E-book
23.63
drukowana A5
55.34
Przeklęta Piątka

Bezpłatny fragment - Przeklęta Piątka

Afterlife: Zaświaty. Tom IV


Objętość:
261 str.
ISBN:
978-83-8189-239-1
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 55.34
„Igne Natura Renovatur Integra”


All your demons are rattling chains

Welcome to the world of pain

Parkway Drive, The Void


You stare in the mirror and the evil you see

Is the menace within you that you have set free

Unleashing the beast brings the freedom you seek

But there’s no escaping maniacal me

Crown The Empire, Maniacal Me

I. Nie masz dokąd uciec, jeśli uciekasz przed sobą samym

Miał dwadzieścia pięć lat, gdy doświadczył niezwykłego uniesienia. Zaczęło się od lewitowania. Jego płuca wypełniły się powietrzem, mógł rozkoszować się zapachem wygranej. Będąc w fazie ekstazy miał ujrzeć cel swojej podróży. Chciał dotknąć podłoża, ale ono nagle zaczęło się osuwać.

Zanim się zorientował, nie widział już niczego i nikogo. Zapadła ciemność. Czarna, bezkresna otchłań, która wciągała go w swoje koszmarne szpony, wydawała się nie mieć końca. Życie przeleciało mu przed oczami szybko niczym japońska kolej, w której ludzie byli ściśnięci jak sardynki w puszce. Tymi sardynkami były jego nieszczęsne wspomnienia.

W jego świadomości pojawiły się tylko trzy krótkie zdania.

Piekielne Koleje Potępienia. Przystanek: Tenebrae. Przystanek końcowy.

Powoli otworzył oczy, rejestrując wzrokiem to, co znajdowało się wokół niego.

Podniósł się z ziemi. Przed nim znajdowały się tory, na których porozrzucano śmieci. Okolicę otaczały mury zniszczone przez graffiti. Mógł dostrzec porozrzucane kawałki cegieł, zupełnie tak, jakby w tej okolicy doszło do jakiegoś wybuchu. Jakby tego było mało, wszędzie niósł się smród, ohydna mieszanina alkoholu i uryny, pleśni i wymiocin.

Chcąc zebrać siły, których w tamtej chwili zdecydowanie mu brakowało, przez jakiś czas szedł przed siebie na czworakach. Czuł się tak, jakby ktoś odebrał mu życiodajną energię. Nie miał pojęcia, gdzie był ani jak się tu znalazł, ale musiał stąd wyjść jak najszybciej. Znajdował się w tak niesprzyjających okolicznościach, że już dawno powinien doznać ataku paniki, co byłoby istnym koszmarem, bo dopiero co skończyły mu się leki, a on jeszcze nie pojawił się u lekarza po następną receptę.

Z trudem oparł się o ścianę, prostując się. Naprzeciwko niego znajdowała się jakaś plansza, na której dostrzegł stare ogłoszenia dotyczące rozkładu pociągów. Podszedł bliżej, dostrzegając swoje odbicie w kawałkach szkła niegdyś chroniącego tablicę. Jego włosy były w opłakanym stanie, chociaż przed wyjściem z domu je rozczesywał. Rubinowa grzywka znów weszła mu do oczu, które stanowiły jego znak rozpoznawczy. Prawa źrenica miała szmaragdowy odcień, natomiast lewą porównywano do koloru kamienia, jakim jest lapis lazuli. Rozczochrane włosy, które sięgały mu do ramion, również miały podobne odcienie — ciemny granat znajdował się na czubku głowy, a przy rozdwajających się końcówkach przechodził w morską zieleń.

Nie miał przy sobie rzeczy osobistych. Żadnej torby, kart kredytowych, prawa jazdy, telefonu; jednym słowem — niczego, co mogłoby mu przypomnieć o tym, jak się tu znalazł. Posiadał tylko poszarpane, kolorowe ubrania. Widocznie takie na siebie narzucił przed wyjściem — niegdyś biały, teraz czarny od kurzu i krwi opięty podkoszulek, barwną koszulę w kratę z długim rękawem (wyglądała tak, jakby ktoś bezczelnie wyrzucił ją w błoto, a później potraktował jak kawałek materiału, którym można sobie podetrzeć tyłek), obcisłe spodnie z dziurami (prawdopodobnie już takie były, gdy je kupował) i tenisówki z tęczowymi sznurówkami. Na nadgarstkach miał jakieś bransoletki (kupione na promocji w sklepie z chińską tandetą). Paznokcie miał pomalowane na czarno, chociaż nie pamiętał, by to zrobił.

Ktoś mógłby powiedzieć, że wygląda jak cyrkowiec.

On sam nie miał pojęcia, kim jest. Być może nadawano mu zbyt wiele imion, zarówno męskich jak i żeńskich, i tak naprawdę nigdy nie był sobą. Odkąd pamiętał, całe życie miał z tym problem. Właśnie dlatego musiał brać te pieprzone leki.

Wzdrygnął się. Jesienią zawsze było mu zimno i nieprzyjemnie. Jedyne, o czym marzył, to powrót do domu, gorący prysznic i jakiś ciepły posiłek.

Już chciał ruszyć w stronę schodów prowadzących do wyjścia z peronu, kiedy usłyszał za sobą jakieś głosy.

— A kogo my tu mamy?

Odwrócił głowę, widząc za sobą trzech mężczyzn. Najwyższy z nich był najbardziej umięśniony, miał włosy, które przypominały zużytego mopa, chociaż w jego mniemaniu pewnie były dredami. Pozostali byli krótko przystrzyżeni, jeden miał na ciele jakieś szramy, drugi masę smolistych tatuaży. Wyglądali niczym wyjęci spod prawa, a ich zniszczone ciuchy mogły o tym zaświadczyć.

Chciał uciec, ale gdy próbował postawić kolejne kroki na schodach, poślizgnął się i wywinął orła, wpadając w ramiona jednego z rzezimieszków.

Mężczyźni spojrzeli po sobie tajemniczo.

— Czyżby zesłali nam z góry nagrodę za ostatnie kuszenie?

— Nie pierdol — odparł Ten ze Szramami. — Po prostu nawinęła się nagroda i już.

— Milczące, takie lubię najbardziej — powiedział Ten z Dredami, bawiąc się kolorowymi włosami chłopaka. Odsunął grzywkę z jego czoła, chcąc spojrzeć swojej ofierze w oczy.

W chwili, gdy to zrobił, coś się stało. Zamrugał, wpatrując się w niego. Wydawało się, że zobaczył coś, czego pozostali nie mogli widzieć. Przez moment stał w milczeniu.

— Co jest, kurwa, nigdy żeś dziwki nie widział? — rzucił Ten z Tatuażami, chcąc wyrwać mu chłopaka.

W tej samej chwili dostał z pięści w twarz i wylądował na posadzce kilka metrów dalej.

— Co do chu…

Mężczyzna z dredami zarzucił sobie zdezorientowanego chłopaka na plecy i wbiegł po schodach na górę, nie zważając na zdziwionych towarzyszy.

Chłopak nie miał zielonego pojęcia, co się wokół niego dzieje, przez co nie mógł normalnie zareagować ani nawet uwolnić się z uścisku. Obserwował znikające zejście do metra. Dopiero teraz zauważył, że znalazł się w jakimś dziwnym mieście, w dodatku chyba o zachodzie słońca, ponieważ nieboskłon był czerwony. Widział przypaloną trawę, drzewa, z których opadały liście i rozwalające się budynki.

W końcu zatrzymał się w jakimś ciemnym zaułku, który prowadził do podniszczonej fabryki broni. Mężczyzna przyszpilił go do ściany, wpatrując się w niego z powagą.

Chłopak kompletnie nie kojarzył imienia, którym został nazywany, gdy mężczyzna zaczął się do niego dobierać. Nie miał ani krzty siły, by się bronić, ponieważ kompletnie zdrętwiał, przez co cały proces był jeszcze bardziej uciążliwy. Mimo tego nie wydał z siebie ani słowa, zamykając oczy i zaciskając zęby tak mocno, że niemal poczuł, jak kły przebijają mu język.

Może w końcu nadszedł czas, by umrzeć?

W tym samym momencie usłyszał jęk, ale głos nie należał do niego.

Mężczyzna, który jeszcze niedawno używał go do zaspokojenia swoich potrzeb seksualnych, leżał teraz na ziemi w kompletnym bezruchu, jakby znalazł się w jakiejś ekstazie.

Chłopak stał w przedsionku półnagi, nie wiedząc, co się właściwie stało. Potrząsnął głową i wciągnął spodnie, po czym ukucnął obok mężczyzny. Z wyrazem obrzydzenia chwycił za leżącą obok gazetę, zasłaniając jego odsłonięte części ciała.

Zachwiał się lekko i usiadł, czując dziwny ból głowy. Zamknął oczy, zaciskając pięści kilka razy. Robił tak zawsze, gdy zdarzały się jego napady lękowe. Gdyby tylko miał przy sobie leki…

Otworzył oczy, czując się tak, jakby przed chwilą zjadł coś pożywnego. Powinien kompletnie stracić siły, tymczasem on — odzyskał je.

Wstał z ziemi, wpatrując się w leżącego mężczyznę. Wyglądał tak, jakby spał, regenerując się.

Chłopak postanowił uciec, póki jeszcze miał okazję.

Wybiegł z budynku, wpadając po drodze na przechodniów. Zatrzymał się przed budynkiem z ogromną szklaną szybą. Wciąż miał na sobie paskudnie brudne ubrania i z pewnością śmierdział potem i zdziadziałym gwałcicielem, przez co zwracał na siebie uwagę tych, którzy go mijali.

W jego oczach pojawiły się jakieś iskry. Zobaczył w odbiciu kilkanaście twarzy, które na pewno nie należały do niego, chociaż kontrolowały jego mimikę. Za jego plecami rozległy się głosy, znów słyszał imiona, których na pewno nie nosił, przynajmniej takie miał wrażenie.

Przyspieszył kroku, wkrótce uciekając przed tłumem, zarówno mężczyzn i kobiet, którzy chcieli go dogonić. Chłopak biegł co sił w nogach, nieopatrznie się o nie potykając. W oddali usłyszał jakąś głośną muzykę. W końcu trafił na schody, które prowadziły do klubu o nazwie INFERNAL. Nie zastanawiając się zbyt długo, zbiegł do podziemi, uderzając w pierwsze lepsze drzwi. Gdy się otworzyły, zamknął je za sobą, chwycił najbliższą dostępną rzecz, czyli donicę z ogromnym kaktusem, po czym zabarykadował je.

Osunął się na ziemię, chcąc odetchnąć z ulgą.

Niestety, nie mógł tego zrobić, ponieważ w tym samym czasie zauważył siedzącego przy podłużnym stoliku chłopaka. W uszach nieznajomego znajdowało się kilka niewielkich kolczyków, a na jego nadgarstkach czarne karwasze z błyszczącymi kolcami. W smolistych glanach, hebanowej skórzanej kurtce, której kołnierz całkowicie osłaniał mu szyję, i ciemnych spodniach z mnóstwem klamer, wyglądał jak jakiś metal albo punk. Miał czarne paznokcie. Posiadał niedługie, jasne, wręcz płowe włosy, których postrzępione końcówki wyglądały tak, jakby spalały się w wiecznym ogniu. W prawej dłoni trzymał pióro, a w ustach papierosa, z którego właśnie spadał popiół, ponieważ wciąż będący w szoku właściciel nie zdążył go strząsnąć do popielniczki.

Obaj wpatrywali się w siebie bez słowa. W końcu jasnowłosy otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale zmienił zdanie, widząc przerażenie na twarzy uciekiniera. Strzepał proch z notatnika, w którym coś pisał, zanim mu przerwano. Bez słowa zgasił papierosa i wstał od stolika, podchodząc do obcego chłopaka. Spojrzał mu w oczy.

Chłopak znów zaczął się obawiać, że kolejna istota zacznie go napastować, ale się pomylił. Zdążył zauważyć, że jego obserwator miał demoniczne źrenice i ciemnożółte tęczówki.

— Kambion — oznajmił nagle Punk swoim charakterystycznym, lekko zachrypniętym głosem.

— Że jak?

Punk wskazał mu na ogromne lustro, które znajdowało się obok nich, zapewne służyło do powiększania pomieszczenia.

Zdziwiony chłopak zmrużył oczy, wpatrując się w swoje odbicie. Znów widział siebie takiego, jakim się znał. Zastanawiał się tylko, jak to było możliwe.

— Jak mnie nazwałeś? — spytał, gdy jasnowłosy podszedł do stolika, sięgając po swój notes.

— Kambion — powtórzył Punk, kartkując zeszyt. — Pół śmiertelnik, pół demon.

— Co takiego?!

Punk spojrzał na niego z politowaniem.

— Czy ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?

Chłopak pokręcił głową, zaprzeczając. Nie pamiętał nawet, jak się nazywa, a co dopiero, gdzie jest. Wyjaśnił pokrótce, jak uciekał przed napastnikami, aż znalazł się tutaj.

Punk pokręcił głową z niedowierzaniem.

Wyprostował się nagle, słysząc w korytarzu czyjś głos. Spojrzał na chłopaka i pociągnął go za rękę, wpychając go do szafy stojącej w rogu.

— Siedź cicho, jasne?

Zdziwiony przybysz, którego nazwano Kambionem, skinął głową. Chwilę później, gdy siedział zamknięty w szafie, słyszał już tylko głosy.

— Skończyłeś pisać?

Głos należał do dziewczyny. Mógł ją zobaczyć przez szparę w drzwiach — była wyższa od poznanego przez niego Punka o głowę. Przez ramię przerzuciła pasek z nabojami. Poza podobnym do chłopaka strojem, miała długą grzywkę zakrywającą część twarzy. Jej włosy były fioletowe, splecione w warkocz sięgający do połowy pleców.

— Nie jestem pewny ostatniej linijki, Kas.

— No to pospiesz się, bo Raim już pomaga przy ognistych efektach, a Egza go pilnuje. Mam nadzieję, że niczego nie rozwalą. Poza tym, Zoffas już dawno powiedział ekipie, że tekst będzie gotowy na wieczorną imprezę.

— Wiem, obiecałem, że go skończę i tak będzie — obruszył się Punk — ale musisz dać mi spokój. Mówiłem wam, że wolę pracować sam.

— Dlatego barykadujesz się kaktusem? — zagaiła dziewczyna, szczerząc kły w szelmowskim uśmiechu. — Cóż, niech ci będzie, asie.

— Nie nazywaj mnie tak — mruknął, wypychając ją z pokoju. Dziewczyna zaśmiała się głośno, po czym ruszyła przed siebie.

Punk pokręcił głową z niedowierzaniem i podszedł do szafy, otwierając ją. Siedzący w niej chłopak wypadł na podłogę.

— Jak na Kambiona, kompletnie brak ci polotu — rzucił Punk, wyciągając z szafy jakieś ciemne ubrania. — Masz, załóż to. Powinny pasować, skoro jesteśmy podobnego wzrostu. Nie możesz paradować po Tenebrae, wyglądając jak kur… — Urwał, nie chcąc wypowiadać ostatniego słowa. Zacisnął usta, usiadł przy stoliku, otworzył zeszyt i zaczął w nim coś pisać.

W tym samym czasie chłopak nazwany przez niego Kambionem zrzucił z siebie stare ubrania i założył to, co mu podarowano — ciemne spodnie, bluzkę w czerwono-czarne paski i hebanową bluzę z kapturem. Jedynym, co odstawało od jego stroju, były tenisówki z tęczowymi sznurówkami. Wkrótce wymienił je na bordowe.

Po raz kolejny spojrzał na siebie w lustrze. W ten sposób mógł wpasować się w tłum. Z tego, co zdążył zauważyć, większość mieszkańców tego dziwnego miasta chodziła w czarnych strojach.

Odwrócił się w stronę stolika.

— Dzięki za pomoc, eee…

— Devin — odparł Punk, zerkając na niego z ukosa. — A ty? Powiesz mi w końcu, jak masz na imię czy mam ci je nadać?

— Ja… Nie wiem.

Devin złapał się za głowę, wydając z siebie głośny dźwięk zawodu. Był niezwykle ekspresywny. Wydawało się, że jest bliski tego, by zacząć rzucać przekleństwami, jednak ugryzł się w język. Chwycił za pióro i dopisał ostatnie słowa w tekście, wyrwał kartkę z notesu i zwinął ją w rulon. W jego dłoni pojawił się płomień, który strawił kawałek papieru.

— Załóż kaptur — poinstruował chłopaka Devin. — Wiem, kto będzie znał twoje imię, ale musimy się tam dostać, nie zwracając na siebie uwagi.

— Łatwo ci mówić, nie ciągnie się za tobą banda napaleńców — żachnął się chłopak, zakładając ręce na piersi.

Devin przewrócił oczami i machnął piórem przed jego twarzą. W tym momencie chłopak poczuł, że dosłownie odebrano mu mowę. Mógł tylko gestykulować i wyrażać swoje niezadowolenie mimiką, czego nie omieszkał zrobić, tym samym działając nowo poznanemu osobnikowi na nerwy.

— Przestań, bo w ogóle cię zablokuję, debilu — powiedział Devin, uderzając go w tył głowy, by doprowadzić go do porządku. — Idź za mną, nie patrz na nikogo i nie pozwól się dotknąć.

Niezadowolony Kambion nie miał większego wyboru, jak tylko zrobić to, co mu kazano.

Obaj wymknęli się z budynku tylnym wyjściem, przemykając między uliczkami. W tym czasie chłopak przyglądał się miastu. Z pewnością nie należało ono do normalnych. Nie było jakoś specjalnie czyste ani też przesadnie brudne, dzielnica, przez którą obecnie przechodził, wyglądała na niezamieszkaną. W okolicy znajdowały się podniszczone kamienice i budynki przypominające o starym budownictwie, o które nikt nie dbał. Pod niewielkim mostem przepływał strumyk z czymś, co nie przypominało wody, a przynajmniej nie taką czystą — bardziej ścieki. Kambion skrzywił się na moment, wciąż czując zapach przypominający mu o wydarzeniach sprzed kilkudziesięciu minut.

A może minęło już kilka godzin? Kompletnie stracił poczucie czasu.

Devin szedł przed nim, bacznie rozglądając się dokoła. Wydawał się bardzo opanowany, nawet jeśli zachowywał czujność. W swojej prawej dłoni obracał pióro tak, jakby było jego najcenniejszą bronią, którą mógłby użyć w razie ataku.

Chłopcy przeszli przez park, który nosił dumną nazwę Ogrodu Cieni. Według tabliczki wiszącej na wejściu, zajmował się nim Alpiel, ale chyba kiepski był z niego ogrodnik… Park przypominał bardziej niebezpieczne lasy pełne jadowitych zwierząt i trujących roślin niż coś, co mogłoby nosić nazwę ogrodu.

Usypana ze żwiru ścieżka była otoczona potężnymi łańcuchami z obu stron. Prowadziła do czegoś, co nazwano Fontanną Rozpaczy. W oddali dało się zauważyć coś, co przypominało szubienicę. Wprowadzano na nią jakiegoś mężczyznę.

Kambion postukał Devina w plecy, chcąc mu zadać pytanie dotyczące skazańca.

— To Tréas — odparł chłopak, odwracając się do niego. — W ramach kary jest wieszany od czasu do czasu.

W oczach chłopaka dało się ujrzeć przerażenie po usłyszeniu tej nowiny.

— Wyluzuj, tutaj dzieją się gorsze rzeczy — uciął Devin, idąc przed siebie.

Gdy chłopcy wyszli z Ogrodu Cieni, znaleźli się na drodze prowadzącej do ogromnej rezydencji. Posiadłość była ogrodzona, na dodatek pilnował jej wielki doberman o hebanowej sierści. Początkowo wydał z siebie okropny warkot, ale Devin uniósł dłoń, kręcąc piórem jakieś znaki w powietrzu.

— Brutus, leżeć — powiedział, wchodząc na teren posiadłości.

Pies podszedł bliżej, obwąchując przybyszów. Zwrócił uwagę na nowicjusza i zdaje się, że strasznie się rozochocił, skacząc wokół niego.

— Działasz nawet na psy? — jęknął Devin, popychając Kambiona przed siebie. — Oby Dyrektor coś z tym zrobił.

Znaleźli się na terenie posiadłości. Devin uniósł swoje pióro i wypowiedział jakieś zaklęcie, jednocześnie rozwiązując chłopakowi język. Ten już miał coś powiedzieć, kiedy stanęła przed nim kobieta w ciemnej garsonce i spiętych w kok włosach, wyglądała na sekretarkę. Poprawiła okrągłe okulary i schowała czytaną przez siebie gazetę, Piekielne Imperium, pod pachę.

— W czym mogę pomóc?

— Muszę go pokazać Dyrektorowi Sieglowi — wyjaśnił Devin, pokazując głową na swojego towarzysza. — To pilne.

Kobieta wpatrywała się w nich przez moment. Devin stanął przed chłopakiem.

— Lepiej trzymać się od niego z daleka, panno Beth — wyjaśnił, naciągając kaptur na jego oczy.

Beth skinęła głową, podchodząc do swojego biurka. Nacisnęła przycisk na pozłacanej klawiaturze znajdującej się na jego środku.

— Panie Siegel… Przyszedł Devin. Przyprowadził gościa. Mówi, że to pilne.

— Niech wejdzie — odezwał się głos po drugiej stronie.

Beth machnęła dłonią do chłopaków, pozwalając im wejść na górę.

Przybysz przyglądał się budynkowi. Był on wypełniony przepychem, w przeciwieństwie do pozostałych części tego miasta. Musiała tu mieszkać jakaś szycha, przynajmniej do takiego wniosku doszedł chłopak, widząc wszystkie bogate zdobienia i ozdoby.

Devin stanął przed mahoniowymi drzwiami i zapukał, po chwili wprowadzając gościa do środka.

Chłopak rozejrzał się po pokoju jegomości. Z okna roztaczał się widok na całe miasto, w rogu znajdował się stolik z rozmaitymi trunkami. Po drugiej stronie stało ogromne lustro. Na środku pomieszczenia ustawiono biurko. W fotelu ktoś siedział, przerzucając jakieś papiery.

— Dyrektorze Siegel… — zaczął Devin, podchodząc bliżej.

Przystojny i dobrze zbudowany mężczyzna uniósł głowę. W tym samym momencie oczy jego i Kambiona spotkały się.

Demoniczne źrenice Dyrektora zmniejszyły się jeszcze bardziej. Wypuścił z dłoni papiery, które właśnie przeglądał. Wstał od biurka i niemal natychmiast teleportował się bliżej.

Dotknął twarzy tego, kogo widział. W nim samym żyło teraz wiele emocji, od niedowierzania, poprzez radość, a na końcu smutek. Wyglądał tak, jakby odzyskał to, co dawno utracił, a co jednocześnie było dla niego tak bardzo niedostępne.

— Varya — szepnął Siegel, ślepo wpatrując się w przybyłego Kambiona.

Devin spojrzał na mężczyznę i pokręcił głową, zaprzeczając.

— Dyrektorze, kogokolwiek pan widzi, to nie jest…

Siegel przeniósł swój wzrok na Devina, którego na ten widok natychmiast zmroziło. Wycofał się i pochylił głowę, tym samym okazując skruchę. Kątem oka obserwował zachowanie Mrocznego Hegemona.

Mężczyzna stał jak wryty w kompletnym milczeniu. W końcu zdjął kaptur z głowy drugiego chłopaka. Wydawało się, że jest zawiedziony. Odsunął się od przybysza i splótł dłonie z tyłu pleców, odwracając się w stronę Devina.

— Widzisz, Devinie? Mówiłem ci, że każda ułomność ma swoje zalety — powiedział Dyrektor, uśmiechając się tajemniczo. — Czyżby to przeznaczenie?

Devin schował ręce do kieszeni, obserwując mężczyznę w milczeniu.

— Chcę się dowiedzieć, kim jestem — odezwał się milczący od dłuższego czasu przybysz, wchodząc im w słowo.

Sam Siegel zmierzył go wzrokiem.

— Jesteś Kambionem — uciął krótko, wracając na fotel. — Uwodzisz istoty, by odebrać im energię podczas aktu seksualnego.

— To już wiem, a tak, poza tym?

Devin spojrzał na chłopaka z przerażeniem, jakby chciał tym samym powiedzieć, by ten nie pyskował komuś, od kogo zależy jego ówczesne życie.

Dyrektor Siegel roześmiał się, sięgając po kieliszek stojący na jego biurku i jednym haustem wypił jego zawartość.

— A ja myślałem… — zaczął, łapiąc się za głowę. — Niech mnie. — Zwrócił się do Devina. — Dałeś mu swoje ubrania? Wiesz, że w ten sposób związałeś go umową? No, to weźmiesz za niego odpowiedzialność.

— Ale ja nie…

— Młode Kambiony mają niezłą moc, ale nie wiedzą, jak z niej korzystać — ciągnął Siegel, nie zwracając uwagi na jego sprzeciw. — Skoro myślisz mózgiem, a nie penisem, dasz sobie z nim radę. A ty — dodał, zwracając się do Kambiona — podejdź do mnie.

Chłopak powoli zbliżył się do biurka, nieśmiało zatrzymując się naprzeciwko mężczyzny.

Siegel wyciągnął dłonie nad jego nadgarstkami. W tym samym momencie pojawiły się na nich czarno-białe bransolety.

— Będziesz je nosił, póki nie nauczysz się korzystać ze swojej mocy — powiedział Dyrektor, wpatrując się chłopakowi w oczy. — Witaj w Piekielnych Czeluściach, Evanie.

Kambion poczuł się tak, jakby przez jego ciało przepłynął prąd elektryczny. Zachwiał się, opierając dłonie o biurko.

Pół-człowiek, pół-Demon spojrzał na swoje odbicie w zwierciadle.

Nie wiedział, dlaczego znalazł się w Piekle. Wiedział jednak, że wreszcie ma własne imię.

Odwrócił się w stronę Devina.

— No, to załatwione — powiedział w końcu Siegel, sięgając po karafkę z jakimś trunkiem. — Devin, od tej pory będziesz go pilnował w ramach zajęć dodatkowych, które właśnie dla ciebie ustanowiłem. Jeśli spróbujesz się wymigać, wyleję cię ze szkoły na zbity pysk, a jesteś już na ostatniej prostej. Macie się zaraz stawić u Zoffasa. A teraz zabierajcie się stąd.

— Tak, Dyrektorze.

Devin wyprowadził Evana na zewnątrz, kątem oka zerkając na Dyrektora, który pakował w siebie kolejny litr trunku. Demon pokręcił głową ze smutkiem. Kogokolwiek zobaczył Mroczny Hegemon, wpatrując się w Evana, musiał z tego powodu bardzo cierpieć.

Chłopcy opuścili teren rezydencji Siegla. Evan schował się za plecami Devina, widząc Demony przechadzające się po Tenebrae.

— Co ty wyprawiasz?

— A jeśli znowu na mnie napadną?

Devin westchnął ciężko. Odwrócił się do Evana i złapał go za nadgarstki.

— Widzisz te bransolety? Póki będziesz je nosił, nic ci się nie stanie — wyjaśnił chłopak.

Evan zastanawiał się przez moment, lustrując wzrokiem przypadkowych przechodniów. Żaden nie rzucił się na niego, więc pół-Demon mógł być spokojny o swój tyłek.

Devin wyciągnął z kieszeni papierosa. Pstryknął palcami, wytwarzając iskrę i podpalił go.

— Dokąd teraz? — spytał Evan, gdy chłopak przyspieszył kroku.

— Wracam do pracy — mruknął Devin, wydmuchując dym z ust. — A ty idziesz ze mną.

Evan wsadził dłonie do kieszeni bluzy i posłusznie ruszył za nim.


*


Wnętrze INFERNAL’a zrobiło się strasznie zadymione. Idąc przez korytarz, na którym błyskały światła jasnych neonów, Evan bacznie obserwował wszystko to, co działo się wokół niego. Mijał Demony, które miały na siebie narzucone rozmaite ubrania, niektóre nawet bardzo podobne do jego starych rzeczy. Dowiedział się jednak, że była to kwestia profesji, a on, jako nowy osobnik w Tenebrae, nie mógł przypominać męskiej kurtyzany, jak ujął to Devin.

Evan wytężył słuch, gdy dotarły do niego dźwięki muzyki dochodzącej z sali znajdującej się w podziemiach. Zatrzymał się w miejscu, czując się tak, jakby wpadł w trans. Zaczął iść w tamtą stronę. Widząc to, Devin podszedł do niego i siłą zatkał mu uszy. Evan mrugnął kilka razy, wpatrując się w niego ze zdziwieniem. Devin ruszył głową, chcąc wyciągnąć zza wysokiego kołnierza swojej kurtki coś, czego Evan nie zauważył wcześniej — słuchawki, które służyły do zagłuszania dźwięków. Kambion uniósł dłonie, zakładając je na swoje uszy tak, jak kazał mu Devin. Obaj ruszyli w stronę sali.

Gdy Evan przekroczył próg, uderzyło go ciepło buchające z sali. Przy scenie znajdowały się jakieś fontanny wielobarwnych płomieni, w które wpatrywała się zahipnotyzowana widownia. Wybuchowymi efektami zajmował się Demon o rozczochranych, jasnobrązowych włosach, tworząc je z pomocą własnych dłoni. Evan jeszcze nigdy nie widział czegoś takiego z bliska. Ogień nie wyrządzał widowni żadnej krzywdy, a nawet jeśli, to nikt tego nie odczuwał, będąc w transie. Wydarzenie przypominało koncert metalowy, publika była przebrana w ciemne stroje i glany, które swoim ciężarem niemal zrywały złożoną z desek podłogę.

Obok demonicznego miotacza ognia znajdowała się dziewczyna o lazurowych włosach spiętych w kitkę. Miała na sobie coś w rodzaju ciemnego kitla. W czarnym stroju wyróżniały się tylko biały szal i równie białe rękawiczki. Była niższa od swojego towarzysza i zdaje się, że pilnowała porządku, kontrolując wybuchy ognia jakimś specyficznym sprzętem, którego Evan nigdy nie widział na oczy.

Kambion stanął na niewielkim podwyższeniu, obserwując scenę z daleka. Obok znajdował się bar. Pieczę nad nimi sprawowała dziewczyna, którą Evan widział, gdy siedział w szafie. Była niezwykle wysoka, zdaje się, że przewyższała swoich towarzyszy co najmniej o głowę. Ściągnęła z siebie pasek z nabojami, zamiast niego miała na szyi wisiorek z jakąś fiolką w kształcie kuli. Nieznana zawartość była oznaczona czaszką.

Devin zabronił Evanowi ściągać słuchawek, a w ramach wyjaśnienia pokazał mu, jak zachowywali się zebrani pod sceną słuchacze. Widok niektórych z nich przypomniał Evanowi o mężczyźnie, który postanowił go zgwałcić w zaułku — poza faktem, że melomani nie leżeli na ziemi, a skakali wokół sceny w ekstatycznym uniesieniu tak, jakby zażyli przed koncertem jakieś substancje odurzające.

Tymczasem na scenie muzycy wydzierali się wniebogłosy niczym zwierzęta w rui, uderzenia w bębny sprawiały, że zgromadzeni słuchacze niemal maszerowali w ich rytmie, natomiast dźwięk gitary, który roznosił się po sali, był czymś więcej niż tylko hipnotycznym rzępoleniem — był tym, co przywracało wszystkim wokół życie, zupełnie tak, jakby powietrze znów zaczęło przepływać przez ich płuca, jakby krew buzowała w ich żyłach.

Evan spojrzał na bransolety, które nałożył na niego Siegel. Zastanawiał się, czy może je ściągnąć, żeby dołączyć się do tłumu.

Devin uderzył go po łapach, zupełnie tak, jakby się domyślił, co chodzi mu po głowie. Nie mogli podpaść Dyrektorowi już pierwszego dnia, poza tym, Devin — na swoje nieszczęście — musiał pilnować Evana, by ten nie narobił głupstw.

Koncert, o ile w ogóle można tak nazwać tę orgię, zakończył się porządnym grzmotnięciem i wybuchem ognia przypominającym fajerwerki. Wokół zapanowała ciemność.

Devin skinął ręką na Evana, wskazując mu drzwi prowadzące po schodach na górę.

Nad salą znajdował się pokój należący do Demonów pilnujących porządku w klubie INFERNAL, managera i paru innych osobistości. Devin zapukał do drzwi. Uchylił je lekko i wprowadził swojego towarzysza do środka.

Evan zobaczył siedzącego na biurku Demona o długich, ciemnych włosach i białych jak śnieg tęczówkach. Mężczyzna uniósł głowę, lustrując przybyszów od góry do dołu.

— Zoffas?

— Czego?

— Dyrektor nas przysłał — wyjaśnił Devin, wzruszając ramionami.

— To on?! — zawołał Demon, zeskakując z biurka.

Podszedł do Evana i przyjrzał mu się uważnie. Chłopak zdążył się już przyzwyczaić do tego, że każdy go oglądał i dotykał, więc reakcja czarnowłosego Zoffasa wcale nie zrobiła na nim wrażenia.

— Widzę, że Dyrektor zajął się środkami bezpieczeństwa — zagaił, wskazując na bransolety znajdujące się na nadgarstkach Kambiona. — Nic dziwnego, skoro potrafi przyjąć dowolną formę i płeć. Ja pierdolę.

— No chyba nie — mruknął Evan, mrużąc oczy.

Devin kopnął go w łydkę, tym samym doprowadzając go do porządku.

Zoffas zmierzył Evana lodowatym spojrzeniem i wzruszył ramionami.

— Co, Szefu zrobił z ciebie niańkę? — rzucił prześmiewczo Demon, zerkając na Devina z ukosa. — W sumie nie miał wyboru, jesteś jedynym, który nie będzie chciał go zerżnąć.

Devinowi cisnęło się na usta, by powiedzieć „zamknij się”, ale wypowiedzenie tych słów mogłoby mieć tragiczne skutki, więc po prostu stał w milczeniu.

Zoffas był kimś w rodzaju przewodniczącego kontrolującego uczniów Tenebris College, więc sprzeciwienie się mu wiązało się z poważnymi konsekwencjami. Evan został potraktowany przez niego jak wioskowy głupek, który nagle przybył do wielkiego miasta, pewnie dlatego jego niedorzeczny komentarz został puszczony koło uszu.

— Dobra, nie mam całej nocy, załatwmy to i możecie wypieprzać — ciągnął Zoffas, wyciągając z szuflady jakiś pergamin. Wziął z lady biurka złotawo-czerwone pióro feniksa, umoczył je w smolistym atramencie i zaczął coś na nim kreślić.

Gdy skończył, podał dokument Evanowi. Chłopak przyjrzał się temu, co było zapisane na pergaminie. Umowa, o której wspominał Dyrektor Siegel.

Zoffas wiedział, że przekazanie Evanowi ciuchów nie miało żadnego znaczenia dla władcy Tenebrae. Mroczny Hegemon chciał, by Devin miał Kambiona na oku, ponieważ jako jedyny był w stanie to zrobić ze względu na swoją… ułomność.

Evan nagryzmolił na dokumencie własne imię, po czym oddał zwinięty pergamin Zoffasowi. Czarnowłosy Demon skinął głową i wyciągnął dłoń, rysując nią coś w powietrzu. Przed oczami Evana ukazał się symbol węży znajdujących się w okręgu. Miały splecione ogony i znajdowały się naprzeciwko siebie tak, jakby miały się ku sobie. Chłopak poczuł, jakby wypalano mu coś na piersi, dokładnie tam, gdzie wcześniej biło ludzkie serce. Wkrótce przekonał się, że nałożono na niego tatuaż oznaczający jego siłę, tym samym przypieczętowując jego los.

Zoffas zerknął na Devina, który wpatrywał się w przestrzeń pustym wzrokiem. Wiedział, że jeśli Dyrektor Siegel coś postanowi, to jego decyzje są nieodwracalne. Miał jednak wątpliwości co do tej. Według niego Devin nie nadawał się na niańkę.

A, do cholery, co go to obchodziło. Najwyżej się pozabijają.

Zoffas schował dokument do pudła, które wkrótce miało znaleźć się w Archiwum, gdzie przechowywano wszystkie historie dotyczące przybyłych w Zaświaty istot. Pstryknął palcami, każąc chłopakom się wynosić.

— Dev, sprawdź, czy Kas, Raim i Egza ogarnęli salę — powiedział, gdy chłopak chwycił za klamkę od drzwi.

Devin skinął głową, puszczając Evana przodem.

Zeszli na dół. Sala, w której poprzednio odbywał się koncert, teraz była kompletnie pusta — nie licząc śmieci pozostawionych przez widownię. Na scenie znajdowała się niebieskowłosa dziewczyna, machająca jakimś pilotem. Zdaje się, że sterowała czymś, co przypominało machinę wojenną, chociaż w rzeczywistości ten dziwny czołg sprzątał salę. Demon, który zajmował się wybuchami ognia, teraz wykorzystywał go do spalania śmieci. Dziewczyna stojąca przy barze mieszała jakieś trunki, sprawdzając, czy któryś z nich nie wybuchnie po dodaniu kolejnej porcji świecącego w ciemności specyfiku.

Devin stanął na środku sali i klasnął w dłonie, chcąc zwrócić na siebie uwagę pozostałych. Początkowo go zignorowali. Chłopak zacisnął usta i wyciągnął swoje pióro, pisząc coś w powietrzu.

Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pozostali znaleźli się przy nim, jakby coś kazało im to zrobić. Stali jak wryci, wpatrując się w Devina niczym w ósmy cud świata. Evan spojrzał na niego ze zdziwieniem, będąc jednocześnie pod wrażeniem jego umiejętności. Szkoda, że sam nie umiał zrobić czegoś podobnego.

Devin pstryknął palcami, wyprowadzając ich z transu. Chrząknął lekko, po czym wskazał na swojego towarzysza.

— To jest Evan — powiedział, przedstawiając go pozostałym. A to — dodał, wskazując po kolei na wysoką dziewczynę, niebieskowłosą mechanik i piromana — Kas, Egza i Raim.

— Siema — Egza i Raim odezwali się chórem, unosząc dłonie w geście powitania.

— Czyżby nasz prawiczek wreszcie sobie kogoś przygruchał? — zagaiła Kas, opierając dłonie o biodra. — Trzeba dać znać Zahunowi, będzie miał o czym pisać w tym swoim szmatławym brukowcu. Chociaż… Zahun to Demon Skandali, a to nie skandal, tylko cud.

Devin spojrzał na nią najbardziej cynicznym wzrokiem, jaki można by sobie wyobrazić. Evana nieco to przeraziło i podnieciło zarazem.

Cholera, czy te bransolety na pewno działały?

­– Ej! — krzyknął Devin. — Macie przed sobą prawdziwego Kambiona.

— Półdemona pragnień? Byłoby zajebiście, ale jakoś ci nie wierzę — mruknęła Kas, zakładając ręce na piersi.

Devin uśmiechnął się szyderczo, po czym zerknął na Evana.

— Ściągnij je, Evan.

— Przecież nie mogę…

— Ściągnij je — powtórzył Devin, tym razem głośniej. Evan wzdrygnął się, słysząc, jak Demon unosi na niego głos i posłuchał go.

Schował bransolety do kieszeni bluzy, po czym podszedł do Kas. Demonica spojrzała na niego z góry, jakby to nie robiło na niej wrażenia.

— I co, to ma być… — Urwała nagle, rzucając się na Evana. Przyszpiliła go do podłogi i zaczęła się z nim całować.

Egza i Raim spojrzeli po sobie ze zdziwieniem, a po chwili przenieśli wzrok na Devina, prawdopodobnie chcąc mu zadać pytanie brzmiące: „Co myśmy, kurwa, zobaczyli?”. Na twarzy Demona pojawił się wyraz pogardy i obojętności zarazem. Założył słuchawki, nie chcąc słyszeć dziwnych odgłosów, jakie w tej chwili rozlegały się w sali.

Zanim Kas zdążyła rozebrać siebie i Evana, Devin złapał go za ramię i z powrotem założył mu bransolety.

— Co to, kurwa, było?! — zawołała Kas, poprawiając bluzkę.

Egza i Raim zaczęli śmiać się w niebogłosy, widząc jej reakcję. Demonica poprawiła włosy i sięgnęła po pistolet przymocowany do kabury przy pasku spodni, celując do rechoczących Demonów. Przestali się śmiać, unosząc dłonie w pokojowym geście.

— Mówiłem wam, że to Kambion — powiedział Devin, zerkając na pozostałych z ukosa.

Kas prychnęła pod nosem, wciąż się czerwieniąc. Zdawała sobie sprawę z tego, że osoba, którą zobaczyła, była tylko jej wyobrażeniem, ale… Niech to szlag, dlaczego tak prawdziwym?

— No dobra, co w związku z tym? Zostawiasz go, żeby nas… — zaczął Raim, próbując pokazać pewne czynności seksualne z pomocą dłoni.

— Czy wy wszyscy jesteście aż tak niewyżyci? — spytał Devin.

Pozostali wzruszyli ramionami.

­– No wiesz, ty jako jedyny tego nie czujesz — powiedziała Egza, splatając dłonie z tyłu pleców.

Evan spojrzał na Devina pytająco, nie wiedząc, o co chodzi.

— Devin jest jedynym, który widzi cię takim, jakim naprawdę jesteś — wyjaśniła Kas, bawiąc się swoim rewolwerem. — Brakuje mu najmniejszej cząstki pożądania.

— No, chyba, że zacznie mówić i pisać — dodał Raim.

— Nie prosiłem was o autoprezentację — rzucił Devin, wyciągając z kieszeni papierosa.

— Ależ nie ma za co, asie — uśmiechnęła się Kas, klepiąc go po plecach.

Chłopak zmierzył ją wściekłym wzrokiem, przeciągle wypuszczając dym ust. Zdaje się, że w ten sposób się uspokajał. Evan zastanawiał się, czy Devin traktował swoje papierosy tak, jak on kiedyś leki. Miały one dość specyficzny zapach, przypominający mieszankę ziołową i coś, co trudno było zidentyfikować.

Śmieszne. Evan już dawno powinien się obudzić, ponieważ ten sen ciągnął się zdecydowanie za długo. Najpierw napadły go jakieś potwory, a teraz jeszcze rozmawia z Demonami, mało tego — rozmawiał z samym władcą piekielnego miasta.

Miał nadzieję, że to sen, bo inaczej mogłoby się okazać, że przedawkował leki.

Kurwa, a co, jeśli naprawdę je przedawkował? Może dlatego nie mógł przy sobie niczego znaleźć, nie wiedział, kim jest ani nawet gdzie jest? Czy to jeden z gorszych koszmarów, jakich doświadczał?

W tym momencie poczuł, że naprawdę przestał oddychać, zupełnie tak, jakby wsadzili go do ciasnej klatki, z której nie było wyjścia. Zaczął kręcić się w kółko, wkrótce zaczął biegać po pustej sali, śmiejąc się histerycznie i płacząc na zmianę.

Jego zachowaniu przyglądały się pozostałe Demony. Kas, Egza i Raim spojrzeli na Devina.

— Co?

— No zrób coś z tym, w końcu jesteś jego niańką.

— Nie jestem niczyją niańką! — krzyknął Devin, machając dłonią. Skierował swoje pióro w stronę Evana, wypisując coś w powietrzu. Wypowiedział przy tym jakieś słowa, ale zrobił to tak cicho, że reszta nie mogła wiedzieć, jakie wyrazy padły.

Evan natomiast padł na ziemię. Nadal panikował, jednak nie mógł się poruszyć, przez co miał wrażenie, że dusi się jeszcze bardziej. Z jego ust wydobyło się coś, co przypominało krew. Później jej kolor zmienił się, przypominając ludzkie wymiociny.

Demony stanęły nad nim, bacznie go obserwując. Egza poprawiła swoje białe rękawice, po czym wyciągnęła z kieszeni czarnego płaszcza coś, co przypominało próbówkę. Nabrała do niej nieco kolorowej mazi i przyjrzała się jej uważnie, mrużąc oczy.

— Lekoman — wyjaśniła, zerkając na pozostałych. — Przedawkował.

Devin wpatrywał się w maź, w pewnym momencie doznając objawienia.

— Kurwa mać — zaklął, przykładając dłoń do ust.

Pozostali wymienili się spojrzeniami. Wiedzieli, że Devin raczej nie przeklina, a przynajmniej się stara, więc jeśli teraz to zrobił, sytuacja była naprawdę poważna.

— On nie wie, że umarł — powiedział w końcu chłopak, pochylając się nad Evanem, który wyglądał tak, jakby coś rozdzierało go od środka. — Musi zobaczyć swoje ciało.

— Ale nie możemy tak po prostu opuścić Tenebrae — wtrąciła Kas. — Jeśli Imamiasz się dowie, opierdoli nas za nielegalne podróżowanie bez pozwolenia i wyraźnego powodu.

— On jest powodem — rzucił Devin, unosząc prawie nieprzytomnego Evana. — Egza, potrzebujemy twojego portalu.

— Pojebało cię!? Nie pamiętasz, co stało się ostatnio, kiedy kręciłeś się między dwoma światami?

— Nie mam wyjścia, Siegel kazał mi się nim zająć. Wywali mnie ze szkoły, jeśli czegoś z tym nie zrobię.

— Jest problem, Dev — mruknęła, kręcąc głową z niedowierzaniem. — Potrzebujemy jakiegoś ziemskiego przedmiotu Evana, by portal zlokalizował miejsce pobytu jego ciała.

Dev wskazał głową na kieszenie bluzy Evana. Egza wyciągnęła z nich bransoletki, które chłopak miał na sobie w chwili przybycia do Tenebrae.

— Faktycznie jesteś definicją autodestrukcji — powiedziała. — Raim, światło.

Raim uniósł dłonie. Pomiędzy nimi pojawiła się kula ognia. Demon kontrolował ją, idąc przed grupką pozostałych towarzyszy. Egza wyciągnęła z kieszeni coś, co przypominało wytrych i już chciała otworzyć zamknięte podziemne drzwi, kiedy wyprzedziła ją Kas, po prostu je wykopując.

— Tak będzie szybciej.

Grupka Demonów ruszyła przed siebie, cały czas obserwując półprzytomnego Evana.

Tymczasem sam zainteresowany widział tylko przebłyski światła, które pojawiło się w ciemnym tunelu dzięki Raimowi. Czuł, że uciekają z niego wszystkie siły i miał wrażenie, że zniknie już na zawsze. Ten koszmar nie miał zamiaru się skończyć, a on trwał w nim jak w najgorszym scenariuszu, którego nie mógł napisać na nowo. Nie marzył o niczym innym jak tylko o prawdziwej śmierci, o ile taka w ogóle mogła nadejść.

Demony wyszły z labiryntu poskręcanych ze sobą podziemnych korytarzy, znajdując się w budynku przypominającym starą fabrykę broni. Egza podbiegła do ogromnego metalowego okręgu, który został złożony z części. Na stole szukała papierów, na których napisała sobie, jakiego zaklęcia użyć, by uruchomić portal. Aby to zrobić, potrzebowała mocy Devina.

Chłopak położył Evana na stole, po czym wyciągnął swoje pióro. W miejscach, które wskazała mu Egza, nakreślał odpowiednie znaki. Ona sama umieściła bransoletkę na środku okręgu, w specjalnie przygotowanej szufladce.

Wokół metalowego okręgu zapłonęło jasnoniebieskie światło, najgorętszy ogień.

— Ile mamy czasu? — spytał Devin, odwracając się do Egzy.

— Licząc się z tym, że portal może was wyrzucić tam, gdzie ostatni raz znajdowała się ta śmieszna bransoletka? W chuj mało — wyjaśniła, ściskając w dłoniach plan machiny. — Pospiesz się, Dev. Postaram się utrzymać portal najdłużej, jak się da.

Chłopak skinął głową, podnosząc leżącego na stole Evana, po czym podszedł do portalu. Chwilę później zniknął w przejściu, zostawiając Demony w ogromnej sali przypominającej bunkier.

— Powie mi ktoś, dlaczego właściwie mu pomagamy? — rzuciła Kas, buńczucznie zakładając ręce na piersi.

— Ponieważ jest psycholem — odpowiedział Raim, uśmiechając się niewinnie. — Poza tym, Evan musi mieć wyjątkową moc, skoro na jego widok Siegel znów zaczął zamawiać napoje z Dachu Świata, żeby się nawalić.

Demonice spojrzały na niego ze zdziwieniem.

— Co się gapicie, nie było mnie tam. Wiem tylko, że Dyrektor odwołał zajęcia po spotkaniu z Evanem. Był w szoku.

— Ciekawe, kogo zobaczył.

— A właśnie, Kas, kogo ty zobaczyłaś? — zagaiła Egza, odwracając się do niej.

— Nie twój interes — warknęła Kas, odwracając się do niej plecami.

Bo niby dlaczego miała jej powiedzieć, że dzięki umiejętności Evana widziała kogoś, kto znajdował się w tej sali razem z nią?


*


Autodestrukcja. Sadyzm. Jego największe wady były jego największą siłą.

Portal wyrzucił go w jakimś zaśmieconym zaułku. Devin wylądował z Evanem na Ziemi. Zdjął z niego czar, który powstrzymywał Kambiona przed rzucaniem się w napadzie paniki. Wyglądał paskudnie, miał podkrążone i przekrwione oczy, rozczochrane włosy, w dodatku jego ubrania były pokryte jego własnymi wymiocinami.

Evan ocknął się, chcąc łykać powietrze tak łapczywie, jak tylko mógł. Nie było to jednak konieczne, odkąd naprawdę umarł, chociaż sam nie był tego jeszcze w pełni świadomy.

W tym czasie Devin próbował wykorzystać swoją zdolność odczytywania znaków i słów, by odnaleźć ślady po bransolecie. Odwrócił się do Evana, który nie miał siły, by się podnieść. Devin zacisnął usta i kazał mu wskoczyć na swoje plecy, po czym podążył za jasnoniebieskim światłem stworzonym przez portal.

Evan znowu był przez kogoś niesiony. Właśnie tak wyglądała jego szara egzystencja, całe życie na walizkach. Nigdy nie miał swojego miejsca, zawsze był w ruchu. Chociaż raz mógłby się zatrzymać i odpocząć. Nie miał nawet pojęcia, dokąd zmierza. W końcu przestał być świadomy czegokolwiek.

Devin zatrzymał się w jednej z gorszych dzielnic szkockiego miasta, przy budynku, który przypominał karczmę. Nad jej drzwiami znajdował się wizerunek sukuba. Ludzie umieszczali je nad framugami od XVI wieku, by oznajmić przybyszom, że w środku, poza miejscem przeznaczonym do spożywania posiłków i picia, znajdował się również burdel.

Skoro tak, budynek nie był strzeżony żadnymi niebiańskimi egzorcyzmami, prawda?

Demon nie pomylił się, mógł wejść do jego wnętrza bez problemu. Na piętrze budynku faktycznie znajdowały się pokoje, w których ludzie oddawali się seksualnym igraszkom. Jako że na Devina to kompletnie nie działało, mógł w spokoju zająć się poszukiwaniem ciała Evana, o ile w ogóle znajdowało się w tym budynku.

Czy ktoś trzymałby trupa w burdelu?

Może nekrofil.

— Ludzie są obrzydliwi — mruknął Devin sam do siebie. Właśnie dlatego był mizantropem.

W końcu znalazł się przed pokojem, w którym siedziała jakaś kobieta. Rozmawiała przez telefon. W rękach obracała bransoletkę, dokładnie tę samą, którą miał na sobie Evan w chwili przybycia do Tenebrae.

Wiedziała już, że chłopak nie żyje. Wiedziała też, jaki był tego powód — dokładnie taki, o którym mówiła Egza — przedawkował przepisane mu leki. Kobieta wydawała się zaskoczona tą informacją, zupełnie tak, jakby nie miała pojęcia, kogo trzymała pod swoimi złamanymi przez grzech nieczystości skrzydłami.

Devin wpatrywał się w nią bez słowa. Podczas tej rozmowy wyrzucała z siebie mnóstwo słów, większość z nich była przekleństwami, które dla przeciętnego słuchacza mogły nic nie znaczyć, poza tym, że wypowiadający je był niewychowany. Devin jednak wyczuwał w tych słowach rozmaitość emocji. Wściekłość, rozgoryczenie — to tylko niektóre z nich. Demon wpatrywał się w plecy kobiety o rubinowych, lokowanych włosach. Była niezwykle szczupła, miała szmaragdowe oczy. W końcu dotarło do niej, co się właściwie stało.

Narzuciła na siebie płaszcz i wybiegła z pokoju. Devin ruszył za nią, wciąż niosąc nieprzytomnego Evana na plecach.

Kilka przecznic dalej znajdowało się miejsce, w którym znaleziono ciało Evana. Zrobił to bezdomny, który szukał w koszach czegoś zdatnego do jedzenia. Zgon nastąpił po zmroku. Przy ciele chłopaka znaleziono puste opakowania po lekach, ale nic poza tym. Jego dokumenty zniknęły, podobnie jak i pieniądze. Gdy umierał, nie było nikogo, kto mógłby mu pomóc. Został uznany za zwykłego narkomana. Jak stwierdził obecny na miejscu patolog, w chwili śmierci okropnie cierpiał.

Chłopak, którego matka — za sugestią kochanka, który później zniknął z jej życia — nazwała Mallory, jednocześnie skazując go na okropny los już w dniu narodzin, miał dwadzieścia pięć lat, gdy wydał z siebie ostatni oddech.

Devin zacisnął usta. Żadne słowa nie zastąpią zmarnowanego życia.

Poczuł, że Evan wreszcie odzyskał świadomość. Postawił go na ziemi.

Chłopak stanął nad swoim ciałem, które właśnie pakowano do worka. Kiedyś było jego częścią, teraz stało się tylko pustym naczyniem.

— To nie jest sen, prawda? — spytał cicho, odwracając się do Devina.

Demon potwierdził jego przypuszczenia. Evan skinął głową, jednak zrobił to tak, jakby znajdował się w jakimś transie. Czy właśnie teraz doświadczał ataku paniki? Nawet jeśli, nie był w stanie zrobić tego po ludzku. W końcu, jak się okazało, był człowiekiem tylko w połowie.

Devin spojrzał na niebieski promień, który doprowadził ich na miejsce. Powoli zanikał, co oznaczało, że musieli wynosić się ze świata śmiertelników jak najszybciej.

Położył towarzyszowi dłoń na ramieniu, chcąc go odciągnąć z miejsca śmierci.

Kiedyś Mallory, obecnie Evan, zacisnął usta i zamknął oczy, zupełnie tak, jakby próbował wymazać to wspomnienie z pamięci. Po raz ostatni spojrzał na kobietę o rubinowych włosach, która przez większość życia odgrywała rolę jego matki. Nie chciał jej pamiętać. Nie chciał pałętać się po Ziemi bez celu.

Chłopcy przyspieszyli kroku, biegnąc w stronę miejsca, w którym znajdowało się przejście pomiędzy światami. Devin złapał Evana za rękę, siłą wciągając go do portalu.


*


Kas, Egza i Raim usłyszeli jakiś syk, po czym zobaczyli, jak przez portal przedzierają się dwie postacie. W końcu machina wyrzuciła z siebie niechcianych po Drugiej Stronie gości.

Evan wylądował na podłodze pracowni Egzy. Zaraz za nim wypadł Devin, lądując na chłopaku. Dyszeli ciężko, nie mogąc się podnieść. Wyglądali tak, jakby próbowali wydostać się na wolność przez drut kolczasty. Na ich demonicznych bytach znajdowały się krwawe szramy. Evan położył dłoń na głowie Devina tak, jakby chciał kogoś uspokoić — nie wiadomo jednak czy jego, czy raczej siebie.

W końcu obaj stanęli na nogach przy pomocy pozostałych.

Evan wiedział już, że nie śni, a decyzja podjęta przez niego za Starego Życia oraz to, jak bardzo był obciążony półdemoniczną krwią płynącą w jego żyłach, sprawiły, że znalazł się w Tenebrae. Będąc na Ziemi, nie zmienił swojego losu, wiodąc życie Kambiona tak, jak każdy półdemon — żyjąc na krawędzi i mając w dupie przepisy.

Zresztą, nie tylko przepisy.

Spojrzał na Devina, który szukał w kieszeni swoich papierosów.

Może nadeszła pora, by w końcu dowiedzieć się, gdzie w Tenebrae można dostać fajki? Evan uznał, że chyba będzie ich potrzebował.

II. Łowca staje się zwierzyną

Wycieczka do świata śmiertelników kompletnie wyprała Evana z sił. Chciał pozbyć się wspomnień dotyczących tego, jak umarł. Zastanawiał się, czy powinien zrobić to samo z ciuchami, które teraz nosił. Może to dziwne, ale miał do nich jakiś sentyment. Devin dał mu je ot, tak, nie chcąc niczego w zamian. Evan zdecydowanie nie był do tego przyzwyczajony. Życie na Ziemi nauczyło go, że nie ma niczego za darmo, a skoro Piekło nie przedstawiało niczego miłosiernego i skupiało się tylko na sprawiedliwym (albo „sprawiedliwym”), to prędzej czy później mógł się spodziewać, że przyjdzie mu za to jakoś zapłacić.

Jedynym sposobem zapłaty było coś, co Devinowi nie zrobiłoby żadnej różnicy. Dla Evana brak pożądania był czymś tak kosmicznym, że ledwo mógł sobie wyobrazić, jak aseksualny Demon może w ogóle istnieć.

Egza zniszczyła bransoletkę Evana bez pytania go o zdanie, tym samym zamykając portal. Ukryła go pod ciemną płachtą i strzepała pył ze swoich białych rękawic.

— No dobra, obdartusy — powiedziała, zwracając się do Devina i Evana. — Wracamy na salę. Jeśli Zoffas dowie się, że gdzieś zwialiśmy, zamiast sprzątać, to zwyczajnie nam wpierdoli.

Wszyscy zgodnie skinęli głowami. Raim znów rozpalił ognistą kulę. Devin przytknął do niej swojego papierosa, podpalając go. Ruszył naprzód.

— No i jak, umierałeś w męczarniach? — rzuciła Kas, gdy Evan ruszył za Devinem.

— Przedawkowałeś — wtrąciła Egza. — Musiałeś mieć chujowe życie na Ziemi.

Kambion skinął głową.

— Ej, a wy? Jak wy się tu znaleźliście?

— Wychowaliśmy się tutaj — powiedział Raim, bawiąc się ognistą kulą.

Kas i Egza zgodnie skinęły głowami. Evan otworzył usta w wyrazie zdziwienia, jednocześnie będąc pod wrażeniem.

— Gdyby twój ojciec lepiej to zaplanował, też nie musiałbyś chrzanić się ze śmiertelnikami tyle lat — wtrąciła Kas, bawiąc się swoim warkoczem. — Z drugiej strony, nie dziwi mnie jego decyzja, bo niektóre śmiertelniczki są… — W tym miejscu Kas zagwizdała, jakby chciała tym wyrazić swój podziw dla ich wyglądu.

— Nigdy nie poznałem mojego ojca — powiedział cicho Evan.

— Może to i dobrze — rzuciła Egza, wzruszając ramionami. — Czasem lepiej jest nie znać pewnych rzeczy. Wierz mi, wiem, co mówię.

Evan zerknął na Devina, który od dłuższego czasu szedł przed nimi w milczeniu i zdążył ich wyprzedzić o parę metrów. Miał na uszach słuchawki, jakby chciał się odciąć od otaczających go rozmów.

— A on jak się tu znalazł?

— Chuj wie — odparła Egza, wkładając ręce do kieszeni płaszcza. — Próbowaliśmy go torturować, żeby nam powiedział, ale to nic nie daje.

— Szkoda, że twój urok na niego nie zadziała — westchnęła Kas.

— Chciałbym to zobaczyć — zaśmiał się Raim.

Evan zastanowił się przez chwilę, po czym uśmiechnął się tajemniczo.

— Oho, nasz Kambion chyba wpadł na jakiś diaboliczny pomysł — podekscytowała się Egza. — Ale jak się Devvie skapnie, że obrabiamy mu dupę za plecami…

— Jeszcze przyjdzie na to czas — uciął Evan.

W końcu Demony dotarły na salę, w której wcześniej odbywał się koncert. Zdaje się, że nikogo poza nimi tu nie było.

Raim rzucił ognistą kulą w kierunku sufitu, umieszczając ją tam, by oświetlała pomieszczenie. Egza włączyła swoją machinę sprzątającą, a Kas wróciła za ladę, by uporządkować wszystkie trunki.

Devin usiadł na podłodze w kącie. Wyciągnął swój zeszyt i chwycił za pióro, pisząc coś.

Raim podszedł do niego i zerwał mu słuchawki z głowy.

— Może ruszysz dupę i nam pomożesz, co? Byłoby szybciej.

— Mam egzamin — mruknął Devin, nie odrywając wzroku od kartki. — Muszę się uczyć.

— Wyluzuj, kto inny miałby zdać teorię perfekcyjnie, jak nie ty, Demon Słowa — wtrąciła Egza, wyłączając swój piekielny odkurzacz. — Raim, zabierz mu ten pieprzony zeszyt.

Raim spojrzał na nią ze zgrozą, jakby chciał jej powiedzieć, że to bardzo zły pomysł. Demonica pokręciła głową i zrobiła to osobiście.

W tym momencie Devin zdrętwiał. Przez moment wpatrywał się w nią. Wyglądał tak, jakby zamienił się w kamień.

— Egza, nie! — krzyknęła nagle Kas, przeskakując przez ladę. — Oddaj mu ten zeszyt, bo…

Nie zdążyła dokończyć, ponieważ w tym momencie ruchy Devina stały się błyskawiczne. Wyciągnął swoje pióro i doskoczył do Egzy, wypowiadając jakieś przekleństwo. Demonica dosłownie odleciała, ponieważ coś przybiło ją do ściany tak, że nie mogła się ruszyć.

— Devin, skurwysynu, wypuść ją!

— Zeszyt — powiedział Devin głosem wypranym z emocji.

Po raz kolejny uniósł pióro, jednak zanim zdążył cokolwiek napisać, Raim zamknął go w ognistym kręgu — płomienie nie szkodziły Demonom, ale mogły zaszkodzić tym, którzy nie byli nimi w pełni.

— Co wy wyprawiacie?! — wrzasnął Evan, podbiegając do nich.

— Teraz wiesz, dlaczego Devin nie może podróżować między światami. Rozdarcie budzi w nim sadyzm — wyjaśniła Kas, wciąż trzymając Demona Słowa na muszce.

— Czemu po prostu nie oddacie mu tego zeszytu?

— Sadyzm jest wzmacniany przez kontrolę, naiwniaku. Jeśli tak po prostu dostanie to, czego chce, będzie jeszcze gorszy — rzucił Raim. — Albo wróci jego autodestrukcja, albo nas rozpierdoli.

— Kurwa, ściągnijcie mnie z tej ściany! — wydarła się Egza, szarpiąc się z niewidzialną siłą.

— Devin, mówię po raz ostatni, wypuść ją — powiedziała Kas. — Albo…

W ułamku sekundy postrzeliła stojącego obok niej Evana w ramię. Chłopak był tym tak zaskoczony, że nawet nie zdążył krzyknąć, kiedy zaczęła się z niego sączyć ciemna maź.

To odwróciło uwagę Devina. Wyraz jego twarzy zmienił się, zamiast sadystycznego gniewu pojawiło się zaskoczenie, później smutek. Upadł na kolana i zaczął płakać jak dziecko, tak głośno, jakby postrzelono jego, a nie Evana.

W tym momencie Egza spadła ze ściany. Kas w mgnieniu oka teleportowała się, łapiąc ją w ramiona, zanim ta wpadła w ognisty krąg stworzony przez Raima. Demon otworzył okrąg i kazał Evanowi wejść do środka.

— Uspokój go!

Kambion, wciąż trzymając się za broczące krwią ramię, posłuchał go. Wszedł do okręgu i ukucnął przy Devinie, a nie wiedząc, co mogłoby pomóc okiełznać wybuch histerii Demona Słowa, po prostu go przytulił, szepcząc coś.

W tym momencie Devin zaczął się uspokajać.

— Skąd wiedziałaś, że to zadziała? — spytał Raim, odwracając się do Kas.

— Nie wiedziałam — odparła Demonica, stawiając Egzę na ziemi. — Po prostu musiał być jakiś powód, dla którego Siegel zrobił z Devina niańkę Evana.

— Diabelny geniusz — szepnęła Egza, ostrożnie odkładając zeszyt Devina na podłogę.

— Wypuszczam ich — powiedział Raim, rozkładając ręce na boki.

Ognisty okrąg momentalnie zaczął się zmniejszać, aż pozostał po nim tylko czarny ślad.

Evan nie czuł bólu, gdy przechodził przez ognisty krąg, a przynajmniej to sobie wmawiał. Z jego ramienia nadal wydobywała się ciemna ciecz. Kambion nie poruszał się, wciąż obejmując Demona Słowa.

Najgorsze, z czym się zmagał, była samotność i pustka. Jedyne, co mógł robić to mówić sobie, że w rzeczywistości wcale tak nie jest.

Nie jesteś sam. I już nigdy nie będziesz.

Jeśli to, co powiedział Devinowi, momentalnie go uspokoiło, to mogło oznaczać tylko jedno — obaj zmagali się z tym samym poczuciem nicości.

Devin potarł oczy, powoli wstając z podłogi. Podniósł swój zeszyt i schował go do kieszeni bojówek. Założył słuchawki na szyję. Stanął przed pozostałymi Demonami i pochylił głowę w wyrazie uniżenia.

— Przepraszam. Pójdę już.

Kas, Egza i Raim wymienili się spojrzeniami.

Evan wciąż siedział na podłodze, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Gdy Devin wyszedł z sali, Egza podeszła do Kambiona i wyciągnęła z kieszeni coś, co przypominało pęsetę. Prosząc Raima o oświetlenie, dosłownie wbiła narzędzie w Evana, błyskawicznie lokalizując nabój, który utknął w jego ramieniu. Evan zgrzytnął kłami. Kas wyciągnęła spod lady jakiś flakon i rzuciła go Demonicy, a ta wylała go na otwartą ranę chłopaka. Evan krzyknął, widząc, że dziura momentalnie się zrasta. Gdy całkowicie zniknęła, spojrzał na pozostałe Demony z zaskoczeniem wypisanym na twarzy.

— Jak to zrobiliście?

— Jestem naukowcem, do cholery — odparła Egza, poprawiając swój biały szal.

— Dzięki za postrzelenie mnie, Kas — żachnął się Evan, zerkając na Demonicę z wyrzutem.

— To za to, że prawie mnie przeleciałeś.

— Chyba ty!

— Nie chcę wam przeszkadzać, ale warto byłoby wiedzieć, dokąd udał się nasz psychol — wtrącił Raim, narzucając na siebie czarną kurtkę.

— Pewnie tam, gdzie zawsze — westchnęła Egza, zbierając swój sprzęt.

— Raim, weź Evana i znajdźcie tego świra — zarządziła Kas. — Ja i Egza sprzątniemy ten burdel.

Raim skinął głową, ciągnąc Evana za sobą.

Nikt nie zauważył, że całe zajście od początku było obserwowane przez Zoffasa, który ani na moment nie ruszył się z pokoju znajdującego się na piętrze. Gdyby faktycznie trzymał się transcendentnego prawa karnego niczym tonący brzytwy, chcąc tym samym zachować porządek w Tenebrae, pewnie od razu teleportowałby się do gabinetu Imamiasza, Demona Podróży, lub bezpośrednio do Siegla, o wszystkim mu donosząc.

Zoffas jednak lubił obserwować, jak inni cierpią, więc postanowił olać sprawę i wystawić tę przeklętą przez los piątkę na próbę.


*


Raim prowadził Evana przez Tenebrae, poszukując Devina. W czasie swojej przechadzki Kambion zdążył zauważyć, że dusze potępionych różniły się od Demonów. Przede wszystkim, Demony w swojej „ludzkiej” postaci były ładniejsze od ludzi, za to skazani cierpiętnicy byli szkaradni, wręcz paskudni, ciągle zmęczeni i skrzywieni. Być może to też było ich karą. Śmiertelnicy myśleli, że to Demony są szpetne, ale było zupełnie na odwrót.

Chłopcy zatrzymali się przy Piekielnym Strumieniu. Przez większość czasu płynęła w nim ciecz przypominająca zieloną wodę.

— Ściągaj brudne ubranie — powiedział Raim, zwracając się do Evana.

— Po co?

— Zobaczysz.

Evan zastanawiał się przez moment, po czym ściągnął bluzkę w paski, którą dał mu Devin, i zamoczył ją w strumieniu. Plamy, które wcześniej się na niej znajdowały, natychmiast się wypaliły, nie niszcząc przy tym ubrania. Raim rozpalił ogień, by błyskawicznie je wysuszyć.

— Nie mogłem po prostu dostać czegoś nowego?

— Raczej nie stać cię na wizytę u Asmoroda — odparł Raim.

— Asmoroda?

— Piekielny krawiec. Demon ostrych cięć, nie tylko w materiałach. Tak czy siak, na razie bierz, co dają. I jeszcze jedno, sam nie właź do strumienia, bo to się dla ciebie źle skończy. No, chyba, że chcesz zasmakować chemii.

Evan pokręcił głową, zaprzeczając. Raim skinął na niego dłonią i ruszył naprzód, prowadząc go przez Most Zepsucia. Na metalowych złączach znajdowały się pordzewiałe kłódki, na każdej z nich było wypisane jakieś słowo, oznaczające dany grzech. Różni fanatycy oraz szkolące się w Tenebris College młode Demony zawieszały je tutaj jako pamiątkę swojego pierwszego kuszenia. Co jakiś czas kłódki ściągano, by most się nie zarwał i wrzucano je do Piekielnego Strumienia, z życzeniem tego, by plany kuszenia znów się udały. Ta tradycja była powtarzana co roku, w każdy ziemski Wielki Piątek.

Demon i Kambion minęli centrum miasta, w którym znajdował się gmach przypominający ratusz. Był on o wiele mniejszy niż rezydencja Sama Siegla. Jego najwyższa spośród trzech wież, z których dwie przypominały kopuły, była zakończona szpicem. Przez okna było widać krzątające się po budynku Demony, które nosiły jakieś papiery w ogromnych, czarnych kartonach.

Evan odwrócił głowę, widząc ogromny rynek. Przechadzający się po nim mieszkańcy Tenebrae wykłócali się o przedmioty, które nieuczciwie zdobyli w świecie śmiertelników. Gdy Raim i Evan przechodzili przez jedną ze ścieżek pomiędzy stoiskami, ścigano jakiegoś złodzieja. Kiedy go złapano, zawieszono go na ogromnym słupie, który znajdował się na środku głównego rynku. Każdy z przechodniów mógł wymierzyć skazanemu karę.

— Czy oni go zabiją?

— Po prostu nieźle obtłuką — odparł Raim beznamiętnie. — Jeśli myślisz, że możesz sobie w Tenebrae radzić sam, to albo jesteś psychopatą, albo nie masz za grosz rozumu. Grupy są silniejsze.

Evan skinął głową. Co prawda przez większość ziemskiego życia był przyzwyczajony do samotnej pracy, ale wśród ludzi swojego pokroju czuł się pewniejszy. Widział też, jak zachowują się ci, którzy mają wsparcie — po prostu zamieniają się w jeden, wspólny mózg, ale wcale nie przybywa im wtedy inteligencji. Wręcz przeciwnie, głupieją.

Evan i Raim dotarli w końcu na skraj jakiegoś wzniesienia. Kambion otworzył usta ze zdziwienia, wpatrując się w to, co znajdowało się przed nim.

Na tle zachodzącego słońca zobaczył stare, przekrzywione drzewa, na których znajdowały się liany. Na lianach z kolei ujrzał coś, co kompletnie odebrało mu mowę.

— Witaj w Dolinie Wisielców — oznajmił Raim z uśmiechem, jakby zapraszał go na ciasto.

Ci, którzy wisieli na lianach, nie byli do końca martwi. To byli ludzie w różnym wieku, różnych wyznań, zawodów i nacji. Gdy Evan i Raim weszli na ścieżkę, skierowały się ku nim zaciekawione oczy. Dłonie wisielców wyciągnęły się, jakby chciały wezwać ich na pomoc. Nikt jednak nie mógł ich uratować.

Pomiędzy dwoma ogromnymi drzewami znajdował się kopiec usypany nie z ziemi, a z czaszek i kości. Wokół niego były porozstawiane zbite ze sobą kawałki drewna, które przypominały krucyfiksy, znajdowały się zresztą w całej Dolinie. Gdzieniegdzie dało się zobaczyć wysuszone krzaki i ciernie, które czasem oplatały drzewa, tworząc niezwykłe mozaiki.

Raim zatrzymał się, wskazując Evanowi kogoś, kto siedział na gałęzi jednego z drzew, bujając się na lianie przypominającej huśtawkę i pisząc coś w swoim zeszycie. Towarzyszył mu jeden z wisielców, jęcząc coś pod nosem. Jak się później okazało, jęczał, ponieważ liana, na której bujał się Devin, była jego lianą.

Raim i Evan stanęli pod drzewem, obserwując Devina. Demon Słowa ściągnął słuchawki z uszu, mierząc ich wzrokiem.

— Uczę się — powiedział cicho.

— Chcieliśmy tylko sprawdzić, czy wszystko z tobą w porządku, stary — wyjaśnił Raim, trzymając dłonie w kieszeniach.

Devin skinął głową.

— Tak. Przepraszam za tamto. Chcę być sam.

Evan spojrzał na niego ze smutkiem. Właśnie teraz nie powinien być sam, nie po tym, co się wydarzyło.

Raim wywrócił oczami, tym samym oceniając zachowanie Devina jako żałosne.

— Jak sobie chcesz — rzucił, ciągnąc Evana za kaptur.

Kambion wpatrywał się w Devina jeszcze przez moment. Na jego twarzy malował się smutek wymieszany z obojętnością, najgorsze, co może obrazować wewnętrzną pustkę, której nikt i nic nie jest w stanie wypełnić.

Zerknął na swoje bransolety. Jego metoda pocieszania na nic się tu nie zda.

Wyszedł za Raimem z Doliny Wisielców. Zdawało się, że Demon chciał mu pokazać jeszcze jedno miejsce. Znów minęli centrum Tenebrae, kierując się w stronę czegoś, co przypominało wesołe miasteczko, z tym tylko wyjątkiem, że było zdecydowanie czymś bardziej upiornym.

Nazwano je Circus Daemonium. Już z daleka było widać kocioł wielki niczym basen, jednak zamiast wody, znajdowała się w nim lawa. Skakali nad nią akrobaci. Dalej były widoczne budki, w których można było zdobyć fanty. Evan dopatrzył się nawet wejścia do czegoś, co nazwano Poczwarnym Oceanarium. Jego zarządcą był Barbatos, Demon Łowca, opiekun Potwornego Zoo. Według tego, co napisano na tablicy przy wejściu, znajdowały się tam między innymi takie monstra jak Lewiatan, wodnik czy Kraken, a nawet pomniejsze czarty, zajmujące nie tylko tereny wodne, ale też ziemskie.

Raim stanął przy budce, która przypominała kasę z biletami i rzucił siedzącej w niej Demonicy jakiś papier, nie był on jednak banknotem, a spisem niezrozumiałych dla Evana słów. W zamian Demon otrzymał dwie wejściówki.

— Macie tutaj pieniądze?

— Tak — odparł Raim. — Ale tym razem to wymiana towaru.

— Towaru? A co jest tym towarem?

Raim uśmiechnął się tajemniczo, klepiąc go po plecach.

— Ty, Evan.

Kambion spojrzał na niego z obrzydzeniem i zdziwieniem jednocześnie.

— Nie jesteś głodny? — ciągnął Raim, wskazując na jego bransolety. — To idealny moment, by odzyskać utracone siły.

— Ale jak?

— Dobrze wiesz, jak — odparł Demon. — Po prostu rób to, co sprawia ci przyjemność.

Evan wpatrywał się w niego w milczeniu. Skąd miał pewność, że nikt się o tym nie dowie? Dyrektor powiedział, że wpakuje się w tarapaty, jeśli nie będzie umiał tego opanować. Ale…

Był cholernie głodny.

— Smacznego — pożegnał go Raim, idąc w stronę kotła z lawą, przy którym ktoś na niego czekał. Postać wyglądała jak złożona z ognia, jednak w chwili, gdy Raim do niej podszedł, przybrała ludzką figurę, jedynie jej włosy przypominały rozpalone ognisko. Była ciemniejszej karnacji. Miała na sobie długą, krwistoczerwoną sukienkę.

Raim rozłożył dłonie, formując z ognia coś w rodzaju bukietu kwiatów. Demonica roześmiała się i złapała go za rękę, ciągnąc go w jedną z alejek.

Evan znowu został sam, jednak nie na długo. W chwili, gdy ściągnął swoje bransolety, poczuł, że w okolicy znajduje się coś, co będzie w stanie go zaspokoić. Wyszczerzył kły w diabolicznym uśmiechu i ruszył przed siebie.


*


Tymczasem, w miejscu oddalonym o kilka przecznic od Circus Daemonium, Egza i Kas kończyły sprzątanie.

— Co to ma znaczyć, do ciężkiej kurwy, że oni się tam bawią, a my musimy tu harować?

— Sama tak zarządziłaś — odparła Egza, siedząc na podłodze. — Poza tym, mi to odpowiada — dodała, grzebiąc jakimś diabelnym śrubokrętem w swojej machinie sprzątającej.

Kas oparła się o ladę, wpatrując się w Demonicę.

— Co ty właściwie robisz?

— Dokręcam śruby.

— Sądziłam, że przez wieczność będziemy korzystać tylko z czarów.

— Mówi ta, co posługuje się bronią palną — rzuciła Egza, czyszcząc wnętrze urządzenia. — No wiesz, to też czary. Tylko że lepsze. Technologiczne.

Kas prychnęła pod nosem z uśmiechem.

Demonice odwróciły głowy, słysząc jakieś kroki na korytarzu. Zobaczyły Devina, który szedł przed siebie z dymiącym papierosem w ustach.

— Już ci lepiej, amatorze kwaśnych jabłek? — zagaiła Egza.

Demon skinął głową i podszedł do niej, podając jej jakiś rulon zamknięty pieczęcią.

— Zaklęcie opalizujące. W ramach przeprosin.

Demonica pokręciła głową z niedowierzaniem, wpatrując się w niego. Devin był jedynym znanym jej Demonem, który używał słowa „przepraszam”, naprawdę tak uważając. Pewnie dlatego większość mieszkańców Tenebrae nie traktowała go poważnie.

— W porządku, stary — powiedziała Egza, klepiąc go po ramieniu. — Gdzie podziałeś Evana?

Devin spojrzał na nią ze zdziwieniem.

— Nie ma go z wami?

— Nie, Raim zabrał go i poszedł szukać ciebie. Nie minęliście się?

Devin milcząco pokręcił głową, wyglądając przy tym jak zbity szczeniak.

— No, świetnie, kurwa — warknęła Kas, wyskakując zza lady. — Czy Siegel nie kazał ci się nim zająć?

— Ja…

— Wiesz co, chyba wolę twoją sadystyczną naturę — odparła Kas, zakładając ręce na piersi. — Egza, możesz ich zlokalizować?

— Być może uda mi się namierzyć Raima — powiedziała Egza, wyciągając z kieszeni podniszczony rulon.

Na rozległym kawałku pergaminu było rozrysowane centrum Tenebrae. Demonica rozwinęła go na podłodze i wyciągnęła z kieszeni krucze pióro. Podrzuciła je i pozwoliła mu swobodnie opaść.

Pióro wylądowało tam, gdzie oznaczono miejsce o nazwie Circus Daemonium.

— Idziemy — oznajmiła Egza, zwijając plan miasta.

Trójka Demonów wyszła z klubu, kierując się w stronę przedmieści Tenebrae.


*


Gdy Raim wybrał się ze swoją dziewczyną, Demonicą Ognia Ami, na spacer po parku rozrywki dla Demonów, Evan oddał się własnej rozrywce, wysysając energię z kogo się tylko dało. W międzyczasie udało mu się uwieść jakąś dziewczynę, która sądziła, że znów spotyka się z chłopakiem, którego zadźgała; wykorzystać duszę mężczyzny, który widział w nim ziemską kobietę i dwójkę nieznanych sobie duchów, które po prostu miały ochotę się zabawić. Za każdym razem, kiedy chciał komuś zniknąć z oczu, chował się i zakładał bransolety, jakie dał mu Dyrektor. W ten sposób ci, którzy go szukali, nie mogli znaleźć swoich wyobrażeń, a jedynie niepozornego Evana, przechadzającego się alejkami parku.

Kiedyś łamał serca zwykłym ludziom, teraz robił to samo z potępionymi.

Usiadł na ławce, wpatrując się w karmazynowy horyzont. Zdecydowanie mógł powiedzieć, że jest najedzony. Taki wysiłek fizyczny też wykańczał, a to, co zrobił przez ostatnie… Ile minut? Godzin? Jakikolwiek czas upłynął, to było naprawdę wyczerpujące.

Rozejrzał się po okolicy. Jedyne miejsce, jakiego jeszcze tutaj nie odwiedził, to Poczwarne Oceanarium. Zawsze miał ochotę zobaczyć, jak wyglądają potwory, w których istnienie ludzie zazwyczaj nie wierzyli.

Cóż, nie wierzyli też w istnienie Demonów, a tu — proszę.

Evan upewnił się, że miał na sobie bransolety, po czym założył kaptur i ruszył w stronę Poczwarnego Oceanarium.

Wnętrze było niemal całkowicie ciemne, chociaż w zakamarkach dało się zauważyć niewielkie ogniki, fruwające wokół, by oświetlić drogę przybyszom. Po obu stronach przejścia znajdowały się zbiorniki z zatrutą wodą, w której pływało coś, co na Ziemi byłoby pewnie planktonem.

Evan zatrzymał się przed jedną z szyb, stukając w nią. Po drugiej stronie pływało coś, co wyglądało jak potężny wąż posiadający poszarpane skrzydła wyglądające jak płetwy kaczki, tylko że w monstrualnym rozmiarze. Zdaje się, że był to potwór zwany Lewiatanem, ale według tego, co sugerowała tablica znajdująca się przed szybą, nie była to jego ostateczna forma.

Kambion uśmiechnął się do stwora i już miał ruszyć dalej, kiedy poczuł dziwny ucisk w głowie. Zobaczył przed oczyma coś, czego z pewnością nie powinien pamiętać. W obrazie tym ukazał mu się chłopak uciekający przed dziewczyną, której Evan odebrał energię jakiś czas temu. Półdemon zobaczył, jak chłopak chowa się w kuchni, podczas gdy ona maszeruje z nożem po domu.

Evan chciał wyrzucić to wspomnienie z pamięci, jednak widział tylko jego dalszy ciąg: dziewczyna wbiła chłopakowi nóż w oko, śmiejąc się szaleńczo.

Evan zachwiał się, opierając się o ścianę. Poczuł się tak, jakby wszystkie emocje związane z tamtym wydarzeniem przebrnęły przez niego niczym prąd, raniąc go od środka i wyrządzając spore szkody w jego duchowej psychice.

Zaczął się trząść tak, jak za Starego Życia, gdy doświadczał napadów lękowych.

Musiał stąd wyjść. Miał wrażenie, że ściany zaczynają go ściskać, a cały budynek kurczył się niemiłosiernie. Gdziekolwiek jednak nie spojrzał, widział tylko czyjeś wspomnienia, obrazy budynków, których naprawdę tutaj nie było.

Mężczyzna, którego wykorzystał, był gwałcicielem kobiety, którą sobie wyobraził, z kolei spotkane w zaułku dusze wyżywały się na innych z pomocą kłamstw i oszustw. Kambion przeżywał emocje tych, którzy cierpieli.

Wyczołgał się z Poczwarnego Oceanarium, próbując się uspokoić. Posiadał fizyczne siły, jednak jego świadomość stała się podziurawiona i niepełna. Nie będzie w stanie normalnie funkcjonować, widząc i czując rzeczy, które tak naprawdę nie powinny go dotyczyć.

Osunął się na spalony trawnik. Nie mogąc się poruszyć, gapił się w niebo, z którego ciemnych chmur zaczął padać siarczysty deszcz.

Nie wiedział, jak długo tak leżał, nie zauważony przez nikogo.

Obrócił głowę dopiero, gdy usłyszał znajome głosy, wołające go po imieniu.

— Evan!

Devin podbiegł do niego razem z Kas i Egzą. Pochylili się nad Kambionem, bacznie go lustrując.

— Dlaczego leżysz na ziemi?

— Odpoczywam — skłamał Evan, chociaż w gruncie rzeczy nie był tak daleki prawdy, niż mogłoby się wydawać.

— W siarczystym błocie, jasne — mruknęła Kas, siłą podnosząc go za ramię. Stawiając go na nogi, potrząsnęła nim niczym skarbonką, z której nie chciały wylecieć oszczędności.

Evan mrugnął oczyma kilka razy. Zdaje się, że ta interwencja przywróciła jego postrzeganie do porządku. Znów widział świat takim, jakim był naprawdę.

— Raim zostawił cię samego? — spytał Devin, który wydał się naprawdę przejęty jego losem.

— Musiałam oddać strażnikowi zaklęcie opalizujące, żebyśmy tu weszli, więc lepiej, żebyś naprawdę był tego wart — warknęła Egza, groźnie łypiąc oczami na Evana.

— Dam ci nowe — rzucił Devin.

— Tamto miało dla mnie wartość sentymentalną, związaną z twoim upokorzeniem.

Kambion wyszczerzył zęby w niezręcznym uśmiechu, słysząc tę wymianę zdań.

— O, kogo ja widzę!

Czwórka odwróciła głowy, widząc Raima idącego w ich stronę ze swoją dziewczyną.

— Hej, Ams — rzuciła Kas, witając się z Demonicą Ognia.

Ami uśmiechnęła się do niej promiennie. Jej włosy płonęły teraz jak pochodnia oświetlająca im drogę w ciemności późnego wieczora.

— Gdzie żeś zniknął? — ofuknęła Raima Egza, zakładając ręce na piersi.

— Zabrałem Evana do parku rozrywki, grozi za to jakaś kara? — spytał grzecznie Raim, podgryzając pieczony w ogniu zakazany owoc. — Devin miał inne zajęcia, na przykład użalanie się nad sobą.

Devin wyciągnął z kieszeni kolejnego papierosa, wkładając go sobie do ust, by znów nie zrobić czegoś, czego mógłby żałować.

— Och, to jest ten Kambion, płomyku? — zagaiła Ami, wskazując głową na Evana.

Raim skinął głową.

— Chcesz zobaczyć, jak działa?

— Lepiej nie — uciął Evan, pilnując, by nikt nie ściągnął z niego bransolet zabezpieczających.

Devinowi nie umknęła ta reakcja, jednak zachował komentarz dla siebie.

— Słuchajcie, wracamy do siebie przed piekielną godziną iblisańską czy czekamy na wpierdol od oddziału Czartów Nocy? — zagaiła Kas, wskazując pozostałym na bladoczerwony księżyc, który wyłonił się zza chmur.

— Piekielną godziną… iblisańską?

Evan spojrzał na Demonicę ze zdziwieniem, żądając jakiegoś wytłumaczenia.

— Iblis to nazwa tutejszej straży. Czarci Nocy pilnują porządku publicznego — wtrąciła Egza.

— Do ciężkiej nędzy, Devin, zabierasz go dzisiaj do siebie i wszystko mu opowiadasz — zarządziła Kas, gniewnie łapiąc Demona Słowa za koszulę.

— Bo?

— Inaczej doniosę na ciebie Dyrektorowi, że zamiast mnie pilnować, rozmawiasz z wisielcami — wtrącił Evan, buńczucznie zakładając ręce na piersi.

— Nienawidzę was wszystkich — mruknął Devin, wyswobadzając się z uchwytu Kas.

— Wzajemnie — odpowiedzieli z uśmiechem.

Demon Słowa wypalił papierosa i rzucił go na ziemię, ze złością podążając przed siebie.

— Idź za tym punkiem, Evan — powiedziała Egza, poprawiając swój szal.

Evan skinął głową, po czym pobiegł za Devinem, doganiając go.

Raim, Kas, Egza i Ami wymienili się porozumiewawczymi spojrzeniami. W końcu ruszyli naprzód, zmierzając do bramy prowadzącej do wyjścia z demonicznego parku rozrywki.

III. Mogę spoczywać w spokoju tylko w moim śnie

Evan szedł za Devinem, zaklinając los, żeby jego dotychczasowe występki się nie wydały. Demon Słowa nie odezwał się do niego ani razu, odkąd opuścili Circus Daemonium. Jedyne, co dało się teraz słyszeć, to chrzęst żarzących się kamyków pod jego glanami.

W którymś momencie Demon Słowa zatrzymał się, rozglądając się dokoła. On i Evan znaleźli się w ciemnym zaułku. Droga, która się tutaj zaczynała, prowadziła ich do infernalnej szkoły o nazwie Tenebris College. Wyglądem przypominała mroczne gotyckie zamczysko, była jedną z wyższych budowli w całym Tenebrae. Przez mgłę uczelnia wyglądała tak, jakby unosiła się nad ziemią. Znajdowała się na tak zwanej Wrzącej Kępie, specjalnie wydzielonym obszarze miasta, na który mogli się dostać tylko uczniowie i wykładowcy. Niektórzy nazywali Wrzącą Kępę wyspą, ponieważ czuli się na niej jak odcięci od świata żywych wygnańcy.

Aby się tam dostać, najpierw należało wejść na most obserwowany przez demonicznych strażników. Kamienne smoki pilnujące schodów zadawały przybyłemu pytanie dotyczące przedmiotu, jakiego uczył się w szkole. Jeśli odpowiedział poprawnie, mógł przedostać się przez most. Jeśli nie, smok zionął ogniem i unosił go ponad ziemię. Jeżeli nieszczęśnik miał wystarczająco dużo szczęścia, tylko poobijał się o skały i wylądował na ziemi.

Jeśli nie… Cóż. Wtedy czekał go gorszy los.

Poza budynkiem szkoły na terenie Wrzącej Kępy znajdował się jeszcze jeden gmach. Swoim wyglądem przypominał raczej więzienie stanowe niż internat. Otoczono go drutem kolczastym, a po jednej ze stron olbrzymim murem, by nikomu nie przyszło do głowy wyskakiwać z budynku do płynącej pod nim rzeki, która czasem płonęła żywym ogniem, zamieniając się we wrzącą lawę, a czasem po prostu parzyła, zmieniając się w jakiś środek chemiczny.

Devin zatrzymał się przed strażnikami na wyznaczonej linii. Jeden ze smoków spojrzał na niego i warknął coś, porozumiewając się z drugim. Prychnęły na Evana, traktując go jak obcego.

— On jest ze mną — powiedział Demon, wskazując smokom ubiór Kambiona.

Przez to, że Evan wciąż chodził w ubraniach należących wcześniej do Devina, mógł być łatwo pomylony z uczniem infernalnej szkoły. Tym razem chodziło jednak o tatuaż, jaki posiadał — według umowy, którą spisał Zoffas, Evan mógł dołączyć do szkoły, jeśli takie będzie jego życzenie. To znaczy — jeśli będzie wystarczająco szalony, by to zrobić.

Smoki wyprostowały się. Przed Devinem, na wyznaczonej linii, wypaliło się pytanie, na które Demon musiał odpowiedzieć, by dostać się na teren szkoły. Poniżej, na piasku, należało nanieść odpowiedź.

Devin wziął w dłoń kij zakończony szpikulcem. Kategoria siedmiu sztuk wyzwolonych nie była mu obca. Przedmiotami, w których się specjalizował, były dialektyka i retoryka, jednak tym razem trafiło mu się pytanie z dziedziny geometrii.

Evan przyglądał się Devinowi, który rysował na piasku jakieś niestworzone wzory matematyczne, zajmując się zadaniem wyznaczonym mu przez smoki. On sam nigdy by tego nie ogarnął, nie był szczególnie uzdolniony, jeśli chodziło o naukę.

Być może dlatego skończył tak, jak skończył.

Devin przestał bazgrać na piasku swoją odpowiedź. Smoki przyjrzały się jej i dały głos, odsuwając się tak, by Demon i Kambion mogli przejść przez most bez problemu.

— Idziemy — mruknął Devin, wyciągając papierosa z kieszeni kurtki.

Evan rozglądał się po okolicy. Im bardziej zbliżał się do celu, tym bardziej miał wrażenie, że obserwują go tysiące oczu. Nieprzychylne spojrzenia niemal wwiercały mu się w plecy. Nie bardzo się tym przejął. Za życia również był traktowany jak wyrzutek. Z tego, co mówiła Kas, Devin również nie miał w tej szkole łatwo, będąc Demonem, który o pożądaniu uczył się z książek.

Evan zaczął się zastanawiać, czy inni nie przepadali za Devinem dlatego, że nie odczuwał pożądania, czy dlatego, że nie będąc wciągniętym w spiralę pragnień, miał nad resztą Demonów większą kontrolę niż one?

Devin stanął przed drzwiami budynku internatu. O tej porze były już zamknięte.

— Jak dostaniemy się do środka? — spytał Evan, stając przy nim.

Demon wyciągnął z kieszeni swoje pióro i kawałek papieru. Narysował na nim coś, co przypominało pieczęć. Przytknął ją do okręgu znajdującego się na środku drzwi. Okrąg zaświecił się. Drzwi zostały otwarte.

Devin wprowadził Evana do środka, zamykając wrota za sobą.

Wnętrze budynku wyglądało jak stare zamczysko, a dokładniej miejsce, które można by skojarzyć z lochami. Na ścianach korytarzy rozwieszono łańcuchy, które dzwoniły lekko, gdy przeszło się obok nich. W niektórych miejscach stały beczki, na których ustawiono czaszki. W środku znajdowały się czarne świece. Wyżej paliły się pochodnie, wskazujące przybyłym drogę do konkretnego pokoju.

Na korytarzu nie było nikogo oprócz strażniczki, starszej i umięśnionej Demonicy o krótkich, czarnych włosach. Jedno oko miała ukryte pod opaską, drugim zaś groźnie łypała na przybyłych.

— Wszedłeś po zamknięciu, Devinie — powiedziała, wstając od stolika. — Dyrektor wie, że szlajasz się po nocy?

Devin skinął głową, wskazując na Evana, czyli powód swojego spóźnienia. Demonica uniosła opaskę, lustrując Evana okiem czerwonym jak krew. Szybko zlokalizowała tatuaż, który niedawno pojawił się na klatce piersiowej półdemona, nawet jeśli znajdował się pod ubraniami.

— Niańczysz Kambiona? — rzuciła do Devina, śmiejąc się cicho. — I to starszego od ciebie?

— Niewielka różnica — odparł. — Mogę już iść do pokoju?

Demonica skinęła głową i podała mu klucz. Evan przyjrzał mu się uważnie. Na przyczepionej do niego metalowej zawieszce znajdował się obraz poniszczonego pióra zamkniętego w znaku nieskończoności. Devin wziął klucz w dłoń i skinął na Evana dłonią.

Jego pokój znajdował się na samym końcu korytarza, w odosobnieniu od pozostałych pomieszczeń. Demon przekręcił klucz w zamku.

Evan wszedł za nim do środka. Ku jego ogromnemu zdziwieniu, w pokoju panowała kompletna ciemność i jednocześnie poczucie pustki. Obaj przybysze zaczęli lewitować w nicości.

— Co to za miejsce? — spytał Evan, a echo jego głosu rozniosło się po pomieszczeniu.

— Pokój Koszmarów — wyjaśnił Devin, wypisując coś w powietrzu.

W tym momencie Demon i Kambion wylądowali na podłodze. Zupełnie tak, jakby słowa pisane piórem Devina stworzyły grawitację.

— Pokój… Koszmarów?

— Widzisz w nim to, czego najbardziej nie znosisz. Służą do wzmacniania twojej mocy, do walki ze strachem; słabością, której nie możesz się poddać — mówił Devin, wypisując w przestrzeni kolejne sentencje. — Niektórzy widzą pająki. Inni toną. Jeszcze inni są zakopywani żywcem. Ja z kolei… tracę swój czas.

Na twarzy Evana pojawił się smutek. Koszmarem Devina okazało się bycie skazanym na tworzenie wszystkiego od nowa z pomocą słów. Wciąż to samo — tworzył coś, by później to stracić. Ta makabra ciągnęła się zawsze, gdy tu wchodził. I za każdym razem zaczynała i kończyła tak samo.

Devin machnął piórem po raz ostatni. W przestrzeni ponad głowami chłopaków pojawiła się płonąca pochodnia przypominająca żyrandol. Evan znalazł się na niewielkiej sofie, a Devin na krześle przy zawalonym książkami biurku, w rogu którego stał kałamarz. Zdaje się, że to jedyne, na co mógł sobie pozwolić, skoro stwarzanie świata z nicości zajmowało tyle czasu. Wydawało się, że ma na to wieczność, ale to było tylko złudzenie.

— Miałem się uczyć na egzamin — zaczął Devin, drapiąc się z tyłu głowy — ale skoro masz zamiar donieść na mnie Sieglowi, to…

— Zdjąłem bransolety! — wyrwał się Evan, zanim Devin zdążył dokończyć zdanie.

Demon spojrzał na niego.

— Co zrobiłeś!? — uniósł głos, denerwując się.

— No więc, Raim zabrał mnie do Circus Daemonium i uznał, że to świetne miejsce, żebym, no wiesz, odzyskał siły… — bełkotał Evan, nie mogąc powstrzymać natłoku myśli, które zebrały się w nim z powodu poczucia winy. — Znalazłem kilka dusz, no i… — Tutaj Evan zrobił przerwę na ręczne pokazy graficzne dotyczące czynności, na które Devin zareagował widoczną pogardą. — A później stało się coś, czego nie przewidziałem.

— Nieprawdopodobne — mruknął sarkastycznie Devin, biorąc w dłoń swój zeszyt.

Evan położył się na sofie jak na kozetce u austriackiego psychiatry i zaczął mówić Demonowi o swoich wizjach. Słysząc je, Devin notował wszystkie słowa, zmieniając je w składniejszą historię.

Gdy Evan skończył opowiadać, spojrzał na Devina wyczekująco, jakby oczekiwał postawienia diagnozy. Demon Słowa przejrzał swoje notatki, po czym sięgnął po jedną z ksiąg leżących na biurku, Ars Psychodelia. Przekartkował ją w poszukiwaniu wyjaśnień. Natrafił na rycinę przedstawiającą dwójkę istot o ludzkich ciałach, złączonych w akcie seksualnym. Idące w górę strzałki wskazywały na mózg. Wszystko to było zamknięte w kręgu. Wypisane gotycką czcionką wyjaśnienia zawarto między innymi w języku starogermańskim.

— Wygląda na to, że odbierając istotom energię, odbierasz im też wspomnienia, które były z nią najsilniej związane — wyjaśnił w końcu Devin, wczytując się w zapis. — Tak, jak śmiertelnicy przenoszą choroby weneryczne, gdy nie stosują zabezpieczeń, co jest genialnym patentem Alata, Demona Chorób, tak w twojej świadomości pojawiają się toksyczne wspomnienia.

— Mogę to jakoś kontrolować? — zainteresował się Evan, chcąc wziąć Ars Psychodelia w dłoń.

Devin odsunął się od niego, nie pozwalając mu dotknąć woluminu.

— Trzymaj te splamione spermą łapska z dala od moich książek.

Evan był tym tak dotknięty, że aż nabrał powietrza w usta. Wyglądał jak balon napełniony powietrzem, który miał za chwilę pęknąć. Devin wyciągnął dłonie, dotykając jego policzków tak, jakby chciał to powietrze wypuścić. Zaśmiał się cicho.

— Ale z ciebie wielkie dziecko.

Evan wpatrywał się w jego oczy przez dłuższy moment. Wcześniej nie zwracał na nie zbytniej uwagi. Teraz jednak, gdy mógł się im przyjrzeć, wreszcie zauważył ich niezwykłość. Przypominały mu bursztyn, a w świetle pochodni lśniły jak złoto. Miał wrażenie, że są strasznie hipnotyzujące. Może jeśli będzie miał okazję poznać historię Devina, dowie się, co kryje się w jego wnętrzu…

— Evan, co ty wyrabiasz?

Kambion nagle zdał sobie sprawę, że znalazł się zbyt blisko Demona, zupełnie tak, jakby podświadomie chciał go pocałować. Potrząsnął głową i odsunął się od niego, wciskając się w sofę.

— Mówiłeś, że masz jakiś egzamin — powiedział cicho, jakby chciał odwrócić uwagę od tej sytuacji.

Devin skinął głową, wyciągnął z szuflady starego biurka zeszyt i podał go Evanowi. Kambion wziął go w dłoń. Na sfatygowanej już czarnej okładce znajdował się złoty symbol, sześcioramienna gwiazda w okręgu. Na zakończeniu każdego z rogów umieszczono litery greckiego alfabetu. Niektóre z symboli już się zatarły, ale początkowo każdy z nich odwoływał się do nauk, jakie pobierał Devin w Tenebris College.

— Przejrzyj go — rzucił Demon, odwracając się do Evana plecami. Założył słuchawki na uszy i zajął się studiowaniem Ars Psychodelia.

Tymczasem Evan zajął się lekturą notatek Devina, zrobionych podczas pierwszych lat nauki. Tym, co rzucało się w oczy, było ich staranne wykonanie. Zeszyt był podzielony na trzy części, jedna z nich odnosiła się do Tenebris College, druga do funkcjonowania miasta Tenebrae i jego przepisów, trzecia była zbiorem dodatkowych, aczkolwiek przydatnych informacji. Na pierwszej stronie Evan znalazł motto: „Igne Natura Renovatur Integra”.

Kambion przekartkował zeszyt, by rzucić okiem na pierwotny spis przedmiotów, które wykładano w szkole. Były to Teleportacja, Transcendentne Prawo Karne, Demonologia, Duchowa Obrona i Parapsychologia Duszy. Niektóre z nich były dzielone z adeptami innych placówek, ale tylko przez połowę pierwszego czasokresu nauki i tylko przez wybranych, zwanych Oskarżycielami. Można ich było policzyć na palcach jednej ręki. Jako jedyni nadawali się do współpracy z obywatelami Dachu Świata, czyli miasta znajdującego się na wyżynach Niebios, bo chociaż cechowała ich mroczna natura, to jednak mogli służyć Jego Magnificencji i działać w jego imieniu. Już na początku dokonywano przesiewu uczniów — zajmowali się tym Sam Siegel i Katedra, działo się to podczas Sądu. Następnie sprawdzano, którzy bywalcy Tenebrae nadawali się do tego, by pozostać w Tenebris College. Późniejsze nauki ograniczały się już do przedmiotów czysto demonicznych.

W bloku podstawowym znajdowały się tak zwane Ars Liberales, czyli sztuki wyzwolone, w skład których wchodziły między innymi wspominane przez Devina dialektyka czy retoryka, ale też gramatyka, arytmetyka, geometria i muzyka, a nawet astronomia.

W zależności od tego, w której ze sztuk wykształcił się Demon, zajmował się później konkretnym działaniem na rozmaitych polach, realizując blok rozszerzony. Z dialektyką i retoryką były związane demonologia i ścieżki systemów magicznych, między innymi hipnoza. W skład odnóg gramatyki wchodziły runy i sztuka symboli. Arytmetyka wiązała się, o dziwo, z astrologią, podobnie jak i astronomia. Po geometrii Demon zajmował się między innymi zaklinaniem, tworzeniem zaczarowanych map i magią miejsc. Muzyka często była powiązana z dialektyką i retoryką, szczególnie w przypadku Devina, który kreował do niej słowa.

Osobne ścieżki, które uczniowie Tenebris College dobierali sobie według własnych upodobań i umiejętności, to nekromancja, zielarstwo i magia ziół, wytwarzanie amuletów, budowa machin wojennych czy produkcja trucizn.

Przedmioty były wykładane w szkole przez Demony, które władały konkretną sztuką lub przez tych, którzy przysłużyli się Sieglowi za ich Starego Życia. Tych drugich było w kadrze nauczycielskiej zdecydowanie mniej.

W Tenebris College, podobnie jak i w samym Tenebrae, panowało coś na kształt systemu kastowego. Ci, którzy znajdowali się na samym dnie, musieli trzymać się razem. Były to dusze śmiertelników skazanych za swoje ziemskie występki. Podobnie jak młode Demony, które dopiero uczyły się funkcjonować w tej ciężkiej rzeczywistości, solidnie przestrzegały piekielnej godziny iblisańskiej, nie chcąc podpaść Czartom Nocy, której członkowie stanowili część iblis, czyli piekielnej straży. Dowodził im Agares, Demon Odwagi, specjalizujący się między innymi w łapaniu uciekinierów.

W mieście znajdowały się Demony wychowujące się w Otchłani od urodzenia, jak i te, które sprzeciwiły się Jego Magnificencji, Richardowi, przebywającemu na Dachu Świata, podczas wybuchu buntu na początku dziejów Istnienia. Mieszkańcami miasta były też rozmaite upiory, potwory i mary, jednak było ich nieco mniej niż prawowitych dziedziców piekielnych ziem i stanowiły raczej atrakcję niż prawdziwe zagrożenie, chociaż nie raz doprowadzały do zamieszek.

Mimo wszystko, Tenebrae, miasto Sama Siegla, było jednym z bardziej cywilizowanych. Posiadało nie tylko własną straż i prawa, ale także — w przeciwieństwie do Dachu Świata — własną walutę. Najcenniejszą jej formę stanowiły tak zwane pergaminy wartościowe, czyli zaklęcia i klątwy, dostępne Demonom lub półdemonom. Niektóre z nich mogły również handlować własnymi umiejętnościami lub energią, o czym Evan zdążył się już przekonać, gdy Raim wymienił jego czar na wejściówki do Circus Daemonium.

Kambion przyjrzał się rysunkowi wykonanemu przez Devina. Waluta dostępna wszystkim mieszkańcom Tenebrae, zarówno Demonom wszelkiej maści, jak i duszom zdolnym do pracy (swoją drogą, niesłychanie katorżniczej i często nie opłacanej uczciwie, o ile w ogóle), nosiła nazwę ṣuhāra. Były to niewielkie, lśniące bilony w kolorze niezastygłej jeszcze magmy, na awersie których znajdowały się najczęściej skruszone rubiny lub aleksandryty. Rewers każdej ṣuhāry zdobiła pieczęć Mrocznego Hegemona, poświadczająca o jej prawdziwości. Czasami bilony zastępowano ich papierową formą w czerwonym lub zielonkawym kolorze.

Podrabianie ṣuhār było wyjątkowo żmudne, wręcz nieopłacalne, a poza tym — srodze karane. Śmiałkowie, którzy się tego podejmowali, mieli do czynienia z Moraxem, piekielnym zielarzem i specjalistą od kamieni szlachetnych, albo Mammonem, czyli pomysłodawcą piekielnej waluty. Ten drugi z wyglądu przypominał nędzarza i łachudrę, jednak w rzeczywistości był tutejszym ministrem finansów i wartownikiem Magmowego Skarbca, w którym przechowywano demoniczne majętności.

Mieszkańcom Tenebrae nie była obca technologia, którą posługiwali się śmiertelnicy. W wielu przypadkach to właśnie Demony znajdujące się w Piekielnych Czeluściach natchnęły ich do stworzenia niektórych wynalazków — na przykład Eggzie, a właściwie Egzael, specjalista od machin wojennych. Tamiel i Asradel byli ekspertami od astronomii. Należeli do grupy Obserwatorów, a lista nie kończyła się tylko na nich. Wielu z wymienionych geniuszy było kiedyś członkami Niebios, ale znaleźli posadę mentorów i wykładowców w Piekielnych Czeluściach — podobno doszło do jakiejś scysji pomiędzy nimi a władcą Dachu Świata, ale szczegóły tej sprawy nie były Devinowi znane.

Evan uniósł głowę, wpatrując się w plecy Demona. Był zajęty studiowaniem kolejnej księgi, o nazwie Mefistofeliczna Retoryka. Według zrobionych przez niego notatek, które w tej chwili fruwały nad jego głową, zaliczenie odbywało się ustnie, przed grupą Demonów Glosy, które oceniały technikę wypowiedzi zdającego. Zdaje się, że Devin nieświadomie mruczał coś pod nosem, bo Evan słyszał jego szept. Czegokolwiek dotyczyła ta wypowiedź, miała właściwości hipnotyzujące. Zdał sobie sprawę, że przez skupianie się na tych słowach zupełnie zapomniał, co czyta. Potrząsnął głową, chcąc wyjść z tego transu.

Wyjrzał przez okno, które również zostało przez Devina odtworzone z pomocą słowa. Blask czerwonawego księżyca wdzierał się do pokoju, rozświetlając jego puste zakamarki. Przetaczające się po nieboskłonie chmury co jakiś czas go osłaniały, jednak nie trwało to długo. Evan miał wrażenie, że czasem pomiędzy tymi dziwnymi kręgami dymu przemykało coś, co przypominało żywe gargulce.

W ciszy, w której dało się słyszeć jakieś oddalone o kilometry zawodzenie, Evan usłyszał też dźwięki dochodzące ze słuchawek Devina. Zastanawiał się, czy była to muzyka, do której Demon pisał słowa. Złożona z dźwięków skrzypiec, gitar i bębnów. Agresywna, krzykliwa, przepełniona niewypowiedzianym bólem. I, na dobrą sprawę, płynąca z…

Ku ogromnemu zdziwieniu Evana, słuchawki Devina, w przeciwieństwie do tych ziemskich, nie były do niczego podłączone. Zupełnie tak, jakby muzyka, którą słyszał, była stworzona z duchowej energii — jego duchowej energii.

Jeżeli Devin faktycznie nie przejawiał żadnego pożądania, to jakim cudem tworzył coś takiego?

Jego siła kumulowała się w czymś innym niż fizyczny byt?

Przekształcał ją w słowa?

Jaka jest jego historia?

Skąd on ma informacje o wszystkim, ale informacji o nim nie ma wcale?

Evan pogrążył się w swoich myślach tak bardzo, że kiedy Devin skończył przeglądać woluminy, zauważył chłopaka leżącego na sofie z notatnikiem znajdującym się na twarzy.

Demon prychnął pod nosem z pogardą i ściągnął słuchawki z głowy. Zabrał zeszyt, chowając go do szuflady.

— Na twoim miejscu nie spałbym tu — powiedział, gdy Evan znowu otworzył oczy. — Chyba, że chcesz obudzić się z krzykiem.

Kambion siedział przez moment w milczeniu. W jego głowie uroił się pewien koncept. Wstał i pochylił się nad Devinem tak, jakby miał faktycznie zamiar go uwieść.

— Chętnie, o ile ty będziesz jego powodem.

Gdyby Devina cechowała tylko czysto sadystyczna natura, w tym momencie przywaliłby mu z pięści, a później dodatkowo wyrzucił przez okno, mając gdzieś konsekwencje.

Jednak jego tendencja do autodestrukcji czyniła go aż nadto ofiarnym i altruistycznym bytem.

— Wracając do tego, co zrobiłeś w Circus Daemonium — ciągnął Devin, ignorując jego umizgi — będę musiał dowiedzieć się, jak kontrolować przepływ wspomnień.

— Pomożesz mi? Poważnie? — Gdy Kambion się cieszył, przypominał szczeniaczka machającego ogonem z radości.

— Jeśli uda mi się wyciągnąć z twoich opowieści główne pierwiastki emocjonalne, to być może stworzę też uniwersalne zaklęcie hamujące cyrkulację reminiscencji z twoich… ofiar do twojej świadomości — wyjaśnił Devin, rozrysowując coś na kawałku pergaminu. Zagryzł końcówkę pióra, zastanawiając się nad tym. — Chcę się temu przyjrzeć.

— Chcesz się bawić w podglądactwo? Podoba mi się to!

— Nie, ty parszywy dewiancie, mówiłem o samym zjawisku.

Evan wyszczerzył kły w szelmowskim uśmiechu, jakby przyłapał Devina na czymś sprośnym. Demon Słowa machnął na niego ręką i skupił się na kartkowaniu jednego z podręczników, zawierającego informacje dotyczące odczytywania duchowych emocji.

— Biblioteka Ksiąg Zakazanych. Tam znajduje się wolumin, którego potrzebuję.

— No, to idziemy! — zawołał Evan, obracając się na pięcie w kierunku drzwi.

Drzwi, niestety, zniknęły. W ich miejscu pojawiła się ściana.

— Nie wolno nam opuszczać budynku internatu po zmroku — powiedział Devin, obracając w dłoni swoje pióro. — Ulice są patrolowane przez Czartów Nocy i ich feniksy.

— Niech to szlag — oświadczył Evan, opierając się o biurko chłopaka. — To co zrobimy?

— Nie wiem, co ty zrobisz, ale ja mam zamiar uczyć się do egzaminu z retoryki.

Evan kokieteryjnie odrzucił włosy i przeszedł się po pokoju, zastanawiając się nad czymś.

— A okno?

— Jeśli chcesz wykąpać się w gorącej lawie, bo tym rzeka staje się po zmroku, to zapraszam.

Kambion podbiegł do okna i pochylił się, upewniając się, że to nie jest jakieś wymyślone na poczekaniu kłamstwo. W fosie faktycznie płynęła lawa. Bąble, jakie czasem pojawiały się na jej powierzchni, pękały groźnie, czasem docierając aż na suchą trawę znajdującą się tuż przy skałach, doszczętnie ją spalając.

Evan założył ręce na piersi i pacnął na sofę, gniewnie wpatrując się w biurko Devina. Zdążył już zauważyć, że pomimo swojej sadystycznej natury, Devin nie lubił podejmować niepotrzebnego ryzyka. Był kimś pełnym sprzeczności, posiadającym dwie natury i kompletnie zdezorientowanym w ówczesnym świecie.

W którymś momencie, mimo panującej wokół ciszy, Evan usłyszał jakiś syk, który dochodził nie wiadomo, skąd. Dźwięk ten narastał i narastał, aż w końcu wybuchł, sprawiając tym samym, że budynek internatu lekko zatrząsnął się w posadach.

Devin zrzucił z głowy słuchawki i oderwał się od notatek, razem z Evanem wyglądając przez otwarte okno.

W centrum piekielnego miasta, niedaleko głównego rynku, raz po raz wybuchało coś, co przypominało fajerwerki, z tą różnicą, że ich wybuchy były o wiele silniejsze i głośniejsze. Gdy wybuchy rozjaśniały okolicę, Evan mógł zauważyć, że miejsce to przypominało rzymskie Koloseum.

— Co się dzieje? — spytał Evan, gdy Devin rzucił się do biurka, szukając czegoś w szufladzie.

— Zaraz się dowiem — odparł Demon, wyciągając z szuflady coś, co przypominało płaski, okrągły dysk. Na jego środku wylał z próbówki coś, co zapachem przypominało perfumy.

W tym momencie obrzeża okręgu rozpaliły się na niebiesko, schodząc się w postaci sześcioramiennej gwiazdy aż do samego środka. Ukazał się turkusowy dym, w którym pojawił się czyjś zarys. Niebawem dym zmienił się w wiązkę światła przypominającą hologram. Oczom chłopaków ukazała się Egza siedząca w swojej pracowni, grzebiąca coś przy jakiejś maszynie.

Demonica zauważyła, że ktoś się jej przygląda i odwróciła głowę w stronę obserwatorów.

— Devin! Wreszcie testujesz mój wynalazek!

— Jak widać, działa — powiedział Devin, wpatrując się w Egzę. — Co dzieje się w centrum?

— Na Arenie Ognia organizują walki Magów — rzuciła Demonica, wzruszając ramionami. — Jak chcecie zobaczyć, to wpadajcie do mnie.

— Utknęliśmy z Devinem w internacie — wtrącił Evan, pokazując się jej.

— Ale wiesz, że on może stworzyć drzwi wyjściowe, nie?

— Co takiego?! — zawołał Kambion i spojrzał na Devina z wyrzutem.

— Stwarzał przy tobie cały pokój, kretynie. Myślisz, że skoro to jego własny twór, nie poradzi sobie z pieprzonymi drzwiami?

— Dzięki, Egza — mruknął niezadowolony Devin, zakładając ręce na piersi. — A chciałem mieć spokój.

— Nie ma za co — odparła Demonica, kątem oka zerkając na książki wyłożone na blacie biurka. — Czy ty w ogóle wychodzisz z tego pokoju?

— Mówiłem wam, że mam egzamin…

— Posłuchaj mnie, palancie — przerwała mu Egza, przybliżając twarz do swojego diabolicznego przekaźnika. — Z tego, co mi wiadomo, Mefistofeliczna Retoryka polega na mówieniu do innych, a nie do siebie. Dlatego ty i Evan ruszycie tutaj swoje dupska. Wołam Kas i Raima.

— Ale…

— Bierz swoje magiczne pióro i wypad z Pokoju Koszmarów, jasne? Widzimy się później.

Egza przerwała połączenie, zostawiając ich samych.

Devin wykrzywił usta w grymasie. Bywały chwile, w których nie znosił łamać prawa. Przerażały go konsekwencje własnych zachowań i to, że swoim brakiem zrozumienia mógłby skrzywdzić innych. Istniały też chwile, w których przepisy zwyczajnie go nie obchodziły.

Nie wiedział, która z tych chwil nadeszła teraz. Wiedział jednak, że bez zastanowienia sięgnął po swój notes i znalazł w nim odpowiednie zaklęcie otwierające — wcześniej niewidoczne — przejście w podłodze. Prowadziło do piwnicy znajdującej się pod budynkiem internatu.

Evan otworzył drewnianą klapę i zeskoczył jako pierwszy. Devin sprawdził, czy aby na pewno zabrał papierosy, po czym wylądował w piwnicy tuż za Evanem. Zatrzasnął klapę i rozpalił płomień pstryknięciem palców, tym samym budząc ogniki fruwające po ciemnym przejściu oraz diaboliczne szczury ukrywające się w zakamarkach popękanych ścian.

— Jeśli natkniemy się na jakiegoś strażnika, będziemy mieli przekichane — szepnął Devin, idąc przed Evanem. Musiał się pochylić, ponieważ podziemne przejście było bardzo niskie i wąskie.

— Damy sobie radę — odparł Kambion, przyglądając się rewersowi swojego towarzysza.

— Przestań mnie macać, bo ci… — zaczął Devin, ale nie skończył, ponieważ obaj usłyszeli jakieś dźwięki dobiegające z korytarza.

Po jednej z podziemnych ścieżek przechadzał się zwierz stróżujący, feniks należący do Czartów Nocy. Jeśli zauważyłby skradających się w podziemiach niepożądanych gości, natychmiast zacząłby skrzeczeć.

— Cholera — zaklął Devin, zatrzymując się w miejscu. — Mogłem to przewidzieć, trzeba było zostać… — dodał, nerwowo ściskając swoje pióro w prawej dłoni.

— Znajdź sposób, żeby pokazać mi wyjście, a ja zajmę się resztą — rzucił Evan, przeczołgując się przed nim, by wyjść na główny korytarz.

— Evan, co…?!

Kambion w biegu ściągnął swoje bransolety i znalazł się przed feniksem, dotykając jego dzioba. W ułamku piekielnej sekundy ptak o czerwono-złotym namaszczeniu nastroszył piórka i zaczął go gonić. Biegnąc przed siebie, Evan pomachał Devinowi ręką.

Devin rozłożył dłonie w wyrazie rozczarowania — niby jak miał wyprowadzić Evana z labiryntu korytarzy, skoro ten biegł przed nim?

Gdy feniks goniący Evana prawie zniknął mu z pola widzenia, nad jego głową przemknął ognik. Devin uniósł swoje pióro, zaklinając go.

Wybiegł na główny korytarz, wykorzystując fruwające wokół ogniki, by stały się światłem wyprowadzającym błądzących z ciemnego tunelu.

Evan skręcił w któreś z rozwidleń. Nad jego głową pojawiły się ogniki, które przybrały kształt strzałki wskazującej mu wyjście. Kambion uśmiechnął się sam do siebie i przetoczył się pomiędzy na wpół otwartymi kratami. Feniks podążył za nim, tym samym również znajdując się na zewnątrz budynku.

Devin dobiegł do krat i zatrzymał się, przeczołgując się pod nimi.

Znów będzie musiał oczyścić kurtkę w Piekielnym Strumieniu.

Wyszedł na zewnątrz, znajdując się na niewielkiej polanie pod budynkiem internatu, kończącej się tuż przed rzeką lawy.

Kambion siedział na jakiejś niewielkiej skałce i głaskał piekielnego feniksa, siedzącego mu na ramieniu, po główce. Na ten moment pióra ptaka przestały płonąć.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 55.34