Wstęp
O tym co dobre, piękne i trudne nie można zapomnieć. Zebrałam wspomnienia z pracy w zawodzie fizjoterapeuty, a także z życia prywatnego, w takim zakresie, jaki wiązał się z kształtowaniem mojej osobowości jako człowieka i medyka. Niektóre z nich opisują wiele lat, inne związane są z jednym wydarzeniem, wspominam zwykłe dni, chwile radosne i bardzo smutne. Jestem wdzięczna wszystkim spotkanym osobom: najbliższym i rodzinie, nauczycielom, rówieśnikom, znajomym oraz pacjentom i o nich przede wszystkim chciałam pisać. Imiona większości pacjentów zostały zmienione. Prawdziwe imiona zachowały osoby, które na to się zgodziły oraz osoby udzielające wywiadów w mediach. Pierwsza część zawiera pewien porządek chronologiczny, kolejne części są to nie związane ze sobą historie moich pacjentów i koleżanek, które można czytać w dowolnej kolejności.
Opisuję często cierpienie i trud, ale nie tylko. Zwracam uwagę na Dobro i miłość w otoczeniu cierpiących ludzi, miłość niełatwą, która jest miarą Człowieczeństwa.
Każdy z nas przechodzi przez cień wiele razy w życiu, ale każdy cień ma swoją granicę, za którą jest światło.
Pracę tą dedykuję naszym córkom oraz młodym z obu rodzin, mojej i mojego męża. Niech młodzi cieszą się Dobrem, tworząc je i przekazując.
Początki wszystkiego
Mama i tata
Dom to było małe, przytulne mieszkanie w Gdyni Chyloni. Miałam swój pokój, koleżanki i podwórko. Byłam szczęśliwa w dziecięcym rozumieniu tego słowa, czułam się kochana przez rodziców. Gdy mama pracowała w domu, mogłam przyjść do niej o każdej porze. Ona była dla mnie najważniejszą, ukochaną osobą.
Ona nauczyła mnie codziennej modlitwy przed obrazem Matki Boskiej z Dzieciątkiem Jezus. Ona uczyła mnie samodzielności, prania, sprzątania, szycia, zakupów i przygotowania obiadu.
Lubiłam być w domu z mamą, jeść z nią na obiad poznańskie pyrki z gzikiem i bawić się do woli. Jednak nie zawsze było tak dobrze. Mama chorowała i musiała przejść kilka operacji. Gdy była w szpitalu, modliliśmy się z tatą o jej zdrowie. Nieraz słyszałam, jak rodzice rozmawiają o czymś nerwowo, czasem mama płakała, ale zawsze potem się godzili. Niedługo mogłam cieszyć się obecnością mamy w domu, gdyż musiała pracować w swoim zawodzie inżyniera chemii. Wtedy tej konieczności nie rozumiałam, po prostu tęskniłam i już po obiedzie wypatrywałam jej przez okno. Najmilej wspominam wspólny czas z mamą i tatą, spacery po lesie, wyjazdy, prace domowe i wypoczynek. Czułam się kochana nie tylko przez rodziców, ale także przez babcię Walę i dziadka Arkadiusza. Pamiętam też miłość babci Irenki i dziadka Antosia, którzy ściskali mnie w objęciach, gdy stawałyśmy w progu ich domu po długiej podróży pociągiem. Tak samo kochali i witali nas prababcia Maria i pradziadek Stanisław. Nie wiedziałam jeszcze długo kim będę w przyszłości, ale dzieciństwo dało mi podstawy światopoglądu
Dowiedziałam się, że jest Bóg, który wszystko widzi i trzeba się do Niego modlić i że trzeba być dobrym dla ludzi. Wiedziałam, że powinno się o wszystko dbać i naprawiać to, co się zrobiło źle, przepraszać i pomagać potrzebującym. W czasie szkoły podstawowej odwiedzałyśmy z koleżanką starszą panią, która potrzebowała pomocy w zakupach i sprzątaniu. Robiłyśmy to bezinteresownie, gdyż takie wartości głoszone były w szkole, na lekcjach religii, a w programie „Teleranek” i w czasopiśmie „Świat młodych” propagowano ideę „Niewidzialna Ręka”. Wierzyłam, że człowiek może być szczęśliwy, ale powinien na to szczęście zapracować, dbać o nie i dzielić się nim z innymi. Wiedziałam już, że na świecie jest cierpienie i zło, ale byłam przekonana, że dobro może to zmieniać…
Tatę zawsze podziwiałam za jego wiedzę zawodową i ogólną, za wrażliwość na dobro i zło, za pasję z jaką opowiadał o swojej pracy. Medycyna i praca przenikała jego całe życie prywatne. Dla niej wstawał o piątej rano, o niej opowiadał przy obiedzie, o niej czytał, pisał, o niej rozmyślał, dla niej jeździł na zjazdy, dzięki niej miał ciekawe życie i wiele problemów… Można powiedzieć to samo o jego miłości. Kochał rodzinę, a dla pacjentów był pełen empatii, miłość ta wypełniała jego życie. Potrafił spędzić wiele godzin, zarywać noce studiując trudne przypadki, aby wyjaśnić jakiś problem. Pewnego dnia przyszedł do gabinetu pacjent z diagnozą nowotworową, który już miał skierowanie na usunięcie gałki ocznej. Ojciec go zbadał i coś mu nie pasowało w sprawie tej diagnozy. Powiedział, aby jeszcze się wstrzymać z usuwaniem, bo musi coś posprawdzać. Poczytał, poszukał i w końcu zadzwonił do załamanego pacjenta- „Proszę pana, to Nie jest nowotwór”.
Pacjent zaniemówił, a potem pytał jeszcze kilka razy, czy na pewno i co ma teraz zrobić z tym skierowaniem na usunięcie oka. Tata na to — „Podrzeć, wyrzucić i cieszyć się życiem.” Oddział okulistyczny był jego miejscem samorealizacji, a do najpiękniejszych chwil zaliczał te, gdy pacjent po zdjęciu opatrunku, mówił;
„Ja Widzę! ”…
Tata bardzo lubił być w pracy, a będąc w pracy, najlepiej czuł się jako operator. Mówił, że przed każdą operacją modli się, myjąc ręce. Jego ulubionym miejscem wypoczynku był Garcz, wieś w gminie Chmielno. Choć mógł bywać na urlopie za granicą, to jeździł tam tylko na zjazdy, albo w sprawach rodzinnych. Na wypoczynek wybierał Garcz. Nie zapomnę tych wieczorów i poranków garczowych. Wpatrywaliśmy się w niebo pełne gwiazd… Wstawał wcześnie, aby słuchać śpiewu ptaków, pijąc kawę na tarasie.
Co roku w dniu moich urodzin, który był zarazem Dniem Ojca, robiliśmy bukiety o poranku. Tata dla mnie, a ja dla Niego. Lubiliśmy wspólną pracę przy domku i pływanie w jeziorze wpław albo łódką. Lubiliśmy długie rozmowy o życiu. Tata stopniowo zarażał mnie medycyną. Bardzo lubił słowa papieża św. Jana Pawła II — ”Musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od was nie wymagali.”[2] Te słowa stały się filarem mojego życia. Pacjenci bardzo go szanowali i lubili z nim rozmawiać. Tata cieszył się tym, traktował ich ciepło i z szacunkiem. Cieszyły go sukcesy zawodowe. Był jednak świadomy swoich słabości, bo miał ich wiele jak każdy człowiek. Bardzo lubił wiersz znanego nam poety Sergiusza Riabinina — ”Gdy przyjdzie pora moich żniw, rachunek będzie prosty, kłosy i ziarna Twoje są, a moje perz i osty.”[3]
Niestety pora żniw taty przyszła za szybko, miał jeszcze wiele planów. Mówił- „Będę wnuczki rozpieszczał, bo mam prawo”, uśmiechał się przy tym tajemniczo. Umarł, gdy miały 2, 4 i 6 lat. Kilka tygodni po jego śmierci, tata przyśnił mi się. Zadzwonił do mnie przez telefon… Tatusiu, gdzie jesteś? — zapytałam. On odpowiedział — „Ja jestem w Garczu, tu mnie znajdziecie.”. . Może tata chciał nam przekazać wiadomość, że po tej drugiej stronie życia dostajemy wymarzony urlop? Zostawił nas za szybko, mama długo chorowała, pogrążona w żałobie. Nieraz tata śnił jej się bardzo wyraźnie, za każdym razem był spokojny albo uśmiechnięty. Mamie zawdzięczam wiele lat pomocy wszelkiego rodzaju, gdy dzieci były małe, a także później, gdy wchodziły w dorosłe życie.
Nasza babcia i dziadek
Babcia Wala i dziadek Arkadiusz — tyle lat już minęło, a wiele wspomnień jest tak wyrazistych, że aż czuję zapachy ich domu w Gdyni. Zapach maści przeciwbólowych, wełnianych narzut i wileńskich potraw. To był dom tętniący życiem, zawsze był tam ktoś jeszcze, często ja i mój kuzyn Paweł, raz na kilka lat moje kuzynki z Ameryki Olga i Naomi i inne spokrewnione osoby. Były to kobiety do których mówiliśmy ciociu, między innymi ciocia Marysia, Krysia, dwie ciocie Ewy, ciocia Danuta i Krystyna, Jola, siostra Czarka oraz Natasza, wujkowie Zygmunt, Tadzik i Czarek, oraz ich dziewczyny, potem żony(Kasia i Gabrysia). Częstymi gośćmi byli lekarze okuliści i inni specjaliści, przyjaciółki babci, osoby wdzięczne za pomoc, Ola i jej mama, pacjenci, osoby duchowne, państwo Riabininowie, kapitan Borchardt i wiele innych ciekawych osób.
Babunia kochała nas, a innych ludzi lubiła, szanowała i pomagała jak mogła jako człowiek i jako okulista. Dziadka uczucia do ludzi były równie ciepłe, jak babci. Nie zapomnę jak wychylał się przez okno, aby dać dzieciom z podwórka cukierki i drobniaki. U nich spędzaliśmy noce, gdy rodzice szli na imprezy. Babcia i dziadek zabierali mnie do Dębek, gdzie były „zaprzyjaźnione” Siostry Zmartwychwstanki. Chodziliśmy tam na długie spacery brzegiem morza do Piaśnicy. Dziadek nosił małe, składane krzesełko, na którym czasem siadał. Bardzo lubiłam te spacery. Do tej pory spacer brzegiem morza jest moją najlepszą formą czynnego wypoczynku… Gdy miałam 10 lat, nasz kochany dziadek Arkadiusz umarł na zawał, jadąc z babcią do Dębek.
Babcia została wdową w wieku 60 lat. Zaczęła się dla niej najtrudniejsza część życia. Musiała sama troszczyć się o wszystkie sprawy domowe, którymi wcześniej zajmował się dziadek. Pracowała jeszcze ponad 20 lat. Musiała podjąć się niełatwego zadania, podziału dorobku życia pomiędzy synów, których sytuacje były różne. Wyciągała ich z kłopotów w jakie się pakowali, gdy byli młodzi. Potem oni jej pomagali, każdy na swój sposób. Mimo trudów życia i wielu dolegliwości, babcia nie utraciła swej energii życiowej, pogody ducha i poczucia humoru, otwartości na problemy wszystkich, którzy się z nią kontaktowali, wspierała finansowo osoby niepełnosprawne, niewidome, misje, kościół parafialny. Babunia zawsze uważnie słuchała zwierzeń osób będących w rozterkach moralnych i dobrze doradzała. Oprócz nas, jeszcze inne osoby nazywały ją babunią i ciocią, a zakonnik ojciec Bruno, duszpasterz niewidomych, nazywał ją — mamą. Babcia bywała (czasem ze mną) na spotkaniach opłatkowych z niewidomymi, na nabożeństwach, rekolekcjach i wyjazdach towarzyskich. Od czasu liceum odwiedzałam babcię 2—3 razy w tygodniu ucząc się od niej Wielkiej Sympatii do ludzi. Po trzeciej klasie liceum, postanowiłam iść do pracy w czasie wakacji, aby zobaczyć, czy praca w szpitalu jest moim powołaniem. Wahałam się między zawodem lekarza, a pielęgniarki. Zawodu fizjoterapeuty jeszcze nie znałam. Podjęłam pracę na chirurgii kobiecej w szpitalu miejskim w Gdyni jako salowa. Była to praca bardzo ciężka fizycznie i psychicznie, gdyż do salowej należało nie tylko sprzątanie i mycie naczyń, ale także mycie chorych, wynoszenie basenów i czyszczenie ich, dźwiganie pacjentek w celu zmiany pościeli. Nieraz trzeba było odwrócić materac, jeśli przemókł, bo nie mieliśmy pampersów ani podkładów, jakie są teraz. Wychodziłam z pracy bardzo zmęczona, długo czując zapach żółci, miałam siłę tylko na tyle, aby wrócić do domu babci.
Pewnego dnia, idąc ulicą Świętojańską, zobaczyłam na wystawie sklepu medycznego książkę „Fizjoterapia” pod redakcją prof. Weissa [4]. Kupiłam ją i czytałam u babci przez kilka dni. Już po pierwszym dniu wiedziałam, że to jest zawód dla mnie.
W czasie Studium Fizjoterapii starałam się pomóc babci w bólu barków i stóp poprzez ćwiczenia i masaże. Próbowałyśmy wielu maści przeciwbólowych, okładów z chrzanu lub kapusty. Robiłam babci soki z selera. Cierpiała ona na zespół bolesnego barku, cukrzycę z zespołem stopy cukrzycowej, zaćmę, przeszła wiele operacji. Nic z tych cierpień nie zmieniło jej radości z powodu licznych kontaktów, zrywała się do każdego telefonu i dzwonka u drzwi. Starała się każdemu pomóc jak mogła. Przyjmowała wszystko, co życie niesie z wiarą, która nie analizuje zbytnio, lecz zawierza swoje życie Bogu ufnie, jak dziecko rodzicowi. Wielkim ciosem była dla niej śmierć syna(mojego ojca), ale i z nią się pogodziła, wierząc w życie wieczne. Po śmierci taty bardzo wspierała duchowo moją mamę, a mama ją. Stały się dla siebie bardzo bliskie.
Nauka
Czas liceum to lata ciężkiej pracy nad sobą, nauka w trudnej dla mnie klasie matematyczno-fizycznej. Wychowawcą naszym był prof. Ireneusz Staszak, który usiłował nauczyć nas odpowiedniego zachowania (to było niełatwe) oraz języka angielskiego. Mile wspominam wszystkich profesorów gdyńskiej „Trójki ”oraz koleżanki kolegów z klasy.
Najbliższą koleżanką, z którą siedziałam w ławce była Magda. Razem z Magdą wszystko stawało się łatwiejsze. To osoba, która przyjmuje wszystko co życie niesie bez narzekania i o ile to możliwe z poczuciem humoru. Magda i ja trenowałyśmy Karate. Dzięki treningom łatwiej było nam się uczyć i znosić reżim szkolny. Po maturze Magda studiowała teologię i wstąpiła do zakonu Suore Angeliche di San Paulo. Po latach wróciła do Polski, do Gdyni. Nadal będąc w wybranym zakonie zajmuje się pracą edukacyjno-wychowawczą.
Poprzez Karate poznałam Marlenę i jej brata Tomka. Mieszkali tak jak ja, na Chyloni. Spotykałyśmy się z Marleną na treningach, spacerach i bieganiu, czasem w swoich domach. Zawsze byłyśmy pełne młodzieńczego zapału i radości życia. Moja przeprowadzka do Gdańska i Marleny małżeństwo sprawiły, że przestałyśmy się spotykać. Rodzina, praca i studia pochłonęły całkowicie nasz czas. Wróciłyśmy do dawnej więzi mając już dorosłe dzieci. Marlena przeszła kilka ciężkich operacji i trudne leczenie. Wiele zawdzięcza miłości i wsparciu rodziny. Wiele zawdzięcza miłości i wsparciu rodziny. Obie uważamy, że siły w znoszeniu trudów czerpiemy z tego, co nam wpojono w dzieciństwie, z wiary, a także z wychowania sportowego.
Zanim Marlena mi to uświadomiła, nie zdawałam sobie sprawy, że zasady postępowania wpajane i wymagane na treningach Karate kształtowały moje życie. Do zasad tych należy szacunek do siebie, do każdego człowieka, do nauki i wszelkiego dobra, aktywna postawa wobec zła. Uczono nas pracowitości, odporności na trud, ból i stres.
Nauka w Studium Medycznym w klasie Fizjoterapia — to były najpiękniejsze dwa lata mojej edukacji. Cieszyła mnie każda godzina ćwiczeń i wykładów. Szczególnie mile wspominam panią magister Danutę Tomaszewską, która wykładała Kinezyterapię- nasz główny zawodowy przedmiot. Przekazywała nam nie tylko wiedzę o chorobach i o metodach pracy z pacjentami, ale także wypowiadała zdania, które były jej przemyśleniami.
Notowałam je, a potem przytoczyłam jako cytaty na początku mojej pracy magisterskiej [5]
— Przecież to są ludzie, nie można ich tak zostawić.
( z wykładu na temat ciężkich porażeń układu nerwowego)
— Z każdego dziecka można coś wydobyć.
(z wykładu na temat mózgowego porażenia dziecięcego)
— Nawet jeśli niedługo umrze, a ćwiczenia dają mu trochę radości, to jest sens je wykonywać.
(z wykładu na temat chorób o złym rokowaniu)
— Zawsze będziecie mieli dużo pacjentów, ale musicie wyczuć komu ile potrzeba waszej uwagi. Nie mówcie, że nie macie czasu. Ten pacjent, z którym jesteście ma czuć się najważniejszy.
(ostatni wykład dla II roku” 88)
Te i inne przemyślenia pani mgr Danuty Tomaszewskiej towarzyszyły mi zawsze w pracy zawodowej.
W kolejnych rozdziałach opisuję krótko historie pacjentów, o których nie mogę zapomnieć.
Porcelana w dłoni
Zaczęłam pracę jako fizjoterapeutka w 1988 roku na oddziale chirurgii i neurologii w Akademii Medycznej w Gdańsku. Byłam pełna zapału i miłości do ludzi, dumna ze swego zawodu, przekonana, że każdemu dużo pomogę.
Przez kolejne lata pracy te uczucia we mnie pozostały, lecz nie zawsze w tak młodzieńczej, idealistycznej formie… Najczęściej upadało przekonanie, że jestem w stanie pomóc w stopniu zadowalającym pacjenta.
W pierwszym tygodniu mojej pracy udałyśmy się ze starszą koleżanką na chirurgię, gdzie otrzymałyśmy kilka zleceń rehabilitacji. Przez chwilę rozmawiałyśmy z lekarzem.
Dowiedziałyśmy się, że zlecona jest pionizacja 15-letniej pacjentki po amputacji na poziomie uda. Amputacja była konieczna, gdyż nastąpiło zmiażdżenie tkanek. Dziewczyna wpadła pod tramwaj.
Koło przejechało przez jej udo po skosie, więc lekarze musieli przeszczepić na kikut płat skóry z drugiego uda… Obawiałam się, że nie będę wiedziała, co powiedzieć, jak się zachować, czy wejść ze łzami w oczach, czy się uśmiechać. Weszłyśmy na salę, a tu — zapach dezodorantu, muzyka z radia, pluszak przy poduszce. Poczułam się pewniej. Dziewczyna spokojnie przyjęła informacje, które przekazała jej starsza fizjoterapeutka. Odkryła kołdrę, powoli przesunęła obolałe udo i kikut do krawędzi łóżka, posiedziała chwilę. Koleżanka zadała jej kilka ćwiczeń, które pacjentka dokładnie wykonała. Następnie koleżanka postawiła chodzik. Dziewczyna miała zrobić pierwsze kroki po amputacji i po przeszczepach. Wstała. Bolało. Byłyśmy po jej obu stronach asekurując i dając instrukcje. Pamiętam, że wtedy usłyszałyśmy z radia piosenkę
„China in your hand” [6]. Piosenka ta wypełniała przestrzeń, lecz nie mogła zagłuszyć pytań, które pojawiały się w naszych głowach: Czemu tak musiało się stać? Jak ona to wytrzyma? Czy będzie szczęśliwa? Czy będzie mogła robić coś co lubi? Czy znajdzie miłość?
Ale teraz MUSI nam się wszystko udać, ona nie może się zachwiać, ani zemdleć. Nie może być ani za krótko, ani za długo. Nie możemy okazywać jej współczucia, bo się rozklei. Trzeba okazać jej podziw, dać rozsądny plan… Powinnyśmy na koniec subtelnie zażartować…
Udało się wszystko tak jak chciałyśmy. Po wyjściu z sali nogi się pode mną uginały. Kolejną osobą po amputacji w tym wieku spotkałam w Sanatorium Usprawniania Leczniczego dla dzieci, w moim kolejnym miejscu pracy. Chłopak lubił grać w piłkę nożną, był wysoki i wysportowany. Musiał mieć amputowaną nogę na poziomie uda z powodu nowotworu kości udowej. Nie był on moim pacjentem, pracowała z nim jedna z koleżanek. Potem za każdym razem, gdy pionizowałam osobę pierwszy raz po amputacji, po trudnej operacji, a także po ciężkiej chorobie — słyszałam w głowie słowa tej piosenki.
Czułam się tak, jakbym dostała do drżących rąk coś bardzo kruchego.
Życie przecięte jak drzewo
Monię poznałam w Sanatorium Usprawniania Leczniczego dla dzieci w Gdańsku. Przyjechała po odbyciu leczenia ratującego życie, po wypadku, jaki przeżyła idąc z siostrą w okolicy wycinki drzew. Ścinane drzewo spadło na Monię i przygniotło ją swym ciężarem.
Złamanie poprzeczne kręgosłupa pozbawiło ją władzy w nogach oraz czucia poniżej bioder. Próbowałyśmy poprzez codzienne dokładne skupianie się na zadaniu ruchowym wywołać napięcie mięśni, jednak pochodziło ono tylko z brzucha. 14-letnia Monia była bardzo dbającą o siebie dziewczyną, lubiła się ładnie ubrać, uczesać i przyozdobić, jak większość dziewcząt w sanatorium zajmujących sale dla dziewcząt starszych. Pewnego dnia, gdy pomagałam jej w toalecie rozpłakała się rozpaczliwie. Nie potrafiłam znaleźć słów pocieszenia, to była cała jej rozpacz, że nie czuje ciała poniżej bioder, że jest inna i że to jest przerażająco ZA TRUDNE. Przez kilka lat korespondowałam z Monią. Namawiałam ją na obozy dla dzieci i młodzieży niepełnosprawnej w Cieciorce, ale ona nie chciała na dłużej opuszczać domu.
Pisała, że jest jej w domu dobrze, odwiedza ją liczna rodzina, piecze ciasta, które wszyscy u niej zamawiają, a po pracy w kuchni musi poleżeć, bo jak tą sprawę zaniedba to odnawia jej się odleżyna.
Monia uczyniła w moim umyśle trwałe miejsce, które nazywa się Wielka Sympatia dla Osób po Urazie Kręgosłupa.
Cieciorka
Obozy w Cieciorce wspominam zawsze z uśmiechem. Należałam do kadry obozów, pracowałam tam jako fizjoterapeuta. Poznałam radość bycia we wspólnocie młodych ludzi, którzy tworzą coś bardzo dobrego. W skład kadry obozów należeli także komendant, pielęgniarka, kierowca i logistyk, kucharki, organizatorzy imprez i opiekunowie uczestników. Byli to studenci medycyny i psychologii. Atmosfera tych obozów sprawiała, że energii do działania nigdy nie brakowało. Kwitła przyjaźń.
Moją sympatią był AL Miał 27 lat, przepiękny uśmiech i spokojny, ciepły sposób mówienia. Należał do uczestników, ale był w pełni samodzielny, pomagał innym uczestnikom jak mógł, a także angażował się w organizowanie zajęć i imprez na obozie. Po zakończonych obowiązkach spotykaliśmy się przy ognisku wartowników, ciesząc się sobą w grupie, a także chodziliśmy na spacery, aby poznać się lepiej we dwoje. To był piękny czas. Po obozie spotkaliśmy się jeszcze kilka razy, AL proponował mi wspólną drogę...Nie byłam gotowa. Miałam 21 lat, planowałam studia, chciałam inwestować w rozwój zawodowy i poznać jeszcze różne możliwości pracy. Po latach dostałam list od AL, w którym napisał, że się ożenił.
Kasia mieszkała w tej samej miejscowości co AL Bardzo lubiła ćwiczenia ze mną na sali gimnastycznej. Nosiła ciężkie buty ortopedyczne, które z trudem zdejmowała ze swoich zmęczonych stóp, które puchły także przez wysoką temperaturę letnich dni. Kasia była zawsze radosna, pełna empatii i chęci pomagania innym. Po wielu latach odnalazłam jej profil na facebooku i dowiedziałam się, że jest szczęśliwą żoną i matką.
Anula przyjechała do Cieciorki wraz ze swoją siostrą Gosią, która odbywała na tym obozie praktykę studencką. Anula była uczestniczką obozu i wymagała bardzo troskliwej opieki, gdyż z powodu spastyczności nie mogła wykonywać czynności samoobsługowych. Była wożona na takim dużym wózku jakby spacerówce, gdyż nie mogła siedzieć pod kątem prostym. Dziewczyna miała także problemy z artykulacją, spastyczność obejmowała także niektóre mięśnie twarzy i szyi. Trzeba było zatrzymać się przy niej i najlepiej patrzeć na twarz, aby uzyskać odpowiedź. Kto to zrobił, nigdy nie żałował, gdyż Anula była zazwyczaj pogodna, słuchała uważnie, aby dać mądrą odpowiedź lub radę. Porywałam ją na spacery, kiedy tylko znalazłam trochę czasu.
Cieszyła się wszystkim, choć życie jej nie było wolne od innych dolegliwości poza tymi, które powstały w wyniku choroby wrodzonej. Dzielnie znosiła wszystkie konieczne zabiegi medyczne. Swój charakter kształtowała poprzez miłość w rodzinie i głęboką wiarę. Wraz z siostrą bywały na Mszach Świętych, nabożeństwach i rekolekcjach w różnych kościołach Gdańska oraz uczestniczyły w wielu wydarzeniach kulturalnych.
Bywały czasem w Bazylice św. Mikołaja, gdzie prężnie działało Duszpasterstwo Akademickie prowadzone przez Ojców Dominikanów. Lubiłam DA, choć nie mogłam być na Mszy Akademickiej w każdą niedzielę. Nie zapomnę wzruszenia, gdy wyszliśmy z mężem po naszej Mszy Świętej ślubnej z kościoła św. Mikołaja i zobaczyliśmy Anulę i Gosię. Wręczyły nam prezent, przecudnie ilustrowane bajki, które po paru latach cieszyły oczy naszych dzieci. Dziewczyny tworzyły i nadal tworzą młodzieńczą, radosną atmosferę w towarzystwie… Ich dom był i jest zawsze otwarty dla przyjaciół i znajomych. Anula nie czuje się samotna, choć lubi czasem przebywać tylko ze swoimi myślami, słucha audycji światopoglądowych, religijnych i politycznych, udostępnia ciekawe posty. Twierdzi, że szuka prawdy obiektywnej… Anula nie może zapomnieć Agi, swojej opiekunki z obozu dla dzieci i młodzieży niepełnosprawnej w Cieciorce. Przyjaźniła się z kilkoma studentkami na obozie, ale Aga była dla niej wyjątkowa. Aga opiekowała się Anulą na dwóch turnusach w 1990 i w 1991 roku.
Na kolejnym turnusie, Anula nie mogła być w Cieciorce. W tym czasie Aga została śmiertelnie potrącona przez samochód pędzący leśną szosą, której poboczem szli opiekunowie wraz ze swoimi podopiecznymi. Ta tragedia wstrząsnęła wszystkimi, a najbardziej rodzicami i siostrą Agi.
Anula ma nadzieję, że zobaczy Agę po drugiej stronie życia. Choć wierzymy w życie wieczne, trudno nam się pogodzić ze śmiercią, a zwłaszcza śmiercią dziecka i młodej osoby… Jeśli śmierć jest chwilą ciemności, po której zobaczymy światło Miłości Bożej, chcielibyśmy mieć ufność przemawiającą z słów psalmu;
„Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną”
Ps 23,4 [1]
Wszystko przez to
Radek miał 12 lat. Był to chłopiec o bardzo delikatnym usposobieniu i wyglądzie, miał ciemnobrązowe oczy, ciemne włosy i bardzo ładną, ale zawsze smutną buzię. Radek mówił niewiele i cicho. Nie wołał głośno kolegów, nie słychać było jego śmiechu.
Radek czuł się gorszy od innych chłopaków w sanatorium. Przecież mając 12 lat trzeba biegać, robić psikusy młodszym i dziewczynom, oszukiwać panie opiekunki i popisywać się sprawnością… A on?… Nikt nie zapraszał Radka do paczki, bo był na wózku. U Joasi nie miał szans. Ona tak jak inne, tylko patrzyła na wysokich chłopaków z siódmej i z ósmej klasy. Co prawda wzięła od niego czekoladę i nawet chwilę porozmawiała, ale na drugi dzień już nie miała czasu. Najgorsze było to, co usłyszał, gdy mama pytała lekarza- czy syn będzie chodził?…Lekarz nie powiedział, że będzie. Dużo mówił, ale nie to, co Radek chciał usłyszeć. Czasem czuł tak wściekły żal, który ściskał za gardło, że miał ochotę się rozbeczeć, jak jakiś dzieciak.
A najlepiej krzyczeć, aż do zdarcia gardła. Kiedyś to zrobi jak będzie sam! Wszystko przez ten wypadek, gdy jechali samochodem wujka, oni z przodu, Radek z tyłu. Radek mówił wujkowi, żeby tak szybko nie jechał. Wszystko przez to, że wujek popisywał się przed mamą. Gdyby tata był kierowcą, na pewno by tak szybko nie jechał. Wszystko przez to, że tata pojechał do tej pracy na południe Polski… Teraz Radek musi tu być i czekać; na powrót jakiegokolwiek skurczu mięśnia, na odwiedziny mamy, na koniec turnusu, na to, że może okaże się, że cudownie wyzdrowiał i będzie mógł chodzić, chociaż o kulach, ale CHODZIĆ!
Zrobi wszystko, aby mógł jakoś chodzić. Poznanie Radka sprawiło, że moje plany zrobienia prawa jazdy opadły na samo dno mojej szuflady planów. Pojawiło się nowe pragnienie — pomagać pacjentom po urazie kręgosłupa. Starałam się to robić w czasie moich urlopów na obozach Aktywnej Rehabilitacji. Były to obozy przygotowujące osoby młode i w średnim wieku z paraplegią i tetraplegią do maksymalnej, możliwej do osiągnięcia samodzielności, a także do aktywności sportowej dla osób poruszających się na małych, lekkich, zwrotnych wózkach do aktywnej rehabilitacji. To były ( i nadal się odbywają) obozy o charakterze sportowym i integracyjnym. Najważniejsze na obozie są zajęcia samoobsługowe i sportowe: jazda na wózku z przeszkodami, maratony na wózkach, łucznictwo, pływanie, gimnastyka. Odbywały się wieczorki taneczne przy muzyce w stylu disco, spotkania dyskusyjne oraz zajęcia dowolne, które były trochę szalone. Gromadziliśmy się w dużym kole i opowiadaliśmy kawały. Niestety w tamtym czasie była moda na palenie, więc sporo dymu było na takich spotkaniach. Dym, gadanie i śmiech do bólu zdzierały nam gardła. Gdy już szczypały nas oczy i brakowało powietrza wychodziliśmy na zewnątrz, śmiejąc się z byle czego, popijając co kto miał (alkohol był zakazany, a zakaz przestrzegany).
Wielka była potrzeba śmiechu i radości w przyjaznej grupie po traumatycznych przeżyciach, jakich Ci ludzie doznali.
Mirek
Mirek był nauczycielem kadry obozów Aktywnej Rehabilitacji w Konstancinie. Miałam przyjemność być na takim obozie w 1993 roku. Mirek jako tetraplegik od 11 lat, zdobył już kilka złotych medali w pływaniu. Pływał bardzo dobrze na grzbiecie, tak że wszyscy go podziwiali. W kolejnych latach został multimedalistą igrzysk paraolimpijskich. Miał zawsze zawadiacki uśmiech na swej przystojnej twarzy i poczucie humoru, które skupiało wszystkich wokół jego osoby. Wymagał od siebie maksymalnej samodzielności i żelaznej dyscypliny jakby był jeszcze w jednostce wojskowej, którą opuścił w dniu ryzykownych skoków do jeziora. Tak samo wtedy, jak i teraz śmiało opowiada o swoim pechowym skoku do wody na głowę i chciałby wszystkich przed tym ostrzec. Na kolejnych obozach także był instruktorem samoobsługi i sportów dostępnych dla osób poruszających się sprawnie na wózkach typu Active, uczył chłopaków po urazie kręgosłupa sposobów radzenia sobie w wielu dziedzinach życia. Uczył ich pozytywnego myślenia na swój temat — jestem sprawny inaczej.
Mirek jest aktywny w życiu społecznym Bydgoszczy i województwa. Od pewnego czasu zmuszony jest do częstszych pobytów w szpitalach i sanatoriach, gdyż, jak twierdzi — „35 lat wózkowego życia na maxa spowodowało pogorszenie zdrowia i sprawności fizycznej”.
W miarę obecnych możliwości działa na rzecz osób niepełnosprawnych i współpracuje z Fundacją imienia Doktora Piotra Janaszka PODAJ DALEJ w Koninie. Został laureatem konkursu „Człowiek bez barier 2021” [7].
Mówi o sobie, że jest już zmęczony, ale jeszcze musi powalczyć o kilka bardzo ważnych spraw dla osób poruszających się na wózkach.
Jarek
Z Jarkiem pracowałam w czasie pierwszej pracy na neurologii w Akademii Medycznej. Był chory na stwardnienie rozsiane (SM), miał 38 lat, ćwiczyłam jego ręce i nogi, pomagałam mu chodzić przy wysokim chodziku. Wzruszył mnie bardzo swoją pełną ciepła dla wszystkich osobowością mimo trudów związanych z chorobą. Początkowe symptomy SM wystąpiły u niego w wieku 20 lat, było to niewielkie osłabienie nogi i zaburzenia widzenia. W dniu wypisu z neurologii poprosił mnie o adres i pisał do mnie listy, a pisać potrafił ciekawie. W pierwszych latach pracy miałam zwyczaj odwiedzać w soboty niektórych pacjentów, rozmawialiśmy i ćwiczyliśmy. Były to osoby z Trójmiasta, ale także czasem wybierałam się dalej. U Jarka w Wejherowie byłam cztery razy. Warunki mieszkaniowe w starym budownictwie były bardzo skromne, ciasnota pomieszczeń utrudniała przemieszczanie się na wózku. Za pierwszym razem jeszcze trochę się poruszał, potem przyjechałam drugi raz po kilku miesiącach i Jarek już tylko leżał. Jego mama była załamana. Powiedzieli ze smutkiem, że oczekują na przyjęcie do domu opieki społecznej w Wejherowie.
No cóż, wiedzieliśmy, że lepiej nie będzie w tej chorobie. Jarek bał się przyszłości. Odwiedziłam Jarka w nowym miejscu raz sama, potem z narzeczonym Andrzejem, który bardzo mi zaimponował tym, że jeździł ze mną do pacjentów. Jarek zawsze bardzo się cieszył z odwiedzin. Był zadowolony z pobytu w domu opieki, gdyż miał tam o wiele więcej osób do rozmów, niż w domu. Miał tam też dużo przestrzeni. Opowiedział mi o opiekunkach fajnych i o mniej fajnych, zapalił przy mnie papierosa (którego musiałam mu podawać, bo sam już nie mógł go unieść). Starałam się być pogodna, ale widok pacjentów w ciężkich stanach był bardzo przygnębiający. Fajnym opiekunkom podarowałam kawę i bombonierkę i wyszłam stamtąd z poczuciem ulgi… Jarek już nie mógł pisać, dzwonił do mnie czasem, przysyłał kartki z życzeniami napisane przez poproszoną osobę.
Mijały lata. Pewnego zimowego dnia szykowałam dzieci na spacer i zadzwonił telefon (stacjonarny). Było dość nerwowo, bo jak jedno dziecko jest ubrane — niecierpliwi się, drugie ubierała mama, z trzecim byłam w toalecie. Mama odebrała telefon i poinformowała mnie, że dzwoni opiekunka Jarka i proszą o rozmowę. Odmówiłam przez mamę, prosząc aby zadzwonili pod wieczór, bo jestem zajęta… Tam, w domu opieki był tylko telefon stacjonarny na monety dla pensjonariuszy i nie można było do nich dzwonić, jedynie przekazywać wiadomości przez administrację. Musiał wtedy bardzo się postarać, aby poprosić fajną opiekunkę o pomoc przy telefonie na monety, a może udało się załatwić to u portierki. Więcej nikt do mnie nie zadzwonił. Mogłam zadzwonić na sekretariat i przekazać pozdrowienia, ale nie zrobiłam tego. Rozumiem siebie, byłam w tamtym czasie bardzo zmęczona i cały czas skoncentrowana na dzieciach, które były jeszcze małe i często chorowały. Nie lubiłam wtedy stać i rozmawiać z kimkolwiek przez telefon, brakowało mi czasu na podstawowe sprawy. Jednak do dziś żałuję, że wtedy nie chciałam porozmawiać z nim chwilę. Czułam to, ale nie chciałam dopuścić do pełnej świadomości, że Jarek chciał się pożegnać…
Budujemy na fundamentach z dzieciństwa piramidę wartości, a wokół niej mur, za którym jest — „mało mnie to obchodzi”.
Pamiętając o Jarku, staram się wyczuć, co jest dla kogoś bardzo ważne i jeśli poprosi mnie o coś, nie odmówić, o ile nie zawali się moja piramida.
Studia