opisane dedykuję wielu ważnym osobom w moim życiu. Mojemu partnerowi Dimie za to, że pomógł mi uwierzyć w siebie; mojemu przyjacielowi Tomkowi za to, że dzięki niemu udało mi się usamodzielnić i wyjść na prostą; mojej mamie Annie i mojemu śp. tacie Robertowi za to, że postawili fundamenty mojej osobowości, dzięki czemu jestem taką osobą jaką jestem; mojej kuzynce Patrycji za to, że wierzyła i motywowała mnie, żeby ta książka powstała; mojemu bratu Jasiowi za to, że pokazał mi wiele rzeczy związanych ze współczesną kulturą, dzięki czemu pokochałem wiele zespołów oraz chodzenie do muzeów, teatrów i innych podobnych instytucji, zwłaszcza w naszym ukochanym Lublinie; mojej najlepszej przyjaciółce Klaudii, która była ze mną na dobre i na złe i zawsze cieszyła się z moich sukcesów; oraz mojej cioci Eli za to, że jest dla mnie jak druga mama, która pomagała nam wszystkim w ciężkiej sytuacji życiowej.

Rozdział I — Stambuł

Ostatnia sobota stycznia. Gdy na dworze szalały mrozy, ja melancholijnie spoglądałem za okno i widziałem śnieg, który błyszczał w zimowym słońcu. Starałem się zająć czymś co pozwoli mi na odrobinę relaksu dzień przed kilkunastogodzinną drogą pociągami i autobusem. Mój mąż, mocno skupiał się na przygotowaniach do podróży. Mieliśmy się spotkać w innym kraju, z daleka od naszych domów, choć ja już od dłuższego czasu byłem z dala od swojego. Od września przebywałem w Rumunii jako wolontariusz ucząc dzieci języka angielskiego w okolicy Miercurea-Ciuc — stolicy okręgu Harghita — w Transylwanii i na Seklerszczyźnie, gdzie większość mieszkańców to ludność węgierskojęzyczna.


Dokładnie rok wcześniej odkryłem Europejski Korpus Solidarności, który oferował wolontariaty do odbycia w całej Europie mające na celu nieść pomoc lokalnym społecznościom. Takim sposobem trafiłem w tamto miejsce. Uważałem, że nauka w szkole wcale nie musiała być nudna. Uważałem też, że zdolności nauczycielskie mam we krwi, jak wiele osób w mojej rodzinie. Wkładaliśmy dużo pracy, by wymyślić coś ciekawego i kształcącego, a jednocześnie mogliśmy w zamian odkrywać wszystko co nas otacza i było dla nas nowe. Zyskiwaliśmy na tym wszyscy. Pracowaliśmy dla innych, ale także nad sobą. Rozwijaliśmy się.


Wcieliłem między innymi w życie pomysł, by pokazać młodym obywatelom, czym jest demokracja w prosty i przystępny sposób. Stworzyłem karty do głosowania, urnę wyborczą, a nawet plakaty do kolorowania. Dzieci miały do wyboru, czy lubią bardziej psy, czy też koty. Wygrały psy, jednak najlepsze w tym wszystkim była gromadka ciekawskich uczniów, którzy byli zwolennikami obu opcji i patrzyli jak przeliczam głosy, by mieć pewność, że nie oszukuję.


Poprzedniego dnia służyłem maluchom za żywy manekin, na którego przyklejały fiszki z nazwami części ciała i musiały odnaleźć miejsce, do którego każda karteczka pasuje. Prawie cały mijający tydzień spędziłem w Bukareszcie na szkoleniu dotyczącym samorozwoju, które wolontariusze pracujący w całej Rumunii musieli przebyć. Przez trzy dni mieliśmy zajęcia, które miały na celu podsumować nasze cele, możliwości, umiejętności, sposób myślenia, talenty. Z początku myślałem o tym jak o obowiązku, ale wraz ze startem tychże warsztatów, poczułem, że to było znacznie inne. I podobało mi się to. Spałem przez trzy noce w przytulnym hotelowym pokoju, co było dla mnie relaksujące i dające trochę spokoju i prywatności, których ostatnio trochę bardziej potrzebowałem. Na miejscu poznałem nowych ludzi z aż czterech różnych kontynentów i kilkunastu państw. Łącznie wszyscy mówiliśmy około dwudziestoma językami, a łączył nas jeden — angielski. Kolejne doznanie poszerzające horyzonty. Mieliśmy także okazję na integrację. Poznawaliśmy najchętniej odwiedzane kluby, spotykaliśmy się w pokojach, graliśmy w karty. Z jedną poznaną dziewczyną próbowaliśmy dla żartów dogadać się w swoich językach — polskim i bułgarskim.

Tydzień był mocno intensywny. Po wielu miesiącach ciągłej pracy nie mogłem doczekać się urlopu. Turcja była jedną z nielicznych opcji, które pozwoliłyby mi i mojemu partnerowi na spotkanie się twarzą w twarz.. Wszystko to ze względu na jego rosyjskie obywatelstwo. Nie mógł wjechać na teren Unii Europejskiej, ot tak.

Minęły ponad dwa miesiące odkąd pojawił się w moim życiu, choć jeszcze nie mieliśmy okazji by zobaczyć się na żywo, co miało się niedługo zmienić. Odkrył we mnie wiele rzeczy, które przeciętnego mężczyznę by wystraszyły, a on nie tylko ode mnie nie uciekł, a był wręcz ogromnym wsparciem, bym gnał do przodu i robił więcej w kierunku lepszego samopoczucia i przyszłości. Zresztą ja byłem taki sam wobec niego. Ciągnęliśmy się nawzajem ku górze.

W oczekiwaniu na wieczór, by móc w końcu oddać się naszej tradycyjnej, codziennej rozmowie, podczas której obaj leżymy w swoich łóżkach i marzymy o swojej obecności, postanowiłem napisać list. Pierwszy list.


Mój najukochańszy,


dotychczas w Twoją stronę kierowałem uczucia zamknięte tylko w poezji, ale moja prozatorska dusza też musi się w końcu wtrącić.

Nie mogę przestać myśleć o Tobie i o tym jak w najbliższych godzinach czeka nas spotkanie w Stambule. Nasza pierwsza wspólna wyprawa. Jako zaawansowany podróżnik, który poza swoją ojczyzną — Polską, odwiedził osiemnaście innych krajów i setki miast i miasteczek, czuję, że nadchodząca podróż w Twojej obecności otworzy moje horyzonty szerzej i pomoże mi spojrzeć na otaczające mnie piękno i dziedzictwo historii tak jak dotychczas nie miałem okazji spojrzeć.

Wiesz doskonale jak bolą mnie ostatnio myśli i chwile rozłąki, które nie są wieczne, a jednak sprawiają, że nie mogę się skupić na niczym innym niż na tym jak bardzo Cię pragnę i potrzebuję. Pomaga mi pisanie i myślenie o naszej wspólnej przyszłości, która nas czeka tam gdzie na miłość dwóch mężczyzn nie patrzy się ze zgorszeniem. Bo przecież miłość taka właśnie jest. Piękna w każdym wydaniu. Dlatego bardziej mnie boli, gdy dzieli nas granica, której przekroczenie nie jest czymś niemożliwym, aczkolwiek sprawia to wiele trudności. Jesteśmy z dwóch światów, podobnych, lecz z trudną, okrutną przeszłością, która stworzyła obustronną nienawiść. A jednak my jesteśmy inni i nie przejmujemy się naszym pochodzeniem. Uczucie zakiełkowało i przezwyciężyło uprzedzenie.

Dlatego też czekam na moment, gdy granica nie będzie miała dla nas znaczenia. Moje serce raduje się gdy wiem, że jutro nadchodzi dzień podróży dla nas obu, po to by spotkać się poza zasięgiem murów, które tak bardzo mocno pragną nas rozdzielić. To jest początek naszej historii, którą pragnę uwiecznić czymś innym niż poezją ze skomplikowanymi metaforami. Nawet nie wiesz jaki jest to balsam na rany mojej duszy, gdy wiem, że stały mieszkaniec moich myśli stanie przy mnie w całej swojej okazałości i będzie tylko dla mnie przez cały tydzień. Pierwsze spotkanie, pierwszy dotyk, pierwszy pocałunek, pierwszy uścisk. Moment próby przed tym, co nas czeka po moim powrocie z odległej od mojego domu Rumunii. Każdy ból rozłąki do tego czasu będę kajał w listach i będę pisał ich dla Ciebie całe pergaminy, bo jestem fontanną eksplodujących uczuć i wolę spisywać te najszczersze i najszczęśliwsze niż trzymać je w sobie zamknięte na klucz.

Nie mogę doczekać się tej chwili, aż obaj będziemy leżeć w pierzu i dotykać się z czułością zapominając o całym świecie dookoła, by tuż po wszystkim znowu się w nim odnaleźć.


Czekam na Ciebie z utęsknieniem


Liczyłem godziny do naszego spotkania. W piątkowy wieczór było ich prawie 60. W sobotnie południe już tylko nieco ponad 40, a w momencie gdy poszedł spać — 30. Gdy zasnął, ja musiałem ujarzmić moje emocje. Nie mogłem przestać myśleć o tej magicznej chwili, która miała mnie czekać. Gdyby to był zwykły wojaż, których przeżyłem wiele, ekscytowałbym się, ale nie aż tak jak na myśl o tym, że dla mnie nie będzie to tylko wyprawa, ale spokój dla wiercącego się we mnie serca. Ja to bym najlepiej chciał wszystko dostać na już, a życie, robiąc mi i przysługę i na złość, daje mi najlepsze rzeczy, gdy na nie poczekam. Czasami nie wiedziałem, czy mam mu dziękować, czy obrazić się na amen. Nagle znikąd pojawił się mój ukochany. Tysiąc kilometrów ode mnie. Zacząłem myśleć, że to jakieś drwiny, że kolejny cudowny element mojego życia jest wyzwaniem od losu. Zupełnie tak jakby ten powiedział mi prosto w twarz: „nie lubię cię, ale szanuję, dlatego dostaniesz dużo szczęścia w zamian za nadludzko ciężką pracę i wytrzymałość”.


Wstałem o dziesiątej. Późno, ale wolałem upewnić się, że będę porządnie wyspany. Wziąłem gorący prysznic, pisałem z ukochanym o przygotowaniach do wyjazdu. Z domu wyszedłem tuż przed dwunastą, gdy w międzyczasie on był już na lotnisku. Zabawne, że obaj wyruszyliśmy w podróż o tej samej porze, ale zupełnie innymi środkami transportu i w zupełnie innych krajach. Wsiadłem w pociąg w moim miasteczku wpół do pierwszej. Przecisnąłem się przez tłum, usadowiłem się na moim siedzeniu, wyjąłem zeszyt i długopis. W ten sposób narodził się drugi list.


Najdroższy,


wyruszyłem w pierwszą część drogi do Ciebie. Czeka mnie kwadrans postoju w drodze do Bukaresztu w Braszowie, a z Bukaresztu wyruszam od razu do Stambułu. Liczę w głowie już nie dni, a godziny do momentu, w którym znajdę się w twoich ramionach. Ty jesteś teraz w niebie, lecisz jak ptak, w samolocie. I choć ja jestem w pociągu, tu na ziemi, to także lecę. Lecę w marzeniach, bo nie chcę by dosięgła mnie przyziemność. Te kilometry do celu, w kosmosie są tak mikroskopijne, że aż nie myślę o tym, że jestem daleko od Ciebie. Bo jestem blisko, a tak naprawdę jedyne co nas dzieli to bezlitosny czas. Mijamy rzekę płynącą wśród śniegów, drzewa na wzgórzach, miasteczko uzdrowiskowe z ludźmi, którzy po prostu żyją chwilą. I spoglądam przez okno na to wszystko co widziałem niejednokrotnie, ale nie mogę przestać patrzeć, bo to ułatwia mi drogę. Tych drzew jest tak wiele. Zdają się być takie ciche, każde wydaje się być takie same, tak samo jak tłumy ludzi na mieście. Jesteśmy tacy sami jak te drzewa. W tłumie nas nikt nie rozróżni. Ale to nie ma znaczenia, bo to my potrafimy się nawzajem odnaleźć.


Znowu tęsknię.


Podróż w samotności to coś do czego jestem przyzwyczajony, ale tym razem czułem się inaczej. Pociąg z serca Transylwanii wydawał się być taki powolny, mimo że poruszał się tak samo jak zwykle. Za każdym razem gdy na coś tak bardzo czekam, widzę jak czas robi mi na złość i zwalnia. Zupełnie jakby stał za nim zły duch, który manipuluje wskazówkami zegara. Z Miercurea-Ciuc do Braszowa było tylko półtorej godziny drogi. Tyle co nic. Z Braszowa droga do Bukaresztu zajmowała niecałe trzy. A potem czekała mnie dziewięciogodzinna trasa przez Bułgarię i europejską część Turcji. Czułem w kościach, że będę wykończony, bo w pociągach ciężko jest mi zasnąć. Jednak wiedziałem, że jego obecność mi to wynagrodzi.

Gdy tylko wysiadłem w Braszowie, poczułem, że jestem coraz bliżej. Nawet jeśli wciąż czekało mnie 16 godzin do celu. Niemniej jednak taki sposób myślenia zawsze był ważny dla mojego optymistycznego ja.

Na kilka chwil przed wjazdem do rumuńskiej stolicy mój mężczyzna wylądował w miejscu swojej przesiadki. Docelowo w Stambule miał być przed północą czasu lokalnego. Ja dojechać miałem pięć godzin później.

Kilka minut po siedemnastej wysiadłem z pociągu. Miałem zaledwie dwie godziny na rozprostowanie nóg. Gdy tylko mam okazję, wychodzę podczas postojów, ale te dwa pociągi nie miały żadnych dłuższych. Zastanawiałem się, czy podczas przekraczania granicy będę mógł choć na chwilę wyjść z autobusu. Na szczęście odprawa graniczna w Bułgarii trwała jakieś 40 minut, więc była to pierwsza okazja, by chwilkę się przejść. Nawet jeśli miało to być tylko chodzenie w kółko wokół pojazdu. Trasa przez ten kraj wlokła się przez pięć godzin. Ciężko było mi pokonać nudę, wiedząc, że moja druga połówka wciąż jest wysoko w niebie. Liczyłem czas do jego lądowania. Dzwoniłem do mamy, czytałem różne artykuły, oddawałem się wyobraźni, myśląc o końcu tej żmudnej drogi. W końcu udało się. Wylądował bezpiecznie prawie godzinę przed czasem. Ja byłem dopiero w połowie drogi przez samą Bułgarię. On już był na miejscu, a ja wciąż daleko od niego. Nie mogłem usiedzieć. Musiałem uspokoić myśli. Wziąłem ponownie papier w dłoń i z myślą o nim zacząłem znowu pisać.


Kochanie,


wiem już, że wylądowałeś w Stambule, gdy przede mną jeszcze kilka godzin tułaczki. Uspokoiło mnie to, że jesteś już bezpieczny. Moja ekscytacja sięga zenitu. Wyobraź sobie. Ty i ja, stąpamy po starej ziemi, która była świadkiem wielu niesamowitych zdarzeń, o których pokolenia uczą się na lekcjach historii. I będzie świadkiem również naszej miłości — niepohamowanej. Jestem zmęczony, pragnę zasnąć, ale jest to dla mnie bardzo ciężkie. Wciąż jestem w Bułgarii. Czekam na to by czas szybciej minął, lecz wiem, że jest to pewien paradoks. Im mocniej chcę, by coś nastąpiło, tym bardziej czas zwalnia. Jak mogę ujarzmić niecierpliwość, doradź mi. Jestem tylko człowiekiem pragnącym miłości, którą tylko Ty mi możesz dać. Żadnej innej miłości nie chcę.

Gdy tylko pojawię się w progu naszego pokoju, zobaczę Cię śpiącego w łóżku, ostrożnie zamknę za sobą drzwi, rozbiorę każde najmniejsze odzienie na mym ciele i poczuję nas takimi jacy zostaliśmy stworzeni. Czasami mam po prostu ochotę porzucić ten pompatyczny ton, ale ty tak bardzo mieszasz mi w głowie.


To już tylko kwestia godzin, nim Cię zobaczę.


Gdy tylko mogłem ponownie złapać z nim kontakt, minuty do naszego momentu zaczęły płynąć jak mistrz olimpijski. Jedynym momentem, który był dla mnie dość nieprzyjemnym był wjazd na terytorium Turcji. Byłem mocno zestresowany i zastanawiałem się, czy wszystko mi się uda. Czy aby na pewno uda mi się zobaczyć ukochanego w innym świecie? Pamiętam jak kupowałem bilet do Stambułu. Spontaniczna decyzja, na której realizację wyczekiwałem dniami i nocami. Tęskniąc. Myśląc o tym jak w końcu będzie lepiej, gdy tylko go ujrzę. Miłość. Gdy tylko ogarnie twój umysł, nie możesz przestać myśleć o osobie wobec której te uczucia kierujesz. I to czasami boli, ale ten ból jest najprzyjemniejszym z bólów. Lepszy niż chwile euforii, których nie masz z kim dzielić. Wiedziałem, że wolałbym cierpieć z nim obok mnie, niż smakować radości samotnie. I nie wiem jak to się stało. Jak to możliwe, że to był już ten moment? Udało się, mogłem już jechać bezpośrednio do największego miasta Europy. Bez żadnych przeszkód. Nie jeden kamień z serca, ale tysiące ciężkich. Miałem ochotę rozpłakać się, czując tę ulgę.

W chwili wjazdu do miasta zastałem gigantyczną ulewę. Przemokłem do suchej nitki stojąc zaledwie dwie sekundy pod gołym niebem. Biegłem, wpierw do metra, z którego przejechałem większą część trasy do mojego hostelu, potem biegłem ponownie, pod górkę, przez niecałe piętnaście minut, aż w końcu zastałem miejsce mojego noclegu. A w drzwiach stał on. Niższy ode mnie, prawie o długość linijki, szczerze uśmiechnięty, łysy mężczyzna z brązowo-rudawą brodą, okrągłymi okularami dodającymi mu uroku, w marynarskiej koszulce i samej bieliźnie i klapkach. Nie wiedziałem jak zareagować. Oczy mi błyszczały, serce dudniło niczym bęben. Jednak zmęczenie dało o sobie znać, bo moja głowa nie funkcjonowała jak należy. Zaprowadził mnie do naszego pokoju, na pierwsze piętro. Mogłem w końcu położyć się na łóżku, zdjąć wszystkie ubrania i zasnąć. Ale zanim do tego doszło, w końcu go przytuliłem. Na żywo. Prawie płacząc. On też prawie płakał. Dwaj dorośli mężczyźni, którzy z trudnością powstrzymywali łzy, tylko dlatego, że mogli w końcu poczuć siebie nawzajem w sposób fizyczny. Spektakularną chwila. Powiedział mi, że ciężko mu uwierzyć, że jestem prawdziwy. Czułem to samo. On istnieje naprawdę. Nie jest wytworem mojej wyobraźni. Oto ja, ściskam w końcu moją miłość. I z wycieńczonego podróżą człowieka zamieniłem się w takiego pełnego energii. Nie mogliśmy obaj zasnąć przez dłuższy czas. Zbyt wiele emocji.


Cały następny dzień był po prostu boski. Moja dusza odkrywcy miała przy sobie inną duszę. Wspólnie obserwowaliśmy co się dookoła nas dzieje. Ludzie pomimo tego, że ciężko pracowali, znajdowali czas w trakcie na odrobinę rozrywki, czy to w postaci radia, czy meczu lecącego w telewizorze, czy też zwykłej rozmowy między sobą. Czasem nawet takich bardziej żywiołowych. Zwracało to naszą uwagę wszędzie. Od targowisk, po sklepy odzieżowe. Ludzie skromni, aczkolwiek cieszący się życiem, na tych wąskich uliczkach starego miasta, które tętnią życiem praktycznie całą dobę. Pełno na nich także bezdomnych kotów, które często są dokarmiane przez właścicieli bazarków i sklepików. Czworonogi zachowują się poniekąd jak ochroniarze, bo często przesiadują w pobliżu stoisk z pomarańczami, czy mango. Mój towarzysz często zwracał uwagę na te zwierzęta i próbował je fotografować i głaskać. Ja się uśmiechałem na ich widok i nierzadko robiłem to samo. Zobaczyliśmy słynną Hagię Sophię, wokół której stało mnóstwo policyjnych radiowozów. Wszyscy wokół fotografowali świątynię, w tym my obaj. Był to z pewnością pokaźny budynek, w stylu bizantyńskim. Spotkaliśmy rodzinę, która zjechała się z całej Turcji, by zobaczyć to cudo z bliska. Poprosili mnie o zdjęcie, na co chętnie przystałem. Rozmawialiśmy przez chwilę i na wieść o tym, że jestem z Polski, byli zachwyceni. Mówili, że Polacy i Turcy to przyjaciele i zawsze będziemy mile widziani w ich kraju. Szczerze się uśmiechnąłem i odpowiedziałem, że w moim kraju również będą mile widziani.

Niedaleko tamtego miejsca znajdował się Błękitny Meczet, który powstał w XVII wieku, ponieważ sułtan Ahmed I miał ambicję, by przyćmić wspaniałością pobliską Hagię Sophię. Na dziedzińcu przez przypadek spotkałem małą grupkę pań, które rozmawiały ze sobą po polsku. Włączyłem się na chwilę do rozmowy, bo tak bardzo tęskniłem za konwersacjami w moim języku, takimi nie na odległość. Jedna z nich okazała się być z mojego ukochanego Lublina.

Drugiego dnia płynęliśmy promem do azjatyckiej części Stambułu. Dla mojego serca magiczne przeżycie. I nie była to tylko zasługa mojego mężczyzny. Przepłynąć cieśninę Bosfor, wraz ze Złotym Rogiem, które wcześniej obserwować mogłem tylko na mapach i w moich atlasach? Po prostu oniemiałem widząc kolor wody, budynki nad brzegiem, statki płynące co chwila, które było widać z kabiny, gdzie siedzieliśmy na skraju, by wszystko podziwiać z okna. Nauczyć się mapy świata to jedno, ale widzieć w końcu na własne oczy te miejsca, które zna się na pamięć w teorii, ale nie w praktyce, to drugie. Takie samo wrażenie miałem, gdy znalazłem się na bezkresie piasków Sahary, podczas mojej podróży do Tunezji. Fascynowała mnie Ziemia. Jej przeróżne miejsca, które pragnąłem odwiedzić. Gdy tylko obserwowałem mapy, które mieliśmy ze sobą, kierowałem nas ku przygodzie. Szliśmy tam, gdzie nogi mogły nas ponieść. Gdy tylko usłyszałem, że w jego oczach jestem żywą nawigacją, a na mapach znam się jak mało kto, poczułem takie wewnętrzne ciepło. On cały czas we mnie widział same pozytywne rzeczy i dawał mi o tym znać. Dla mnie było to coś nowego. Zastanawiałem się, zanim jeszcze wyruszyłem w tę eskapadę, czym tak naprawdę zasłużyłem na takie traktowanie. Miałem strumienie złych myśli i czułem się czasami jako ktoś gorszy, niegodny. Gdy tylko byłem z nim w pobliżu, to wszystko zniknęło. Prysnęło jak bańka mydlana. Mój mózg stał się fortecą, przez którą nawet najsilniejsze siły wroga nie potrafiły się przebić. I to było coś, co chciałem osiągnąć na stałe.


Nie zapomnę nigdy momentu, w którym rozleciał mi się but. Pierwszy dzień pobytu w mieście. Na zewnątrz byłem spokojny, lecz w środku płynęło we mnie morze frustracji. Mój mąż postanowił po prostu pójść ze mną do sklepu z obuwiem i kupić mi nowe. Powiedział mi tylko, że chce bym czuł się przy nim komfortowo.

W końcu komuś na mnie naprawdę zależało. Zresztą z wzajemnością. Sam starałem się być jak najlepszym wsparciem. Uczyłem go wielu rzeczy, których on sam nie rozumiał. W ten sposób poczułem na własnej skórze, że miłość to nie tylko czułe słowa, gesty, przytulanie, czy seks. Owszem, te rzeczy są ważne, jednakże bez głębszego zaangażowania w życie drugiego człowieka, będą tylko czynami bez większego znaczenia, a sama relacja by w końcu uschła, zostawiając za sobą tylko proch ze wspomnieniami i gdybaniem, co można byłoby zrobić lepiej. A ja tego nie chciałem. Obaj uczyliśmy się siebie wzajemnie. Nie tylko tego co umiemy, ale także naszych uczuć, nawyków, wspomnień i traum.


Cały ten tydzień był dla mnie wyjątkowy. Czymś czego nie mógłbym przeżyć samemu. Spacery po dwóch kontynentach, dziesiątki kilometrów pokonywanych dziennie na nogach, dwa razy tyle przepłynięte, bądź przejechane. Gęste labirynty uliczek i tłumy ludzi, gdziekolwiek się zjawiło. Fotografowaliśmy co tylko mogliśmy. Bezdomne kotki, kolorowe domy w dystrykcie Balat, meczety, Bosfor i Złoty Róg. Najbardziej spodobały mi się moje zdjęcia Wieży Galaty z okolicznymi budynkami uchwycone w artystycznej symetrii. Mój facet od razu podłapał mój pomysł i zrobił podobne ujęcia. W sąsiedztwie znajdowała się mała galeria sztuki połączona ze sklepem z pamiątkami. Za ladą stał mężczyzna, który posługiwał się perfekcyjną wręcz angielszczyzną i opowiadał nam o obrazach, które namalował on, bądź jego koledzy i wisiały na ścianie czekając na chętnych kupców. Zachwycaliśmy się detalami, które na tych obrazach widniały. Gdyby odejść wystarczająco daleko, można byłoby pomyśleć, że to fotografie. Nie kupiliśmy jednak dzieł sztuki, a łączące się ze sobą dwie chamsy, jako symbol naszego związania.

Spacer pośród historycznych miejsc napawał zachwytem i jednocześnie sprawiał, że w mojej głowie zrodziły się refleksje o przemijaniu i o tym ile rzeczy przed nami się działo, a my jedynie możemy to odkrywać poprzez wyobraźnię, a nie realne doświadczenie. Dlatego też uważam, że o pamięć historyczną trzeba należycie dbać, ale jednocześnie nie przestawać dokumentować tego co się dzieje wokół nas obecnie, gdyż nas też kiedyś zabraknie i o tym czego zaznawaliśmy będą się uczyć następne pokolenia. Sami jesteśmy świadkami wielu ważnych wydarzeń i przełomów, czego nie zawsze jesteśmy świadomi, ponieważ żyjemy w natłoku pojawiających się co chwilę nowych informacji. Podróżowanie kształci i zachęca do myślenia. Czytanie o tych wszystkich wydarzeniach mających miejsce tu, w Stambule, wciągało mnie doszczętnie i umieszczało na moment w samym sercu tych scen.

Codziennie chodziliśmy do rożnych restauracji, których w pobliżu było na pęczki i jedliśmy syto nie martwiąc się o ceny, bo te były naprawdę zachwycająco niskie. Poznawanie lokalnej kultury od kuchni w dosłownym tego słowa znaczeniu. A po całych dniach kolejnych emocjonujących przygód następowały momenty spokoju i rozmów łóżkowych, które wcześniej prowadziliśmy na odległość. Na żywo, bardziej onieśmielały, ale tworzyły takie poczucie bliskości i intymności większej niż tylko nagość i fizyczna miłość. Z nim w pobliżu czułem się wolny od zła codziennego, które mnie męczyło, a z którym walczyć zacząłem dość niedawno. Obaj byliśmy dumni z tego jak trudną walkę podjąłem. Ja także byłem dumny z niego, bo opowiadał mi o naprawdę wielu trudnych wspomnieniach, a jednak przezwyciężył całe to zło. Wiedziałem, że mnie to też czeka, a praktycznie już to spotkało. W jego osobie i nie tylko.


Przedostatniego dnia pojechaliśmy do portu i przeszliśmy się nabrzeżem, na którego końcu można było się wspiąć na nasyp z ogromnych kamieni i fotografować Morze Marmara z panoramą Stambułu. Gdy zacząłem po niej wchodzić, mój mężczyzna powiedział, że nie chce bym tam był, bo się o mnie boi. W mojej głowie narodziły się dwie myśli. Zignorować to co mówił i dać się ponieść przygodzie, co było dla mnie zwyczajem, albo uszanować jego prośbę, co też zrobiłem po chwili namysłu. Przez moment myślałem, że jestem zły o to, że nie mogłem zrobić fenomenalnych zdjęć, które już widziałem oczami mojej wyobraźni. Ale nie byłem. Po prostu tak bardzo go kocham, że nie chcę go krzywdzić, poprzez głupie i nic nieznaczące czyny. W ten sposób także pokazałem, że jestem dla niego w stanie odpuścić coś, co mnie naprawdę bardzo ekscytowało, tylko żeby nie musiał się przesadnie o mnie martwić. Gdy wróciliśmy w okolice naszej ulicy, przechadzając się kolejnym targiem dostrzegłem czapkę z pandą, która mi się spodobała i nie była droga. Kolekcjonowałem pandy od dziecka i nic z wizerunkiem tego zwierzęcia nie mogło pozostać przeze mnie niezauważone. W moim pokoju miałem ich ponad 150, od pluszaków, po poduszki, ubrania, figurki, czy plakaty. Miałem nawet solniczkę i pieprzniczkę, skarbonkę, odważnik, czy matrioszkę. Oczywiście musiał mi ją kupić. Nie czułem się jednak jak materialista, bo ja też dawałem mu wiele od siebie, tylko według moich, niestety mniejszych, możliwości. Wróciliśmy z nowym nabytkiem do naszego pokoju i nie spaliśmy aż do rana, bo wiedzieliśmy, że to nasza ostatnia noc i chcieliśmy ją wykorzystać jak najlepiej.

W sobotę — ostatni dzień, popłynęliśmy do Azji jeszcze jeden raz. Chcieliśmy po raz ostatni obejrzeć Europę z perspektywy sąsiadującego kontynentu. Było bardzo ciepło. Na chwilę stanąłem przy barierce i zdjąłem kurtkę do zdjęcia. Ubrany byłem w jego koszulkę, którą podarował mi przed snem. Chciałem przez kilka sekund poczuć na mojej skórze słońce. Spróbowaliśmy świeżo złowionych ryb w pobliskiej restauracji, spacerowaliśmy bulwarem i ponownie spotykaliśmy bezdomne koty.. Jeszcze przed zachodem wróciliśmy do naszej dzielnicy płynąc promem, siedząc na samym tyle, pod gołym niebem, obserwując bryzgającą za nami wodę i zaznając tego niesamowitego, rześkiego wiatru.

Aż w końcu nastąpił wieczór. Na kolację udaliśmy się, bodajże po raz piąty, do pewnej restauracji kilkaset metrów od naszej noclegowni. Uwielbialiśmy tamtejszą obsługę. Byli niesamowitymi ludźmi, pełnymi uśmiechów. Chętnie z nimi rozmawialiśmy i zachwalaliśmy ich zdolności kulinarne. By uczcić nasz ostatni wspólny posiłek przed powrotem do domu zamówiliśmy ogromne talerze z różnymi rodzajami mięsa. Po obfitym jedzeniu, wróciliśmy do hotelu, by spakować ostatnie rzeczy do naszych plecaków. Świadomość, że jedziemy prosto na lotnisko i będziemy lecieć dwoma różnymi samolotami do dwóch różnych i odległych miejsc napawał mnie goryczą i ponowną nienawiścią do przebiegłego czasu, który biegł jak szalony widząc mnie w stanie wręcz euforycznym. Jeszcze większą wewnętrzną rozpacz powodował fakt, że mój ukochany odlatuje na godzinę przede mną i musiałem z bólem patrzeć jak odchodzi i znika z tłumem w odmętach korytarza prowadzącego do samolotu. Uśmiechnął się do mnie po raz ostatni i pomachał. Ja też się uśmiechnąłem, choć w środku czułem podwójnie nieprzyjemne uczucie. Przekonanie, że zostałem sam, nawet jeśli to miało być tylko chwilowe, oraz mój niepokonany jeszcze lęk przed lataniem. Przypomniałem sobie o drobnych prezentach, które mi podarował. Na początku roku wyruszył ze swoimi przyjaciółmi do nadmorskiego kurortu, by przespacerować się nad Bałtykiem. W tym samym czasie ja eksplorowałem Sfântu Gheorghe — stolicę Covasny i Băile Tușnad — najmniejsze miasto w Rumunii, oddalone o około pół godziny od Miercurea-Ciuc. Testowałem fotograficzne możliwości mojego nowego telefonu, ponieważ jego poprzednik tydzień wcześniej upadł mi na ziemię w Ruse, w Bułgarii i w ten sposób dokonał swojego żywota.

Wysyłał mi zdjęcia z różnych stoisk i na jednym z nich śliczny kotek wykonany własnoręcznie przez sprzedawczynię przykuł moją uwagę. Powiedziałem po prostu, że mi się podoba, ale on był już daleko od tego punktu i nie wiedział, gdzie dokładnie go szukać. Powiedział, że wróci tam specjalnie następnego dnia, by mi go kupić, lecz ja go od tego odwiodłem. On jednak był uparty i postanowił w swoim mieście zrobić tzw. „kocią wyprawę” i znalazł dwa śliczne kotki, które również były wykonane ręcznie. Powiedziałem, że są jeszcze piękniejsze niż ten wczorajszy i nie wiedziałem, na którego się zdecydować, więc bez zastanowienia kupił oba. Popłakałem się. Może to były tylko dwa, malutkie pluszowe kotki w śmiesznych kubraczkach, ale dla mnie to był bardzo ważny gest, ponieważ kosztował mojego lubego trochę wysiłku, co tylko jeszcze bardziej roztopiło moje serce. Innym prezentem, który od niego dostałem była bransoletka, którą spontanicznie mi wręczył pierwszego dnia w Stambule, mówiąc że nie zdejmował jej nigdy przez ostatnie cztery lata i nadeszła pora, bym to ja ją w końcu założył. Chwytał mnie wielokrotnie za nadgarstek i mówił, że ta bransoletka przetrwała z nim kilka lotów samolotem, więc ze mną także będzie bezpieczna. Nie mogłem też zapomnieć o przypince z misiem i ogromnym napisem „Kaliningrad”, ani o porcelanowych miniaturach poniemieckich kamienic znajdujących się w mieście. Lubię takie drobne gesty. On w zamian dostał ode mnie fartuch z wizerunkiem niedźwiedzia — jednego z symboli Transylwanii.


Port lotniczy w Stambule był gargantuiczny. W ciągu ośmiu godzin oczekiwania przeszedłem kilkanaście kilometrów nie opuszczając budynku nawet na sekundę. Gdy w końcu przyszła pora na wejście na pokład, poczułem że nogi się pode mną uginają, ale jakoś doczłapałem się do mojego siedzenia, usiadłem, zapiąłem pas najmocniej jak mogłem i czekałem na start mając z tyłu głowy słowa mojego męża o tym jak latanie jest bezpieczne i jak często pocieszał mnie, gdy dostawałem lekkich ataków paniki. To mi bardzo pomogło. Nie wspominając o rozpraszaczach na pokładzie, takich jak filmy i gry, śniadanie, czy możliwość obserwacji widoków z kamer umiejscowionych na zewnątrz maszyny. Z początku bałem się je otworzyć, ale ciekawość wygrała i było to całkiem przyjemne. Mój piąty lot w życiu był moim najkrótszym i jednocześnie najprzyjemniejszym i najmniej stresującym. Parokrotnie odczuwałem lekki strach przy wstrząsach, ale byłem zapewniany przez personel, że jest to całkowicie normalne. Zacząłem zmieniać moje nastawienie i myślałem, że może z czasem nabiorę doświadczenia w lataniu i będę w przyszłości na to wszystko patrzeć ze śmiechem i z perspektywy osoby, która przeleciała Atlantyk. Czemu nie? Wszak mój partner zapewnił, że będzie to mój ostatni lot bez niego obok. Trzymałem go za słowo. Gdy już bezpiecznie wylądowałem na ziemi i odczułem ulgę, tęsknota znowu zaczęła dawać się we znaki.


Siedem dni temu o tej porze wstawałem z myślą o tym jak wybiorę się w podróż życia z Tobą jako jedynym towarzyszem. Teraz znowu jestem sam, chociaż nie ukrywam, że ta rozłąka jest tylko chwilowa, a czas jej trwania jest drobną cząsteczką w tym wielkim świecie. Jeszcze w nocy z czwartku na piątek miałem poczucie melancholii, gdy wstałem w środku nocy i tęskniłem za Tobą, mimo że leżałeś obok mnie.

Gdy miejskie światła szeleściły bez przyczyny, a głosy mew z Bosforu zakłócały nocną ciszę, gdy z targowisk krzyki kupców zamierały i nawet pod ziemią zatrzymało się metro, ja stanąłem na dachu i obserwowałem miejską panoramę i pozwalałem deszczowi lać się na mą głowę bym mógł w swój nietypowy sposób odczuwać ostatnie momenty wojażu. Stambuł pogrążony był w półśnie, bo tak naprawdę nigdy nie zasypia. Tak samo jak ja w tamtym momencie.

Wiedziałem, że chcę wrócić, lecz nie wiedziałem, czy nad Złoty Róg, czy do Ciebie. Nie zapomnę o tym, jak było nam dobrze, jak spotkaliśmy się w deszczowy poniedziałek i po męczącej nocy zasnąłem u Twego boku i myślałem o początku, tego co już się skończyło. Moment pożegnania na tym wielkim lotnisku, bez odrobiny snu, po wielogodzinnym oczekiwaniu doprowadziły mnie do wewnętrznego płaczu, choć z zewnątrz wydawałem się być twardy. Gdy tylko zniknąłeś z moich oczu i przestałem widzieć Twój uśmiech rozjaśniający szare, poranne niebo za oknami większymi niż nasz pokój w hostelu miałem ochotę złamać wszelkie procedury bezpieczeństwa i ryzykować wolnością, byle tylko spędzić odrobinę więcej czasu w twoim towarzystwie. Ale ten moment nastąpił, a ja byłem spokojny i prawie pogodzony. Myślałem tylko o tym jak będę się złościć na Ciebie, gdy samemu wyląduję, wszak doskonale wiedziałeś, że mam obawy przed lataniem, lecz kupiłeś mi bilet, bym nie męczył się długą i żmudną trasą. A jednak po wylądowaniu nie złościłem się. Czułem się bezpiecznie, jakby mnie uleczono z głębokiej traumy. Miałem oczywiście trochę obaw, podczas startu i latania powyżej chmur. Ale to jak mnie zapewniałeś, że wszystko będzie bezpieczne i że tylko praktycznie tygodnie dzielą nas od bycia razem na zawsze, uspakajało mnie. Dla mnie jesteś jak cudotwórca. Dziękuję za najwspanialszy tydzień. Wiem, że tak będzie wyglądało moje życie z Tobą jak tylko będziemy mogli w końcu razem mieszkać.


Przed siedemnastą znalazłem się z powrotem w Miercurea-Ciuc. Wszedłem do mojego pokoju i już na samym początku uderzyła mnie pustka. Po tylu godzinach męczarni, braku snu i z bolącymi stopami położyłem się na łóżku i patrzyłem w sufit. Czułem się jakbym miał serce w gardle. Oto znowu powracamy do momentu, gdy dzieli nas tysiąc kilometrów, a jeszcze dokładnie dobę wcześniej jedliśmy obiad nad azjatycką przystanią.

Rozdział II — Powrót

Nie wiem co się ze mną zaczęło dziać wraz z poniedziałkowym powrotem do pracy. Miałem wręczyć wszystkim moim przyjaciołom z wolontariatu drobne prezenty, które kupiłem podczas mojej wizyty w krytym bazarze. Jednak zdrowie postanowiło pokrzyżować te plany i zostałem w łóżku, obolały i czując chłód i drgawki. Prawdopodobnie się przeziębiłem. Albo inne, gorsze choróbsko dało się we znaki. Ledwo doczłapałem się do kuchni, by zrobić sobie herbatę i usiadłem w fotelu, będąc pół przytomnym, mimo że praktycznie bez przerwy spałem.

Brakowało mi mojego mężczyzny i brakowało mi Stambułu. Byłem lekko osowiały i markotny, nie tylko przez zły stan zdrowia. Chciałem uciec, gdziekolwiek, byle z nim. Jemu też mnie brakowało. Pisał mi, że gdy tylko znalazł się w progu swojego pustego mieszkania, zapłakał. Czuł to samo co ja. Jeszcze kilka godzin wcześniej był ze mną, a teraz wracamy do punktu wyjścia. Ale wytrzymaliśmy tak już dwa miesiące, to wytrzymamy i dwa kolejne. Być może nawet więcej. Ale nie zamierzałem się poddać. Dla niego całe to oczekiwanie było warte wielu poświęceń.

Gdy tylko przekazał mi kilka pomysłów odnośnie tego jak możemy się szybciej zjednoczyć, bez zastanowienia przystawałem na wszystkie propozycje, nawet te, które przed dwoma tygodniami uznałbym za zbyt szalone, nawet jak na mnie. Pomimo mojej choroby, czułem się szczęśliwy. Leżałem w ciepłym łóżku, miałem obok siebie telefon, przez który mogłem swobodnie z nim porozmawiać, o ile nie był zajęty swoją pracą. Wiedziałem, że stara się naprawdę ciężko by nabyć kolejne umiejętności, bo w planach miał przeniesienie się do Polski i znalezienie tam pracy. Jest mocno doświadczonym człowiekiem w swojej branży i w teorii każdy pracodawca powinien się o niego zabijać. Komputery i programowanie nie były moimi działkami, a dla niego był to konik, którym zajmował się jak mnie jeszcze nie było na świecie. Tak, młody człowiek zakochał się w dwa razy starszym mężczyźnie z wzajemnością. Byliśmy trochę z innych światów pod tym względem. Ja styczność z komputerami miałem praktycznie od urodzenia, a on zaczynał pisać programy na papierze, mając kilkanaście lat, a jego pierwsze spotkanie z komputerem miało miejsce gdy kończył podstawówkę. Na podstawie moich przeżyć — surrealizm. Ja w wieku czterech lat obsługiwałem myszkę, co nieco ponad dekadę wcześniej nie było tak oczywiste. Pisałem także na klawiaturze, z błędami, ale dało się to mimo wszystko zrozumieć.

Dla mnie jest to idealny przykład tego, że wiek jest tylko i wyłącznie liczbą i chciałbym być z nim nawet jeśli skończy siedemdziesiąt, a nawet osiemdziesiąt lat. Pomimo bycia dojrzałym mężczyzną nie raz ze mną prowadził dziecinne konwersacje. Mogłem czuć swobodę, przy moich nietypowych nawykach, bo on po prostu patrzył na to z jeszcze większą czułością niż na mnie w fazie zadumy. Za zamkniętymi drzwiami byliśmy po prostu sobą i nie baliśmy się być czasem głupkowaci, lub robić rzeczy, których dorosłym ludziom „nie wypada”. Myślałem o tym, że w naszym przyszłym domu będziemy mieć pokój z pandami i będziemy pływać w morzu pluszaków, albo skakać i biegać jak szaleni w rytm muzyki lecącej z głośników, bądź tarzać się po łóżku każdego poranka. Żebyśmy obaj wyrzucili z siebie dziecięcą duszę. Takiego uczucia życzyłbym każdemu. Tak dla mnie smakowała prawdziwa wolność.

Łączyło nas wiele, co tylko mocniej nas wiązało. Niezliczone ilości poezji, które tworzyłem tylko dla niego, a on w literaturze był wręcz zakochany. Mówił, że nigdy nikt nie pisał o nim z taką pasją, a ja odparłem, że w ten sposób pokazuję to co w nim widzę i dlaczego go pragnę. Albo siłownia i praca nad własnym ciałem. Cieszyłem się z tego, że byłem dla niego inspiracją w tym temacie. Jego piękna dusza na zewnątrz miała równie niesamowitą okładkę. Patrzyłem w jego oczy, widząc jak ich ciemność kieruje się w moją twarz; głaskałem jego brodę, jego owłosienie na ciele, masowałem mu barki, całowałem tak długo, że aż musiałem czasami zaczerpnąć garść powietrza. Był dla mnie perfekcją, nie chciałem nikogo innego. On także nie.


Wieczorem po pierwszym dniu tymczasowej rozłąki, zacząłem czuć się nieco lepiej. On wyruszył na trening i mówił mi, że czuł się dziwnie idąc samotnie ulicą w swoim mieście. Był przyzwyczajony do tego, że przez ostatni tydzień prowadziłem go wszędzie, jak żywy GPS. Było to jego pierwsze, mocne zderzenie z rzeczywistością. Powiedziałem mu, że jeśli go kiedykolwiek odwiedzę, to mogę być jego przewodnikiem, tak jak w Stambule. Dla mnie było to nieco zabawne, prowadzić kogoś po okolicy, w której mieszkał całe życie. Ja byłbym tam gościem, odwiedzającym to miejsce pierwszy raz. Tak blisko Polski, a czułem się jakbym był kimś złym, jeśli tylko wyjechałbym do mojego ukochanego. Jednak na to nie zważałem. Miłość nie ma granic. Spodobało mi się jego porównanie naszego wspólnego zwiedzania do niesamowitej imprezy, która się skończyła i teraz po porannym przebudzeniu mamy ból głowy. Może nie miałem bólu głowy, ale ból brzucha i gorączka jednak trochę pasowały do sytuacji.

Po drodze pokazywał mi wiele zdjęć i nagrań jak wygląda jego okolica i gdy tylko to wszystko oglądałem, miałem nadzieję zobaczyć piękno tego miejsca na żywo. Staraliśmy się zrobić wszystko bym mógł bez problemu dostać się na drugą stronę granicy, gdy tylko nastąpi mój powrót z Rumunii. Ekscytowało mnie to. Strach był coraz mniejszy, a zastępowała go chęć ponownego spotkania.


Kochanie


Choćbym miał być przez wszystkich nazywany szaleńcem, zamierzam się z Tobą spotkać, tam gdzie mi zabraniają. Przekroczenie granicy będzie dla mnie jak wypłynięcie samotnego marynarza we wzburzone morze, gdy inni bywalcy portu pukaliby się tylko w czoło i odradzali mi tego. Ale dla Ciebie naprawdę warto. Może będę porównywany z Ewą, która zjadła zakazany owoc, może będą mówić o nas jak o Romeo i Julii z bardziej szczęśliwym zakończeniem, albo będę się czuł, jakbym sięgnął po pełną wersję ocenzurowanej książki za czasów komunizmu.

Dla Ciebie będę szedł w nieznane, byle tylko kreować z Tobą rzeczywistość idealną; w końcu taką już mieliśmy przez niecały tydzień. Najlepsza impreza, na której bawiliśmy się jakby jutro miało nie nadejść; ale jednak nadeszło i wstaliśmy w osobnych łóżkach tylko ze wspomnieniami. Będziemy jednak dążyć do szczęścia i Ty mi w tym pomagasz, tak samo jak ja Tobie. Jesteśmy związani sznurkiem przeznaczenia, który z naszych uczuć robi przecudowne makramy. Nie chcę by został on nigdy przecięty, niech będzie dla nas tak unikatowy jak węzeł gordyjski, dla którego miecz oznacza śmierć jednego z nas. Albo nas obu w jednej chwili. Jednak ja nie chcę umierać, bo chcę zasmakować życia wiedząc, że jest w nim dla Ciebie wystarczająco dużo miejsca.

Ponowne spotkanie z Tobą w najbliższych tygodniach jest dla mnie siłą napędową do dalszej drogi przez oś czasu, na której pojawiłeś się w pewnym momencie i już nie chcę byś kiedykolwiek z niej zniknął.


Następnego dnia wstałem we wciąż nie najlepszym stanie. Zacząłem czuć się lepiej dopiero w okolicach popołudnia. Udało mi się wyjść na spacer i pójść na siłownię. Nie stawiłem się natomiast w pracy. Potraktowałem to ze śmiechem jako przedłużenie urlopu. Wolontariat w Miercurea-Ciuc i uczenie dzieci angielskiego były z pewnością przyjemnym doświadczeniem, w końcu poświęcałem swój czas, by pomagać innym, co lubiłem robić od czasu gdy sam jeszcze byłem dzieckiem. Od serca robiłem wszystko co mogłem, razem z innymi wolontariuszami, z całej Europy i nie tylko, aby młodzi ludzie mieli jak największą uciechę z kontaktu z nami. Największą dumę czułem, gdy udało mi się zebrać fundusze na prezenty świąteczne dla najbiedniejszych dzieci w jednej ze wsi, w której uczyliśmy. Serce mi pękło gdy tylko dowiedziałem się, że takiej ilości prezentów nigdy w życiu nie widziały. Te wiele miesięcy pokazały mi, że robię w tym miejscu coś naprawdę dobrego i cennego. Jednak rozłąka z własnym krajem i najbliższymi mi ludźmi sprawiała mi pewien ból. To naturalne uczucie, którego nie powinniśmy się wstydzić.

Wieczorem napisałem mojemu mężczyźnie kolejny wiersz, który zupełnym przypadkiem przypomniał mu o jego ulubionym miejscu niedaleko jego miasta. Zaczęliśmy ponownie marzyć o tym, co nas czeka w nadchodzących tygodniach. On pragnął pokazać mi jego region, a ja pragnąłem pokazać mu jak najwięcej najciekawszych miejsc w Polsce. Nie chodziło mi jednak o największe miasta takie jak Kraków, czy Gdańsk, a o takie małe miasteczka i wioski z duszą, które odkrywałem razem z moim tatą, gdy byłem młodszy i chciałem by on także mógł je zobaczyć. By mógł docenić piękno niedocenianych miejsc na mapie mojego ukochanego kraju, takich jak Stronie Śląskie, Bardo, Trzebiatów, Supraśl, czy Dobre Miasto, które zachwycały mnie potężnie. Dzielenie się pasjami, to coś co uwielbiam. Niezależnie od tego, czy robię to ja, czy ktoś inny. Zawsze chętnie słucham i uczę się czegoś nowego, ale również ja pragnę być wysłuchany i być tym, który może czegoś nauczyć. Przy nim czułem się jak atlas, który przez dłuższy czas nie był otwierany, wszak mało komu miałem okazję pokazać znane mi, ciekawe lokalizacje, albo znajdować je wspólnie, tak jak robiliśmy to w Stambule.


Kolejne dni były pełne rutyny. Wróciłem w końcu do pracy i wszystko zaczynało ponownie dziać się po staremu. Udało mi się wreszcie wręczyć prezenty, które przywiozłem z urlopu. Szczere uśmiechy, przytulenia i inne wyrazy podziękowania powodowały u mnie radość. Uwielbiam dawać coś od siebie, nawet drobnego, zwłaszcza dla świetnych ludzi, których w mojej pracy nie brakowało. Szukałem pomysłów, by nauczyć się czegoś nowego, ponieważ nie chciałem tkwić w stagnacji. Tworzyłem notatki, listy i inne zapiski w moim ojczystym języku, ze względu na to, że nie miałem możliwości porozmawiać z kimkolwiek, twarzą w twarz po polsku. Owszem, dzwoniłem do bliskich będących w kraju, ale jest to zupełnie inne odczucie, gdy posługujesz się językiem tylko przez telefon. Mój ukochany codziennie uczył się polskiego, co dodawało mi otuchy. Poza tym, mogłem mu także w tym pomagać. Zawsze rozbawiało mnie, gdy mówił mi „niedźwiedź lubi ciasteczka” z akcentem. Tak samo jak „kocham cię”, które powtarzał mi codziennie.

Miercurea-Ciuc było pięknym miasteczkiem otoczonym górami. Mieszkałem w ślicznym i dużym domu położonym na przedmieściach, około czterdzieści minut spacerem od biura. Wstając każdego dnia rano i wyruszając w drogę do pracy wybrać mogłem dwie drogi — krótszą, bądź dłuższą, zahaczającą jednocześnie o supermarket, w którym często kupowałem jedzenie na cały dzień. Za każdym razem przechodziłem przez Plac Wolności — reprezentatywny punkt w centrum miasta, z którego wychodziło kilka deptaków i ulic i z którego wszędzie było blisko, zwłaszcza do ulicy Petofiego pokazującej urok kamieniczek i nielicznych lokali, w których miejscowi często przesiadywali. Miejsce to nazywane było przez mieszkańców „placem do klaskania”, albowiem za czasów komunistycznych władze zmuszały ludzi do uczestnictwa w różnych wiecach, dając instrukcje kiedy mają rozpocząć się owacje. Lubiłem w szczególności znajdujące się niedaleko muzeum na zamku Mikó, które odwiedziłem trzykrotnie. Moje ulubione wystawy przedstawiały życie lokalne z czasów demokracji ludowej i zniszczone symbole dyktatury Nicolae Ceaușescu, a także współczesne lalki ubrane w ludowe stroje charakterystyczne dla okolicznych wiosek. Miałem zaszczyt zobaczyć jak kilka z nich prezentuje się na żywo podczas winogronowych dożynek w sąsiedniej miejscowości.

Podczas spacerów towarzyszyły mi szyldy, reklamy i plakaty w języku rumuńskim, bądź węgierskim, którym porozumiewałem się w minimalnym stopniu. Węgrzy w jednym z klubów cieszyli się gdy tylko mówiłem Lengyel, Magyar — két jó barát — węgierską wersję słynnego powiedzenia: Polak, Węgier, dwa bratanki. W październiku wróciłem do Polski na tydzień i gdy tylko przekroczyłem granicę ze Słowacją i spostrzegłem szyld myjni bezdotykowej, poczułem ulgę, że jestem już w domu. Powrót natomiast wiązał się z bólem i ponownie ostatnią rzeczą, którą widziałem przed powrotem do Rumunii była ta sama myjnia. Zawsze zwracałem uwagę na takie drobne detale.

W biurze natomiast dominował angielski, w którym rozmawiałem praktycznie nieprzerwanie od września, czyli od momentu rozpoczęcia mojego wolontariatu. Byłem tam jedynym Polakiem i jedyną osobą, która potrafiła mówić po polsku. To też w pewnym sensie przyczyniało się do tęsknoty za domem. Oczami wyobraźni cofałem się w czasie, gdy szara codzienność była dla mnie czymś czego w tamtym momencie chciałem ponownie, choćby przez chwilę, doświadczyć. Przejechać się trasą z mojego miasteczka do Lublina. Tą samą, którą przejechałem tysiące razy. Wyjść na spacer nad rzekę, która znajdowała się tuż za skarpą obok mojego bloku. Posiedzieć w parku przy fontannie i po prostu oglądać drzewa i spacerujących ludzi, z których większość i tak znałem z widzenia, a nawet nie wiedziałem jak się nazywają. Mówiąc bez ogródek, brakowało mi tego.


Drogi,


praca wre. Nie spocząłem na laurach i wciąż robię to co do mnie należy, wiedząc, że czynię małe dobro, tu gdzie jestem. W środę słyszałem ptaki, które słyszę tylko z początkiem wiosny, mimo że nie jesteśmy nawet w połowie lutego. Pogoda za oknem zachowuje się tak, jakby broniła się przed zimową aurą i chciała nam pokazać, że to praktycznie nowy czas na zmiany. Od kilku dni słońce nie chce nas opuścić i bije mnie delikatnie po twarzy, a ja się cieszę z tego jakbym miał być żywym świadkiem równonocy, do której jest przecież jeszcze daleko. Przechadzałem się alejkami z nagimi drzewami, które zdają się nie marznąć, mimo że przy tak przyjemnej temperaturze winny się odziać już w liście. Ja ubrany w moją wełnianą koszulę, która towarzyszy mi w większości podróży, ścigałem się z wiatrem po mieście i ani przez chwilę nie myślałem, że mi zimno.

Czy to symbol? Symbol odnalezienia wewnętrznego ciepła, gdy walczy się z ponurą zimą, która okazuje się być tak słaba jak moje wewnętrzne złowrogie dygresje? Popijam chandrę jakby była herbatą z lodem i nie myślę o niczym innym w tym momencie. Siedzę na drewnianej ławeczce na szkolnym podwórku i oglądam jak dzieci ganiają za piłką i dostrzegam w nich beztroskę, którą samemu odczuwam w tym czasie. I jest dobrze. Za niedługo będziemy wspólnie się bawić, słuchając ich języka, a my będziemy starać się mówić do nich po angielsku. Robię to praktycznie codziennie, a jednocześnie zawsze znajdę w tych harcach coś jak spod igły.


Ściskam Cię mocno


Było to piątkowe popołudnie i rzeczywiście, zabawy było dużo. Bawiliśmy się w „policjantów i złodziei” oraz wycinaliśmy bukiety z papierowych kwiatów w kształcie serc z okazji zbliżających się walentynek. Pomogłem jednemu z chłopców zawiązać buty, bo chciał pobawić się z piłką na dworze, a po zakończonym rękodziele sprzątałem cały ten bałagan licząc minuty do końca pracy na tamten tydzień. Mocno intensywny dzień. Wcześniej miałem do czynienia z pełnowymiarową burzą mózgów, która trwała ponad dwie godziny. Gdy tylko weszliśmy do samochodu i zostaliśmy odwiezieni do domu, udałem się do pokoju, by tylko móc odpocząć po całym rozgardiaszu, który mnie spotkał. W głowie miałem tylko myśli, że zostało już naprawdę niewiele.


Korzystając z dnia wolnego, wsiadłem w sobotę w pociąg jadący w kierunku Braszowa, lecz w moich planach końcowy przystanek był nieco wcześniej, bo we wsi Prejmer, w której znajduje się jeden z siedmiu transylwańskich warownych kościołów wpisanych na listę UNESCO. Mijałem tę miejscowość parokrotnie, ale nie miałem czasu by ją odwiedzić. Poprzedniego wieczoru, przed snem myśli nie dawały mi spokoju, bo potrzebowałem jakiegoś bodźca, by choć trochę poczuć się jak wolny człowiek. Po porannej pobudce kupiłem bilet i o czternastej siedziałem już na swoim siedzeniu czekając na odjazd. Rumuńska kolej nie należy do moich ulubionych, ponieważ jest dla mnie strasznie powolna. Mieszkańcy śmiali się i mówili mi: „to jest Rumunia, tu czas stanął dwadzieścia lat temu”. Kolejny raz czułem jak pociąg wlecze się po torach jakby miał zaraz wyzionąć ducha. 80 kilometrów trasy miał pokonać w półtorej godziny. W innych krajach, w których jeździłem koleją raczej nie do pomyślenia. Pamiętam, że trasa z Budapesztu do Miercurea Ciuc pociągiem trwała około 15 godzin. W międzyczasie auto było w stanie przejechać dystans między tymi dwoma miastami nawet w mniej niż 10.

W drodze do Prejmer spoglądałem przez okno i obserwowałem okoliczne wsie, domki, kościoły i lasy. W pewnym momencie dostrzegłem z oddali wyróżniający się z tłumu samochód, który był dokładnie taki sam, jakim jeździła moja mama. Pomyślałem żartobliwie, że może postanowiła do mnie przyjechać, ale szybko ten uśmiech zmienił się w lekkie przygnębienie. Mama była ponad dwadzieścia godzin drogi ode mnie. Pozwoliłem sobie na chwilę złej energii, bo nauczyłem się, że tego typu uczucia też są potrzebne, a jakbym miał je cały czas w sobie dusić, to stałyby się silniejsze niż te dobre, a ja bym ostatecznie oszalał. Nie oznaczało to jednak, że pozwalałem im robić ze mną co chcą. Po prostu sam sobie stawiałem granicę, by też nie przesadzić w drugą stronę. Gdy wysiadłem z pociągu, ruszyłem w stronę zabytku, który chciałem zwiedzić, póki jeszcze świeciło słońce. Dojście do tej budowli zajęło mi ponad dwadzieścia minut. Wykonałem kilka fotografii z zewnątrz i miałem ruszyć do znajdującego się w środku muzeum, gdy nagle zastałem zamknięte drzwi, mimo że technicznie byłem w tym miejscu na półtorej godziny przed zamknięciem. Nic nie wskazywało na to, żeby tego dnia miało być nieczynne. Poczułem frustrację, ale pocieszyłem się faktem, że przynajmniej widziałem wszystko z zewnątrz i udało mi się zrobić kilka całkiem niezłych zdjęć do mojego bloga. Usiadłem na chwilę w jednej kawiarni i napiłem się kawy, bo do przyjazdu następnego pociągu musiałem odczekać godzinę. Do Miercurea-Ciuc wróciłem po dwudziestej.

Wyszedłem z budynku dworca i poszedłem do baru, by odrobinę się rozluźnić. Spędziwszy tam chwilę, wracałem do domu pełen zmartwień i przemyśleń na temat dalekiej przyszłości. Na przemian pojawiały się wizje idylliczne, wraz z takimi przerażającymi, odnośnie samotności, której ostatnio tak mocno zacząłem się bać. Nie wiedziałem czemu takie rzeczy zadręczały mi głowę. Przecież miałem wokół siebie tylu niesamowitych ludzi, w tym najważniejszego człowieka, który zamieszkał w moim sercu, i co do którego uczuć byłem najpewniejszy, ponieważ ciągle mnie przekonywał, że jestem również jego wybrankiem. Moja mama dowiedziała się o jego istnieniu parę dni wcześniej, choć strasznie bałem się jej o tym powiedzieć, bo nie wiedziałem jakiej reakcji się spodziewać. Wiedziała, że jestem gejem, ale strach wzbudzało we mnie to, co pomyśli o narodowości i wieku mojego wybranka. Jej odpowiedź na te informacje była zaskakująco pozytywna i życzyła mi szczęścia oraz ślubu, który już niejednokrotnie odbywał się w mojej wyobraźni. Takie drobnostki świadczyły tylko o tym, że moja świadomość płata mi figle i tak naprawdę strach jest tylko wewnątrz mnie. Może być uciążliwy jeśli daje mu się powód by rozszerzał się po jaźni. Ja pracowałem nad tym, by tak nie było. Szło mi raz lepiej, raz gorzej, ale zapamiętałem zasadę, którą mi przekazano. Postęp nie jest prostą linią, a schodami, po których czasami wchodzimy kilka stopni na raz, a czasami schodzimy; jeden stopień, albo dwa, trzy…. Czasami zapominam o moim wewnętrznym optymizmie, który towarzyszył mi przez większość życia, dlatego wraz z pomocą innych ludzi postanowiłem tę wiedzę o sobie nieco odświeżyć. Chciałem wrócić do tego stanu, który był ze mną jeszcze kilka miesięcy wcześniej. Dawałem upust swoim emocjom w piśmie, choć wiedziałem, że ludzie przestaną dostrzegać we mnie cieszącego się z każdej drobnostki chłopaka, mimo że ten wciąż we mnie był, tylko musiał poświęcić też trochę uwagi nad pracą nad sobą i swoimi emocjami. Myślałem również, że powodem takich stanów jest rozstanie z moją ukochaną ojczyzną. Tak czy siak, nie zawsze byłem ponury. Wiele razy towarzyszyło mi szczęście, zwłaszcza gdy miałem okazję porozmawiać z drugim człowiekiem i nieco się zwierzyć. Najgorsza była właśnie samotność. Próbowałem jak mogłem pozbyć się jej ciężaru z moich barków. Przeważnie mi się udawało, co traktowałem jak sukces.

Nastąpił czas wieczornej rozmowy. Moje uszy po raz pierwszy usłyszały piękną piosenkę, która mojemu mężczyźnie kojarzyła się ze mną i naszym uczuciem wobec siebie. Od razu się w niej zakochałem.


Mój świecie,


Spojrzałem dziś w swoje odbicie w szybie na tarasie i patrzyłem na człowieka, który może. Może być obserwatorem, bądź twórcą obytym, lub też takim, który tworzy wszystko do szuflady i nie chce pokazać niczego światu. Po co jednak stać bezczynnie i tylko widzieć, gdy można ulepić z tego widoku pomnik, który stał będzie latami i będzie to zostawienie śladu po sobie? Ja pragnę zostawić ślad po nas obu, by inspirować innych do miłości. Każdy zasługuje na takie związanie jak nasze.


Całą niedzielę słuchałem tego utworu. Zamknąłem się przez moment w pokoju, ciemnym jak oczy mojej mamy i wchłaniałem wszystkie emocje. Moja wyobraźnia pokazywała mi obrazy, które miały miejsce podczas naszej przygody w największym mieście Europy. Nasze uściski, nasze spacery, nasze pocałunki. Wyobrażałem sobie także rzeczy, które się jeszcze nie wydarzyły, takie jak nasz taniec, nasze wspólne życie, gdy się ponownie zjednoczymy, nasze drobne dramaty, płacze. Historia rodem z filmu, który oglądałbym bez końca i z pewnością należałby do moich ulubionych. Nie mogłem przestać. Cisza i samotność zamieniły się w piękną fabułę dziejącą się w mojej głowie. Wiedziałem, że to będzie moja przyszłość. Mój czas z nim, i tylko z nim. Czułem się jakby to wszystko było tak sztampowe, a jednocześnie tak wspaniałe. Chciałem by to wszystko już się ziściło. W chwilach prywatności zawsze uwielbiam kołysać się w rytm muzyki i lustrować scenariusze dziejące się, gdzieś w równoległym wszechświecie; niekoniecznie o miłości. Po prostu o marzeniach. W tamtej chwili jednak on był moim największym marzeniem. Nie widziałem innej możliwości, niż żyć wspólnie z nim. Ja byłem dla niego powodem do dalszego życia, bo wiem jak mocno poturbowany był i jego los. Słuchając tych bolesnych historii czuliśmy się, że jesteśmy sobie przeznaczeni, ale przed poznaniem się, musieliśmy zbudować fundamenty stabilności i przebyć trudne ścieżki, które pokonaliśmy boso, by poczuć ból i lepiej zrozumieć siebie i docenić to co do nas przyszło.

Rozdział III — Co mnie boli?

Wstałem z łóżka ledwo żywy przed stresującym dniem. Ranek mijał mi z moją kawą i drżącymi nogami. Nie mogłem przestać myśleć o tym, co mnie tak naprawdę boli. Przepracowywałem na terapii pewne kwestie; moje specyficzne nastroje i zachowania, które były coraz słabsze, ale wciąż nie dawały mi spokoju. Brałem wówczas kartkę papieru, uruchamiałem stoper, ustawiałem czas na 20 minut i bazgrałem wielkimi, krzywymi literami na pomiętym papierze, to co mnie zadręcza. To polecenie znacznie ułatwiało mi opanować wściekłego byka wewnątrz mnie. Pisałem o wszystkim co mnie niepokoi, stresuje, dołuje, krzywdzi, wzbudza we mnie kompleksy. Wszystko miało być zamknięte w tych 20 minutach. Przeważnie potrzebowałem mniej, by się uspokoić, ale często wymyślałem rzeczy „na siłę” by nimi też się w jakiś sposób zająć. Moje bolączki zaczynały się od bycia daleko od domu, po strach przed samotnością, poczucie bycia niemęskim i brak wykształcenia, co mnie również frustrowało, bo w pewnym sensie chciałem, żeby świstek papieru definiował i „potwierdzał” moje zdolności intelektualne. Powtarzałem sobie, że powrócę na uniwersytet, ale w innym mieście niż mój Lublin, bo tam coś nie potrafiło mi pójść dobrze.


Dla mnie to było po prostu śmieszne i dziwne zarazem, bo niejednokrotnie miałem możliwość rozmawiać z moim mężczyzną na przeróżne tematy, od historii, po geopolitykę, geografię, informatykę i na matematyce kończąc. W niektórych tematach ja bardziej błyszczałem, bo wiedza w tych dziedzinach sama się we mnie wchłaniała, ale, co logiczne, mój mężczyzna również brylował w pewnych kwestiach, co w połączeniu z jego tytułem doktora powodowało u mnie niepokojące przekonanie, że bez wykształcenia nie powinienem podejmować z nim takich tematów do rozmów. Ja, młodzian w otoczeniu starszych ludzi, wykształconych, mądrych, doświadczonych. Tak miałem od dziecka jak jeździłem z moim tatą na jego wernisaże, albo w podróże po całej Polsce, gdzie poznawałem ludzi, którzy pracowali w muzeach, ośrodkach kultury, tworzyli obrazy, rzeźby, książki i tomiki poetyckie. Byłem traktowany jako chłopiec z niesamowitym potencjałem na przyszłość. Wygrywałem jako dziecko i nastolatek nagrody w setkach konkursów plastycznych i poetyckich, co mnie męczyło, bo już nie widziałem przyjemności w rysowaniu, ani w pisaniu. Miałem być rzekomo dumny z tego, że odbierałem wyróżnienie od Rzecznika Praw Dziecka za mój felieton, albo że czytałem książkę wspólnie z pierwszą damą w szpitalu dziecięcym. Napisała ją moja mama, która zebrała kilka z moich wypowiedzi i opublikowała je jako moje „humorki” oraz „mądrości życiowe”. Nie mam oczywiście żadnych problemów z tym, że taką książkę wydano. Wszak, jest to pamiątka na całe życie. Niemniej jednak przez cały ten czas patrzono na mnie jako człowieka, który w życiu coś osiągnie, lecz w moim odczuciu miałem osiągnąć to, czego ode mnie oczekiwano.


Próbowałem zmyć z siebie poczucie zguby. Czułem się jakbym był zamknięty w pustej izbie, gdzie siedziałem w kącie i nie wiedziałem czego w życiu chcę. Jakbym był narysowany w szkicowniku i porzucony przez mojego stwórcę. Lecz cały czas szukałem czegoś co mnie pochłonie. Zacząłem interesować się polityką, zacząłem treningi na siłowni, które przerwałem, ale potem wróciłem silniejszy. Nie wróciłem do rysowania na pełną skalę, ale moje pisanie ponownie zaczęło sprawiać mi przyjemność, bo tym razem nie robiłem tego pod konkursy, a po prostu dla siebie. Gdy zacząłem tworzyć teksty o wszystkim czego pragnąłem, widać było w tym moją duszę. Internet i media społecznościowe były dla mnie platformą do przekazywania światu samego siebie i to naprawdę mnie radowało. Lubiłem słyszeć, że pomimo młodego wieku potrafię dojrzale spojrzeć na otaczającą mnie rzeczywistość. Poniekąd jest to jednak niebezpieczne, bowiem samoakceptacja nie powinna być definiowana przez czyjeś opinie na mój temat. Niemniej jednak kochałem siebie, tylko cały czas pędziłem w stronę rozwoju, a jak powiedział mi mój przyjaciel, bardzo biorę do siebie porażki; potrzebuję czasu, by wszystko sobie poukładać i spróbować ponownie. W ten sposób postanowiłem, że mogę wrócić na studia, by przede wszystkim udowodnić sobie i moim ambicjom, że jestem w stanie w końcu to zrobić. Potrzebowałem jednak dojrzeć do decyzji, że wykształcenie nie jest równe intelektowi. Najmądrzejsze konwersacje przeprowadzałem z bliską mi osobą, która nawet nie ukończyła szkoły średniej i podejrzewam, że jest ona mądrzejsza niż nie jeden profesor. Nawet mój mężczyzna mówił mi, że jestem mądrzejszy od niego, bo uczę go wielu rzeczy, których on nie rozumiał. Zwracał mi też szczególną uwagę, że on w moim wieku taki nie był i że zazdrościł mi moich dotychczasowych osiągnięć na różnych polach, gdy on w międzyczasie tylko się uczył i pracował, gdy ja odkrywałem świat, działałem społecznie, nagłaśniałem ważne tematy i pomagałem wielu osobom, które wysyłały do mnie wiadomości. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego moi przyjaciele, rodzina i bliscy widzieli we mnie tyle niesamowitych rzeczy, a ja cały czas byłem dla siebie surowy i myślałem, że nie robię wystarczająco dużo. Całe szczęście, to powoli znikało i zacząłem budować swoją samoocenę na nowo i zacząłem ponownie czuć się dobrze sam ze sobą. Nie patrzyłem już na to co chcę osiągnąć przez pryzmat rywalizacji i chęci bycia lepszym. Patrzyłem na to jako kolejne rzeczy, które ja chcę zrobić, nie dla mamy, nie dla przyjaciół, nie dla kogokolwiek prócz siebie samego. Nie potrzebowałem być pionierem, ani mistrzem świata. Nie musiałem być pierwszy. Była to dla mnie kolejna analogia, taka sama jak z braniem udziału w biegach na czas. Ważniejsze dla mnie było przekroczenie linii mety, niż zajęcie konkretnego miejsca. Praktycznie zawsze byłem w drugiej połowie stawki, ale przynajmniej mi się udawało. Nie robiłem tego dla wyniku i to mi dawało poczucie satysfakcji.


Świeżo po poznaniu mojej drugiej połówki dostałem solidnego kopniaka, bo popadłem w rutynę i poza siłownią nie progresowałem zbytnio w niczym i popadłem w pewnego rodzaju samo-niezadowolenie. Poznając go, z początku włączył mi się tryb konkurowania i wróciłem wspomnieniami do tego jak ledwo wkraczałem w dorosłość i zacząłem katować się myślami o byciu gorszym od innych, bo w niczym nie czułem się wyjątkowo dobrze. I zaczął się uruchamiać we mnie ten sam mechanizm. Zacząłem powtarzać samemu sobie: „Nie, nie jestem gorszy”.

Łatwiej mi było opanować autodestrukcyjne myśli, które ciągnęły mnie na dno. Postanowiłem owego dnia zrobić coś drobnego i przygotować proste danie, którego jeszcze nigdy nie robiłem i byłem z siebie dumny, że mi się udało.


W moim ówcześnie dwudziestotrzyletnim życiu miałem znacznie większe osiągnięcia niż ugotowanie makaronu z grzybami. Jednak w tamtej chwili czułem się jak taki mały, zagubiony chłopiec. No i ten chłopiec urósł, pokrył się mięśniami, by poczuć komfort, ale dalej tkwił w samym środku mnie. I choćbym urósł do rozmiarów rodem z Mr. Olympia on dalej będzie tam tkwić. Bez niego straciłbym swoją tożsamość, która nie powinna odejść wraz ze zmianą wyglądu zewnętrznego.


Ja serio czasami myślę, że taki człowiek sukcesu, który do czegoś doszedł od zera, to w moim wieku wszystko wiedział i miał już wszystko co ma teraz. I po co się w takim razie porównywać? Wszakże to jest tak niebywale głupie, że człowiek czasami nie potrafi się samemu docenić i myśli tylko o samym sobie jako kimś, kto właśnie jest gorszy. Sam to odczuwałem, gdy komuś pomagałem zacząć coś od zera, by po jakimś czasie zostać prześcigniętym w umiejętnościach i przestać być w pewien sposób potrzebnym. Ale czy gdybym wiedział, że to się stanie, to bym zrezygnował z pomocy? Nie. Czułbym dumę tak samo jak teraz, ale w głębi serca nadal byłoby to też w pewien sposób dla mnie przytłaczające. Nie warto się oszukiwać. To takie samo uczucie jak u matki, która widzi jak dziecko dojrzało i się usamodzielniło. Rozpościera ją duma, ale gdzieś w środku czuje ten smutek, że to już się skończyło. Tak też się poczułem po dwóch dniach rozmowy z moim mężczyzną, gdy dowiedziałem się, że mocno go zainspirowałem na siłowni. I zainspirowałem tak bardzo, że w wielu ćwiczeniach zaczął dźwigać więcej ode mnie. Czy się wstydziłem takiego uczucia? Niezbyt. To ludzkie. Zazdrość bywa pozytywną emocją jeśli tylko nas motywuje by być lepszymi. Dlatego nigdy nie zazdroszczę komuś, kto jest lepszy w jakiejś dziedzinie, która mnie niezbyt interesuje. Nie czuję też zresztą zazdrości, która przeradza się w nienawiść i zawiść. Owszem, zazdroszczę czasami niektórym osobom pewnych rzeczy i nie boję się do tego przyznać. Niemniej jednak właśnie to sprawia, że chcę iść do przodu. Prowadziliśmy razem zdrową rywalizację, która pokazała mi, że przegrana niekoniecznie oznacza ostateczną porażkę.


Późnym wieczorem, po całym dniu pełnym naprawdę ważnych rozmów i informacji położyłem się na łóżku i jak tradycja nakazywała, pisaliśmy do siebie z moją miłością. Opowiadał mi, że nad jego miasto nadciąga cyklon i zacząłem oglądać z nim mapy na żywo i pokazywałem mu jak rozpoznać to zjawisko atmosferyczne. Zagłębialiśmy się w temat geografii. Od samego początku naszej znajomości wiele razy wspominał mi o jego wolontariacie w Kanadzie, który odbył tuż po skończeniu pełnoletności, w latach dziewięćdziesiątych. Tym razem mówił mi o skamielinach, które zbierał i po powrocie do domu przekazał je lokalnemu uniwersytetowi. Z tego też powodu zapytałem się go czy kiedykolwiek odwiedził Drumheller, ale odpowiedział, że nigdy nie był w Albercie. Był to dla mnie niezwykły zbieg okoliczności, że obaj podjęliśmy się w życiu takich aktywności jak wolontariat w innym kraju. Kolejna rzecz, która nas łączyła, aczkolwiek Kanada to był zupełnie inny poziom. Uwielbiałem słuchać jego wspomnień z tego okresu. Mówiłem jak bardzo fascynuje mnie nasza planeta, jej piękność i delikatność oraz badania naukowe na jej temat, które czytam od małego z wielką pasją. Wspomniałem, że mając 17 lat marzyłem by być związany z tą dziedziną nauki. Wtedy nastąpił we mnie moment olśnienia. Coś nad czym głowiłem się przez ostatnie miesiące, jak nie lata, spadło na mnie jak wagon z węglem. Miałem listę, w której opisywałem kim chciałbym być w przyszłości liczącą kilkanaście pozycji. Było w niej wiele różnorakich dziedzin, od nauki ścisłe, po socjologię i kulturoznawstwo. Miałem w sobie poczucie, że chciałbym spróbować wszystkiego na raz, bo zależało mi mocno na wszechstronności. Miesiąc wcześniej myślałem o tym, że zrobię test, by sprawdzić swoje IQ, po tym jak zauważył, że jestem dobry w dostrzeganiu wzorów, umiem logicznie myśleć, interesuję się liczbami i kombinatoryką, przez co poczułem się, że jestem mądrzejszy i chciałem na tej podstawie zbudować lepsze poczucie własnej wartości, ale po pewnym czasie chęć na to mi przeszła. Zrozumiałem, że nie potrzebuję w żaden sposób sprawdzać, czy jestem w gronie najmądrzejszych ludzi, bo tak naprawdę żaden papier tego nie pokaże, a co najwyżej może wpędzić człowieka w stronę egocentryzmu, bądź depresji, jeśli wynik pójdzie nie po myśli. Uderzyło mnie po tym traumatyczne wspomnienie z przeszłości, gdy byłem na pierwszym roku studiów i nie zaliczyłem egzaminu z filozofii. Uważałem to za ironię, ponieważ w szkole nauczyciele mówili o mnie, że jestem jak filozof. Potrafiłem na lekcjach literatury podjąć tematy o solipsyzmie, empiryzmie, myślach Nietzschego. Doszukiwałem się czegoś innego w czytanych przeze mnie utworach. Nawet nieudolnie próbowałem tworzyć własne doktryny. A tu całą moją wiedzę zweryfikowała nieznajomość dzieł księdza Józefa Tischnera. I tyle. Cały mój trud, dobre oceny z pozostałych przedmiotów. Wszystko poszło w piach. Na samym początku marzyłem o tym, że zrobię doktorat, tak jak mój, wówczas mi nieznany, facet. O zgrozo, on został doktorem filozofii, co na początku rozdrapywało we mnie stare rany, które potrzebowały nieco czasu, by ponownie się zagoiły. Jeden semestr studiów wystarczył, by rozerwać na kawałki moje skryte marzenia. Czułem się głupi, tak jakbym był chodzącą porażką. Moja samoocena potłukła się w drobny mak. Wróciłem do akademika, w którym mieszkałem. Żyłem za marne 400 złotych miesięcznie ze stypendium. Dorabiałem do tego biorąc udział w quizach z wiedzy ogólnej w klubach studenckich, gdzie główna nagrodą były pieniądze. W zależności od liczby uczestników było to od dwudziestu do nawet stu złotych. Wygrywaliśmy prawie wszystkie gry z moim bratem. Często byliśmy jedynym zespołem dwuosobowym i pokonywaliśmy drużyny liczące nawet po dziewięć osób. Łączyliśmy wzajemnie nasze umiejętności. On z zakresu historii, muzyki, filmów, literatury, a także sportu, a ja natomiast z geografii, popkultury i nauk ścisłych. Dla wielu zawodników była to głupia zabawa, a dla nas możliwość zarobku, by zjeść coś lepszego niż rosół z kostki.


Niewiele brakło bym wyskoczył w tamtej chwili z okna, lecz moja mama, zupełnie jakby natchnęła ją rodzicielska intuicja, zadzwoniła do mnie i rozmowa z nią pomogła mi się uspokoić. Zszedłem na parter i zadzwoniłem na specjalną linię dla samobójców, gdzie dostałem m.in. namiary do najbliższego mi Szpitalnego Oddziału Ratunkowego i uspokajano mnie, że moje powody do posunięcia się do tego tragicznego czynu nie są głupie i bezsensowne, i że najważniejszym jest to, że znalazłem w sobie siłę, by poprosić o pomoc. Spędziłem na linii z miłą panią prawie trzy godziny. Nie udałem się na SOR. Położyłem się spać i z samego rana wybrałem się do przychodni, by zarejestrować się na wizytę u psychiatry. Kilka tygodni później byłem poskładany do kupy i żałowałem, że o takim drastycznym kroku w ogóle pomyślałem.


W jeden moment skróciłem swoją listę do zaledwie dwóch punktów i zastanawiałem się, czy mogę je połączyć w jedno. Chciałem być geografem i pisarzem. Jednocześnie czułbym satysfakcję, nawet jeśli tylko jedna z tych możliwości by się ziściła. Dawno nie czułem takiego przypływu szczęścia wewnątrz mnie. Jakby poraził mnie piorun z nieba, który nie zabija, a po prostu kopie w mózg, byle tylko mógł zwiększyć ilość endorfin. Jakby danse macabre miał swoje oficjalne przeciwieństwo, to byłby nim mój wewnętrzny pląs. Wiedziałem czego chciałem, lecz musiałem wiedzieć jak się za to zabrać. Przełom. Szybko przypomniał mi się wpis, który stworzyłem gdy miałem niespełna 20 lat, o tym, jak czas nas ogranicza w odkrywaniu świata.


Istniejemy. Chyba każdy z nas ma na tym świecie swoje miejsce. Jedno z tych miliardów. Każde z nich ma swoją historię, którą nie wszyscy chcą poznać, albo nie mają fizycznej możliwości, by tego dokonać. W końcu mamy do dyspozycji gargantuiczne liczby opowieści, legend i innych tego typu przekazów.

Przyszło mi urodzić się w Polsce. W związku z tym łatwiej jest mi poznać to miejsce, pomimo tego, że czuję się obywatelem świata, którego spotykają niewyobrażalnie wysokie ilości przygód. Nie umiem, nie mogę poznać, odwiedzić, posłuchać, doświadczyć wszystkiego co działo się w mojej globalnej wiosce, mimo że bardzo tego bym pragnął. Czuję się jak na łańcuchu życia. Ogranicza mnie czas. To on jest tym łańcuchem. Pozwala mi co prawda poznawać, ale tylko ten ułamek z ułamka wszystkiego co mnie otacza.

Kogo obchodzi Laos? Kogo obchodzi Pandateria? Kogo obchodzi północno-wschodnie wybrzeże Belize? Chciałbym powiedzieć, że mnie. Ale czy na pewno obchodzi? Nie byłem w żadnym z tych miejsc, nie poznałem lokalnej ludności, kultury. Nie zasmakowałem tego. Gdybym mógł żyć milion lat, to bym poznał wszystko. Osiągnąłbym wiedzę, co prawda nie absolutną, ale ponadprzeciętną, która dałaby mi satysfakcję z tego, że cała ta planeta, ten mój dom, został odkryty przeze mnie w znaczny sposób. A może chęć poczucia spełnienia byłaby jak poprzeczka? Podnoszona coraz wyżej? Nie osiągnąłbym jej nawet gdybym żył wiecznie?

To jest trudne. Żyć ze świadomością, że miniesz, będziesz jedną z tych historii i jest ogromna szansa, że twojej nikt nie pozna. Nikt jej nie odkryje, ani nie zasmakuje. Przeżyć możesz ją tylko ty, ale zostawiając po sobie nawet najmniejszy ślad pobytu w tej kosmicznej egzystencji zwiększasz szansę na to, że nie umrzesz zapomniany. Przynajmniej na jakiś czas. Może to być pięćdziesiąt lat, a może znacznie dłużej. Kto wie ile? To nie jest zależne wyłącznie od ciebie, ale także od tego, czy dalsze pokolenia będą zainteresowane tym, że kiedyś byłeś obecny i zostawiłeś po sobie pewien bagaż doświadczeń.

Czy chęć poznawania i opisywanie swoich wewnętrznych dygresji wystarczy na to by stać się pomnikiem osobistej historii? Czy działania, które podejmujemy pomogą nam zapisać się w trochę inny sposób niż większość zwyczajnych ludzi? W końcu każde istnienie ma wkład w rozwój ludzkości. Chociażby minimalne. Może to być głos w wyborach, wpłata drobnej kwoty na hospicjum, czy też posadzenie kilku drzew, które za pewien czas będą lasem. Ten sposób myślenia pomaga. Pozwala wierzyć w to, że bez nas świat wyglądałby inaczej. Bo wyglądałby. Tak samo jak inaczej wyglądałaby pustynia bez jednej szklanki piasku. Różnica może i niezauważalna w skali całości, ale dla tych najbliższych ziarenek zmieniłoby się wiele.

Bądźmy sobą i starajmy zmienić się choć jedną rzecz, tylko po to, by być przykładem do działania. Tylko, czy każdy wie kim jest? Czy ja wiem kim jestem? Moje odczucia lecą jak kurz w nieskończoną otchłań pomysłów, idei i przemyśleń. Czy zasługuję na miano bycia sobą, gdy tak naprawdę nie wiem o sobie nic? A może niewiedza mnie kształtuje? Nadaje sens tej pustej przestrzeni zwanej tożsamością, lub samoidentyfikacją? Zadaję pytania, na które nie potrafię, lub nie chcę znaleźć odpowiedzi. Znam swoje cechy, ale nie wiem co one tworzą we wspólnocie. Czy jest to moje życie? Czy ja je kształtuję? A może kształtuje je chaos, bądź los? Bałaganię w swoim umyśle, pragnąc się wydostać z niewoli tych wszelkich lin zarzuconych na moje poczucie własnej wartości. To jest właśnie kreacja narracji o samym sobie. Jedni powiedzą, że są pozytywni, inni wręcz przeciwnie. A ja? Nie wiem. Nic już nie wiem.


Nie był to oczywiście list pisany do mojego ukochanego, ale wiem, że czytanie tego co tworzyłem sprawiało mu przyjemność. Zwłaszcza gdy było to adresowane bezpośrednio do niego. Często moje wspomnienia, które opisywałem porównywał do twórczości Trumana Capote. Nie wiedziałem co na takie stwierdzenie odpowiedzieć. Wszakże w oczach najbliższych często jesteśmy mistrzami i najbardziej wyjątkowymi ludźmi na świecie. Wiedziałem doskonale, że jest oczytany i jest chodzącą biblioteką pełną wiedzy o ideach, historii, nauce, czy ludzkich rozterkach. Ja też czułem się jakbym był wszechnicą, bo wiedzę o otaczającym mnie świecie pochłaniałem jakby była chlebem, a ja głodnym anachoretą. Lecz oprócz tego chciałem być kolejnym twórcą na jego półce. W zasadzie to już naszej półce.

Rozdział IV — Ojczyzna czeka

Innym przełomem była pewna poniedziałkowa rozmowa. Z ogromnym wsparciem udało mi się opowiedzieć co się dzieje z moim stanem zdrowia i otrzymałem informację zwrotną, że będę mógł wrócić do Polski na półtora miesiąca przed planowanym zakończeniem. Była to dla mnie bardzo ważna wiadomość, która również mocno mi pomogła. Nadchodzący tydzień miał być moim ostatnim i uczniowie z pierwszej ze szkół byli smutni z tego powodu. Na pożegnanie otrzymałem papierowego kotka i rozczulające słowa o byciu ulubionym nauczycielem. Wzruszyłem się głęboko i poczułem się jakby po moim sumieniu ktoś przejechał bezlitośnie walcem. Ale jednak musiałem podjąć ten trudny krok. Dzieci mnie lubiły, z wzajemnością. Kilka tygodni wcześniej dostałem karteczkę od jednej z moich uczennic, która napisała, że wyglądam na nieszczęśliwego i prosi mnie bym się uśmiechnął. Trzymałem ten papierek w etui mojego telefonu przez cały czas. Tuż obok niego pojawił się nowy towarzysz — wcześniej wspomniany kotek.

W środę mieliśmy zajęcia z dziećmi, które w grudniu otrzymały prezenty świąteczne dzięki zebranym przeze mnie środkom od darczyńców. To pożegnanie było dla mnie najsmutniejsze ze wszystkich, ze względu na to, że dzieci nie mogły przestać się do mnie przytulać. W przypływie nostalgicznej atmosfery, tuż przed końcem zajęć, wyszedłem na chwilę z budynku, by sfotografować znak z nazwą miejscowości, ponieważ był bardzo blisko, a robienie zdjęć takowym było moim małym hobby. Zresztą mam to zapewne po moim ojcu, który namiętnie fotografował uliczne klapy i odbojniki. Chciałem mieć pamiątkę z tego miejsca w takiej postaci. Pięknie było widać w tle Karpaty. Była to dla mnie zawsze taka ociupinka polskości. Widziałem je niezależnie od tego, czy byłem w mieście, czy w okolicznych wsiach. Były dla mnie jak mocny sznur ciągnący się do Polski, gdzie był przywiązany.


W czwartek nie mogłem pojawić się w szkole, co mnie nieco zasmuciło. W szkole, którą zawsze tego dnia odwiedzaliśmy były moje ulubione uczennice, które potajemnie ze mną czytały książki po angielsku, gdy pozostali wolontariusze byli zajęci. Czasami brały podłużną linijkę, kazały usiąść na malutkim krzesełku przy nauczycielskim biurku i wskazywały literki węgierskiego alfabetu, które miałem im wyrecytować. Taka zamiana ról była wspaniałą sprawą. W chwili wspólnych zabaw wdrapywały się na mnie i krzyczały, że jestem „monkey”, albo „horse”, a ja posłusznie latałem po podwórku sprawiając im radość. Byłem też na tyle silny, że moje ręce mogły służyć jako drążki, na których się bujały.

W piątek, w ostatni dzień pracy, od razu na przywitanie otrzymałem kartkę z wielkim, kolorowym napisem „LOVE” z lekko koślawymi literami, co dodawało temu małemu dziełu sztuki autentyczności. Zajęcia tradycyjnie rozpoczęliśmy od gry w słup soli, po czym robiliśmy wyścigi w budowaniu piramid z kubków na czas. Grupa dziewczynek przyuważyła moją pompę insulinową i spytała co to jest. Najprościej jak umiałem wytłumaczyłem im, czym jest cukrzyca i że potrzebuję tego „śmiesznego kabelka”, by być zdrowym. Dzieci naprawdę są ciekawe świata. Zastanawiałem się, czemu u wielu dorosłych to z czasem zanikało. Ja nie chciałem się taki stać. Codziennie czytałem wiadomości z całego globu i uczyłem się zupełnie nowych rzeczy, czym czasem również dzieliłem się podczas zajęć, a dzieci były tym wyraźnie zainteresowane. Kontynuując mój ostatni dzień pracy, tworzyliśmy wspólnie żaby rodem z Calineczki, z tych samych papierowych kubków, z których robiliśmy piramidy. Końcówka zajęć była mocno męcząca, a ja jeszcze musiałem po wszystkim wrócić do biura, uzupełnić trochę papierkowej roboty, po czym wrócić do domu kilka kilometrów na piechotę. Na pożegnanie z ludźmi w biurze usłyszałem wiele ciepłych słów, które dodały mi mocnej otuchy. Ja również podzieliłem się wieloma pozytywnymi opiniami o tym, co się działo przez te pół roku pracy z nimi. Otrzymałem także tzw. „Youthpass” — certyfikat potwierdzający moje umiejętności, które nabyłem podczas całego wolontariatu. Byłem dumny z moich osiągnięć i z całej tej ciężkiej pracy, którą wykonywałem.


Podczas podsumowania całej mojej aktywności rzekłem, że najważniejszą rzeczą, którą zrobiłem była wspomniana już wcześniej przeze mnie zbiórka dla najbiedniejszych dzieci z jednej ze szkół. W trzy dni uzbierałem kwotę w wysokości trzech i pół tysiąca lei, obiecując, że jeśli uda się uzbierać całość, wykąpię się w lodowatej wodzie w tzw. łaźni mnichów pod wzgórzem pielgrzymkowym, co oczywiście uczyniłem; dwa tygodnie po świętach. Moment kupowania zabawek i ogromnych ilości słodyczy był niesamowity. Widziałem wzrok ludzi dookoła mnie, którzy patrzyli jak w supermarkecie wypełniam koszyk wzgórzem cukierków, batoników i czekolad, kilkunastoma sztukami mechanicznych królików, klocków i opakowań z kinetycznym piaskiem. Wydanie tych wszystkich pieniędzy, było wyzwaniem, bo było ich tak dużo. Dokupiliśmy dodatkowo niezbędne rzeczy do funkcjonowania klubu, w którym odbywały się zajęcia — zeszyty, kredki, ołówki, bloki rysunkowe, środki czystości, pompki do piłek, czy też sprzęt sportowy do wspólnego użytku. Wręczając każdemu dziecku paczkę czułem się jak święty Mikołaj. Dla tych dzieci byłem poniekąd bohaterem, mimo że to tak naprawdę zasługa darczyńców, co nieraz podkreślałem. Lubiłem prowadzić zajęcia w tamtym miejscu, między innymi ze względu na to, że nie mieli tam zbyt wiele, a jednak zawsze, od serca, częstowali nas jabłkami i kawą, czasami nawet oranżadą. Według mnie to było cudowne.


W ostatniej drodze z biura do domu słuchałem jak moja druga połowa opowiada mi, co będziemy robić jak do niego przyjadę. W Królewcu, gdzie mieszkał miały nas czekać wizyty w różnych barach i restauracjach, które zna i uwielbia, mieliśmy słuchać ulicznych koncertów, mieliśmy odwiedzić różne muzea, okoliczne miejsca i spędzać ten czas po prostu wspólnie. Miałem poznać nowe smaki piwa, cydru i miodu w różnych punktach miasta. Miałem poczuć smak tego jak on do tej pory żył, zanim mnie poznał. Podobało mi się to, chociaż z lekka byłem speszony ogromnym natłokiem bodźców i sytuacji, które miały mnie spotkać w najbliższym czasie. Do tego było to dla mnie zupełnie nowe miejsce, a dla niego codzienność, którą chciałby z kimś dzielić. Wiedziałem, że miałem poznać wielu nowych ludzi, których on zna od lat i którym opowiadał o mnie przeróżne historie, które rzekomo wzbudzały w nich podziw. Czuł ze mnie dumę, nawet w momencie, gdy jeszcze na początku naszej wspólnej drogi czułem się na emocjonalnym dnie. W tamtym momencie poczułem jak bardzo mnie zmienił i jak bardzo pomógł mi wyjść z dołu pełnego wycieńczenia i braku samoakceptacji. Ja natomiast byłem jego światłem w trwającym od dłuższego czasu mroku. Dzięki mnie, choć nie byłem tego do końca świadomy, póki mi tego nie powiedział, zaczął otwierać się na nowych ludzi i w ten sposób zaczął stawać na nogi. Taka relacja wydawała mi się być zbyt dobra, by była prawdziwa, lecz usłyszałem, że mam do tego kompletne prawo, bo to się nazywa zdrowym związkiem, którego wcześniej tak naprawdę nigdy nie doświadczyłem.

Po wejściu do mojego pokoju, padłem na łóżko wycieńczony i spałem przez dwie godziny, a jak już wstałem, tradycyjnie czekała na mnie relacja wprost z baru, do którego mój partner uwielbiał przychodzić i spotykać się ze swoją ekipą. Dla mnie ten piątkowy wieczór był leniwy, bo zdecydowanie potrzebowałem naładowania baterii; niemniej jednak cieszyłem się z widoku mojego dużego chłopca radującego się z takiej drobnostki jak wieczorne wyjście. Chciałem zrobić coś podobnego, po powrocie do Polski, który miał mnie czekać już w nadchodzący poniedziałek.


Podczas mojego pobytu w Rumunii zrobiłem wiele rzeczy. Poza uczeniem dzieci angielskiego i spędzaniem z nimi czasu, by miały możliwość lepszego poznania świata, miałem okazję również zasmakować ciężkiej, aczkolwiek satysfakcjonującej pracy. Spędziłem pierwsze urodziny i święta poza granicami mojego kraju. W Halloween przebrałem się za Spartanina, tworząc od podstaw kostium, w tym pelerynę i hełm. Nic chyba nie przebije spędzenia tego dnia na imprezie w najbardziej kultowym miejscu dla miłośników horrorów. Zwiedziłem bułgarskie miasto Ruse, przechadzając się nieraz nad Dunajem i obserwując Rumunię na drugim brzegu; oraz Turcję i wspaniały Stambuł. Zrobiłem dwa nowe tatuaże już po dwóch tygodniach od przybycia do Miercurea-Ciuc oraz nauczyłem się odrobiny języka węgierskiego przez cały mój pobyt. Zobaczyłem także wiele miasteczek i wiosek w okolicy, w tym przecudowną Sighișoarę — miejsce urodzenia Drakuli, gdzie odwiedziłem nawet dom, w którym się urodził. Pamiętałem też Park Narodowy Przełomu Bicaz i gór Hășmaș. Niesamowitym uczuciem było zbiegnięcie w dół kanionu, z głową skierowaną ku kilkusetmetrowym skałom. Mogłem poczuć wolność i radość jak u psa, który na spacerze został spuszczony ze smyczy. Inny rodzaj radości przyniosła mi prezentacja o Lublinie dla lokalnej społeczności. Przygotowywałem się do niej przez kilka tygodni. Opowiadałem o ważnych wydarzeniach z jego historii — Unii Lubelskiej, Rządzie Lubelskim, Majdanku i Lubelskim Lipcu. Później przedstawiałem najważniejsze miejskie imprezy: „Open City”, „Jarmark Jagielloński”, „Carnaval Sztukmistrzów” i moją ulubioną „Noc Kultury”. Wszystko okraszone moimi najlepszymi zdjęciami. Później nastąpiła przerwa na lekcję języka polskiego, gdzie podałem dziesięć słów, od najprostszego do najtrudniejszego. Najwięcej problemów moim gościom sprawiło słowo „bezwzględny”, które dałem jako poziom siódmy. Kiedy powiedziałem jak się je wymawia, sala wybuchła śmiechem. Po wszystkim opowiedziałem trochę o życiu codziennym i pokazałem moje fotografie przedstawiające miasto, w tym lubelskie koziołki, które oglądałem po raz pierwszy na kilka dni przed opuszczeniem kraju.


W Sylwestra, po północy składałem moim bliskim noworoczne życzenia, „z przyszłości”, ponieważ w Polsce była jeszcze dwudziesta trzecia. Poznałem również wiele wspaniałych osób i nauczyłem się samodzielności i odpowiedzialności. Ta przygoda z pewnością mnie zmieniła. Najbardziej żal było mi moich najbliższych współpracowniczek. Nazywałem nas żartobliwie trójkątem Weimarskim, ponieważ tworzyliśmy polsko-niemiecko-francuski tercet. W momencie gdy wsiadłem do pociągu, wiedziałem, że to wszystko się właśnie kończy. Po raz pierwszy leżałem na kuszetce. Nigdy wcześniej nie miałem okazji spać w trasie poza zwykłym siedzeniem. Podczas jazdy otworzyłem kopertę i paczuszkę, które otrzymałem przed wejściem do mojego przedziału. W pierwszej była kartka z czułymi słowami od pracujących ze mną wolontariuszy, które doprowadziły mnie do łez. W drugiej natomiast znalazłem polsko-niemiecki słownik, batonika, figurkę pandy i kolejną kartkę, w kształcie kotka, z życzeniami i podpisami domowników, z którymi spędziłem prawie pół roku i byli dla mnie jak rodzina zastępcza. W podobnym tonie nazywaliśmy nasze drużyny podczas comiesięcznych wieczorów z quizami w jednej z lokalnych kawiarni. Oczy mi się zaszkliły. Ostatnie sześć miesięcy przeleciało mi przed oczami. Zainspirowało mnie to, do napisania krótkiego listu do mojego ukochanego przed snem.


Kochanie,


Jak to z tym sercem w końcu jest? Czuje się kompletnie rozdarte w kierunku dwóch różnych światów. Opuszczam Rumunię. Zostałem odprowadzony na pociąg w cudownym towarzystwie. Nie było widać po mnie łez, ale w chwili gdy odjeżdżałem, po ostatnich uściskach, w środku mnie działa się powódź. Piszę list do Ciebie po przeczytaniu listów skierowanych do mnie. Czy czujesz się tak samo, gdy Tobie wysyłam podobne słowa? Moje serce jest kompletnie zagubione. Jestem niesamowicie wdzięczny za to co mnie spotkało na transylwańskiej ziemi. Wracam do mojego domu silniejszy i dojrzalszy. Mam przed sobą całe życie, zanurzając się w pewności, że będę je dzielił z Tobą i zamierzam być z niego dumny, tak samo jak dumny byłem z tego, jak ciężko tu pracowałem.


Obudziłem się, będąc już prawie na granicy z Węgrami. Oddałem mój paszport do sprawdzenia i po jej przekroczeniu znów zasnąłem, budząc się prawie w Budapeszcie. W przeciągu ostatnich kilku miesięcy byłem w węgierskiej stolicy po raz piąty, ze względu na to, że jest to doskonałe centrum przesiadkowe z Polski do południowej i południowo-wschodniej Europy. W marcu 2023 roku zwiedzałem słoweński Maribor i Zagrzeb — stolicę Chorwacji. Wcześniej przesiadałem się w Budapeszcie właśnie, zachwycając się miastem, jego ogromem i architekturą. Podróże zawsze napełniały moją krew zastrzykiem ze szczęścia i spełnienia. Dla mnie były to wspomnienia godne zabrania ze sobą do grobu.


Czekałem na mój autobus do Polski przez siedem godzin. By zabić czas, przesiadywałem w kawiarni i jeździłem metrem, by spacerować po innych punktach miasta. Zupełnym przypadkiem dostrzegłem z oddali Bazylikę św. Stefana oraz ludzi chodzących po tarasie widokowym kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Obudził się mój wewnętrzny masochista, który miał lęk wysokości, a jednocześnie lubił wchodzić na tego typu budowle, by robić zdjęcia i chwalić się kolejnymi odwiedzonymi miejscami. Byłem na wieży Eiffela, byłem na wieży telewizyjnej w Berlinie wytrzymawszy na niej zaledwie sześć minut, byłem na Grossmünster w Zurychu i na wieży Kościoła Mariackiego w Krakowie. Wymieniać mógłbym bez końca. Kupiłem bilet i wszedłem po schodach, mając przed sobą kilkaset stopni. Na szczycie byłem krócej niż zajęło mi wejście. Fotografowałem panoramę Budapesztu z trzęsącymi się nogami i z poczuciem, że wszystko wokół mnie się chwieje, ale była to niska cena za nowe pamiątki z drogi powrotnej do domu. Jeszcze przed odjazdem, jeden z moich internetowych znajomych zasugerował mi, żebym udał się w okolice parlamentu i zobaczył Buty na brzegu Dunaju — pomnik upamiętniający ofiary Holokaustu. W tej prostocie było wiele symboliki cierpienia. Czułem jakby stały tam duchy, którym widać było tylko obuwie i chciały nam pokazać jaki ból wówczas czuły, lecz nie mogły. Starałem się być empatyczny wobec dawnych ludzkich istnień, którym brutalnie odebrano życie i człowieczeństwo, ale nie mogłem odczuć choćby promila z tej katorgi jaką przebywały w ostatnich przebłyskach swoich kolei niesprawiedliwego losu. W zadumie wróciłem na dworzec kolejowy, odebrałem mój bagaż, który wcześniej schowałem w skrytce i udałem się na dworzec autobusowy czekając na ostatni etap mojego powrotu. Trasę znałem już na pamięć. Jechałem nią szósty raz. Przejeżdżać mieliśmy przez Zwoleń, Bańską Bystrzycę, Dolny Kubin i Rużomberk.


Po przyjeździe do Krakowa, na dworcu czekał na mnie mój przyjaciel, który przejął większość moich rzeczy i zamówił nam taksówkę do domu. Moje stopy błagały o chwilę oddechu, a zdjęcie butów byłoby dla nich wybawieniem. Nie wiedzieć czemu chciałem mówić do niego po angielsku i przez kilka chwil ten język mieszał mi się z polskim. Od października nie miałem zbyt wielu okazji, by porozumiewać się z kimś polszczyzną twarzą w twarz. Wszedłem do mieszkania, zjadłem drobną kolację i położyłem się spać z poczuciem ulgi, że znalazłem się w swojej ojczyźnie. Wokół mnie były rzeczy, które czekały na mój powrót, a które czyniły ten krakowski pokoik „moim” — garstka książek, które kupowałem, moje czasopisma, moja ukochana roślinka, moje pamiątki i zdjęcia z poprzednich podróży, pluszowe pandy na komodzie, w tym jedna naprawdę ogromna, którą dostałem od tego samego przyjaciela, po tym gdy trafiłem dwa lata wcześniej do zakopiańskiego szpitala z kwasicą ketonową i podejrzewano u mnie możliwość rozwinięcia się sepsy. Bałem się, że każda kolejna noc na oddziale może być moją ostatnią. Byłem z daleka od domu i nikt oprócz niego, nie mógł mnie odwiedzić. Możliwe, że taka drobnostka czekająca na mnie po wypisie dodawała mi otuchy w walce.


Na ścianie wciąż wisiała moja flaga miśków, którą kupiłem przed przeniesieniem się do małopolski, a która, w pewien sposób, pomagała mi w odnalezieniu siebie. Moja własna, przytulna przestrzeń pozwoliła mi zasnąć niemalże od razu, po całej tej tułaczce przez pół kontynentu.


Mój pierwszy dzień po powrocie do kraju był pewną formą celebracji. Przechadzałem się po Starym Mieście, lecz omijając Rynek, wpadając ponownie w zachwyt i silne ramiona szczęścia. Kraków zawsze kojarzył mi się z tutejszą Awangardą, która działała w międzywojniu. Przed moim wyjazdem, za każdym razem jak tylko siadałem przy oknie w restauracji, bądź kawiarni i obserwowałem tętno miejskiego życia i tłumy ludzi wędrujących nie wiadomo dokąd, myślałem o tym, jak to wszystko wyglądało blisko sto lat temu. Zastanawiałem się nad zmianami, które zachodziły; nad elementami buntu wobec tradycji, które budziły kontrowersje zarówno wtedy, jak i teraz. Nad sztuką przypominającą coraz bardziej rzemiosło. Nad tym jak dzisiaj możemy mieszać historię z nowoczesnością. Dbać o przeszłość, teraźniejszość i przyszłość poprzez ochronę dóbr i ludzkiej wiedzy, uwieczniając ją w bibliotekach, książkach i zapiskach; cyfrowych, jak i papierowych. Pragnąłem zapisać wszystko co mnie otacza, być jak średniowieczny kronikarz we współczesnym wydaniu.


Na sam koniec dnia, kupiłem sobie książkę, bo miałem taki kaprys. Nie przeczytałem ani jednej od kilku miesięcy. Ani żadnego czasopisma. Miałem do dyspozycji tylko artykuły internetowe. Dlatego z ogromną radością wracałem do domu z nowym nabytkiem pod pachą. Przed snem piłem słodkie wino i gdy skończyłem, zacząłem chłonąć lekturę. Wino jednak wzięło nade mną górę i po ukończeniu pierwszego rozdziału udałem się w objęcia Morfeusza, myśląc przy okazji, że alkoholizm jest niewłaściwym rozwiązaniem na walkę z uporczywymi wytworami pracy umysłu, a jednak znałem wielu ludzi inteligentnych, którzy w sidła tej choroby wpadali, bo nie mogli pogodzić się z otaczającą ich rzeczywistością.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 39.13