E-book
15.59
drukowana A5
58.38
Przekleństwo Płynnego Złota

Bezpłatny fragment - Przekleństwo Płynnego Złota


Objętość:
293 str.
ISBN:
978-83-8221-495-6
E-book
za 15.59
drukowana A5
za 58.38

Prolog

Początek XIX wieku, Europa targana Wojnami Napoleońskimi. Niespokojny czas, niespokojni ludzie. Prawie w centrum Europy na ziemiach polskich, pod rządami Rosjan, w pewnej ziemiańskiej rodzinie w kwietniu 1807 roku nastąpiło radosne wydarzenie. Urodziło się kolejne dziecko — chłopiec.

Nadaję Ci imiona Ludwik, Napoleon — powiedział ojciec na chrzcie kilka dni później.

26 Maja 1831 roku — młody żołnierz wraz z innymi ze swojego oddziału otrzymał rozkaz ataku na dobrze wyćwiczony i zaprawiony w bojach pułk wojska rosyjskiego pod Ostrołęką.

Lata trzydzieste XIX wieku — kontynent północnoamerykański. Sąd Okręgowy Republiki Teksasu nadał 2000 hektarów ziemi — za wybitne zasługi — panu Dębickiemu.

Lata siedemdziesiąte XX wieku — zebranie kierownictwa w Pionie „Y” Polskiej Służby Bezpieczeństwa.

— Należy przejąć wszystkie dokumenty będące w posiadaniu Rowickiego — poinformował szef — pułkownik Grzegorz Ślusar.

Współcześnie — LOT 001 do Chicago — Maciej Plewko — geolog.

— To możliwe — zamyślił się. To naprawdę możliwe. Moja firma uwikłana w coś takiego!

Poprawił teczkę z dokumentami i próbował zasnąć — jutro czekał go ciężki dzień — spotkanie z Prezesem Donowanem.

Rozdział I

Moja historia zaczyna się na początku lat 90. Ale wszystko miało swój początek znacznie wcześniej. Wtedy nie miałem o tym pojęcia.

Koniec roku 1991 — pogrzeb mojego dziadka Tadeusza Rowickiego wziętego prawnika — nie byłoby w tym nic dziwnego. Ludzie rodzą się i umierają. Dla mnie jednak dziadek był osobą wyjątkową. Nie tylko najbliższą rodziną, ale również przewodnikiem. Dzięki Niemu jestem, kim jestem.

Kilka dni później, kiedy wróciłem do domu dziadka znanego z dzieciństwa, robiłem porządki w pracowni. Przeglądając Jego rzeczy myślami byłem gdzie indziej — tutaj obok, w kuchni, gdzie moja mama Anna z babcią Heleną piekły wspaniałe ciasta. Ten zapach i wspomnienie lat wczesnego dzieciństwa były zarezerwowane tylko dla tego domu. Już nigdzie i nigdy tak nie będzie…

W stosie starych teczek znalazłem moje imię. Ciekawość wzięła górę i otworzyłem jedną z nich opasłą i zakurzoną.

— Maćku — napisał pierwszej kartce — tu są wszystkie dokumenty, jakie udało mi się zgromadzić. Tylko ty możesz to rozwikłać. Przejrzyj je dokładnie i podejmij decyzję czy chcesz się tym zająć.

Podrapałem się po głowie i pomyślałem, cóż tam było intrygującego, że nigdy o nich nie wspomniał. Był bardzo dokładny, wręcz pedantyczny — nie tylko w pracy, ale również w życiu prywatnym. Nawet przy otwarciu testamentu, wszystko dokładnie zaplanowane i przemyślane. A tu zagadka? Nie wierzyłem, że dziadek zapomniał o tych teczkach. Po prostu je ukrył. Tylko, dlaczego prosił mnie o wyjaśnienie dopiero po własnej śmierci. Dlaczego nic wcześniej nie powiedział? Musiałem je przejrzeć, ale nie tutaj i nie w tej chwili. Nie miałem czasu. Było ich zbyt dużo.

Takie myśli plątały mi się po głowie. Nie zastanawiałem się dłużej popakowałem wszystkie papierzyska do torby, zamknąłem pokój potem mieszkanie dziadka i umknąłem do siebie na Lwowską. Malutkie mieszkanko, może niezbyt wygodne, ale miałem niedaleko na uczelnię i nadzieję, że niedługo nie będę w nim sam. W następnym roku kończyłem politechnikę. Już teraz szukałem ciekawej pracy związanej z geologią — moim wykształceniem i pasją. To naprawdę wyjątkowa dziedzina nauki. Na studiach bywało trudno, ale dzięki ciekawości i wsparciu dziadków dawałem sobie radę.

Przyszedłem do domu, odświeżyłem się i pobiegłem na spotkanie z Agatą, moją narzeczoną, którą poznałem na schodach ruchomych. Rozpromieniłem się. Były takie schody, wiozące ludzi z trasy W-Z na Plac Zamkowy. Miały dość długi rozbieg i olbrzymie szczeliny. Wszystko huczało, wiecznie unosił się kurz. Już nie pamiętam, dlaczego tam się znalazłem. Dość, że usłyszałem dziwny zgrzyt, zobaczyłem dziewczynę i… złapałem ją w ostatniej chwili, ale szpilki diabli wzięli. W ten sposób zaczęła się nasza znajomość. Śmialiśmy się czasem, że dzięki radzieckim ludziom pracy jesteśmy razem. Szybko dotarłem do „Rotundy” i wspólnie załatwialiśmy zakupy, prezenty.

Wtedy nie było to takie łatwe jak dziś, niektóre ciekawsze rzeczy należało po prostu zdobyć. W takim kraju przecież żyliśmy. Rodził się wolny rynek. Przez kilka dni z rzędu biegaliśmy po sklepach i kupowaliśmy różności. Potem były Święta Bożego Narodzenia, szalony Sylwester w Zakopanem na nartach i powrót do nauki przed ostatnią sesją egzaminacyjną. Bardzo ważnej, bo dawała mi prawo do obrony pracy magisterskiej. Dni i tygodnie mijały. Teczki zbierały kurz. Zapomniałem o dziwnym zapisie mojego dziadka. Wszystko leżało w mojej szafie, a ja byłem zajęty aktualnym życiem.

Mieszkałem w tym mieście, tu się urodziłem, tutaj wychowałem i dorosłem, ale ciągle byłem sam. Miałem nadzieję, że niedługo. Postanowiliśmy z Agatą, że po obronie mojej pracy na uczelni, pobierzemy się. Mieliśmy mieszkanie, a pracować miałem w biurze „Petrozu”. Tam odbyłem praktyki. Po podjęciu stałego zajęcia miałem zajmować się poszukiwaniem ropy naftowej i gazu ziemnego na terenach Podkarpacia, a potem na Morzu Bałtyckim, czyli w Polsce. Sześć miesięcy później byłem absolwentem, potem ślub i podróż na południe Europy nad ciepłe, piękne Morze Czarne. Utkwiła nam na zawsze w pamięci, nie tylko ze względu na przepiękne krajobrazy, słońce, które muskało nas swymi ciepłymi promieniami. I nie na ludzi o innej kulturze, ale przede wszystkim, że byliśmy dwoma parami oczu, a jednym spojrzeniem. Wspomnienia.

Nagle zupełnie niespodziewanie wypłynęły dokumenty dziadka i to gdzie? W mojej pracy.

Latem 1992 roku wezwano mnie do dyrektora filii — Jerzego Andrzejczyka. Siedząc przed gabinetem, patrzyłem na kręcących się wokół ludzi, myślałem, dlaczego zostałem wezwany na rozmowę do dyrektora, którego widywałem, ale nigdy dotychczas z nim nie rozmawiałem. Od paru lat był szefem placówki. Miał duże doświadczenie odpowiednią prezencję — dość wysoki, a teraz ogorzały po… Wywołano mnie.

— Jak się czuje nasz nowy dobrze rokujący pracownik?

— Z tym dobrze rokującym to trochę na wyrost.

— Niech nie będzie pan taki skromny.

— Jest pan przecież wnukiem słynnego historyka Tadeusza Rowickiego.

— Mój dziadek nie był historykiem tylko interesował się historią, a właściwie to niewielkim jej wycinkiem — zaprotestowałem. — Był z wykształcenia prawnikiem.

— Przecież ustalił nowe fakty z Powstania Listopadowego, prawda?

— Tak. Przez przypadek, natrafił na nie poszukując korzeni naszej rodziny.

— Taaak, jednak skromny. Przypadek. I jakie dobre wyniki na uczelni, to też oczywiście przypadek — dodał od niechcenia.

— Nie. Nauka wymagała dużego wysiłku i nakładu pracy — stwierdziłem poważnie. — Mam nadzieję, że szybko zdobędę doświadczenie i będę wartościowym pracownikiem.

— Ja też. A nie zostały jeszcze jakieś niepublikowane dokumenty po Tadeuszu Rowickim? Chętnie pomogę w ich wydaniu, czy rozpropagowaniu.

— Nie — lekko podniosłem głos. Nie podobał mi się kierunek oraz fakt, że Andrzejczyk tak bardzo interesował się pracami dziadka. Po chwili dodałem — wszystkie materiały zostały opublikowane w postaci książki. Do tego obligował mnie zresztą testament.

— No cóż, szkoda. Żegnam. — Na jego nieprzeniknionej twarzy nie drgnął żaden mięsień.

Wyszedłem lekko skołowany. Dopiero po chwili skojarzyłem fakt posiadania pewnych dokumentów, które leżały w naszym mieszkaniu. Miałem wrócić i powiedzieć dyrektorowi, ale zdążyłem dotrzeć do mojego biurka. A tam czekała informacja o wyjeździe na wstępne poszukiwania gazu do Wielkopolski. Rzuciłem wszystko i rozpocząłem przygotowania. Potrzebne rzeczy spakowałem do teczki i wziąłem mapy interesującego mnie regionu. Delegacja była niedługa, jakiś tydzień spędzony w terenie, a potem żmudne i długotrwałe opracowywanie wyników w biurze. Zadzwoniłem do Agaty informując o moim wyjeździe. Nie była zadowolona.

Niby wszystko było jak dawniej, tylko w środku narastał dziwny niepokój, nie potrafiłem go sprecyzować, ale był irracjonalny. Roześmiałem się w duchu i potrząsnąwszy głową zabrałem się do dalszej pracy. A miałem jej niemało. W następnym tygodniu nie było mnie w biurze. Dokumenty zostawiłem odpowiednio posegregowane, żeby pracownicy, którzy potrzebowaliby aktualnych opracowań bez problemu je znaleźli. Zresztą porządek miałem we krwi, został po przodkach. A zwłaszcza po dziadku. Dziadek — słowo, które rosło w gardle ilekroć chciałem je wypowiedzieć. Zostały po nim jedynie zapisane kartki. Pokręciłem w zamyśleniu głową. Wszyscy wiedzieli o tajemniczych dokumentach, tylko nie ja. O co w tym wszystkim chodziło? Westchnąłem głęboko.

Dopiero potem, po krzątaninie uświadomiłem sobie, że nie powiedziałem mojej ukochanej o dziwnym zainteresowaniu dyrektora moim dziadkiem i jego dokumentami.

Po pracy wróciłem spokojnie do domu, tym razem nie tak późno. W progu przytuliłem moją Agatkę i długo trzymałem w ramionach. Po obiedzie spakowałem się. Byłem zachwycony — nowa praca, nowe zadania. Zresztą każde nowe wyzwanie wzbudzało na początku euforię, później różnie bywało, z czasem euforia zostaje zastąpiona rutyną. Prawdę mówiąc, nie wiadomo, co było lepsze. Uważałem, że wszystko można osiągnąć dzięki ciężkiej pracy, co wpajano mi przez lata. Przesłaniało to czasem inne ważne sprawy, ale byłem młody i niedoświadczony.

Po kolacji, rozmawiałem z żoną o minionym dniu i co będzie robić w następnym tygodniu, kiedy wyruszę w teren. W trakcie rozmowy wspomniałem o dziwnych wydarzeniach w pracy.

— Wiesz, dzisiaj zainteresował się mną dyrektor Andrzejczyk.

— Tak. W pierwszym miesiącu pracy? Czyli twoje zaangażowanie zostało zauważone?

— Niby tak, ale mam inne wrażenie, dopytywał się o Tadeusza, dokumenty, jakieś nowe fakty.

— No i co powiedziałeś?

— Że wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, zostało już skatalogowane i wydane.

— Czyli masz z głowy.

— Nie do końca. Pamiętasz w zeszłym roku, po pogrzebie i odczytaniu testamentu, wybrałem się do domu dziadka. Sprawdzałem czy wszystko zostało przekazane wydawcy.

— Tak, wspominałeś o tym, ale zaraz potem tyle się działo. Nie pamiętam, co wtedy mówiłeś. Możesz powtórzyć?

— Widzisz mam jeszcze jakieś papiery. Wtedy bardzo się śpieszyłem, wrzuciłem je do torby i naszej szafy, najwyżej jak się dało.

— No to, co? Jeszcze inne opracowania i tyle — powiedziała wzruszając ramionami.

— Nie. Tam było tylko moje imię i żadnej wzmianki w testamencie czy skorowidzu.

— Ciekawe. Wiesz, co? Przejrzę dokumenty, kiedy będziesz w delegacji. Będę miała zajęcie na długie, smutne wieczory, kiedy ciebie nie będzie. Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Zostaw je gdzieś na wierzchu, żebym nie szukała ich Bóg wie gdzie. Umowa stoi?

— Okej — przytuliłem ją. — Wyjmę z szafy i położę na biurku.

Kilkanaście godzin później wyjechałem na pierwszy, ważny wyjazd służbowy. Byłem bardzo lekkomyślny, że zgodziłem się, na przeglądanie papierów przez Agatę. Tylko skąd miałem o tym wiedzieć. Nie zaglądałem do nich. Moja pierwsza delegacja miała upłynąć na jeżdżeniu specjalną terenową ciężarówką, wyposażoną w urządzenie do odbioru mikro–drgań w skorupie ziemskiej nawet z głębokości kilku kilometrów. Niestety okazało się, że już pierwszego dnia trzeba było powtarzać pomiary, bo na skutek budowy w pobliżu trasy szybkiego ruchu powstawały liczne zakłócenia. Powtórzenie wszystkich czynności nie mogło odbyć się następnego dnia, tylko nocą, kiedy robotnicy przerywali pracę i ruch kołowy był mniejszy, więc i wyniki były obarczone mniejszym błędem. Okazało się, że pierwsze dni badań zaplanowano blisko owej budowy. Pracowaliśmy po nocach, a później robiliśmy wstępne opracowywanie wyników. Pomiary wykonywane po zmroku wymagały więcej czasu i zabierały siły tak potrzebne następnego dnia. Mieliśmy nadzieję, że szybko się z tym uporamy i niedługo skończy się nocne łazikowanie wokół ciężkiego sprzętu i uważanie na światłowody, którymi połączono wszystkie elementy elektroniczne. A było ich sporo.

Drugiego dnia pracy, starszy pracownik Tomek, stwierdził:

— Myślałem, że dużo trudniej będzie z tobą pracować.

— A dlaczego? Jesteś bardziej doświadczony, a ja chcę się szybko wszystkiego nauczyć. Ot i tyle.

— No nie. Przedstawiono ciebie, jako młodego, ale bardzo zadufanego w sobie człowieka, z którym będzie się bardzo ciężko pracowało… — i po chwili jeszcze — ale jestem miło zaskoczony. Współpracuje nam się naprawdę dobrze.

— No pewnie — uśmiechnąłem się do niego. — Wystarczy spojrzeć jak wyglądamy: nieogoleni, zapuszczeni i utytłani w glinie po pas.

— Za to ile frajdy. Nie pamiętam, kiedy taplałem się w błocie i w piachu. Ty to, co innego, dopiero, co z piaskownicy wylazłeś.

— Tak, tak — odgryzłem się. — Ale mnie wąs zdążył się sypnąć, a tobie posiwieć.

Żartując, pracowaliśmy w jednym z czterech wozów pomiarowych. Brygada składała się z pięciu samochodów: jeden generujący fale sejsmiczne, a cztery odbierające. Niby nic, ale wszystko w trudnym terenie, no i czułe rejestratory będące w każdym z czterech wozów pomiarowych trzeba było odnieść na odpowiednią odległość od pojazdu, potem połączyć w jedną całość do specjalistycznego komputera w samochodzie. A wszystko oczywiście światłowodami, które zapewniały szybki transfer danych.

W pojeździe urzędowało nas dwóch — to znaczy Tomek i ja, — ale musieliśmy jeszcze dojechać na miejsce. On siedział za kierownicą, okazało się, że był niezłym kierowcą terenowym. Później z dużą dokładnością i w odpowiednich punktach, musieliśmy rozmieścić urządzenia rejestrujące, które nie dość, że były czułe i „kapryśne”, to jeszcze ciężkie. Wszystkie pojazdy brygady miały oczywiście łączność radiową.

Wtedy nie było jeszcze rozpowszechnionych telefonów komórkowych, zresztą i tak, radio lepiej sprawdzało się w takich warunkach. Praca była, nie tylko odpowiedzialna i wymagająca dokładności, ale do tego jeszcze ciężka. Widziałem po moim ubraniu, a właściwie wadze. Ale wyniki naszej pracy wzbudzały zdumienie laików. Raptem po kilku godzinach zaczęła powstawać trójwymiarowa mapa sięgająca w głąb ziemi. Projekcję robiono po to, aby wybrać miejsce pod odwiert, który kosztuje majątek. Jeden kilometr w głąb, to koszt około miliona złotych. Niewątpliwie, dlatego inwestowano w takie brygady, które wstępnie wytypują rejony gazo– i roponośne. Dzięki ruchomej, lotnej grupie, badało się znaczny obszar. Pozwalało to zminimalizować koszty odwiertów. Był jeszcze jeden warunek — ludzie. Muszą oni dokładnie wykonać prace pomiarowe, a potem doświadczony pracownik — geolog — prace analityczne, bardzo żmudne i czasem wymagające dodatkowych badań lotnej grupy. Takiej jak my, w terenie. W sumie bardzo ciekawa robota.

Tego dnia pracowaliśmy do późnego popołudnia, ale nie musieliśmy powtarzać pomiarów w nocy. Wyrwałem się do pobliskiego miasteczka i po kilkudziesięciu minutach oczekiwania na połączenie telefoniczne dodzwoniłem się do domu.

— Halo Agatka! Halo! To ja, Maciek! Czy jeszcze mnie pamiętasz?

— Tak — mruknęła zmęczonym głosem.

— Czy przypadkiem nie chcesz nadrobić wszystkich zaległości w czytaniu?

— Nie, ale mamy duży problem.

— Co takiego?

— No cóż…. Muszę powiedzieć. Kiedy byłam w pracy, to zrujnowali i zdewastowali mieszkanie. Wiesz, że wracam dość wcześnie, bo około czternastej. Dzisiaj było podobnie. Tylko samo wejście dużo łatwiejsze. W domu nie było drzwi. Zniszczyli wszystkie meble, sprzęty. Książki porozrzucane. Wszystko wyrzucone. Jednym słowem cały dom postawiony na głowie.

— Wszystko z tobą w porządku. Nic ci nie jest.

— Mnie nie. Jestem sama i boję się, co przyniesie wieczór i dzisiejsza noc. Naprawdę się boję. Nie żartuję.

— Najważniejsze, że tobie nic się nie stało. Reszta jest mało istotna. Kocham cię, a wszystko inne da się odtworzyć. Idź do rodziców. Poproś ojca o ślusarza i wstawcie drzwi. Przenocuj u nich. Postaram się wrócić jutro, co prawda późnym wieczorem, ale jutro, zamiast w sobotę. Nie martw się. Damy sobie radę.

— Ale..?

— Nie ma żadnego, „ale”! Zrób tak jak mówię. Nie przejmuj się. Nic więcej nie rób tylko wstawcie drzwi, żeby nie wynieśli wszystkich innych sprzętów, które nam jeszcze zostały. Posprzątamy w sobotę. A teraz uszy do góry.

— No dobrze już, dobrze. Zrobię tak jak mówisz. Ale jestem okropnie zdenerwowana. Zdarzyło mi się coś takiego po raz pierwszy w życiu. Nie mam doświadczenia w takich sprawach.

— I lepiej, żebyś nie miała.

— Uważaj na siebie, kiedy będziesz wracał.

— Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Pamiętaj, że cię kocham.

— Ja ciebie też — usłyszałem jeszcze i połączenie się urwało.

Zgnębiony wracałem do samochodu i Tomka, który siedział sam, opracowując wyniki dzisiejszych pomiarów. Niestety nie było zastępstwa, byłem jeszcze zbyt młodym pracownikiem, żeby prosić kogoś o zwolnienie. Musiałem zostać. Nie mogłem ponownie skontaktować się z Agatą. Miałem nadzieję, że przenocuje u swoich rodziców i nie będzie narażona na dodatkowy stres. Martwiłem się o nasze mieszkanie, jak wygląda i czy da się je szybko doprowadzić do stanu używalności.

Nagle ogarnęła mnie złość, na ludzi, na włamywaczy, którzy zniszczyli nam dom. Wyobrażałem sobie, co bym zrobił, gdybym ich złapał, albo, chociaż spotkał. Nie wiedziałem, że będę miał taką możliwość i to o wiele szybciej niż mogłem przypuszczać. Rozmyślając dowlokłem się do miejsca pracy, czyli obecnie samochodu w szczerym polu. Wszedłem do środka i musiałem nieźle wyglądać skoro Tomek od razu zapytał.

— A ty, co? Żonę na zdradzie przyłapałeś. Wyglądasz jakbyś dokładnie to zrobił. Opowiadaj, co się stało.

— Nie, to nie to… — burknąłem. I w miarę spokojnym głosem, opowiedziałem mu wszystko, co się zdarzyło w Warszawie.

— Masz spory problem.

Tomek zamilkł i każdy z nas pogrążył się we własnych myślach, a chwilę potem w pracy. Tym razem poszło szybko. Opisy, opracowania, tylko tematu do rozmowy jakoś nie było. Położyliśmy się spać, gdy było już dobrze po północy. Następny dzień zaczął się bardzo wcześnie, przed szóstą rano. Ciężko pracowaliśmy do południa. Porobiliśmy wszystkie pomiary i można było znieść sprzęt do samochodu. Uczyniliśmy to z wielką radością. Potem pozostało przetworzenie danych na komputerze, wysyłanie i zrobienie kopii zapasowych. To mogło się odbywać beze mnie. Szybko się spakowałem i popędziłem do pociągu, aby dostać się do Warszawy. Do domu.

Złapałem popołudniowy ekspres i około jedenastej wieczorem byłem pod domem. Idąc bałem się, co zastanę. Z ciężkim sercem wchodziłem na nasze piętro. Dochodziłem do mieszkania, a moja złość, która od wczoraj aż kipiała, jakoś się ulotniła i pozostał tylko niepokój o Agatę. Jak to wszystko zniosła? Jak spędziła noc? Te wszystkie myśli przeleciały mi szybko przez głowę, zanim doszedłem do drzwi. Byłem u siebie, wyciągnąłem klucze, spojrzałem — no tak, wszystkie zamki są nowe, przecież drzwi zostały wymienione. Niby człowiek, pomyślał o wszystkim, ale o czymś tak oczywistym zapominał. No cóż, skoro byłem, pomyślałem warto zadzwonić, może ktoś tutaj był. Tak zrobiłem. Usłyszałem szuranie, jakieś odsuwanie, przestawianie i chrobot zamków. Drzwi się uchylają, ale niewiele. Szczelina, tylko jedno oko widziałem. Za to łańcuch wyjątkowo solidny. Chwila ciszy i usłyszałem radosny pisk. Oczywiście Agaty.

— Super. Wróciłeś. Myślałam, że będziesz jutro wieczorem, albo późno w nocy.

— Udało mi się wcześniej urwać — powiedziałem jeszcze trochę zdyszany. — Bardzo się niepokoiłem. Chciałem wrócić jak najszybciej.

— Super, super…

— Może wreszcie wpuścisz mnie do domu.

— Tak. Tak. Wchodź proszę. Ale ze mnie gapa.

— Otwieraj podwoje, bo mi ręce omdlały od niesienia olbrzymich zakupów. Dzisiaj urządzimy sobie piknik jak w schronisku — mrugnąłem znacząco.

— Miałaś być sama przez całą noc?

— Nie. Po jedenastej powinien przyjść tata.

— Więc nie warto go fatygować — stwierdziłem. — Skoro jestem. Zadzwoń do niego proszę i podziękuj.

Agata przeszła do pokoju, zadzwoniła do ojca, a ja popatrzyłem na nasze przytulne gniazdko, jakim było jeszcze niedawno. Teraz wszystko poniszczone, tapety pozrywane, nawet łóżko rozbite. Wyglądało na to, jakby ktoś czegoś szukał, a nie był to zwykły rabunek. Słyszałem Agatę rozmawiającą z ojcem, dziękowała za opiekę i pomoc. Odłożyła słuchawkę i podeszła do mnie. Pogłaskałem ją po włosach, wziąłem za dłonie. Za chwilę z ufnością wtuliła się we mnie.

— Wiesz, właściwie nic nie zginęło, ale wszystkie sprzęty są poniszczone. Sprawdziłam.

— Tak? — spytałem z niepokojem w głosie. — A dokumenty dziadka?

Rozdział II

Królestwo Polskie, piękne lato 1817 roku, niedaleko Kielc — miasta — do którego z Krakowa jeździli Królowie Polski. Potem po przeniesieniu stolicy do Warszawy, Kielce utraciły znaczenie, jako miejscowość wypoczynkowa koronowanych głów. Jednak w okolicy chętnie osiedlały się szlacheckie rody dawnego Państwa Polskiego — to były ich ziemie, ich posiadłości, wreszcie ich Domy Rodzinne.

W pobliskim zagajniku słychać było tętent konia. Jeźdźca jeszcze nikt nie widział. Słońce już zachodziło, czerwoną łuną rozlewając się po niebie. Na polankę wypadł na spienionym koniu chłopak — może dziesięcioletni, ale postawę na koniu miał idealną. Widać, że był doskonałym jeźdźcem, jakby urodził się na koniu. Zeskoczył z wierzchowca. Poklepał go po szyi i wytarł wiązką siana wyciągniętą z sakwy, potem pozostawił go za sobą i nie oglądając się za siebie, odnalazł ledwo widoczną ścieżkę wśród krzaków. Koń — cudny kary ogier — poszedł jak psiak za swym panem, potrząsając od czasu do czasu łbem i rżąc z cicha. Chłopak bez wahania wszedł w gęstwinę. Czuł się tu jak u siebie w domu i właściwie to tak było, przecież te ziemie i ten las należały do rodu, jego rodu — Dębickich. Nie zwracając na nic uwagi szybko pokonał już ostatni odcinek drogi i wyszedł na swój dom. To dworek ziemiański, który przeżył, prawda, lata swojej świetności, ale ciągle wyglądał solidnie. Chłopak ruszył bezpośrednio do wejścia. Zapadał wczesny zmierzch, w oknach pojawiły się już pierwsze światła. Na ganku kręciła się kobieta, widać jej zaniepokojenie. Widząc to, chłopak przyśpieszył jeszcze kroku, ale twarz miał ciągle spokojną i nieodgadnioną.

— Nie raz już ci mówiłam żebyś nie wracał po zachodzie Słońca — powiedziała do syna załamując ręce. — Ciągle jesteś dzieciakiem.

— Ale przecież Słońce dopiero, co zniknęło, a ja byłem tylko u sąsiadów i oglądałem ich posiadłość — cichym, spokojnym głosem odparł Ludwik.

Nagle jego twarz ożyła.

— Wiesz matusiu, że oni tam mają taki Kontusz i taką dziwną kosę, no taką na sztorc i mówią, że Kościuszki. Bardzo to ciekawe — rzekł z entuzjazmem.

— Dobrze już dobrze. Jednak chodź, już chodź, mój ty poszukiwaczu, bo tam wieczerza na nas już czeka.

Objęła Ludwika swymi matczynymi ramionami i prowadziła w głąb domu.

— Potem, może rano, porozmawiasz sobie z ojcem na ten temat. Już prędko na kolację!

— Zaraz, zaraz! Mój Kary?! Ja muszę go szybko do stajni! — krzyknął chłopak i wyrwał się matce.

— Dobrze. Tylko szybko, bo czekamy już tylko na ciebie!

Pokręciła głową i jak każda matka zastanawiała się, cóż też wyrośnie z tego chłopaka.

Nie upłynęło zbyt wiele czasu, a wszyscy już za stołem siedzieli i spożywali wieczerzę. Cały ród — taki był tu zwyczaj, dla Ludwika od zawsze. Posilali się przez kilka kwadransów, powoli bez pośpiechu — to też należało do rytuału. Po zakończonym posiłku Ojciec, — jako głowa rodu siedział u szczytu stołu — wezwał do siebie Ludwika.

— Jesteś już prawie mężczyzną. Znasz historię naszego rodu, historię tej ziemi, no i historię Państwa, które ja jeszcze pamiętam, a ty synu, znasz tylko z opowieści — zaczął patriarcha rodu i zaraz potem ciągnął dalej. — Jak spadną liście z drzew i przyjdą pierwsze mrozy, pójdziesz do szkoły w Kielcach. My tu w domu już cię więcej niczego nie nauczymy. Tak to postanowiliśmy z Panią Matką. Rozumiesz?

— Rozumiem, Panie Ojcze. Ale mam jeszcze trochę czasu?

— Przecież całe lato przed tobą, synu — stwierdził ojciec.

— Jestem bardzo z tego zadowolony Ojcze, przemyślę sobie jeszcze kilka rzeczy, a i w szabli ćwiczył się będę. Ot, co!

— Na to jeszcze jesteś za młody — wtrąciła się do rozmowy Brygida.

— No Matka, Matka, ty go, już tak nie chroń. Musi hultaj nauczyć się bronić — rzekł głośno Rafał. — Teraz czas kończyć. Jeszcze zwierzyna czeka na swoją kolej. Ty zaś idź obrządź Karego. Potem czas na spoczynek, jutro ruszymy obejrzeć nasze konie. Cały dzień nam to zajmie. A i ty synu razem z nami. Warto jeszcze nauczyć się czegoś, zanim w świat wyruszysz.

— Tak Panie Ojcze.

I tak oto zakończył się następny dzień w majątku ziemskim, gdzie życie toczyło się według pewnego porządku i gdzie o wszystkim decydowała głowa rodu — w tym wypadku Rafał Dębicki — ziemianin i szlachcic. Pan tej ziemi. Postanowił już dawno wraz z żoną, że Ludwik majątek po nim obejmie. Dlatego już od najmłodszych lat był przysposabiany do tej roli. A łatwa wcale ona nie była, w szczególności, że ród stracił na znaczeniu w nowych czasach, od kiedy nie było już Rzeczpospolitej. Wyrastało nowe pokolenie, które potrzeba było nauczyć miłości do Ojczyzny. Ojczyzny, która na mapie Europy już nie istniała.

Chciał, aby młody dziedzic pokochał swoją ziemię całym sercem, żeby zawsze chciał do niej wracać, do pagórków i zalesionych dolin, żeby miał pamięć o ludziach, wśród których wyrastał. Nieważne, gdzie był. Ważne, co w sercu miał. Ważne, żeby ten obraz odbity niczym ryt zawsze był w nim, niezależnie od tego, gdzie los go rzuci. Tak właśnie postanowili z żoną i razem wprowadzali swe zamierzenia. Chcieli wychować chłopaka o wrażliwym sercu, ale niebojącego się trudności, no i patriotę kochającego swoją ziemię i kraj.

Robili to w dwojaki sposób. Uczyli historii rodu i państwa, które już nie istniało. Drugim zaczynem była nauka poprzez pracę, czasem nawet bardzo ciężką, również przy żniwach. Dzięki temu chłopak uczył się pokonywać trudności, szanować swoją i cudzą pracę. Uczył się też odpowiedzialności, a i wiedzę chłonął. Niestety nauka podstaw została już zakończona i w wieku dziesięciu lat musiał wyruszyć do miasta, aby pobierać nauki w szkole. Matce jednak bardzo żal było swego dziecka i okazywała mu już więcej miłości i ciepła. Ojciec trochę pokpiwał, ale sam w duchu się niepokoił, dlatego postanowił też jak najwięcej czasu spędzać z synem.

Następnego dnia o świcie, kiedy słońce wychyliło swe ciekawe oblicze, wszyscy byli gotowi do drogi.

— Synu, masz bukłak z wodą i derkę dla konia? — zainteresował się Rafał.

— Tak, Panie Ojcze, tak jak mnie uczyłeś, nie wziąłem tylko obroku dla Karego, ale tam będzie przecież pastwisko. Będzie miał pożywienie.

Ojciec bystro popatrzył na syna i nic już nie powiedział, tylko dał znak do odjazdu. Czekała ich przecież długa i ciężka droga. Dotrą tam przed południem. To najdalsze pastwisko w majątku, dlatego tak rzadko tam się wybierali, a kiedy już, to bardzo rano, aby późnym wieczorem wrócić do domu.

Ludwik zaraz po wyjeździe, znając okolicę, wyforsował się do przodu. Chciał być na czele i przewodzić wszystkim, tak jakby był za nich odpowiedzialny. Wyglądało to jak zabawa dzieci w żołnierzy. Ale miało to i inny wydźwięk — to dziecko, jednak już czuło się odpowiedzialne za ludzi, których prowadziło. Teraz to tylko zabawa i chęć pokazania swojej dorosłości. Ojcu jednak bardzo się to podobało. Wiedział, że trzeba wychowywać chłopaka — już. Później nie będzie czasu. Później to będzie dorosły człowiek, z którym co najwyżej można tylko dyskutować. Będzie miał własne poglądy i własną wizję tego, co zechce w życiu robić. Teraz właśnie był bardzo dobry czas na kształtowanie charakteru chłopca. Był już dość samodzielny i chciał uczyć się nowych rzeczy. Rafał zaś był patriotą. Pamiętał przecież, kiedy Rzeczpospolita była wolnym krajem, może już nie najlepiej rządzonym i dość zacofanym, ale jednak wolnym. Zbierały się jednak nad nim już czarne chmury. Sąsiedzi już zdążyli zaanektować cześć ziem. Potem, kiedy dorósł, ci sami zaborcy zabrali wszystko. Porozumieli się z sobą i podzielili między siebie polskie ziemie. Zostały tylko: obyczaje, no i wiara, że kiedyś Polska będzie wolnym krajem. Widział przecież, kiedy kraj upadał, kiedy był zdradzony i kiedy o niego walczono.

Pamiętał Konstytucję 3–go Maja, Insurekcję Kościuszkowską, no i czasy już współczesne — Napoleona i jego wojny. Polacy dzielnie walczyli u boku Cesarza mając nadzieję na odzyskanie niepodległości. Myśleli, że kiedy Napoleon stworzy potężne Państwo Francuskie i pokona głównych wrogów naszego kraju — Rosję, Monarchię Austriacką, no i oczywiście Prusy, to pomoże Polakom odbudować własne państwo. W 1807 roku, tym samym, w którym urodził się Ludwik, powstało Księstwo Warszawskie. Potem wraz z wojskami francuskimi, Polacy ruszyli na Rosję. Wolność nie trwała długo, bo już 1813 roku Księstwo Warszawskie jest w rękach Moskala. I niedawno, bo dwa lata temu w 1815 roku na Kongresie Wiedeńskim powstała nowa Europa, ale znowu bez Wolnej Rzeczpospolitej. Mieliśmy za to unię z Rosją i Królestwo Polskie. Mogliśmy mówić po polsku i w teorii mieliśmy władzę w tym państwie, ale wchodzimy w skład Imperium Rosyjskiego i wolność była u nas więcej niż ulotna. Tak myślał Rafał, wspominając sobie historię również własnego życia, które było związane z tą ziemią. Teraz chciał przekazać swoje doświadczenie i swoją miłość do Ojczyzny następnemu pokoleniu. Może oni doczekają prawdziwej wolności i będą mogli wpływać na los swego kraju. Być może będzie potrzeba o tę wolność się bić i dlatego trzeba być również na to gotowym. Nagły ruch wierzchowca rozproszył myśli Rafała, poniósłszy głowę zobaczył mały strumyk, a nad nim — czerwień smug na niebie i krwiste jeszcze Słońce. Otrząsając się z niewesołych myśli, pogonił konia i zrównał się z synem. Postanowił, że do końca lata postara się bywać z nim jak najwięcej, nawet, jeśli będzie go musiał porywać z domu.

— Zobacz Synu, jaki cudny wschód Słońca, ale dzisiejszy dzień będzie wietrzny.

— A dlaczego?

— Patrz, niebo czerwone i Słońce jeszcze też, pomimo że i godzina wschodu już minęła. Trzeba podglądać przyrodę, bo i wiele można się od niej nauczyć. Tylko trzeba robić to uważnie. Można zatroszczyć się wtedy o siebie i o innych. Wtedy jesteś przygotowany i nic nie zaskoczy cię w drodze. Podglądając przyrodę, będziesz wiedział, czy zima będzie ostra i czy lato urodzajne. Ale tego nie nauczysz się od razu. Mamy za to tu Nikodema, który zna wszystkie tajniki i sztuczki na pogodę — skończył śmiejąc się.

— Ale musisz już sam z nim porozmawiać — musisz!

— Tak zrobię, jak tylko wrócimy do domu.

Jadąc dalej koło siebie, patrzyli jak pierwsze złote promienie Słońca podświetlają ostatnie pasma mgły. Świt wstawał zupełnie nierealny, poprzecinany pasmami rozświetlonej nierzeczywistości. Kawalkada zatrzymała się i ludzie bez słów przyglądali się nieziemskiemu widokowi. Trwało to chwilę, może kilka. Życie jakby zamarło i nic się nie liczyło oprócz promieni Słońca, które oczarowały przecież bądź, co bądź dorosłych ludzi, dając im chwilę wytchnienia i zadumy. Nagle zarżał koń i czar prysł. Przyroda dała moment szczęścia swym wychowankom. Rozległ się gwar ludzkich głosów. Wszyscy nagle ruszyli szybciej, jakby chcieli zatrzeć pozostawiony w sobie ślad, jakby to, co stało się przed chwilą, ich nie dotyczyło. Nie zwracając już uwagi na otaczające piękno, wszyscy dążyli do wyznaczonego na dzisiaj celu. Rafał zerkał na swoich ludzi i zdziwił się, że jeszcze potrafią poddać się chwili uniesienia. Dzieci mogły robić to często, ale dorośli ludzie? Może jednak to i dobrze. Oznacza to przecież, że zostało w nich jeszcze trochę wrażliwości, może nawet więcej niż myślał. Może warto było poznać ich bliżej? Wiedział jednak, że nie może się z nimi przyjaźnić i być dla nich kompanem. Wypracował sobie pewien styl rządzenia, który do tej pory się sprawdzał, więc postanowił nic w tym względzie nie zmieniać. Ale ta jedna chwila, przez moment pozwoliła mu ujrzeć inną twarz ludzi, których znał bez mała przez całe życie, swoje lub ich. Tak rozmyślając, przyglądał się mijanym przepięknym krajobrazom: pagórkom pokrytym lasem — pozostałościom wielkiej puszczy — strumykom, tańczącym cieniom, polom uprawnym.

Koło południa dotarli na to najdalsze pastwisko, ale zanim wzięli się do pracy najpierw posilili się zapasami, które zabrali ze sobą i popili wodą z pobliskiego strumyka. Po posiłku rozdzielili się na cztery grupy, po kilku jeźdźców. Wśród tych, którzy mieli sprawdzić najbliższą część, znalazł się Ludwik. Razem z nim został również Nikodem, zaufany Rafała. Ta grupa miała najmniej pracy, a i najwięcej czasu na jej wykonanie. Ojciec zdecydował, że Ludwik ma też zająć się sprawdzeniem części ogrodzenia. Musiał być jednak posłuszny poleceniom Nikodema, bo to on miał zapewnić paniczowi bezpieczeństwo. W ciągu dnia powinno być tutaj bezpiecznie, tak przynajmniej uważali zarządcy. Zawsze jednak warto mieć doświadczonego człowieka w kompanii. Mówiono, że w okolicy zadomowiła się niedźwiedzica z małym i przez to mogła być niebezpieczna. Sam pomysł ogrodzenia pastwiska i pozostawienia go bez nadzoru pochodził od Rafała. Był dobry, bo nie angażował ludzi daleko od dworu. Niedogodność stanowiło tylko sprawdzanie go w czasie lata. Pasły się tutaj tylko konie przeznaczone pod jazdę wierzchem, przez to i nieprzywykłe do pracy i na wpółdzikie. Same radziły sobie z przeciwnościami i dbały o siebie. Dopiero na zimę powracały do stajni we dworze. Przez to były twarde i wytrzymałe, może trochę trudne w obejściu, ale za to bardzo cenione wśród innych rodów. Kilka razy w ciągu lata przyjeżdżano i sprawdzano stan ogrodzenia, a także przebywających tam koni. Teraz właśnie nadszedł czas takiej wizyty.

Dębicki, podzieliwszy pracę, zebrał swoich ludzi i odjechał. Pozostali też wzięli się do pracy. Ludwik wraz ze swoim oddziałem stosunkowo szybko sprawdził przypadającą im część pastwiska. Ogrodzenie nawet nie było zbytnio uszkodzone i tylko w górnej części gdzieniegdzie wymagało naprawy. Teraz wystarczyło poszukać odpowiednich drzew i ściąć je, a potem odciąć gałęzie, okorować i już gotowe. Drzewa musiały być młode i niezbyt grube, aby można było je łatwo przenosić i przymocować w ogrodzeniu. Konie musiały znać swe miejsce, inaczej uciekłyby i zginęły zaatakowane przez drapieżniki. Przecież w okolicach było jeszcze sporo wszelkiego rodzaju zwierzyny. Widziano i słyszano o wilkach, ale na szczęście tylko zimą, rysiach — tych sprytnych kotach, no i teraz o niedźwiedziu, a właściwie niedźwiedzicy z małym.

Ludwik obejrzawszy wszystko, powiedział do Nikodema.

— Trzeba tylko odnaleźć ze cztery piętnastoletnie drzewa i mamy wykonaną pracę.

— Ano tak, ale to łatwe nie będzie — odrzekł Nikodem.

— A dlaczego? — zdziwił się młody panicz.

— Muszą być smukłe i dość grube, aby mogły być żerdziami — dodał stary sługa.

— A gdzie są?

— Trzeba zobaczyć w młodniku, z godzinę drogi będzie.

— Przecież to więcej niż pół dnia! — zafrasował się Ludwik.

— No. Ale nikt nie gadał, że łatwo będzie — stwierdził Nikodem. — Zabraliśmy przecież prowiant i zawsze możemy przespać się na pastwisku. Jest tutaj jakiś szałas. A teraz do roboty!

Ruszyli przez las, a właściwie resztki puszczy, która porastała ten teren. Las był stary, mieszany i pełen cieni, drzewa zachowywały się jak żywe. Wiał przecież wiatr. Pogoda była przecudna na taką wyprawę. Słońce było już dość wysoko, ale las dawał ochronę przed jego promieniami i tylko gdzieniegdzie unosiły się jeszcze pasma nierzeczywistej mgły i tam czuło się większą wilgoć. W czasie drogi raz na jakiś czas, coś skrobnęło, zaświszczało. Słychać było jakiś szelest pośród gęstwiny. Wreszcie dostrzegli to, co robiło taki hałas. Spostrzegli stado łani, z jeleniem. Stado miało straże i jak tylko jeźdźcy zostali dostrzeżeni, zniknęło gdzieś w gęstwinie nie robiąc już więcej hałasu. Jeszcze tylko poruszające się przez chwilę gałązki świadczyły o spłoszonej zwierzynie. Oni jednak jechali dalej, mieli coś innego do roboty, a była to ważna praca. Chcieli ją skończyć i wrócić do domu. Dzisiaj, co prawda — na pewno to się nie uda, ale jutro można już będzie spędzić wieczór przy ogniu, a i popić czegoś ciepłego. Dojechali wreszcie do młodego lasu, gdzie mogli wyciosać żerdzie do ogrodzenia pastwiska. Każdy chciał jak najszybciej ściąć odpowiednie drzewa, okorować i zaciągnąć na pastwisko. Potem wszystko ustawić, zaklinować, no i wrócić do dworu, do swoich. Dlatego ludzie krzątali się szybko, wybierając zdrowe i smukłe drzewa. Niedługo potem rozległ się stukot siekier i wreszcie pierwsze drzewo, przechyliwszy się, z łoskotem i szumem padło na ziemię, a ludzie niczym stado mrówek, obsiedli pień i dalej z jeszcze większym zacięciem odcinali gałęzie. Szybko zdarli korę i już była żerdź.

Ludwik spoglądał na to wszystko jak urzeczony i nie mógł oderwać oczu od krzątających się ludzi. Nagle nadstawił ucha i zakrzyknął!

— Słuchajcie, słuchajcie — tam coś się dzieje!

— Patrz tam, tam! — zawołał do Nikodema.

Poszycie było wysokie i ciężko było cokolwiek dojrzeć, ale tam dalej coś się działo, co było słychać. Nikt nie chciał mówić głośno o swoich podejrzeniach. Nikt nie chciał być śmieszny, jakby bał się, że nie w porę wypowiedziane słowo może się spełnić.

Rozdział III

Nastąpił koniec koszmaru. Zakończyła się II Wojna Światowa. Po wielkich zniszczeniach nastał czas odbudowy. Świat został podzielony na dwie strefy wpływów: amerykańską i rosyjską. Polska — jak ustaliła Wielka Trójka na konferencjach w Teheranie i Jałcie — znalazła się w rosyjskiej strefie. Rozpoczął się proces zmiany ustroju na socjalistyczny i związana z tym bezpardonowa walka o władzę nad krajem liczącym ponad trzydzieści milionów obywateli. Każda władza tworzyła nie tylko odpowiednie struktury pozwalające administrować krajem, ale również inne bardziej zakamuflowane pozwalające ją chronić lub umacniać. Tak było i tym razem. Oprócz administracji cywilnej, sądów, wojska, policji i innych służb, powstała również tajna policja. W Polsce nosiła różne nazwy: Resortu Bezpieczeństwa Publicznego, potem Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego znanego, jako UB i wreszcie Służby Bezpieczeństwa, jako resortu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Jej struktury powstawały równocześnie z przejmowaniem terenu przez nową władzę, zwaną „ludową”. Do końca stycznia 1947 roku tajna policja zajmowała się tylko wyborami. Dopiero później można było rozszerzyć działalność.

Na początku lutego odbyło się tajne spotkanie ministra Świetlika w III Departamencie UB z pułkownikiem Józefem Czapskim. Dotychczas departament zajmował się tylko i wyłącznie walką z podziemiem. Teraz postanowiono, że należało podjąć działania prewencyjne, polegające na aktywnym poszukiwaniu wrogów klasowych we wszystkich grupach społecznych ze szczególnym uwzględnieniem inteligencji i studentów szkół wyższych.

Spotkanie spowodowało, że został powołany specjalny wydział w Departamencie III. Jego pracownicy podlegali bezpośrednio dyrektorowi pułkownikowi Józefowi Czapskiemu. W krótkim czasie znaleziono tajnych współpracowników w różnych środowiskach.

Rozdział IV

Agata poszła do kuchni. Słychać było jakieś szuranie i chrobotanie. Coś tam stuknęło. Usłyszałem szczęk otwieranych drzwiczek. Wróciła do pokoju z dużą ilością jakichś pospinanych papierów. Patrząc na mnie z przekorą w oczach, położyła na stole. Potem wyjęła zza siebie wielki segregator z napisem: „Dziwne przepisy Agaty”. Zdziwiony spojrzałem na nią i zapytałem.

— Po co przyniosłaś swoją książkę kucharską?

— Przecież wiesz, że — uśmiechnęła się smutno — lubię porządek. Wyjeżdżając zostawiłeś dokumenty w starych zakurzonych teczkach. Wyjęłam je, włożyłam do nowych koszulek i wpięłam do segregatora. Był akurat pod ręką. Miałam nawet zerknąć na nie we wtorek, jak położyłam się do łóżka, ale okazało się, że kurz zebrał się również w środku. Dlatego wszystko wyniosłam do kuchni i położyłam obok kosza na śmieci. Pomyślałam, że następnego dnia odkurzę wszystkie papierzyska i będę mogła spokojnie przejrzeć. A następnego dnia….? Nie miałam głowy, żeby się tym zająć. Segregator leżał sobie koło kosza i czekał na lepszy czas. Teraz nie ma znaczenia, że wszystko jest zakurzone — dokończyła, rozglądając się wokół bezradnie po zdemolowanym pokoju.

Popatrzyłem na nią spokojnie, a potem również rozejrzałem się dookoła. No cóż, widok nie był najlepszy. Meble poodsuwane, z szuflad wszystko wyrzucone na podłogę, a nasze łóżko to lepiej nie mówić. Całą tapicerkę pocięto. Nie nadawało się do użytku. Całe szczęście, że krzesła nie były tapicerowane, bo pewnie też wyglądałyby jak łóżko.

— Nie martw się. To tylko sprzęty, najważniejsze, że tobie się nic nie stało. Jutro zajmę się wszystkim. Trochę posprzątamy, poukładamy. Potem kupimy nowe łóżko i będzie jak dawniej.

— Jak ma być jak dawniej, skoro ktoś tu był. Przecież znowu może tu przyjść i do tego wtedy, kiedy nie będzie nas w domu.

— Skoro byli i czegoś szukali, a nie znaleźli, to nie mają tu, po co wracać. Więc, po co przyjdą? — spytałem uspokajającym głosem.

— Naprawdę się boję!

— Dobrze, już dobrze. Zamkniemy drzwi na wszystkie zamki i jeszcze łańcuch. A i jeszcze położymy chrupki pod drzwi!

— Po co?

— Jak to, po co? Jeśli ktokolwiek będzie się próbował dostać, to narobi takiego hałasu, że pół kamienicy na nogi postawi. A teraz chodź, pójdziemy zrobić kolację.

Może moje ostatnie słowa uspokoiły trochę Agatę, bo bez protestu, znaleźliśmy się w kuchni. Tam zabraliśmy się za przygotowywanie posiłku, a potem przy winie atmosfera zrobiła się trochę luźniejsza. Na szczęście strach z twarzy mojej ukochanej zaczął powoli znikać. Nic nie dałem po sobie poznać, ale byłem zaniepokojony. Ktoś czegoś szukał u nas w domu. Pytanie tylko, czy znalazł? Jeśli tak, to nie ma, czym się martwić. No, ale jeżeli nie? Może wyniknąć z tego duży problem. Na wszelki wypadek postanowiłem jutro, kiedy Agata wyjdzie do pracy, ukryć dziadkowe dokumenty. Może szukali ich? A swoją drogą ciekawiło mnie, co w nich jest? Pomyślałem, że czas na przeglądanie nie był najlepszy, ale trzeba będzie to zrobić jak najszybciej.

Agatka zobaczyła, że gdzieś błądzę myślami, bo zwróciła się do mnie.

— O czym myślisz kochanie?

— Zastanawiałem się gdzie tu można kupić jakieś porządne łóżko — odpowiedziałem trochę niezgodnie z prawdą.

— Może jutro po pracy wybierzemy się do sklepu meblowego?

— Niezły pomysł. Popatrzymy też na nocne stoliki i lampy, ale jutro nic nie kupimy.

— Dlaczego?

— Podejrzewam, że nie będziemy mieć tyle pieniędzy. Ale w poniedziałek wrócę do pracy, pójdę po zaliczkę na pensję. Sądzę, że nie będzie z nią problemu, więc po południu będziemy mogli kupić wszystko, czego potrzebujemy.

— No dobrze, ale i tak pójdźmy do tego sklepu.

— To dobry pomysł. Możemy pójść i wybrać. Jutro będziemy wybrzydzać i długo decydować, aż wybierzemy wszystko. Zostawimy zaliczkę. Po niedzieli wpadniemy zapłacić. Mamy, więc szansę na normalny sen. I to już we wtorek.

— Wiesz, czasem mnie zadziwiasz?

— Czym? — wpadłem jej w słowo.

— A no tym, że potrafisz znaleźć jakieś plusy w tej sytuacji.

— Zawsze można. Na przykład łóżko. To, które stoi w pokoju jest stare i niewygodne. Ale myślelibyśmy o nowym, gdyby na tamtym dało się spać? Myślę, że nie. A tak, sytuacja zmusiła nas do rozejrzenia się za następnym. Wybierzemy takie duże, porządne, wygodne. Na pewno będzie się na nim dobrze sypiać. Więc, czym mam się martwić?

— No chyba niczym, ale pieniądze?

— Ach pieniądze. Jest to jakiś problem, ale niezbyt wielki.

— Jak to niewielki skoro ich nie mamy?

— Przecież nie idziemy kupować nowego mieszkania czy samochodu, tylko łóżko, więc nie będzie to zawrotna kwota. Jak nie uda się uzbierać w jednym miesiącu, to zbierzemy ją w ciągu dwóch, może trzech miesięcy — dodałem z uśmiechem.

— Fakt, ale naprawdę nie lubię się zadłużać — powiedziała poważnie Agata.

— Zawsze możemy zrobić sobie długi piknik. Będziemy spać na materacu, a kiedy zbierzemy na nowe łoże, wtedy wrócimy do naszej sypialni.

— Żartujesz, prawda?

— Nie — uśmiechnąłem się w duchu. — Naprawdę zapraszam na piknik w naszej sypialni, przynajmniej na trzy, cztery noce. Myślę, że wystarczy do przekonania cię o pożyczce na nowe łóżko.

— A jednak żarty sobie stroisz.

— Może trochę. Chciałem skłonić cię, chociaż do niewielkiego uśmiechu. Myślę, że trochę radości nam nie zaszkodzi.

— Tak myślisz?

— A tak! Czym mamy się martwić? Będziemy się martwić, jeżeli kupimy za duże łóżko, które nie wejdzie nam do pokoju — teraz zaśmiałem się na głos.

— Niemożliwy jesteś. Niemożliwy.

— No, wreszcie udało mi się wywołać na twojej twarzy jakiś uśmiech. Niewielki, co prawda, ale zawsze……

— Zaraz pokażę uśmiech — Agata zbliżyła się do mnie z groźbą miną — jak zagonię najpierw do mycia, potem do sprzątania.

Tak przekomarzając się i poszturchując, sprzątnęliśmy trochę kuchnię, głównie po naszej wspólnej kolacji. Reszta została na następny dzień. Potem poszliśmy przygotować piknikową sypialnię. Uprzątnęliśmy podłogę i przesunęliśmy stół. Później odszukałem wśród tego rozgardiaszu nasz wyjazdowy materac. Doprowadziłem do stanu używalności, czyli najpierw otrzepałem, a potem napompowałem. Starałem się, wykonywać wszystkie prace razem z Agatą. Zawsze był to dobry sposób, aby oderwać się od czarnych myśli. Przy pracy, nawet najprostszej, trzeba się trochę skupić. Tak spędziliśmy ze dwie godziny i wreszcie mogliśmy położyć się na naszym najnowszym łóżku.

Niedługo potem, już leżąc, Agata z ufnością wtuliła się w moje ramię. Chwilę później usłyszałem jej głębszy oddech, najpierw jeden, potem drugi. Zasnęła. Ja niestety nie. Ciągle kołatała się we mnie myśl. Czego szukali…? Może dokumentów, które leżały sobie spokojnie na stole. I z tą myślą, chyba zasnąłem.

Rozdział V

No i sprawdziło się. Zapach strachu ciągnął się po lesie, niczym pasemka rannej mgły, być może wyczuwany przez dzikiego zwierza. Tak czy owak niedźwiedzica — nieważne czy czuła tylko strach, czy ludzi — pędziła niczym kula armatnia broniąc swego terytorium i swojego dziecka przed zagrożeniem. Szarżowała i tylko to było ważne. Dobiec! Rozszarpać! Zniszczyć! Przegonić!

Ludziom było trudno usunąć się z drogi rozpędzonego zwierzęcia, ale uciekali jak się da i gdzie się da. Nawet na te młode i wiotkie drzewa, byle tylko niedźwiedź przebiegł i można by pochwycić za broń odłożoną na czas ścinania drzew. Nikt zresztą nie pomyślał o wystawieniu uzbrojonej warty, która mogłaby ostrzec pracujących ludzi lub ich bronić. Wszyscy zlekceważyli opowieści o dzikim zwierzu i zagrożeniu z tym związanym. Każdy śpieszył się, chciał skończyć szybko pracę i myślał o powrocie w domowe pielesze. I tak oto ta beztroska mogła zakończyć się bardzo tragicznie.

Rozległ się też ostrzegawczy krzyk Nikodema — uważajcie! Uważajcie!

On sam był już poza zasięgiem niedźwiedzia. Zdążył uskoczyć, ale nie zdążył jeszcze pochwycić swojej broni i tylko ujrzał, że dwóch jego ludzi nie usłyszało ostrzeżenia. Ścinali właśnie drzewo na przemian uderzając toporami, czyniąc przy tym tak duży hałas, że jego ostrzegawczy krzyk do nich nie dotarł. Dziki zwierz skierował się w stronę dziwnego dla niego hałasu i atakował. Sadził w ich stronę ogromnymi susami. Nim Nikodem pomyślał, dostrzegł młodego panicza, który wzniósłszy pałasz — na Karym — pędził z krzykiem w kierunku niedźwiedzicy. Ta usłyszawszy tętent konia i dziwnie wysokie krzyki obróciła się ku nowemu prześladowcy. Stanąwszy na tylnych łapach, przednie pazury wyciągnęła do walki. Walki na śmierć i życie. W normalnych warunkach chłopiec i jego koń nie mieliby szans, aby ujść z życiem, ale tym razem przyroda sama się postarała, aby mieli przewagę. Atakowali z lekkiego wzniesienia. Jeszcze tylko kilka sekund! Koń przeszedł już w szybki kłus. Za chwilę wszystko już będzie inaczej! Już się rozstrzygnie!

— Tylko jeden strzał, tylko jeden — szeptał Nikodem do siebie. — I jak nie huknie!

W tej samej chwili słudzy zobaczyli ogień z muszkietu!

— Szybko uciekaj! Paniczu, uciekaj!

Ludwik zatrzymał się i popatrzył zdziwiony, a niedźwiedź, choć ciągle wyprostowany, już się zataczał i nagle zwalił się na ziemię z bolesnym rykiem grzebiąc jeszcze wielkimi łapami ziemię wokół siebie.

Na szczęście Nikodem, jak zwykle w puszczy miał naładowany muszkiet. A miał nie tylko celne oko, ale i nerwy jak postronki. Teraz dopiero oblał się zimnym potem i pomyślał, że błąd popełnił i zawiódł zaufanie swojego Pana — zostawił młodego Panicza bez opieki. Przecież to dzieciak jeszcze. Nogi się pod nim ugięły, jak młode drzewka na wietrze. Wilgoć w oczach poczuł i języka w gębie zapomniał. Wreszcie doszedłszy lekko do siebie, wziął nogi za pas i sadził przed siebie prawie tak samo, jak niedawno ten niedźwiedź. Dopadłszy chłopaka mało go muszkietem przez głowę nie zdzielił. Taki wściekły był! I na siebie i na młodego! Ledwo się zatrzymał i jak nie zaczął grzmieć na Ludwika.

— Życie Ci Paniczu niemiłe!?

— Przecież ta niedźwiedzica z małymi tutaj gawrę ma!

— Ona by Ci z życiem ujść nie dała!

— Małych swych broniła!

— Zabić chciała!

Krzycząc, potrząsał chłopakiem niczym snopkiem zboża, tylko łepetyna mu latała. Chłopak jęknął i oczy przymknął. Nikodem wtedy powściągnął się i trochę uspokoił.

Spod oka popatrzył to na Panicza, to na ścierwo niedźwiedzia i tak mówi.

— Głupiś Ludwiku, oj jeszcze głupiś, ale odważny jak mało, który. Ot, co!

Na to chłopak, spojrzawszy na niego.

— Ale ja się strasznie bałem.

— Jak to…? — spytał zdziwiony Nikodem.

— Że mi ucieknie, albo, że nie dogonię tego zwierza i przez to ludzi może on poturbować! I jeszcze Kary mi się zbiesił. Kłusować nie chciał i łbem rzucał.

— To Ty o siebie się nie bałeś? — spytał Nikodem z niedowierzaniem kręcąc głową.

— A i co miałem się bać, to tylko zwierz dziki, bo dziki, ale tylko zwierz — powiedział zaskoczony Ludwik.

— Przecież on by z Tobą i z twoim Karym nawet zbytniej przeprawy nie miał! Nigdy nie słyszałeś o niedźwiedziach, które zbyt wcześnie zbudziwszy się ze snu zimowego, nawet ludzi w wiosce atakowały i to tylko z głodu. A ten tutaj przecież swoich małych bronił.

Ludwik tylko głową pokręcił.

— No dobra, my tu gadamy i gadamy, ale i teraz roboty mamy jeszcze więcej — stwierdził Nikodem.

— Jak to więcej? — zmartwił się Ludwik.

— Przecież ty sam tej roboty nam dodałeś.

— A niby, czym? — zdziwił się panicz.

— Widzisz ty go! — zaśmiał się Nikodem. — Przecież ten niedźwiedź ze dziesięć pudów waży, skóra piękna, … że żal zostawiać.

— No to, co my z tym zrobimy? — zafrasował się Ludwik.

— Oprawimy! Uczta z niedźwiedziego mięsa dziś wieczór będzie, a i łapa przypadnie jak zwykle pogromcy zwierza, czyli tobie Paniczu Ludwiku — dworsko kłaniając się, dodał Nikodem.

— Jak to mnie? — zawstydził się Ludwik. Nigdy nie polował na niedźwiedzie i nie wiedział, co zrobić z taką zdobyczą.

— A komu innemu, przecież tylko ty się na niego rzuciłeś! I z jaką zajadłością! A teraz mi tu niewiniątko udaje — niby ze złością kręcąc głową odpowiedział Nikodem. — No teraz do roboty. Szybko! Szybko!

I tak pracując ciężko jeszcze przez kilka godzin, udało się znaleźć wszystkie żerdzie, przenieść na miejsce i zamocować, tak, aby ogrodzenie spełniało swoją rolę. Po skończeniu tej ważnej, ale i niewdzięcznej pracy — Nikodem, Ludwik i jeszcze jeden sługa, znaleźli odpowiedni drąg. Zawiesili na nim cielsko niedźwiedzia i umieścili pomiędzy końmi, aby zawieźć zdobycz na miejsce biwakowania. Podróż po ścieżkach puszczy trwała dość długo. Kiedy wreszcie dotarli na miejsce, najstarszy i najbardziej doświadczony łowca zawołał:

— Tutaj! Dawajcie go, przy tych dwóch drzewach!

Tak też się stało. Trzech najsilniejszych złapało za konopny sznur i podciągnęło niedźwiedzia ku górze, tak, że wyglądał jakby miał znów zaatakować stojąc na tylnych łapach. Kiedy już zwierz zawisnął nad ziemią, Bartłomiej — najbardziej doświadczony w oprawianiu zwierzyny — wyjął zza pazuchy nóż i podszedł do zawieszonego pomiędzy drzewami, upolowanego niedźwiedzia. Ściągnięcie skóry i poćwiartowanie upolowanej zwierzyny zajęło ze trzy godziny i zmrok zaczął już wystawiać swój łeb w krzakach, jakby jakaś hydra.

Wszyscy usiedli przy nowo wznieconym ognisku, strzelającym płomieniami w niebo. Niektórzy wyciągnęli bukłaki z winem czy piwem i raczyli się, nie czekając na mięsiwo, które skwierczało i podpiekało się na żywym ogniu. Ogień zawsze fascynował ludzi. Tak było i tym razem. Zapatrzeni w ogień ludzie byli jacyś inni, a noc nie była już taka straszna. Schowała swój czarny łeb, przynajmniej tam gdzie szalał ogień i blask płomieni rozświetlał mrok. Wszyscy na chwilę przycichli, a potem gwar wybuchł z nową siłą. Jakiś czas później pierwsze kawały pieczonego mięsa zostały rozdzielone. Jak było w zwyczaju łapę niedźwiedzia otrzymywał ten, który go upolował i do tego, jako pierwszy. Tym razem zaszczyt ten przypadł Ludwikowi. Ten jednak wzbraniał się bardzo i wykrzykiwał:

— Przecież to Nikodem go zabił!

— Ale ty go pierwszy wypatrzyłeś i ruszyłeś na niego — stwierdził Nikodem — i strachu nie okazałeś. Tobie, więc Paniczu łapa się należy, a także i skóra.

Wszyscy na te słowa mruknęli aprobująco, a chłopak po chwili zgodził się z nimi. Wziął, więc pierwszy kąsek, a wszyscy kolejno klepali, gratulowali, poszturchiwali po plecach. Tak zakończył się pracowity dzień. Potem tylko biesiadowali i udali się na spoczynek.

Następnego dnia, już o brzasku, ledwo Słońce wychyliło twarz zza horyzontu, biwak był już zwinięty i wszyscy przygotowywali się do drogi powrotnej. Dosiedli koni i ruszyli na spotkanie z resztą ludzi, którzy oczekiwali niedaleko — przy strumyku. Już niedługo, zanim nastało południe, cała wyprawa była razem. Rafał Dębicki pomówiwszy z Nikodemem, tylko spod oka zerkał na Ludwika i nic nie mówił. Wcześniej, jak tylko skórę niedźwiedzią zobaczył, to zbladł ze strachu i zimny pot go oblał. Jednak, kiedy syna dostrzegł całego i do tego na Karym, tylko odetchnął, oczy w niebo wzniósł i nic więcej nie powiedział.

Jakiś czas później, kiedy już wracali do domu, podjechał do Ludwika i tak rzekł.

— Doszło do mnie, że miałeś niezgorszą przeprawę z Niedźwiedzicą?

— Jaką tam niezgorszą! Przecież Nikodem ją ustrzelił.

— Jak to? Przecież wszyscy tylko o tobie mówią! Że odważny jesteś i o ludzi swoich dbasz. Jestem z ciebie bardzo dumny.

Tak rozmawiając i nie śpiesząc się zbytnio pod wieczór dotarli na dworskie ziemie. Tam ludziska już od granic gospodarstwa spod oka rzucali znaczące spojrzenia na przejeżdżającą kompanię i niedźwiedzią skórę. Przecież pojechali na pastwisko, nie na polowanie. Co też tam się zdarzyło! — zachodzili w głowę. Kawalkada zaś statecznie dotarła do bram Dworu, tam wszyscy stanęli i zeskoczyli z koni.

Brygida nic nie mówiąc, rozpostarła ramiona i ze łzami w oczach podbiegła do syna zamykając go w matczynym uścisku. To powiedziało ludziom więcej niż jakiekolwiek słowa.

Tak to zakończyła się, chyba największa tego lata, przygoda Ludwika. Inne dni były też interesujące, ale nieobfitujące już w tak dramatyczne wydarzenia. Kilkanaście dni podpatrywał przyrodę, uczył się fechtunku z Nikodemem i urządzał wycieczki po okolicy. Przyszedł wreszcie czas na wyjazd do szkoły w Kielcach.

Rozdział VI

Początek lutego 1948 roku. Późne popołudnie. W zadymionym pokoju siedział kapitan Jakub Kras przeglądając ostatnie meldunki. Odrzucił z niechęcią przeczytane przed chwilą dokumenty. Nic z nich nie wynikało. Tylko bełkot — pomyślał, wyciągając następnego, nie wiadomo już, którego dzisiaj papierosa. Jego agenci nie spisywali się najlepiej. Wyników brakowało, a tu niedługo przyjdzie czas na raport do towarzysza pułkownika. Jak nie znajdzie podejrzanych, to towarzysz dyrektor gotowy w przypływie furii wysłać do karnej kompanii. To już trzeci tydzień bez sukcesu. Nagle rozmyślania przerwał dzwonek telefonu stojącego na biurku.

— Tak — ostro rzucił do słuchawki, chwilę słuchał. — Prosić.

Odłożył słuchawkę telefonu i jeszcze raz zaciągnął się papierosem. Mocna ta rosyjska machorka, zdążył jeszcze pomyśleć. Zebrał wszystkie dokumenty z biurka. Po chwili usłyszał pukanie do drzwi.

— Wejść.

Po chwili delikatnie uchyliły się drzwi i ukazał się młody człowiek. Kapitan obrzucił go ciężkim spojrzeniem. I nie zwracając się bezpośrednio do niego, powiedział.

— Siadajcie! Z czym przychodzicie.

— Panie kapitanie — z lękiem powiedział młody człowiek.

— Tylko mi tu nie „panujcie” towarzyszu!

— Tak p.. towarzyszu kapitanie.

— No, to już lepiej. Ale mówcie, mówcie…. „Albatros”, prawda?

— Tak jest towarzyszu.

— Dobra. Dobra. „Albatros”, mówcie — dodał znowu ostrym głosem kapitan.

— Pa.. towarzysz kapitan, kazał informować natychmiast o podejrzanych.

— A masz takiego? — zainteresował się Kras.

— Tak. Tadeusz Rowicki — syn znanego przedwojennego adwokata Jana Rowickiego.

— Adwokata, mówicie. Interesujące, interesujące…….Zapalicie?

Nastąpiła chwila ciszy, potem trzask zapałki i gwałtowny kaszel konfidenta.

— Niezwyczajni, co? — uśmiechnął się szeroko Kras. — Przyzwyczaicie się. Może ojciec w powstaniu uczestniczył. Wiecie?

— Nie.

— Szkoda. Szkoda — mruknął UB–owiec.

— Ojca Niemcy w łapance wzięli i słuch po nim zaginął.

— Sprawdzimy! Sprawdzimy! A może ten podejrzany, jak mu tam……

— Tadeusz Rowicki — dodał usłużnie „Albatros”.

— Tak. Rowicki, w powstaniu był? Młody przecież.

— No, nie wiem.

— Jak to? Nie wiecie? — ryknął Kras. — To, z czym tu przychodzicie?

— No, bo Rowicki interesuje się powstaniem.

— Tym ostatnim? — znowu zainteresował się UB–owiec.

— No nie „Listopadowym”, tym z 1831 roku.

Nastąpiła chwila ciszy, podczas której słychać było sapanie Krasa. Czerwienieje i wybucha.

— Co wy mi tu dupę zawracacie opowieściami sprzed wieku „Albatros”? Ja tu zaraz was?

— Ale on szuka swoich przodków — bardzo cichym głosem powiedział konfident.

— Co, szlachcic? Zakała? Wróg Władzy Ludowej!

— No, nie wiem.

— To się dowiedźcie. Bo, inaczej… — dodał groźnym głosem kapitan.

— Tak jest pa… towarzyszu kapitanie.

— Macie tydzień — dodał jeszcze groźnie UB–owiec. — Wyjść.

Po wyjściu konfidenta, Kras pozwolił sobie jeszcze na jednego papierosa. Na jego twarzy zagościł nawet uśmiech. Dzięki „Albatrosowi” nie pójdzie z pustymi rękami do towarzysza pułkownika. Konfident pochodził przecież z dobrej robotniczej rodziny i być może, a właściwie na pewno namierzył wroga klasowego. Trzeba go było tylko rozpracować. No to na dziś może skończyć urzędowanie.

Rozdział VII

Następnego dnia nie czułem się szczególnie wypoczęty. Byłem po prostu zmęczony pobytem w delegacji, a później sytuacją, niepokojem o Agatę, pośpiechem i myślami, co zastanę po powrocie do domu. Dopełnieniem ciężkiej nocy były dręczące mnie koszmary.

Przed poranną kawą zobaczyłem dwa małe promyki światła w tunelu. Po pierwsze: Agata czuła się chyba spokojniejsza, bo w łazience usłyszałem jak nuci sobie z cicha, co zawsze było dobrym znakiem, a po drugie — dzisiaj nie musiałem iść do pracy. Po chwili usłyszałem lekkie skrzypnięcie drzwi, zaraz potem szum gotowanej wody i zapach świeżo parzonej kawy. Stłamsiłem myśli, podniosłem szlafrok z fotela i chwiejnym krokiem skierowałem się do kuchni. Zajrzałem za drzwi. Usłyszałem kpiący głos Agaty.

— No proszę, mój śpiący bodyguard zjawił się w kuchni! Ciekawe, co go tu zwabiło? Może poranna kawa?

— Nie, nie. Raczej twój syreni śpiew.

— Czy, aby tylko? — uśmiechnęła się Agata.

— No dobra. Wygrałaś. Przywiodła mnie twoja rewelacyjna kawa.

— Wyszło szydło z worka — niby ze złością odpowiedziała. — I jak tu wierzyć facetom.

Nic nie powiedziałem, szybko podszedłem i mocno przytuliłem, wkładając twarz w pachnące włosy.

— Nie ruszaj! — usłyszałem. — Całą misterną fryzurę mi zepsujesz. Masz tu swoją kawę, bez której nie obudzisz się do końca.

Szybko oderwała się ode mnie, chwyciła dwa kubki parującej kawy, przeniosła na stół i powiedziała.

— No chodź tutaj, bo zaraz uśniesz, a i mnie też przyda się mała czarna. Myślę, że postawi nas na nogi. Nie mam czasu, zaraz muszę wyjść do pracy.

— Tak — kiwnąłem głową. — Wiem.

— Teraz na pewno wiem, że jeszcze się nie obudziłeś, tylko wtedy nie jesteś zbyt rozmowny.

— Fakt, ale jestem też trochę zmęczony.

— To dzisiaj w ramach wypoczynku i relaksu trzeba będzie doprowadzić nasze gniazdko do stanu względnej używalności. Mogę na ciebie liczyć, prawda?

— Postaram się trochę uprzątnąć.

— Super. Wiedziałam!

— Wiesz — zatrzymałem Agatę — może nie mów w pracy, co nam się tu przytrafiło. Im mniej ludzi wie, tym lepiej.

— Prawda. Nie ma powodu do dumy. Nie będę o tym wspominać.

— Okej. No to wszystko ustalone. Zajmę się domem, a potem ruszymy na zakupy.

Jeszcze w przelocie musnęła ustami mój policzek i wybiegła z domu. Zostałem z parującym kubkiem kawy i własnymi myślami. Kofeina zaczęła działać. Wreszcie zacząłem czuć się jak człowiek. Wypiłem do końca i zabrałem się za porządki.

Doprowadzenie dwóch małych pokoi i pawlacza do względnego porządku zajęło mi prawie pięć godzin. Okazało się, że szkody były większe niż przypuszczałem. Drzwi w szafie obluzowały się na zawiasach, a szuflady były powyrywane. Na szczęście okazało się, że można je naprawić i wyregulować. Wreszcie wszystko zrobiłem. Mało tego, poukładałem w szufladach ubrania, a niektóre nawet zawiesiłem w szafie. Chociaż robiąc to uśmiechnąłem się w duchu, bo wiedziałem, że Agata na pewno przewiesi po swojemu. No, ale bałagan zniknął. Pozostały tylko jakieś dokumenty, rachunki i papiery. Obiecałem sobie, że szybko je przejrzę, ale najpierw postanowiłem zrobić sobie coś do jedzenia. Eh — pomyślałem, przecież mogę zrobić to przy stole. Zabrałem pierwszy stos z pokoju i powędrowałem do kuchni. Rzuciłem na szafkę kuchenną i wziąłem się za robienie jajecznicy i herbaty. Potem usiadłem i zacząłem przeglądać papierzyska. Przebrnąłem przez rachunki, które trzeba było jeszcze zostawić na wszelki wypadek. Odłożyłem stosik na bok i sięgnąłem po następne. Te dla odmiany były w koszulkach. Zerknąłem na pierwszy i od razu rzuciło mi się w oczy pismo dziadka. No tak, przecież Agata mówiła mi wczoraj, że sama je powkładała, bo były zakurzone. Przerzuciłem kilka koszulek i znowu dotarłem do tej pierwszej intrygującej strony, która zwróciła moją uwagę wtedy, w mieszkaniu mojego dziadka. Pomyślałem, że przejrzę je pobieżnie — teraz. Przysunąłem kubek z herbatą i zacząłem czytać wszystko od początku.

— Maćku — napisał na pierwszej kartce — tu są wszystkie dokumenty, jakie udało mi się zgromadzić. Tylko ty możesz to rozwikłać. Przejrzyj je dokładnie i podejmij decyzję, czy chcesz się tym zająć — przeczytałem po raz drugi. Wyciągnąłem pozostałe karki.

I co tu mówić — pochłonęło mnie. Tadeusz — mój dziadek — pozostawił coś w rodzaju testamentu, ale dedykowanego tylko do mnie. Było tego kilkanaście kartek pisanych jego równym i porządnym charakterem pisma.

„Jestem pewny, że właśnie Ty, Maćku, odnajdziesz te dokumenty. Będziesz wykonywał postanowienia testamentu, więc mam pewność, że nie trafią w niepowołane ręce. Znajdziesz tutaj wszystkie wskazówki i informacje, które być może pomogą Ci doprowadzić tę sprawę do końca. Proszę, zapoznaj się z nią. Potem zadecydujesz, czy zechcesz ją wyjaśnić, czy może pozostawić w mrokach historii. Jeżeli się tym nie zajmiesz, to proszę zniszcz ten segregator” — napisał dziadek na następnej stronie.

Wyglądało intrygująco, czytałem dalej. I oto, czego się dowiedziałem.

Cała historia zaczęła się dość prozaicznie. Tadeusz mając kilkanaście lat, często bywał u swojej babci pod Kielcami. To ona opowiadała mu o rodzinie. Jak sam wspominał, jako dziecko lubił jej słuchać. Być może wtedy złapał bakcyla historii?

No tak, pomyślałem, Jego Babcia umarła mając 62 lata, a niecały rok później wybuchła wojna. Liceum Tadeusz skończył na tajnych kompletach. Studiował również w konspiracji i uczestniczył w Powstaniu Warszawskim, a już po wojnie skończył prawo. Po jakimś czasie został uznanym adwokatem, ale bakcyl historii pozostał. Wydał kilkanaście książek historycznych, które zyskały nawet uznanie w środowisku naukowym. No, ale o tym wszystkim wiedziałem. Ta historia zaś była okryta mrokiem tajemnicy. Sam Tadeusz nigdy o niej nie wspominał. Ciekawe, dlaczego?

Ale do rzeczy. Tadeusz badając mroki dziejów odkrył, że pochodzimy z bardzo starej polskiej rodziny, o której wzmianki były już w XIII wieku. Rodzina zyskała na znaczeniu w XVI i XVII wieku. Jej członkowie pełnili ważne funkcje w państwie, co zachowało się w dokumentach z tamtego okresu. Moje rozmyślania przerwał odgłos otwieranego zamka w drzwiach. O rany! Ale dużo czasu spędziłem nad tymi dokumentami, dopiero teraz spojrzałem na zegar. Było po osiemnastej i Agata wróciła z pracy, a ja zamiast doprowadzić dom do porządku, zabrałem się za studiowanie historii. Kurczę — pomyślałem, przecież mieliśmy pójść do sklepu meblowego. Szybko zerwałem się z krzesła i wrzuciłem brudne naczynia do zlewu. Ledwie zdążyłem to zrobić, a otworzyły się drzwi. Stanęła w nich Agata z torbą w ręku.

Rozdział VIII

Mijał czas, biegł nieubłaganie, dla jednych przyspieszał, dla innych wlókł się niemiłosiernie. Ludwik mężniał, zdobywał wiedzę, poznawał ludzi i ich charaktery. Był zdolny, umiał szybko ocenić sytuację. Był odważny i odpowiedzialny. Zapowiadał się na dobrego gospodarza lub dowódcę wojskowego. Poznał historię swojego kraju i rodu, a i ziemię swych ojców ukochał całym sercem. Dorastał. Powoli stawał się mężczyzną i wyrastał z młodzieńczych fantazji i fascynacji. Wracał, kiedy tylko mógł na dwór rodzinny. I tylko tutaj — jak powiadał — odpoczywał. Dla niego czas biegł szybko, nawet bardzo szybko.

Po siedmiu latach nauki, jak zwykle wrócił do domu rodzinnego na Boże Narodzenie. Już niedługo miał kończyć szkołę w Kielcach i dopóki Pan Ojciec miał siły do gospodarowania, Ludwik chciał się uczyć. Nawet wiedział już gdzie. Musiał przekonać jeszcze rodziców do swojego zdania, a wiedział, że przeprawę z nimi będzie miał niełatwą. Wreszcie, kiedy święta już się skończyły i wszystko wróciło do codzienności, poszedł do stajni i okulbaczył swego ulubieńca — Karego. Razem już wcześniej wyruszali na długie wędrówki po okolicy i w odwiedziny do sąsiadów. Teraz chciał zostać sam i pomyśleć jak porozmawiać, może nie z Panem Ojcem, ale z Panią Matką. Brygida na pewno nie zechce, żeby pojechał do szkoły w Warszawie. Przecież czas był niespokojny, czuł to pod skórą. Ciągle w mieście krążyły jakieś plotki, a to ktoś zniknął, a to kogoś odesłano do domu. Wszyscy byli młodzi, to i głowy mieli gorące, którym wtedy jedno słowo wystarczy. Sam to widział i to nie jeden raz. Musiał jeszcze raz przemyśleć wszystkie argumenty, aby być przygotowanym na rozmowę z rodzicami.

Teraz chciał być sam. Wyprowadził, więc Karego ze stajni i ruszył przed siebie. Widział wokół pogrążoną w zimowym śnie przyrodę. Wszędzie leżał śnieg i to wcale niemały. Zapadał już zmierzch i tylko srebrna poświata dawała trochę nieziemskiego światła. Ludwik zatopił się w myślach nie zwracał uwagi na otaczające go piękno. Wskoczył na konia skierował się w kierunku pól otaczających majątek. Dość wolno przejechał przez wieś, potem już kłusem pomknął drogą wijącą się pośród pagórków ciągle myśląc o swojej przyszłości. Jechał tak kilkadziesiąt minut nim wreszcie zaczął zwracać uwagę na otaczający go piękny zimowy krajobraz. A było, na co patrzeć. Miesiąc był w pełni i dość jasno oświetlał drogę. Wszystko było jakieś nieziemskie i zwiewne. Pola wydawały się zastygłym pofalowanym morzem, które zmuszało do podziwiania i zadumy. Mimo siarczystego mrozu czuł się jakby nie wychodził z ciepłej izby, tylko buchająca przy oddechu para konia i jego własna przypominała o tym, że jest na trzaskającym mrozie. Zatrzymawszy konia rzucił okiem na swoją ziemię i już wiedział wszystko. Całość ułożyła się na właściwe miejsce. Pomyślał, że czas już wrócić do domu, do rodziców. Wiedział już, że ich przekona. Jego miejsce jest w szkole wojskowej. Zawróciwszy Karego wracał do dworu podziwiając urokliwą drogę.

Właśnie zaczął nowy rozdział w swoim życiu i chciał o tym zakomunikować rodzicom, ale tego wieczoru nie zdołał już tego uczynić. Nastała już noc, co zrozumiał zbliżając się do dworu. Wszędzie już światła pogasły i ludzie udali się na nocny wypoczynek, nie inaczej było w jego domu rodzinnym. Dopiero wtedy zorientował się, jak dużo czasu spędził sam — na rozmyślaniach. Cicho wślizgnął się do stajni i rozkulbaczył konia, potem udał się na nocny spoczynek.

Następnego dnia po pianiu koguta cała rodzina zebrała się na sutym śniadaniu. Byli wszyscy: nestorowie rodu, siostry, bracia, służba. Było gwarno, radośnie. Tylko dwa razy w roku na święta, cała rodzina spotykała się w Domu Rodzinnym i był to najbardziej radosny czas dla Rafała i Brygidy. Przy stole zawsze wymieniano uwagi i snuto plany na przyszłość. W tym roku w centrum uwagi był Ludwik. On miał latem skończyć szkołę w Kielcach i powrócić na dwór, by pomóc Ojcu w gospodarstwie. Kiedy już wszyscy suto podjedli i dzban wina osuszyli, Rafał, jako głowa rodu ze szczytu stołu, zwrócił się do Ludwika.

— Mój synu, już niedługo skończysz szkołę i wrócisz tutaj do nas. Jest już tutaj miejsce dla Ciebie przeznaczone.

— Ale Panie Ojcze, ja bym jeszcze chciał iść do szkoły w Warszawie!

— Tak. Ja wiem. Ale już rozmawialiśmy, że jak skończysz szkołę w Kielcach, to wrócisz do nas, do majątku. Wiesz, u nas grosz jest, jednak u mnie już siły nie te, co kiedyś — i groźnym już głosem dodał. — Wrócisz i majątek przejmiesz.

Przy stole zapadła nagle cisza jak makiem zasiał.

— Tak Panie Ojcze. Ale i Ty i Pani Matko uczyliście mnie o tej ziemi, narodzie i tradycji. A i ja chciałem przekazać to dalej i być gotowym na Wolność. Może trzeba będzie o nią walczyć, a któż to będzie miał zrobić, jak wszyscy zostaną w majątkach. Wiadomo, że robota też jest ważna, jednak trzeba być gotowym, by walczyć o Rzeczpospolitą. Tak mnie uczyliście, a teraz cóż, mam tutaj powrócić i czekać na zbawienie i wolność, a resztę zostawić innym. A i ja chcę być gotów. A żeby tak mogło być, to muszę iść do szkoły w Warszawie. Tam jest taka szkoła, która da mi wiedzę. Szkoła Podchorążych Piechoty! — dokończył z niespotykaną u niego pasją.

— Tak cię Synu uczyliśmy — zmęczonym głosem odrzekł ojciec. — Ale i to musisz wiedzieć, że i robota tutaj w majątku jest ważna, bardzo ważna. Tylko w takich miejscach jak nasze, można będzie uczyć młode pokolenie. Zaszczepić mu wiarę naszych przodków, przekazać wiedzę o naszym kraju i obyczajach. Trzeba czekać i żyć, żyć również nadzieją. Walka zbrojna to nie wszystko. W takiej wojnie zawsze może pójść coś nie tak. Można stracić wszystko: życie, majątek, ród. Trzeba czasem ugiąć karku i przeczekać. Przecież okazja sama się nadarzy, potrzeba tylko czasu. Tak, tak wiem, u ciebie głowa gorąca, ale jesteś jeszcze młody. Wszystko przed tobą synu. Masz niecałe osiemnaście lat. Daj sobie jeszcze rok lub dwa, a potem zobaczymy. Teraz po szkole wracasz do nas, do dworu. Taka jest wola moja!

Ludwik nic już na to nie odrzekł, tylko głowę pochylił i zęby zacisnął.

Tak zakończyło się rodzinne śniadanie pomiędzy Świętami Bożego Narodzenia i Nowym Rokiem. Jeszcze kilka dni wszyscy byli razem, ale ani ojciec, ani syn nie rozmawiali o tej sprawie. Ludwik tylko chodził smutny i osowiały. Tak nadszedł i minął Nowy Rok, a potem wszyscy się rozjechali do domów, albo poszli do stałych obowiązków.

Panicz wrócił do szkoły w Kielcach i w domu rodzinnym bywał już rzadziej. Kiedy jednak wracał nie był już tak wesoły jak poprzednio, częściej chodził zasępiony i chmurny. Tak minęło kilka miesięcy i po Świętach Wielkanocnych, kiedy już wiosna pukała do drzwi i wszystko powoli budziło się do życia, pewnej Niedzieli — Rafał zaczął rozmowę z Brygidą.

— Wiesz, Matka, syn nam się marnuje. Patrz, jaki smutny chodzi od tej ostatniej naszej rozmowy. Do tej szkoły go ciągnie, a gospodarstwo miał objąć, majątek po mnie przejąć. A jakby gospodarstwo przejął, to i pewnie dziewczynę by znalazł. Jest tutaj przecież kilka przednich rodów, a i zaręczyny wtedy by były, może i następne wnuki. Mamy, co prawda już kilkoro, jednak im więcej tym lepiej. A czas bardzo niespokojny, tak mówią ci, co do Warszawy jeżdżą. Jak myślisz?

— Widzisz Ojciec. Dzieciak nam i tutaj u nas może się zmarnować, jak szczęścia nie znajdzie, to nic nie będzie mu szło, ani rodzina, ani gospodarstwo. Ale czasy trudne, oj trudne. Na razie niech zostanie tak, jak jest. Niech wróci tutaj i zarządza majątkiem. Słowa nie zmieniaj, a potem zobaczymy.

— Niech i tak będzie — westchnął Rafał.

Tak i pozostało. Ludwik przyjeżdżał jeszcze nie raz, ale z domu uciekał i po okolicy się błąkał. Nadszedł wreszcie czerwiec i syn powrócił na stałe do majątku. Szkołę w Kielcach skończył. Miał zająć się zarządzaniem majątkiem i nowoczesną gospodarką. Ojciec przedstawił mu stan majątku, pokazał ziemię, zapoznał z ludźmi. Chciał za rok, może dwa przekazać mu wszystko i usunąć się w cień. Miałby wtedy czas, aby zająć się innymi ważnymi dla niego rzeczami, wychowaniem wnucząt, czy zgłębianiem historii, która była jego pasją. Teraz jednak musiał zająć się jeszcze raz przygotowaniem do żniw, potem młócką i spieniężeniem części plonów. Resztę trzeba zostawić dla zwierzaków i ludzi, którzy też muszą coś jeść, rozmyślał Rafał, wychodząc z dworu. Dla niego to nie pierwszyzna zająć się tym wszystkim, a robił to już niemalże odruchowo. Teraz jeszcze miał na głowie Ludwika, którego trzeba zaznajomić ze wszystkimi drobiazgami przy takiej pracy. Syn nawykł już do ciężkiej pracy na roli, rannego wstawania i pracy do zmroku, ale pracował, jako jeden z wielu. Nie organizował pracy innych, a to już naprawdę inna rola. Do każdego trzeba inaczej podejść, jednego pochwalić, drugiego skarcić. Trzeba znać ludzkie charaktery i łatwo dogadać się z ludźmi. Ciekawe czy młody dziedzic sobie z tym wszystkim da radę? Choć, któż to wie? Pamiętał przecież dawną wyprawę na dalekie pastwisko i co wtedy się wydarzyło.

Prawda, Ludwik wtedy był jeszcze dzieckiem, a teraz to już młodzieniec i to bardziej uparty niż on sam był w tym wieku, co przecież dobrze pamiętał. Ale może to i lepiej, łatwiej mu będzie to wszystko ogarnąć. I ludzi, i zwierzyniec, i wszelkie inne zobowiązania. Trochę tego będzie, ale ze wszystkim sobie pewnie poradzi — przecież był z rodu Dębickich.

Jak pomyślał, tak i uczynił. Ludwika wszędzie ze sobą zabierał: czy to na spotkanie z zarządcą, czy do ludzi w polu, czy też wreszcie do kupców. Chłopak, choć młody to radził sobie zupełnie nieźle. Tak, szkoła dała mu dużo obycia w świecie i wśród ludzi. Nawiązywał łatwo kontakty i z ludźmi umiał rozmawiać. Miał dobre podejście do wszystkich, niezależnie od pochodzenia. Wszystko szło niby dobrze, ale chłopak był smutny i zamknięty w sobie. Ożywiał się tylko w czasie trudniejszych rozmów, a tutaj potrafił też negocjować. Najczęściej wygrywał. Ojciec stał na boku, tylko patrzył i nie wtrącał się. Majątek straty nie poniósł pomimo prowadzenia rozmów zdawałoby się przez niedoświadczonego młokosa, a niektóre sprawy poszły nawet lepiej. Ale przychodził już najcięższy czas.

Czas żniw. Wszyscy byli już gotowi. Rafałowi przemknęło przez głowę, że można by jeszcze chłopakowi poddać myśl, że nadchodzący czas to czas planowania. Ale później nadchodzi czas wykonania, jak w wielkiej bitwie. Chciał mu to przedstawić, jako bitwę o przetrwanie. Jak pomyślał, tak i uczynił. Któregoś wieczoru, już po wieczerzy zawołał syna i tak powiedział.

— Widzisz Synu, tutaj u nas w majątku, to jak na wojnie. Cały czas musisz być jak w alercie, a każda pora roku to oddzielna bitwa. Ta walna zbliża się teraz do nas wielkimi krokami. Od niej zależy nasz los na cały przyszły rok, a bywa czasem, że i na lata. Źle coś postanowisz, złą decyzję podejmiesz i cały twój, a czasem i nie tylko twój trud pójdzie na marne. Tutaj jesteś włodarz i ty decydujesz. Ale wiedz, że nie tylko twój los jest w tych rękach. To wielka, wielka odpowiedzialność. Przecież wszyscy na naszych wsiach zależą od tych decyzji, które tu podejmujesz. Dlatego za nim coś zrobisz, przemyśl wszystko, ale potem przemyśl jeszcze raz, albo i więcej. Może nawet więcej, bo jesteś młody. Głowa u ciebie jeszcze gorąca i nie zawsze wszystko jest dobre, co pomyślisz. Jak mawia stara maksyma, „Co nagle, to po diable”. Tutaj chodzi o wszystko, o przetrwanie.

— Tak Panie Ojcze. Ale czasem trzeba coś zrobić szybko, a czasem nie. Jednak to prawda, co mówisz. Prawda też, że wszystko, co tutaj się pomyśli, ma wpływ na wszystkich, którzy są od nas zależni. To wielka odpowiedzialność i wielkie wyzwanie. Będę pilnym uczniem. Przecież wszystko w życiu przydać się może. Bądź, że spokojny o to Ojcze. Myślałem już o tym i mam parę pomysłów, jak usprawnić majątek. Ale nie czas chyba teraz o tym rozmawiać. Przecież żniwa za pasem i tylko o tym myśleć trzeba, a teraz czas już chyba na spoczynek, bo rano czas na pierwsze kłosa żęcie.

— Tak — odpowiedział zaskoczony Rafał. — Czas na spoczynek, jutro czeka nas ciężki dzień.

Rozdział IX

Po upływie tygodnia o tej samej porze, „Albatros” ostrożnie zbliżał się do budynku UB. Nie chciał, aby ktokolwiek go zauważył. Ponadto bał się. Nie wiedział, czy informacje, które przynosi, będą użyteczne. Bał się też gniewu Krasa. To straszny człowiek, ale musiał się z nim spotkać. Popatrzył na zegarek i przyśpieszył kroku. Nie mógł się spóźnić.

W tym samym czasie kapitan Kras z niecierpliwością oczekiwał konfidenta. Ciekawe, co dzisiaj przyniesie. Bo to, że będzie miał informacje, wiedział na pewno, przecież ostatnio mocno go nastraszył. Strach działał bardzo mobilizująco. Bardzo. Sam przekonał się o tym na własnej skórze. Zresztą stosował podobną technikę zastraszania nie tylko do agentów, ale i również młodszych stopniem. Wiedział, że przenosi dobre efekty. Czasem przestraszony agent mówił za dużo. Trzeba wtedy oddzielić ziarno od plew, ale z tym dawał sobie doskonale radę. Teraz zaś postanowił zmienić taktykę. Będzie miły i ujmujący. Przecież też to potrafił.

Zresztą nawet, kiedy podejrzany nie był do końca winny, tu w piwnicach znajdował się wydział śledczy, który mógł wszystko udowodnić. Wystarczyło dać im człowieka i powiedzieć, o co się go podejrzewa, a na pewno przyzna się do wszystkiego. Wcześniej, czy później. Raczej wcześniej — uśmiechnął się do swoich myśli i znowu z niecierpliwością popatrzył na zegar na ścianie.

Wreszcie uzyskał informację, że ”Albatros” jest w drodze. Tym razem postanowił zachowywać się spokojnie. Ledwo usłyszał pukanie do drzwi, powiedział normalnym głosem.

— Wejść.

Przestraszony konfident zbliżył się do biurka.

— Siadajcie. Siadajcie. Napijecie się ze mną herbaty?

— Tak jest towarzyszu kapitanie.

— Co tam dzisiaj przynosicie? Mówcie? — zapytał, odwracając się plecami Kras.

W tym samym czasie wyjął dwie szklanki i postawił aluminiowy czajnik na maszynce elektrycznej. Zerknął na konfidenta, który siedział wyraźnie odprężony.

— Zostałem najlepszym kumplem podejrzanego. Poszliśmy razem na wódkę — zaczął „Albatros”.

— Taa. Dobrze, dobrze. Udało się?

— Rowicki, to nie jest szlachcic — wypalił młodzieniec.

— A to, dlaczego? — zapytał z ciekawością kapitan.

— A bo inne nazwisko. On przyznał się do tego, że szuka jakichś Dębickich. No to nie może być szlachcic?

— Niby nie — powiedział na to UB–owiec. — Ale on student?

— No tak. Mówił, że maturę na tajnych kompletach zdawał.

— A gdzie?

— No, chyba tu w Warszawie.

— To nie wiecie? — dobrotliwie zapytał Kras.

— No, nie wiem, ale się dowiem. Na pewno! — odpowiedział gorliwie konfident.

— Dobra, dobra. Dowiedźcie się, kto dla niego jest ten Dębicki? No i co studiuje?

— Tak jest, towarzyszu kapitanie.

— No i będą z was ludzie — uśmiechając się odpowiedział UB–owiec. — Pracujcie, pracujcie. Macie zdawać raport, co tydzień, rozumiecie?

— Tak jest, towarzyszu kapitanie.

Rozdział X

— Zostawić męża w domu — powiedziała wchodząc do kuchni Agata. — Murowany bałagan. Zamiast uporządkować, narobiłeś większego.

— Jak to?

— Zobacz, ile kurzu na stole w kuchni.

Spojrzałem na stół. Rzeczywiście, leżało na nim mnóstwo paprochów, a wśród nich porozrzucane dokumenty.

— Dobrze, już dobrze. Naprawdę było warto. Zaraz wszystko opowiem.

— Nic nie będziesz opowiadał! — powiedziała ze złością żona. — Szybko pod prysznic i wychodzimy do sklepu.

— Okej, ale zanim zaczniesz się złościć, zerknij na resztę. Wezmę szybki prysznic i jestem gotowy do wyjścia.

Poszedłem do łazienki. Usłyszałem Agatę buszującą po mieszkaniu. W ciągu pięciu minut byłem umyty, ogolony, pokropiony wodą kolońską i ubrany.

— Jestem gotowy! — powiedziałem głośno otwierając łazienkę. — Wezmę gotówkę.

— No, może trochę przesadziłam z tym brudem — uśmiechnęła się Agata. — Pokoje i przedpokój są całkiem, całkiem. Tylko łóżko straszy.

— Jutro zajmiemy się łóżkiem, z Józefem, sam nie dam rady. Jest za ciężkie. Potrzeba do tego ze dwóch chłopa.

— No tak, przy nim za dużo nie pomogę — dodała z szelmowskim uśmiechem żona. — Wybrać to i owszem. Wychodzimy!

Byłem cicho. Zebrałem papiery ze stołu w kuchni i wcisnąłem z powrotem koło kosza na śmieci. Chwyciłem portfel i klucze z pokoju. Chwilę później byliśmy w drodze do sklepu. Na pomoście tramwaju, którym jechaliśmy w stronę Dworca Centralnego, przekomarzaliśmy się trochę. Widziałem, że Agata była już sobą. To mnie ucieszyło najbardziej. Śmiejąc się i dowcipkując, dotarliśmy do sklepu meblowego. Spędziliśmy tam mnóstwo czasu, bo wybór łóżek był duży, a my prowadziliśmy spory. Tuż przed zamknięciem zdecydowaliśmy, co chcemy mieć, a właściwie, na czym spać. Wybraliśmy duże łoże, do kompletu mały stoliczek i niedużą lampkę nocną. Po podliczeniu okazało się, że nie będę musiał brać zaliczki z pracy pod warunkiem, że w tym miesiącu nic więcej nie kupimy. Ustaliliśmy dostawę na jutro. W ten sposób mogliśmy doprowadzić nasze mieszkanie do użytku jeszcze w tym tygodniu. Agata była w doskonałym nastroju, a ja wróciłem myślami do włamania i dokumentów, które dzisiaj przeglądałem. Zamyśliłem się. Nie usłyszałem Agaty.

— Hej! O czym tak zawzięcie myślisz? Nie słyszysz, co do ciebie mówię!

— Tak — powiedziałem wracając do rzeczywistości. — Czy mogłabyś powtórzyć?

— No tak, znowu mnie nie słuchasz — dodała z rozżaleniem.

— Nie bocz się tak, tylko powiedz, o co chodzi?

— Mówiłam, że może jutro uda się doprowadzić mieszkanie do używalności i zapomnieć o wszystkim.

— Też o tym myślałem. Może zadzwonisz dzisiaj do taty? On by pomógł wyrzucić stare łóżko, a resztę zrobimy sami. Co ty na to?

— Dobry pomysł. Zrobię tak, kiedy wrócimy — dodała. — Czy myślenie o nowym łóżku tak cię zajęło, że zapomniałeś o całym świecie? Nie wierzę!

— No nie — odpowiedziałem z ociąganiem — myślałem o dokumentach dziadka i o włamaniu.

— Ale cię wzięło! — popatrzyła na mnie z troską. — Ja już prawie zapomniałam! Zresztą sam mówiłeś, że to nieważne.

— I dalej tak uważam! — rzuciłem mijając się trochę z prawdą. — A papierzyska są naprawdę ciekawe.

— Ojejku! Wrócimy, przejrzymy je i po krzyku. Powiedz, co cię w nich poruszyło — nie ustępowała Agata.

— Dobrze. Opowiem przy kolacji — uciąłem.

Więcej nie rozmawialiśmy na ten temat. Wróciliśmy spokojnie do domu. Agata po powrocie zadzwoniła do ojca i poprosiła o pomoc w jutrzejszych porządkach. Ustaliła, że zajrzy do nas około jedenastej i pomoże pozbyć się popsutego mebla. Potem usiedliśmy do skromnej kolacji. Streściłem wszystko, czego zdążyłem się dzisiaj dowiedzieć.

— Wiesz, naprawdę ciekawe. Powiedziałabym nawet, że ekscytujące — stwierdziła na koniec mojej opowieści.

Przytaknąłem.

— Dziś je odkurzę. Nie chcę nowego brudu, kiedy posprzątamy, dobra?

— Okej, ale nie będziemy nad nimi siedzieć. Jest późno. Pójdźmy na nasze piknikowe łoże?

— Świetny pomysł. Dzień był długi i ciężki.

Chwilę potem staraliśmy się znaleźć najlepsze miejsce na dmuchanym materacu.

Następny dzień rozpoczął się dość wcześnie. Zajęliśmy się głównie kuchnią, która w tej chwili była w najgorszej kondycji. Przed dziesiątą przyjechały nowe meble, które złożyliśmy na razie w mniejszym pokoju. Do większego nic nie dało się wcisnąć. Punktualnie o jedenastej, dzwonek do drzwi, przyszedł Józef — ojciec Agaty. Obaj szybko zajęliśmy się zniszczonym łóżkiem. Rozmontowaliśmy je i w częściach wynieśliśmy na śmietnik. Nie było to najłatwiejsze. Łóżko nawet w częściach nie weszło do windy. Po prawie trzech godzinach ciężkiej pracy mogliśmy zająć się składaniem nowego. Nowe, mimo że duże, było częściowo złożone. Największym i najcięższym elementem był materac. Pod następnych dwóch godzinach, mieliśmy gdzie spać. Zajęło prawie całą sypialnię, pomimo że jedną stroną stało przy ścianie. Józef obejrzał nasz nowy nabytek i stwierdził z cichym mruknięciem, że tym razem na pewno będzie Nam się dobrze spać. Zaakcentował nawet słowo „spać” — mrugając do mnie okiem. Potem był późny obiad i rozmowy o wszystkim i o niczym. Przed wieczorem doszliśmy do wniosku, że warto pozbyć się wszystkich pudeł i dokończyć sprzątanie kuchni. Skończyliśmy późną nocą. Padaliśmy z nóg. Morfeusz wziął nas w objęcia.

Rozdział XI

W majątku Dębickich nastał pracowity czas. Żniwa rozpoczęte. Wczoraj były jeszcze rozmowy i gotowanie się na trud. A dzisiaj ten trud już się rozpoczął. Nestor rodu wziął sierp, który otrzymał od swego ojca i udał się na najbliższe pole. Przeżegnał najpierw sierp, potem zboże stojące jeszcze na polu i wziąwszy pierwszą garść, ściął pierwsze kłosy. Wszyscy tylko na to czekali i ruszyli z kosami w pole. Najbliższe kilka tygodni miało upłynąć na koszeniu, młóceniu i składowaniu plonów. Mężczyźni pracowali w polu, a kobiety w domu przygotowywały posiłki i zajmowały się zwierzyńcem.

Ludwika wszędzie było pełno. Był w swoim żywiole, miał oko na wszystko. Czy ludzie pracują? Czy posiłki docierają na pole? To był jego pomysł, aby ludziom w polu dostarczyć ciepły posiłek w ciągu dnia. Wymagało to trochę pracy i zorganizowania transportu, ale opłacało się. Wszyscy ludzie, ci stali i ci najemni, patrzyli z większą przychylnością na młodego dziedzica. Widzieli, że starał się o nich, dlatego pracowali lepiej i szybciej. Pierwszy dzień upłynął na wytężonej pracy i zakończył się o zmroku, kiedy wszyscy zeszli z pola.

Kiedy we dworze wszyscy domownicy zasiedli do wieczerzy, miesiąc już wysoko świecił na niebie. Po sutej wieczerzy przy stole został tylko Ludwik i jego rodzice.

— To był przedni pomysł z tą zupą w polu — powiedział Rafał. — Trzeba tylko będzie jakieś większe naczynie przystosować. Ale ludzie bardzo zadowoleni. Oj bardzo! A my nie stracimy, tylko jeszcze zyskamy, jak fama się po okolicy rozejdzie. Każdy u nas będzie chciał robić. Przez to będziemy mieć i lepszych ludzi do roboty. A i praca szybciej idzie, bo wszyscy razem jadają, a potem razem pracują. Dobrze, że dziś wszystko poszło jak trzeba.

— To było dobre, ale Pani Matka miała więcej pracy. A ja mam jeszcze parę pomysłów, ale na to będzie potrzeba trochę grosza, więc poczekajmy, jak pójdą zbiory. Już czas zwolnić ludzi z roboty. Niech pracują maszyny. Więcej i szybciej można zdziałać maszyną, ale o tym trzeba jeszcze pomyśleć. Teraz czas już na nocny odpoczynek — odpowiedział Ludwik.

Następne dni wyglądały podobnie. Wszyscy pracowali bardzo ciężko, ale i zboża w polu ubywało. Coraz więcej zaś snopów przybywało w stodole, a kiedy pogoda była gorsza, to słychać było uderzanie cepów na klepisku. Wtedy był czas na młócenie i przewianie ziarna, które potem wsypywane w wory wędrowało do spichlerza. Taka wytężona praca w majątku trwała prawie cztery tygodnie. Dopiero pod koniec sierpnia wszystkie dary ziemi znalazły się pod dachem. Nastał wtedy krótki moment wytchnienia przed kolejnymi jesiennymi pracami w polu. Zgodnie z tradycją wszyscy, którzy brali udział w żniwach, przygotowywali się do Dożynek — święta plonów. Wszyscy mieli też skosztować chleba z nowego ziarna. Przygotowania szły pełną parą i w ostatnią niedzielę sierpnia, po rannej mszy i święceniu chleba z nowych zbiorów, bawiono się aż do późnego wieczora.

Minęło kilka spokojniejszych dni, w czasie, których Ludwik rzadko bywał w majątku. Widywano go za to na polach, które objeżdżał i coś sprawdzał. Zawsze był na swoim ulubionym koniu, ale od ludzi jakby stronił. Wolał być sam. Pewnego dnia zanim wyjechał na swój codzienny objazd natknął się na Rafała.

— Synu, synu!

— Tak Panie Ojcze?

— Znikasz tylko ciągle i w domu Cię nie ma. Słowa nie powiesz, a ja chciałem z Tobą porozmawiać — rzekł z wyrzutem ojciec.

— Dobrze Ojcze, dziś wieczorem porozmawiamy — odpowiedział na to Ludwik. — A teraz już ruszę.

I zakończywszy tak dziwnie rozmowę, dosiadł Karego i ruszył przed siebie. Miał swój ulubiony zakątek i tam mógł pomyśleć, a nawet się posilić. Potrafił tam siedzieć godzinami. Tak stało się i tym razem. Siedział i patrzył na pola, na pagórki i kępy drzew. Niby widział to wszystko, ale myślami był zupełnie gdzie indziej. Myślał o swojej przyszłości. Ciągnęło go do świata, chciał zostać wyszkolonym żołnierzem, a potem to by się zobaczyło. Jednak posłuszeństwo wobec Ojca było silniejsze niż jego marzenia i plany. Dlatego był taki smutny i dlatego uciekał, bo chciał być sam ze swymi marzeniami. Myślał, że nigdy ich nie doświadczy. Postanowił, że dzisiaj porozmawia się z Panem Ojcem. Dziś podda się ostatecznie Jego woli, może i tutaj znajdzie swoją drogę. Może się sprawdzi. W żniwa, a i przed nimi poszło mu zupełnie nieźle. Może się uda. Tak postanowił! Dziś wieczorem czeka go pewnie jeszcze długa dyskusja. Teraz pozostało mu radować się wolnością. Wskoczył na konia, pogalopował przed siebie, tam gdzie oczy poniosą.

O tej samej porze na dworze też ktoś rozmyślał. Rafał zastanawiał się, co tu począć z synem. Chciał jego szczęścia, ale chciał też, aby pozostał w majątku. Sam wiedział, co w świecie się dzieje. Nie działo się dobrze. Moskale panoszyli się coraz bardziej. Lud uciskany długo tego nie zniesie, a to grozi rozruchami. W taki czas wszystko się może zdarzyć. Chłopaka stracić może. Niech już tutaj zostanie. I na ziemi gospodarzy. Przyjdzie i jego czas, a teraz niech się uczy od bardziej doświadczonych. Będzie, co ma być. Chłopak w majątku zostaje. Tak postanowił. Już tylko czekał na wieczór i rozmowę z synem. Już spokojniejszy resztę dnia spędził na doglądaniu i sprawdzaniu gospodarstwa.

O zachodzie słońca stał się znów niespokojny i co rusz syna wyglądał. Dzisiaj nie było go dłużej niż zwykle. Zawsze zjawiał się przed zachodem. Co go dzisiaj zatrzymało, a może ta ranna rozmowa? Westchnąwszy ciężko, odwrócił się i ruszył do izby. W tym momencie usłyszał galopującego konia. Jeździec na spienionym koniu wpadł na podwórzec i prędko zeskoczył.

— Bywaj, bywaj! — zakrzyknął Rafał. — Czas już na wieczerzę.

— Tak, Panie Ojcze. Tylko Karego rozkulbaczę i do stajni zaprowadzę.

Rafał już spokojniejszy odwrócił się i ruszył do dworu. Czas już na wieczerzę, a i rozmówić się trzeba. Ciągle ta rozmowa leżała mu na sercu. Wiedział, że czeka go ciężka przeprawa. Ma argumenty, ale gorącej głowie czasem trudno o rozum.

Jakiś czas później już wszyscy byli w izbie i wieczerzali. Rozmowy toczyły się błahe i nie poruszały głównych tematów. Chłopak jak zwykle niewiele się odzywał, za to jadł za trzech. Ostatni posiłek trwał kilkadziesiąt minut, potem wszyscy, oprócz ojca i syna udali się na spoczynek. Lampy pogaszono i tylko dwie świece lekko rozświetlały mrok. Ich blask nadawał pomieszczeniu nierealności. Niedaleko od ławy już noc się była przyczajona. Izba wydawała się być większa niż za dnia i tylko cienie się poruszały, pomimo że dwóch ludzi siedziało w bezruchu. Każdy z nich był zasłuchany we własne myśli. Wreszcie starszy lekko się wyprostował, jakby otrząsnął się i westchnąwszy ciężko, tak rzekł.

— Wszystko rozważyłem mój synu i decyzję już podjąłem. Moja wola jest taka, abyś został na gospodarstwie. Będziesz mi pomagał i uczył się. W czasie ostatnich zbiorów sprawdziłeś się. Masz zadatki na dobrego gospodarza.

— Tak, Panie Ojcze. Będzie jak zechcesz — odpowiedział cichym głosem Ludwik.

— Widzisz, młody jeszcze jesteś i świata dobrze nie znasz. Masz jeszcze czas. Masz jeszcze czas — powtórzył, również do siebie Rafał. — A teraz już pora na sen.

Obaj, ojciec i syn powstali i już nic nie mówiąc, udali się na nocny wypoczynek.

Rozdział XII

Przez kilka następnych tygodni, konfident regularnie bywał u Krasa i informował o wszystkim, czego zdołał się dowiedzieć. Nie było tego wiele. Jednak na rozmowach spędzali długie godziny. Towarzysz kapitan Kras, na przemian wzbudzał wielki strach, lub roztaczał swój wielki urok osobisty.

„Albatros” zdołał ustalić, że Tadeusz Rowicki studiował prawo i miał niezłe wyniki. Maturę zdał w Warszawie. W czasie Powstania Warszawskiego przebywał prawdopodobnie na wsi, ale nie zdołał tego potwierdzić. Sam Rowicki mówił, że przebywał u rodziny pod Kielcami. Interesował się historią, a w szczególności Powstaniem Listopadowym i niejakim Ludwikiem Dębickim — żołnierzem.

Był on dla niego jakimś przodkiem. Jego praprababcia i ten żołnierz byli rodzeństwem. Sprawa okazała się nierozwojowa, dlatego teczka Rowickiego powędrowała do archiwum UB z adnotacją „Niepewny Ideologicznie”.

Tym bardziej, że pojawiła się następna sprawa, która rokowała znacznie lepiej i wymagała doświadczonych ludzi do inwigilacji. „Albatros” miał już spore doświadczenie i jego sława dotarła do towarzysza dyrektora pułkownika Józefa Czapskiego, oczywiście z dużą pomocą towarzysza kapitana Krasa, który zresztą upatrywał w tym możliwość dość szybkiego awansu.

Rozdział XIII

Rankiem w niedzielę obudziły nas piękne złote promienie słońca. Na niebie przesuwały się majestatycznie „barany”. Całe białe. Nic tylko sięgnąć i położyć pod głowę, albo u stóp. Wstałem, zerknąłem na błękitne niebo. Rozpierała mnie energia. Agata nie miała dość snu, bo mrucząc z cicha naciągnęła kołdrę na głowę. Odwróciłem się i cichutko wyszedłem, przymykając drzwi. Zajrzałem do kuchni i postanowiłem zrobić Agacie niespodziankę. Przygotowałem moje popisowe danie: jajecznicę na boczku i gorącą mocną kawę parzoną po arabsku w miniaturowych filiżankach, gęstą jak melasa. Postawiłem wszystko na tacy i udałem się do naszej sypialni. Wszedłem i rozbudziłem moje kochanie cichutkim dźwiękiem małego dzwoneczka.

— Halo, halo — mruczałem. — Wstawać czas, królewskie śniadanko czeka.

Nie udało się, więc wziąłem talerz i podstawiłem pod nosek małżonki. Usłyszałem mruknięcie… i Agata otworzyła oczy.

— Co, jak co — ale zapach dobrej jajecznicy, obudzi największego śpiocha.

— Och! — Agata otworzyła oczy. — Śniadanie do łóżka i kawa! Czym sobie zasłużyłam?

— A tym, że jesteś! — powiedziałem normalnym głosem. — Ogłaszam dziś dzień „Wielkiego Lenistwa”.

— Jak to? W taki piękny dzień?

— A tak! Należy się nam.

— Dobra. Dobra, daj śniadanie. Potem zobaczymy.

Zjedliśmy, potem trochę poleżeliśmy. Przed południem byliśmy gotowi do wyjścia. Najpierw do kościoła, a potem na spacer po Łazienkach Królewskich. Do domu wróciliśmy wczesnym popołudniem na obiad. Później przy lampce wina powrócił temat papierów dziadka. Wyciągnęliśmy je i zgodnie zaczęliśmy przeglądać. Podałem Agacie dokumenty, które przejrzałem.

— Jeśli chcesz, to przejrzyj je jeszcze raz, może coś przeoczyłem?

— Daj. Chętnie przeczytam.

Siedzieliśmy kilka godzin, odchodząc, aby zrobić herbatę. Gdzieś około szóstej po południu, wstałem i przeciągnąłem się. Lektura była fascynująca. Od czasu studiów nie poświęciłem tyle czasu na przeglądanie zapisków. Agatę też wzięło, bo siedziała ze mną przez cały czas w kuchni. Zrobiłem kilka kroków, rozprostowując kości. Odezwałem się do Agaty.

— Przenieś się do pokoju. Tam wszystko rozłożymy. Będzie znacznie wygodniej.

— Niezła myśl — odpowiedziała z nosem wetkniętym w jakiś szczególnie interesujący szczegół.

Zebraliśmy cały rozgardiasz i przenieśliśmy się do pokoju. Rozgościliśmy się w sypialni.

— Nie dziwię się, że w piątek to tak tobą zawładnęło. Bardzo ciekawa historia, tym bardziej, że dotyczy twojej rodziny. Naprawdę!

— Tak, ciekawa. Ale pozwolisz, że opowiem, czego dzisiaj się dowiedziałem? Myślę, że będzie szybciej, niż gdybyś miała sama studiować.

— Tak. Lubię słuchać, kiedy opowiadasz.

— Posłuchaj. Pierwsze wzmianki pisane o moich przodkach pojawiły się w XIII wieku. Jest to najsłabiej udokumentowany okres z wiadomych względów. Po pierwsze z powodu upływu czasu, a po drugie wiedzy ówczesnych ludzi — mówiąc to wzruszyłem ramionami. — Więcej dokumentów jest z początku XV wieku, w których Długosz wspomina o niejakim Mikołaju i fortelu, jakiego użył, aby wydostać się z niewoli krzyżackiej w 1410 roku, ale chyba jeszcze przed Bitwą Grunwaldzką. Później rodzina rozrosła się jeszcze bardziej. Zdarzali się patrioci i zdrajcy, katolicy i protestanci. Jej członkowie pełnili ważne funkcje państwowe, byli posłami, podkomorzymi, sędziami kapturowymi, komornikami granicznymi, łowczymi. Jeden został doktorem teologii i kanonikiem krakowskim.

Tradycje wojskowe też były duże. Byli pułkownicy, majorzy nawet generałowie. Jeden z nich, o imieniu Ludwik, uzyskał tytuł hrabiowski nadany przez austriackiego cesarza Józefa II w 1782 roku. Jego syn, również Ludwik, był majorem wojsk polskich, kawalerem orderu Legii Honorowej i adiutantem generała Zajączka. Ja pochodzę z innej żeńskiej linii tego rodu, datowanej na początek XIX wieku — może trochę mniej zasłużonej. A zapomniałem dodać, że cały ród pochodzi z Małopolski, a wziął swój początek w Dębicy i zyskał przez to przydomek Dębiccy. Później niektórzy dodali do swojego nazwiska przedrostek Jaxa. Z zapisków dziadka dowiedziałem się, że mój któryś z kolei pradziad nazywał się Rafał Dębicki i miał sześcioro dzieci, które miały potomków. Wśród nich jest moja antenatka Franciszka Dębicka, która wyszła za mąż za niejakiego Odrowąża. Na końcu tej listy są Tadeusz Rowicki — mój dziadek, moja mama — Anna. Aha, wiadomo jeszcze, że rodzina była herbowa. Jej herb to Gryf. No i popatrz, tyle historii w jednym kawałku i do tego na naszym łóżku. A my wśród tego wszystkiego. A tu mam herb. Chcesz go zobaczyć?

— Daj — Agata wyciągnęła rękę po kartkę.

Chwilę obracała lekko pożółkłą kartkę z herbem. Przyglądała się jej z uwagą.

— Szkoda, że czarno–biały. Ciekawe jak wygląda w kolorze?

— Akurat z tym nie powinno być dużego kłopotu — opowiedziałem. — Na pewno w jakiejś bibliotece da się odnaleźć herb w kolorze.

— Pewnie! Może da się uzyskać jeszcze inne informacje?

— O widzę, że moja żoneczka złapała bakcyla! — uśmiechnąłem się.

— A co, nie mogę? — zapytała zaczepnie.

— Ależ możesz, możesz. Myślę jednak, że najpierw należy te dokumenty przejrzeć do końca.

— No pewnie, ale potem………… — rozgorączkowała się Agata.

— Wiesz — przerywałem jej — mnie nurtuje coś innego.

— Co?

— Dlaczego Tadeusz ukrył wszystko? Przecież znam jego wszystkie publikacje. W żadnej z nich nigdy nie wspominał o tych korzeniach.

— I tak bardzo ci to dokucza?

— Hm. Chyba bardziej niepokoi.

— To chodź, szybko przejrzymy resztę!

— Nie, dzisiaj nie zdążymy — odparłem patrząc na zegarek. — Popatrz, prawie północ, a jutro w pracy czeka mnie ciężki dzień. Zresztą mamy cały tydzień przed sobą.

— Może masz rację. Zawsze byłeś bardziej racjonalny, prawda?

— Niby tak.

Szybko zebraliśmy wszystkie zapiski. Podzieliliśmy na dwa stosy. Przejrzane i resztę. Agata zbierając papiery, przez chwilę obracała w palcach dość opasłą, starą nieotwartą kopertę.

— Ciekawe, co tu jest? — mruknęła Agata.

— Jutro — powiedziałem, wyjmując z jej rąk. — Jutro będziesz miała na to czas.

Rozdział XIV

Następne dni na dworze u Dębickich upływały bardzo podobnie. Wszyscy wykonywali swoje codzienne prace. A roboty było pełno, jak to na roli. To dach cieknący trzeba było naprawić, a to ogrodzenie poprawić, aby zwierzyniec w szkodę nie szedł, a to znowu cieliła się krowa i też trzeba było nawet i noc zarwać. Jednym słowem dzień codzienny i zawsze wypełniony. Tak płynął dzień za dniem. Rafał wszędzie zabierał syna. Dawał mu wolną rękę, ale zawsze był w pobliżu, tak jak podczas ostatnich żniw. Chłopak za to im sprawa była trudniejsza, tym szybciej się za nią zabierał i jakby z letargu wychodził. Częściej się uśmiechał, ale w domu dalej bywał trochę mrukliwy. No, ale — dumał Rafał — nie wszystko od razu, może z czasem i to też się odmieni. Na razie nie można go samego zostawiać, a i robotę dawać. Jakoś to musi być. Ot, co! Tak mijały dni i tygodnie. Przyszło następne Boże Narodzenie. Rodzina znowu spotkała się w domu rodzinnym przy jednym stole. Niby wszyscy byli zadowoleni, tylko Ludwik był markotny i często znikał. Rafałowi serce się krajało jak widywał syna, a było gorzej niż wcześniej. Teraz jadło pakował i na Karego siadał. Gdzieś tam uciekał i półsłówkami odpowiadał. Już nawet fama poszła, że młody dziedzic to może szalony. Widywano go jak w samej koszuli, szablą dziobał i ciął drzewa, a to znowu na koniu spienionym gnał przez pola. Takie to rzeczy dochodziły do Rafała, ale ludzkie gadanie milkło jak podchodził. Atmosfera po pewnym czasie stała się nie do zniesienia. W domu też nie lepiej było. Jak robota była Ludwik był, jednak jak roboty nie było to i Ludwika nie było. Dobrze, że do gospody nie chodził i siwuchy nie popijał, bo to i do jakiej tragedii mogło doprowadzić. Dzięki ci Boże, za te małe łaski — tak myślał sobie Rafał. Ale pomyśleć o tym trzeba. Którejś niedzieli, już po Nowym Roku, po mszy, jak Ludwik gdzieś znowu się zawieruszył, poszedł do Brygidy i tak rozmowę zaczął.

— Widzisz Matka, syn nam się tutaj w gospodarstwie zmarnuje!

— Co ty, ojciec, gadasz. Przecież wszystko z nim jak trzeba. Robota zadana zawsze zrobiona, a że młody jest to i wyszaleć się musi. Przecież tylko na koniu gdzieś gania. Ot, co! Na dziewczyny nie chodzi, a i w gospodzie też nie przesiaduje.

— Ha! Jednak ludziska gadają, że szalony. Szablą drzewa tnie i przez pola na spienionym koniu gna. Tak nie może być. Dobre imię w mig straci, to potem poważania u ludzi miał nie będzie. Jak majątkiem zarządzać będzie?

— Mhm. Pachołka mu dać, do tych jego wojaży. Tylko takiego rozgarniętego — zastanawiała się głośno Brygida.

— Ha, myśl to niezła. To ostudzi tę gorącą głowę! — sapnął Rafał.

— Tak. Dajmy mu Konstantego — powiedziała po chwili milczenia Brygida — to rozgarnięty chłopak.

— No i postanowione. Jeszcze dziś wieczorem pomówię o tym z Ludwikiem — mruknął Rafał.

Jak uradzili, to ojciec postanowił czekać na syna nawet i do nocy, aby nowinę mu oznajmić. Ciekaw był tylko, czy będzie zadowolony, czy może okoniem stanie. I tym razem cierpliwość Rafała została wystawiona na ciężką próbę, bo dzisiejszego dnia Ludwik wrócił późno w nocy jak już miesiąc stał wysoko na niebie, a światła we wsi i na dworze już dawno pogasły. Stary dziedzic, co i rusz na podwórzec wychodził i na dukt spoglądał. A cierpliwości to już za grosz nie miał. Wiedział jednak, że spokojny być musi. Bo porozmawiać trzeba. Przeprawa ciężka będzie, jak już się sam nie raz zdążył przekonać. I w tym momencie, w srebrnym świetle, zobaczył postać na zmęczonym koniu z rozwianym włosem i odzieżą. Teraz już wiedział, czemu ludziska tak gadają. Jeździec, nie bacząc na nic, galopem wpadł na podwórzec i tutaj dopiero dęba stanął. Koń zarżał poznawszy Starego Pana, ale łbem rzucał. Tylko płaty piany spadały mu z boków i dyszał ciężko. Ludwik zaskoczony spoglądał na Pana Ojca. Nie spostrzegł wcześniej Rafała i nie myślał, że ktoś tutaj na niego czeka. Przecież już było późno. Dziedzic, złość skrywszy, tak zakrzyknął.

— Bywaj Synu! Konia obrządź, a potem do izby przybądź, bo muszę ci coś powiedzieć.

— A nie może to jutra poczekać Panie Ojcze?

— Ano nie może, dziś to trzeba załatwić. Rano robota czeka, tylko migiem się spraw. — na odchodne surowym głosem powiedział Rafał.

— Tak, Panie Ojcze — odpowiedział, pochyliwszy głowę syn.

Nie upłynęło nawet pół godziny jak Ludwik zjawił się w izbie kuchennej.

— Synu, tak dalej nie może być. Jesteś młodym dziedzicem na tym dworze. Musisz mieć posłuch u ludzi, a ty trwonisz swoje i moje dobre imię. Ja na to lata całe robiłem, a ty w sezon wszystko zniweczysz — z goryczą w głosie powiedział Pan Ojciec.

— Przecież nic złego nie robię. Jak wolny bywam, to pola objeżdżam — hardo rzekł na to Ludwik.

— Tak, nie wiesz, co ludziska gadają? Żeś szalony i niespełna rozumu. Kto to myślał, aby szablą drzewa ciąć i po polach się uganiać. I nie dziwota, sam niedawno to widziałem. Patrząc na ciebie można tak pomyśleć, że w łepetynie ci się pomieszało.

— Kto co, ma do mnie! Ja tylko ćwiczę!

— Ha, ma. Ty jesteś na świeczniku. Na ciebie ludziska patrzą. Ty masz im przykład dawać. Ot, co! Rozumiesz — ciężko westchnął na to Rafał.

Ludwik nic nie odrzekł.

— Masz zachowywać się jak na młodego panicza przystało. Od teraz za kompana masz Konstantego. I z nim wszędzie będziesz jeździć, albo ze mną. I masz postępować rozsądnie. Przecież Dębicki jesteś! A imię to tutaj coś znaczy! Taka jest moja wola! — stalowym już głosem dodał Rafał.

Tak zakończyła się rozmowa tego wieczoru. Następnego dnia rankiem Konstanty dostał polecenie, aby wszędzie jeździć z Młodym Paniczem. Tak znowu upłynęło kilka tygodni. Gadanie ucichło, a i ludzie wrócili do swojej codzienności. Ludwik wciąż z szablą wyjeżdżał, ale widocznie się pilnował i fanaberii już nie wyczyniał. Wszędzie jeździł z Rafałem, lub Konstantym. Może i to trochę głowę mu studziło, ale w domu zastać go było trudno. Na przedwiośniu, któregoś wolniejszego wieczoru Rafał wezwał Ludwika na rozmowę.

— W zeszłym roku mówiłeś o maszynach do gospodarstwa — rozpoczął Rafał.

— Ano tak — ożywił się Ludwik. — Maszyny dużo potrafią. Sam w Kielcach widziałem.

— Ha! Skoro tak, to pomyśl, co by się u nas nadało. Masz na to dwa tygodnie. Potem rozważymy, co z tym dalej będzie. Trochę grosza u nas zostało, to i majątek warto unowocześnić. Aha i dobrze, że się ustatkowałeś. Ludzie już nie gadają i palcami cię nie wytykają. Zawsze to już coś.

— Dobrze, Panie Ojcze. Ale daj mi na to wszystko z tydzień więcej. Do Kielc muszę jechać i wszystko obejrzeć.

— Masz te trzy tygodnie, a potem się zobaczy.

Następne dni były dla Ludwika bardzo pracowite. Jednak on sam odżył. Nie wyjeżdżał już na pola, tylko zamykał się w izbie, coś zapisywał i liczył. Korzystał ze swojej — zdobytej niedawno — wiedzy. Spędził tak ze cztery dni, aż wreszcie wyrwał się gdzieś na Karym, wraz z Konstantym i objechał wszystkie pola w majątku. Coś tam oglądał. W następnym tygodniu do Kielc wyjechał i nie było go całe pięć dni. W sobotę koło południa znowu pola objeżdżał i coś na papierze skrobał. W niedzielę wieczorem oznajmił wszystkim, że wyjeżdża do Poznania i znowu nie będzie go kilka dni. W poniedziałek o świtaniu osiodłał, jakżeby inaczej, Karego i z razem z Konstantym w drogę ruszył. Wrócili razem w sobotę pod wieczór bardzo zmęczeni, ale i czego dawno nie widziano, jacyś odmienieni. U Ludwika zagościł nawet uśmiech. Zaraz też po wieczerzy nic nikomu nie mówiąc udali się na spoczynek. Wszystkie pytania Ludwik zbywał machnięciem ręki i tylko się uśmiechał. Jutro wszystkiego się dowiecie — niezmiennie odpowiadał.

Następnego dnia po południowej niedzielnej mszy, wszyscy domownicy zebrali się w największej izbie koło stołu. Służba garniec wina przyniosła na stół, a domownicy ciekawi zasiedli wokół.

— Już wszystko wiem, — z uśmiechem zaczął Ludwik, — co można byłoby w naszym majątku unowocześnić. Tylko do sakiewki trzeba sięgnąć.

— Dobra, dobra. Ty się tutaj nie kryguj, tylko gadaj, co zobaczyłeś i co myślisz.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.59
drukowana A5
za 58.38