E-book
39.38
drukowana A5
62.54
Przebudzenie Zapomnianych

Bezpłatny fragment - Przebudzenie Zapomnianych

Księga I


Objętość:
430 str.
ISBN:
978-83-8369-749-9
E-book
za 39.38
drukowana A5
za 62.54

Kochającej żonie Natalii

oraz cudownym dzieciom, Amelce i Bartkowi


Rozdział I

Rana

Pomiędzy omszałymi drzewami Lasu Deszczowego przemknęło coś wielkiego. Ocierając się o twarde pnie, pomknęło dalej, zostawiając po sobie ślady wielkich łap. Oderwane kawałki pokrytej puchem kory, zalśniły w porannym słońcu. Spłoszone ptactwo wzleciało ponad rozłożystą koronę drzew.

Ciemny kształt przeskoczył ponad powalonym, dość grubym pniem, rozbił spróchniałą gałąź i skierował się w stronę widocznego rozwidlenia. Tam, za zieloną ścianą znajdowała się niewielka wioska. Drewniane chaty tworzyły okrąg wzdłuż otaczającego je lasu. Na dwuspadowych dachach leżała zmoczona nocną ulewą, strzecha. Każda budowla posiadała kwadratowe okna z ruchomymi okiennicami oraz zamykane wejście z kamiennym progiem.

Wioska nie miała nazwy, ale mieszkańcy nazywali ją Wioską Wielkiego Ducha. To właśnie on czuwał nad lasem. Nikt go nie widział, ale każdy wierzył w jego istnienie. Obok wznosiła się tajemnicza, półokrągła góra porośnięta trawą. Nazywano ją Górą Wielkiego Ducha. Na jej szczycie rosło dziwne drzewo. Wyglądało na bardzo stare, a jego gałęzie wiły się we wszystkie możliwe strony. Z falistych listków, mieniąc się w słońcu, skapywały ostatnie krople minionego deszczu.

Od strony góry kuśtykał właśnie, blisko osiemdziesięcioletni mężczyzna, ubrany w jasne szaty z długimi rękawami. Twarz miał nieco wygiętą i pokrytą licznymi, rdzawymi cętkami. Stanął zdyszany przed wychodzącymi mu naprzeciw mieszkańcami. Spojrzał na nich spod krzaczastych brwi, wyłupiastymi i zmęczonymi oczami. Zacisnął pomarszczoną dłoń na końcu trzymanego, wygiętego kija. Złapał kilka głębszych oddechów, a następnie przemówił nieco ochryple:

— Zbliża się coś, czego nie powinno tutaj być. Przybędzie stamtąd. — Wskazał trzymanym kijem w stronę lasu. — Musicie bronić wioski i nie dopuścić, by dotarło do góry. Jeśli to zrobi, zginiemy wszyscy.

Mieszkańcy zaczęli uciekać, nie wiadomo jeszcze przed czym. Kobiety w pośpiechu zabierały swoje dzieci. Co silniejsi wojownicy pochwycili włócznie oraz łuki i ustawili się w rzędzie, celując we wskazanym przez starca kierunku. Ich uszu zaczęły dochodzić coraz to głośniejsze dźwięki łamanych gałęzi. Im dłużej czekali, tym bardziej ogarniał ich strach, po czołach spływał pot, a nogi drżały z przerażenia. Kiedy ów dziwny hałas stawał się coraz wyraźniejszy, mężczyźni pozaciskali palce na broniach, wciąż czekając. Łamanie gałęzi uzupełnił głośny pomruk jakiejś istoty. Każda chwila stawała się wiecznością. Łuki wzniosły się do góry, cięciwy zadrżały od naciągnięć. Teraz usłyszeli także tupot. Zaraz potem z gęstwiny wybiegło kilka tuzinów spłoszonych, najmniejszych mieszkańców lasu. Przebiegły one pomiędzy rozstawionymi nogami wojowników. Jeden z nich rzucił broń i uciekł. Reszta została, wiedząc, że ucieczka nie ma najmniejszego sensu. Między drzewami, jeszcze w oddali, zobaczyli ruch.

W końcu z lasu, niczym z procy, wystrzelił ogromny grafitowy wilk. Runął na ziemię z wielkim hukiem. Nie był jednak zwykłym, znanym wszystkim wilkiem. Gdy podniósł się do pionu, stając na dwóch łapach, wzrostem przewyższał wszystkich obecnych wojowników. Gdzieniegdzie spod posklejanego futra widać było czarne kości żebrowe. Wyglądał na poranionego lub wcale nie należał do istot żywych.

Mężczyźni bez zastanowienia, rzucili trzymane w dłoniach włócznie w cel, które tylko musnęły cielsko potwora. Strzały świsnęły obok. Wilk jednym ruchem człekokształtnej łapy posłał dwóch najbliższych wojowników w bok. Odlecieli z tak wielką siłą, że uderzając w twardą chatę, przebili drewnianą ścianę. Pozostali, pomimo nieporównywalnej siły przeciwnika, ponowili atak. Strzały wbiły się w cielsko, nie robiąc na potworze żadnego wrażenia, podobnie jak włócznie. W pewnym momencie wilk wyskoczył w górę, lądując na jednej z chat. Dach nie wytrzymał ciężaru i potężna bestia wpadła do środka. Kilka machnięć wielkimi łapami wystarczyło, by zrównać ją z ziemią.

Mieszkańcy wioski zdążyli oddalić się od miejsca walki. Starzec poprowadził wszystkich w kierunku góry z dziwnym drzewem. Stanowiła ona jedyne miejsce pozwalające na kontakt z Wielkim Duchem.

Niestety, nie wszyscy się tam udali. Dwóch chłopców pobiegło przez las w zupełnie inną stronę. Minęli zmoczony nocną ulewą, samotny głaz. Zielony puch pochłonął go w całości niczym wygłodniałe zwierzę. Malcy pokonali po drodze wystające z ziemi liczne korzenie i pędzili dalej przed siebie. Ich uszu zaczęła dobiegać coraz głośniejsza melodia jakiegoś instrumentu. Muzyka przywiodła ich nad nieduży strumień. Płynął powoli, odsłaniając różnej wielkości kamienie. Niektóre lśniły w promieniach budzącego się słońca.

Po drugiej stronie wody, na powalonym drzewie siedział chłopak. Jego ciemne, rozczochrane włosy, zakrywały uszy i szyję. Na sobie miał brudną i znoszoną bluzę oraz ciemne spodnie. W dłoniach trzymał drewnianą harmonijkę. To z niej wydobywała się pieśń niesiona po lesie. Na lewym policzku pod okiem widniała pochyła rysa, a prawą brew przedzielała blizna.

Chłopak z zamkniętymi oczami grał na harmonijce. Rozpaczliwy głos, jednego z chłopców, przerwał lekką melodię.

— Kiba! Coś zaatakowało wioskę!

Na te słowa chłopak odjął przedmiot od ust i otworzył oczy. Schował instrument w ubranie. Podniósł się, jednocześnie chwytając leżący obok miecz w czarnej pochwie. Sylwetką nie wyróżniał się w tłumie. Nie posiadał żadnych muskułów, był normalny, przeciętny. Za to jego szare oczy przykuwały szczególną uwagę.

Zwracając się przodem do przybyłych, w mgnieniu oka przeskoczył strumień. Stojąc już koło chłopców, położył dłonie na ich głowach. Dostrzegł w ich oczach przerażenie. Wiedział, że nie może tracić czasu na uzyskiwanie żadnych wyjaśnień. Nie czekając, rzucił się biegiem w kierunku wioski. Przemierzał las w wyćwiczonym przez lata tempie, nie zwalniając ani na chwilę. Stojące na drodze przeszkody przeskakiwał bez najmniejszego trudu. W pędzie usłyszał przeraźliwy ryk niesiony echem po lesie.

Wypadł z lasu przed częściowo spustoszoną wioską. Na ziemi leżało kilka osób. Wilk stąpał po szczątkach zniszczonej chaty. Był ranny, ale nic sobie z tego nie robił. Czarne stróżki płynęły po jego ciele. Widać było, jak nieliczni już wojownicy zamierzali kontynuować walkę. Rozjuszony potwór ruszył na atakujących, jednak nagle stanął niczym rażony piorunem. Poruszając potężną paszczą, spojrzał daleko w bok na przybyłego chłopaka. Jego oczy zapłonęły jeszcze większym gniewem, kły wielkości sztyletów błysnęły w słońcu. Ryknął przeraźliwie, ruszając ku chłopakowi. Potężne szpony rozrywały ziemię w niesamowitym tempie, z niespotykaną łatwością, jednak pragnęły rozszarpać zupełnie co innego.

Kiba zerwał się z miejsca. Przeskoczył płonące szczątki chaty. Obok leżała wygasła pochodnia. Na pewno ktoś z walczących próbował ogniem poskromić potwora. Kiba chwycił oburącz za rękojeść miecza, pokrytą splotem mlecznych nitek. Wyjęte z futerału długie, białe ostrze przecięło powietrze. Jego płaska powierzchnia tworzyła nierozerwalną całość z trzonem.

Kiba ruszył na olbrzyma. Kiedy znalazł się na wyciągnięcie ręki od niego, wykonał szybki ślizg. Nad jego głową świsnęła wielka łapa, a on bez problemu przemknął na plecach między nogami bestii. Będąc już za nim, podniósł się z wyskokiem na proste nogi i obrócił, raniąc ostrzem plecy wilka. Z powstałej rany buchnął czarny ogień. Chłopak nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział.

Jak to możliwe? — pomyślał.

Czy to była zasługa jego miecza? A może wilk był jedną z tych pradawnych istot, o których tyle słyszał w dzieciństwie? Nie miał teraz czasu na rozmyślania. Nie mógł ani na chwilę stracić czujności. Przecież właśnie walczył z istotą, jakiej nigdy nie widział. Nie mógł przewidzieć jej zachowania, ani liczyć na jakąkolwiek pomoc.

Ból wywołał w potworze jeszcze większą furię. Odwrócił się, uderzając w trzymany przez chłopaka miecz. Na twarzy Kiby zarysował się grymas. Zaciśnięte zęby ukazały wysiłek wkładany w blokowanie naciskającej łapy potwora. Wilk odchylił do tyłu potężne ramię, zakończone pazurami. Zamierzał zadać śmiertelny cios, ale Kiba mignął pod jego łapą, zatapiając pół ostrza w boku przeciwnika. Przeraźliwy ryk boleśnie uderzył w bębenki, a wokół białego, jednostronnie tnącego ostrza zawirował czarny płomień wraz z identyczną krwią. Jedno machnięcie łapy wystarczyło, aby chłopak odleciał kilkadziesiąt stóp w tył i opadł z hukiem na drewniany wóz z workami. Nie wypuścił jednak broni z ręki. Wiedział, że gdyby to zrobił, mógłby nie zobaczyć jutra. A tak istniała jakaś szansa na pokonanie potwora.

Z wozu posypały się nie tylko warzywa, ale również kawałki drewna z pękających burt. Kiba poczuł ukłucie w plecach, tak jakby ktoś wbił mu w tamto miejsce sztylet. Musiał uderzyć w coś twardego, najpewniej jakiś element wozu. Z boku usłyszał krzyk któregoś z jeszcze żyjących wojowników. Wziął głębszy oddech i ujrzał nad sobą cień. Zacisnął mocno palce na rękojeści broni i przekręcił się na bok, spadając z wozu, który po chwili został roztrzaskany przez spadającego wilka. Kiba zerwał się na nogi i pobiegł w stronę lasu, licząc na zwiększenie swoich szans właśnie tam. Pędząc w kierunku najbliższych drzew, usłyszał gniewny ryk. Po chwili zniknął wśród drzew.

Pędził przed siebie najszybciej, jak tylko potrafił. Jeszcze nigdy nie biegł tak szybko. Czuł, że niedługo nogi odmówią mu posłuszeństwa, ale zacisnął zęby i pomimo narastającego bólu, pędził dalej. W jego dłoni niezmiennie tkwił miecz.

W pewnym momencie wbiegł w chaszcze. Przemknął przez nie, rozbijając zieloną ścianę. Za nim pędził rozwścieczony wilk. Jednym skokiem pokonywał odległość kilkunastu kroków. Łamał przy tym gałęzie, krzaki, a tam, gdzie stawał, zostawiał zagłębienia.

Uciekający chłopak wypadł zza ostatniego drzewa i dostrzegł przed sobą skalny występ, pod którym płynął strumień. Z góry na dół było kilkadziesiąt, całkiem sporych kroków. Kiba zamierzał wskoczyć do wartkiego potoku. Wiedział, jak mocno się wybić, aby nie wylądować na brzegu, a prosto w wodę. Liczył na to samo ze strony przeciwnika. Odciągnąłby go wtedy od wioski i mógłby pomyśleć, jak go potem unieszkodliwić. A może ten skok wszystko by załatwił. Niestety nie dobiegł do krawędzi, wilk był od niego szybszy. Runęli z hukiem na skalne podłoże, koziołkując. Miecz wypadł z ręki wojownika i zadźwięczał tuż obok. Nim zdążył sięgnąć rękojeści, potężne pięciopalczaste łapy skutecznie przybiły go do twardego podłoża. Ogromna paszcza otworzyła się tuż nad jego twarzą, a czarna ciecz ściekła na ubranie. Wilk nachylił się nad chłopakiem, prawie dotykając jego nosa.

Kiba dostrzegł płonące gniewem oczy. Zapewne gdyby mogły, zapłonęłyby takim samym ogniem, jaki buchnął z rany po mieczu. Szarpnął całym ciałem, próbując wyrwać ręce z uścisku. Palce powędrowały w bok, znajdując leżący miecz. Kiba zacisnął dłoń na rękojeści i wykorzystując chwilę, z całych sił pchnął ostrze w pierś potwora. Ten ryknął prosto w jego twarz, ochlapując czoło i policzki czarną wydzieliną. Miejsce rany zapłonęło czarnym ogniem, obejmując coraz to większą część ogromnego cielska.

Wilk drgnął i nim jego oczy zgasły, zatopił swe kły w prawym ramieniu chłopaka. Piekielna fala ognia rozlała się po całym ciele, niczym tysiące sztyletów wbitych w każdy możliwy punkt układu nerwowego. Kiba nigdy wcześniej nie czuł niczego podobnego. Mało tego, nigdy nie spodziewał się, że ból fizyczny może być tak ogromny. Najmocniej jak tylko potrafił, tłumiąc nachodzące go mdłości i wymioty, zacisnął powieki razem ze szczęką, łagodząc pierwszą falę bólu.

Wilk drgnął po raz ostatni i padł całym ciężarem na chłopaka. Skalny występ zadrżał, następnie zaczął się osuwać, by w końcu runąć w dół. Skąpany w czarnym płomieniu wilk zleciał jako pierwszy, a Kiba czując poruszenie, pomimo niemiłosiernego ognia trawiącego go od środka, szarpnął za rękojeść, wyciągając ostrze z piersi bestii. Nie czekając na nic, resztkami sił wbił je w pozostałość występu. Zawisł nad urwiskiem, a martwa bestia spadła na sam dół wraz ze skałami.

Z rany na ramieniu chłopaka sączyły się stróżki rozgrzanej krwi. Nie miał sił, by wciągnąć się na górę. A może tak to wszystko miało wyglądać? Może ratując wioskę, miał zginąć? Zamknął oczy i rozluźnił palce trzymane na broni. Nie spadł jednak, gdyż jego rękę chwyciła dziewczyna.

— Mam cię… — szepnęła.

Zaparła się i z grymasem na twarzy oraz pomocą chłopaka wciągnęła go na górę. Padli oboje na plecy, odczuwając dyskomfort porytego podłoża. Dysząc, spojrzeli na siebie, a potem Kiba odwrócił spojrzenie, kierując je na błękit nieba. Dziewczyna z nierównym oddechem dalej na niego patrzyła. Ten po paru chwilach, gdy fala ognia nagle ustąpiła, usiadł.

— Nie powinnaś mnie ratować, Revere…

Po tych słowach dziewczyna podniosła się na łokciach. Jej długie, proste włosy koloru popołudniowego słońca opadły na pierś. Zaokrąglona twarz nie posiadała żadnej niedoskonałości. Duże, pełne życia, zielone oczy drgały jeszcze z emocji.

— Mogłaś zginąć — dodał Kiba.

— Żeby nie ja, to ty byś zginął — odparowała uniesionym głosem.

Kiba prędko wstał na nogi i wyjrzał poza krawędź w poszukiwaniu potwora. Na dole, wśród skalnego zwału, dostrzegł czarne kości. Wilk nie żył. Trwał tak jeszcze długą chwilę, jakby nie do końca wierząc, że potwór zginął. Nigdy nie widział takiej bestii, zresztą nie tylko on. W Lesie Deszczowym zamieszkiwały różne zwierzęta, małe i duże, ale nie takie. Domyślał się, że może pochodzić z odległych, dla niewielu już znanych czasów. Ale skąd się wziął? Jak i gdzie przeżył tysiąc lat niepostrzeżony? Zmarszczył czoło, nie rozumiejąc.

— Wielkie Zwierzęta wyginęły w czasie Pradawnej Wojny — podjął, niedługo potem odchodząc od krawędzi. Revere zdążyła już wstać z ziemi i poprawić swoje dopasowane ubranie.

— Przygniotła go ziemia — stwierdziła, podchodząc do towarzysza. Jej włosy rozwiał przez chwilę wiatr.

— Dałbym sobie radę… — powiedział niepewnym głosem Kiba. Dobrze wiedział, że to nie do końca było prawdą. Nie mógł przecież przyznać, że w którymś momencie po prostu się poddał.

— Przestań! — rzuciła nieprzyjemnie Revere. — Dobrze wiem, że chciałeś zrezygnować. Uratowałam ci życie. — Zamilkła na chwilę, oczekując odpowiedzi z jego strony. — Dobra, przepraszam, że cię uratowałam! Więcej tego nie zrobię. Obiecuję. — Odwróciła głowę w przeciwną stronę.

— Wybacz Revere… — szepnął Kiba.

Wiedział, że jej nie oszuka, choćby mocno tego chciał. Znali się już dobrych kilka lat. Byli w tym samym wieku i traktowali siebie jak rodzeństwo. Revere mieszkała w wiosce ze swoją matką. Natomiast ojciec jeździł od krainy do krainy, handlując skórami zwierząt. Mniej więcej co miesiąc wracał do rodziny, przywożąc produkty z wymiany. Jednak któregoś dnia wyruszył i nie powrócił. Od tamtego dnia minęły już trzy lata. To wystarczający czas, aby uznać kogoś za zmarłego. Revere nie pogodziła się z tą myślą i cały czas czekała na jego powrót.

Dziewczyna zacisnęła wargi, powróciła do pionu i klepnęła Kibę w ramię. Chłopak skrzywił się i odsunął z cichym stęknięciem. Trafiła w ranę. Ból nie był już tak dokuczliwy, jak wcześniej, ale wciąż mocno odczuwalny.

— Pokaż — powiedziała, podchodząc. Delikatnie podwinęła zakrwawiony rękaw, odsłaniając dwa podłużne zagłębienia, otoczone wysychającą już, czarną cieczą pochodzącą z paszczy wilka. — Źle to wygląda. Pewnie okropnie cierpisz — stwierdziła, krzywiąc buzię. — Chodź do wioski. Opatrzę cię.

— Nie. — Kiba pokręcił głową. — Poradzę sobie…

— Nie przyjmuję odmowy — huknęła głośno. Wzięła go pod rękę i zamierzała ruszyć drogą, z której oboje przybyli.

— Poczekaj. — Kiba zabrał rękę i ukląkł na krawędzi. Chwycił wbity pomiędzy skałami miecz, próbując go wyciągnąć. Tkwił bardzo mocno, ale po kilku próbach odpuścił. Mimowolnie raz jeszcze spojrzał w dół, na kości wilka. Po chwili wrócił do Revere. — Teraz możemy ruszać.

Dziewczyna ponownie objęła jego przedramię i pociągnęła naprzód. Podążali chwilę w milczeniu, mijając liczne otarcia na drzewach, powstałe w wyniku niedawnego pościgu. Kiba zerknął w którymś momencie na swoją towarzyszkę. Strach z jej oczu zniknął bezpowrotnie. W widoczny sposób poczuła się bezpiecznie.

— Co się w ogóle stało? — zapytała znienacka Revere. — Zbierałam w lesie nasiona, kiedy usłyszałam ryk. Gdy dobiegłam do wioski, zobaczyłam, jak wbiegasz w las. Skąd wziął się ten wilk? Takiego ogromnego nigdy jeszcze nie widziałam. To był w ogóle wilk?

Kiba pokręcił głową.

— Nie wiem…

— Jak znalazłeś się w wiosce?

— Umareru i Zenzen przybiegli nad strumień i powiedzieli o ataku. Grałem wtedy na harmonijce…

— Słyszałam muzykę. Zmierzałam powoli w twoim kierunku, kiedy… Sam wiesz…

Ten kiwnął głową. Na pewno dziewczyna, biegnąc do niego nad urwisko, przebiegła przez wioskę. Musiała więc widzieć zniszczenia i leżące ciała. Mimo to nie zatrzymała się i zdołała dotrzeć na czas, a tym samym ocaliła go przed śmiercią. Zawsze bała się krwi, była delikatna i wygodna. Gdy w grę wchodziło jego życie, potrafiła przemóc wszystkie lęki i dopiąć swego.

Minęli idealnie odciśniętą łapę.

— Widziałam taką samą w lesie — powiedziała Revere innym tonem, niż wcześniej. Jej głos uspokoił się całkowicie.

— Myślę, że ten wilk przybył tu z daleka. Tutaj nie ma takich stworzeń. Tylko po co przemierzył taką odległość?

— Może zniszczył też inne osady po drodze?

— Szukał czegoś — stwierdził Kiba. Po dłuższej przerwie dodał: — Albo kogoś…

— Raczej nie — zaprzeczyła szybko Revere. — Napadł na wioskę i zaczął ją niszczyć. Gdyby kogoś szukał, nie niszczyłby jej… Chyba że nie znalazł tego, czego szukał…

— No właśnie…

Kiba przypomniał sobie reakcję wilka, na jego widok. Porzucił wszystko i ruszył na niego. Ale czy to możliwe, by szukał właśnie jego? Może to dlatego przybył do Lasu Deszczowego? Tylko dlaczego właśnie on? Był normalnym siedemnastoletnim chłopakiem mieszkającym w leśnej chacie. Jego rodzice zginęli piętnaście lat temu w pobliskiej wiosce. Pokręcił głową, nie mogąc tego wszystkiego pojąć. Ten ruch przykuł uwagę Revere.

— Wszystko w porządku? Pewnie rana ci dokucza, prawda? — zapytała z troską w głosie. Zacisnęła przy tym swoje palce na trzymanej ręce chłopaka. Pomimo nacisku, wcale nie sprawiła mu bólu.

— Nie martw się o mnie — zapewnił. — Jest w porządku. — Wykrzesał namiastkę uśmiechu, żeby nieco uspokoić narastający strach towarzyszki.

Nie mówili już nic i niedługo potem wkroczyli do zniszczonej wioski. Płonąca wcześniej chata została już ugaszona, ze zwęgleń wydobywał się jeszcze dym. Trzy chaty zostały całkowicie zniszczone, a kilka innych częściowo. Na skraju lasu leżały ciała zabitych. Obok jednego z nich klęczało kilka osób.

Większość kobiet wraz z dziećmi pozostały w grocie pod górą. Tylko nieliczne, młode dziewczyny powróciły do wioski. Mężczyźni, którzy nie odnieśli ran podczas walki, pomagali w porządkowaniu.

Wieść szybko się rozniosła — pomyślał Kiba, widząc rosnący w osadzie ruch.

Przecież nie minęło dużo czasu, odkąd wilk pobiegł za nim, a już każdy mieszkaniec wiedział, że niebezpieczeństwo minęło. Kiba znał tego, kto o wszystkim poinformował. I właśnie ta osoba nadeszła od strony góry. Starzec stanął naprzeciw chłopaka, zaparł się na wygiętym kiju, który wciąż dzierżył w dłoni i długo wpatrywał w jego oblicze.

W którymś momencie złapał jego zranioną rękę tak szybko, że ten nie zdążył nawet mrugnąć, i odsłonił ranę. Odetchnął jakby z ulgą, co w zaistniałej sytuacji wydało się co najmniej dziwne.

Kiba nigdy za nim nie przepadał. Zawsze wydawał mu się dziwny. Za każdym razem, gdy starzec go spotykał, przyglądał się tak, jakby go nigdy nie widział lub nie znał. Poza tym większość czasu spędzał w tajemniczej górze, gdzie też sypiał. Pojawiał się w wiosce tylko, kiedy coś się działo. Nazywał się Egai i jako jedyny miał kontakt z Wielkim Duchem. Krążyły plotki, że ma tysiąc lat, ale nikt nigdy tego nie potwierdził. Sam też się do tego nie przyznawał. Kiba osobiście w to nie wierzył, bo jak ktoś mógł żyć tak długo. Przecież to niemożliwe.

— Gdy noc skryje las, Wielki Duch przemówi — powiedział w końcu Egai. Zacisnął dłonie na swej powyginanej podpórce, po czym wolnym krokiem odszedł w kierunku góry. Stamtąd wracali do wioski kolejni mieszkańcy.

Kiba odprowadził starca wzrokiem. Niedaleko dostrzegł dwóch chłopców, wpadających w ramiona rodzicom. To oni poinformowali go o ataku. Od kilku miesięcy przychodzili do niego regularnie trenować. Podobnie jak on w ich wieku, pragnęli zostać wielkimi wojownikami.

— Nie przepadam za nim — przyznała Revere. — Z nikim nie rozmawia, a jeśli już mu się to zdarzy, to tylko w sprawach wioski. Skąd on się tu w ogóle wziął? Od każdego tylko słyszę, że był tu od zawsze. Czyli od kiedy?

Nagle podbiegła do nich jasnowłosa kobieta z warkoczem. Miała na sobie ubrudzoną szatę z krótkim rękawem. Prędko uściskała Revere.

— Tak się bałam. — Zaczęła gorączkowo oglądać dziewczynę ze wszystkich stron. — Nigdzie ciebie nie było. Miałam najgorsze myśli…

— Nic mi nie jest, mamo — odpowiedziała Revere, odsuwając się nieco na bok, żeby uniknąć dalszego oglądania. Kiedy to nie poskutkowało, uniosła głos. — Naprawdę nic mi nie jest. Nie było mnie w wiosce, kiedy to coś zaatakowało.

Kobieta odetchnęła z ulgą, patrząc od razu w kierunku stojącego obok chłopaka. Skoczyła ku niemu, obejmując teraz jego. Kiba skrzywił się, gdy nieświadomie nacisnęła na ranę.

Pomimo że Kiba nie mieszkał w wiosce, wszyscy go znali i był raczej lubiany. Przez jednych bardziej, przez innych mniej. Nie sprawiał żadnych problemów, trzymał się z dala od zatargów z mieszkańcami. Każdy wiedział, że mieszka niedaleko i od niedawna sam. Co jakiś czas bywał w wiosce, głównie w odwiedzinach u Revere i jej matki. Jednak ta wizyta była pierwsza od roku.

— Ja też się cieszę, że panią widzę, Irundelo — wycedził przez zaciśnięte zęby, licząc na zwolnienie uścisku. Podziałało, bo kobieta oderwała się od niego nerwowo.

— Znamy się tyle lat, a ty znowu do mnie mówisz, pani… — W jej głosie zabrzmiała nutka rozżalenia. — Jesteś dla mnie jak syn. Wiesz o tym.

— Wiem…

— W walce z tym potworem zginęło sześciu wojowników. — Głos Irundeli zadrżał. Zielone oczy przez chwilę napłynęły łzami. Wytarła je pospiesznie. — Nie mieli szans przeżyć. Pozostałych nawet nie dotknął. Całe szczęście, bo kogo dotknął, zginął. — Spojrzała na zakrwawiony rękaw. — Ty przeżyłeś…

Nastała cisza zakłócana jedynie odgłosami powracających mieszkańców.

— Tyle lat wiedliśmy spokojne życie — podjęła Irundela, zerkając na skraj osady, gdzie siedział samotny mężczyzna. — Z nikim nie prowadziliśmy walk. Nasi wojownicy, mimo posiadanej broni, nie byli szkoleni do walki, po prostu ruszyli bronić wioski. Biedny Nabut… Przestraszył się i uciekł. Teraz nie może sobie wybaczyć. Nikt nie będzie mu tego wypominał. Kto mógłby przypuszczać, że coś nas zaatakuje…

— Nie męcz go już — wtrąciła zniecierpliwiona Revere, próbując przyciągnąć chłopaka ku sobie. — Jest ranny i trzeba go opatrzeć.

— To na co czekamy? — Irundela poprawiła swe odzienie. Wyciągnęła naprzód rękę, chcąc pochwycić wolne ramię chłopaka.

— Sama to zrobię — uprzedziła ją Revere.

— No przecież. — Opuściła rękę i ucałowała córkę w czoło. Prędko odeszła w kierunku zniszczonych chat, gdzie krzątali się mieszkańcy.

Kiba odprowadził ją wzrokiem, kiedy poczuł szarpnięcie. Revere trzymając go za zdrową rękę, poprowadziła w stronę jednej z ocalałych chat. Znał ją bardzo dobrze, bo nie raz w niej bywał.

Wnętrze szerokiej na kilkanaście stóp budowli przedzielała drewniana ściana. Pierwszą część w większości pokrywały półki. Na nich stały gliniane talerze oraz kubki. Pod ścianą, przy największym z okien, stał stół z krzesłami. Do drugiej, sypialnianej części budowli, prowadziło zakryte zasłoną, przejście w ścianie. Dwa okna przysłaniały zasłony. Na jednym z podokienników w glinianej donicy rósł żółty kwiat. Pod ścianą stały łóżka.

Kiba usiadł na najbliższym krześle, położył miecz na stole i podwinął dziurawy rękaw. Revere otworzyła małą szafeczkę w kącie chaty. Wyjęła ze środka mały zwój bandaży, szmatkę i jakąś buteleczkę. Przysiadła obok rannego. Następnie polała dwa, niekrwawiące już zagłębienia w skórze. Chłopak drgnął, czując żar promieniujący od rany na wszystkie części ciała. Revere zatkała korkiem butelkę, przetarła ramię szmatką i sięgnęła po biały bandaż, którym zaczęła owijać ranę.

— Pewnie zadam głupie pytanie — powiedziała. — Boli jeszcze?

Kiba popatrzył przez chwilę na pogodną twarz dziewczyny.

— Ból jest mniejszy, niż wskazuje na to rana.

Uśmiechnęła się do niego.

— Zawsze byłaś przy mnie, kiedy potrzebowałem. I nawet kiedy nie potrzebowałem — przyznał żartobliwie.

Revere zaśmiała się cicho.

Do chaty wpadło dwóch chłopców. Kiba niekoniecznie chciał być teraz przytulany, jednak nie mógł im odmówić. Dopadli go, ale na szczęście byli zbyt mali, żeby dosięgnąć zabandażowanego ramienia.

— Znalazłem to w wiosce — przemówił ten wyższy, podając futerał od miecza. Kiba przejął przedmiot i położył go na stole obok broni. — Moja mama mówi, że ocaliłeś nas wszystkich — kontynuował. Nazywał się Umareru. Odgarnął bujną grzywę szybkim ruchem wychudzonej ręki. Ani na chwilę nie odrywał wzroku od chłopaka.

— Nic takiego nie zrobiłem — przyznał Kiba. Trącił chłopca w policzek. — Każdy, kto mógł, ruszył bronić wioski.

— Jak ci się udało pokonać tego potwora? — przerwał drugi, nie mogąc dłużej powstrzymać narastających emocji. Nazywał się Zenzen. Jego wielkie oczy wręcz żądały odpowiedzi. A pulchne policzki rosły i malały w rytm oddechu.

— Miałem po prostu szczęście — odparł skromnie Kiba.

— Przeciąłeś go mieczem? — spytał pierwszy.

— A raz czy dwa? — dopowiedział drugi.

— Dość tych pytań maluchy — ucięła Revere. — Rodzice pewnie chcieliby, abyście byli teraz blisko nich.

— Przecież daleko nie odeszliśmy — mruknął niepocieszony Umareru.

— Właśnie — potwierdził Zenzen.

— No zmykajcie już — popędziła dziewczyna, wykonując ruchy rękoma w stronę wyjścia. Chłopcy z widocznym niezadowoleniem opuścili chatę. — Od zawsze cię podziwiali, traktowali jako wzór. Teraz to dopiero stałeś się ich bohaterem. Nie opędzisz się od nich.

Kiba nie odpowiedział. Ułożył tylko delikatnie usta w uśmiech, spoglądając za okno, gdzie właśnie w tej chwili przebiegli dwaj chłopcy. Następnie zerknął na leżący na stole miecz. Białe ostrze nie było zwykłym żelaznym ostrzem. Było wyjątkowe i na pewno nie zostało zrobione z metalu. Wyglądało niczym starannie wyszlifowana kość.

— Wielki Duch dawno już nie przemawiał — podjęła niepewnie Revere. Podsunęła krzesło i usiadła tak blisko, że kolanami dotknęła nóg chłopaka. Zwilżyła szmatkę w stojącym pod stołem wiadrze z wodą i wytarła jego twarz, ścierając z niej pozostałości walki. Odłożyła materiał na stół i ujęła jego dłoń w swoje. Poczuł ich delikatność i ciepło. — Nie przemawiał od czasu… Wiesz od kiedy…

Kiba zerknął na nią, ale nic nie powiedział.

— A jeśli będziesz musiał odejść? — W jej głosie dało się wyczuć nutę przerażenia.

— Odejdę — odparł bez zastanowienia.

— Wiem, że ci go brakuje, ale masz jeszcze mnie. — Zacisnęła wszystkie palce na jego dłoni. Zbliżyła się jeszcze bardziej. Ich twarze dzieliło kilka cali. Kiba poczuł ciepły oddech. — Nie zapominaj o tym.

— To dzięki tobie jakoś sobie z tym poradziłem.

— Jeśli będziesz musiał odejść, pójdę razem z tobą.

Kiba znał Revere bardzo dobrze. Wiedział, że jeśli jej odmówi to i tak będzie chciała z nim pójść. Nie wiedział, co zdecyduje Wielki Duch. A nawet jeśli nakaże mu opuścić Las Deszczowy, to nie mógł jej narażać. Nie poradziłaby sobie w podróży. Przyzwyczajona była do ciepłej chaty i stosu ubrań. Nie zawsze uda się znaleźć jakiś nocleg i trzeba będzie spać w lesie, bez przykrycia i pod gołym niebem.

W dodatku nie miała wprawy w długich marszach. Najdalej bywała w Dolinie Pięciu Księżyców, nigdzie dalej. Do tego częste postoje znacznie spowolniłyby wędrówkę. Wyobraził sobie ich oboje idących drogą, ciągnących za sobą wielkie worki pełne ubrań. Zaśmiał się mimowolnie.

— Powiedziałam coś śmiesznego? — zdziwiła się.

— Wiem, jak bardzo lubisz ubrania i wyobraziłem sobie nas idących z ich wielką stertą.

Revere zaśmiała się głośno, wbijając mu palce w brzuch. Po chwili dołączył i on. Posiłowali się chwilę w radosnej atmosferze. Szybko jednak wrócił spokój. Kiba na powrót spoważniał, wbijając wzrok w podłogę. Revere położyła dłonie na jego twarzy, zwracając na siebie uwagę.

— Jeśli będziesz musiał odejść, pójdę z tobą — oznajmiła stanowczo. — Nieważne, kto pierwszy wyjdzie z góry, spotkamy się przy twojej chacie.

— Świat jest niebezpieczny.

— Las Deszczowy też już nie należy do najbezpieczniejszych.

— Może wcale nie będę musiał odejść…

— Wcale w to nie wierzysz. Słyszę to po twoim głosie. Nie oszukasz mnie po tylu latach. Znam cię lepiej niż ty siebie.

Kiba poczuł w środku dziwne ukłucie. Miała rację w każdym słowie. Wiedział, że będzie musiał opuścić Las Deszczowy. I ona też to wiedziała.

— Mam tu siedzieć i czekać? — kontynuowała dziewczyna. — Zrobimy tak, jak mówię. — Jej oczy zabłysły.

— Co w takim razie z Irundelą?

— A co ma być? — Wzruszyła ramionami. — Zrozumie. Mam tyle samo lat co ty i mogę już sama o sobie decydować.

Nie było sensu dalej przeciągać podjęcia decyzji.

— Dobrze… — szepnął Kiba.

— Obiecaj mi to.

— Nie wierzysz mi? — zdziwił się.

— Obiecaj — powtórzyła twardym tonem.

— Obiecuję.

Revere w widoczny sposób odetchnęła z ulgą. Jej wzrok złagodniał, a dłonie pogładziły policzki chłopaka. Pociągnęła go ku sobie i mocno przytuliła. Tkwili tak dłuższą chwilę, kiedy Revere wplotła palce w jego rozczochraną czuprynę. Przeczesując ją w kilku miejscach, zachichotała.

— Potrzebujesz kąpieli — stwierdziła z rozbawieniem.

Kiba fuknął, chcąc wykrzesać z siebie coś na kształt radości. Wyszło mu to jednak nieco niezgrabnie. Zapanowała cisza zakłócana tylko hałasami z zewnątrz. Revere odsunęła się od chłopaka i na długo utkwiła wzrok w szarych oczach. Speszony Kiba poruszył się niespokojnie.

— Chyba czas na mnie — powiedział, zamierzając powstać. Jednak Revere skutecznie go powstrzymała.

— Dlaczego chciałeś zginąć?

Te słowa zamurowały go momentalnie. Przywarł mocno do krzesła. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Czy faktycznie nie miał już sił, aby wciągnąć się na górę? Czy chciał wykorzystać sytuację? Sam nie potrafił sobie tego wytłumaczyć, a tym bardziej nie wiedział, co powiedzieć Revere. Dlatego nie zrobił tego wcale.

— To najprostsze rozwiązanie — kontynuowała dziewczyna. — Tak robią tylko słabi, a ty nie jesteś słaby. Jesteś silny. Myślisz, że mi jest łatwo? Też kogoś straciłam, ale wierzę, że ojciec wróci.

— Kazai nie wróci… — szepnął.

— A pomyślałeś o mnie? — rzuciła z wyrzutem. — Pomyślałeś, co bym bez ciebie zrobiła? To było bardzo głupie.

— Sam nie wiem, czy chciałem to zrobić, czy nie — odpowiedział niepewnie. — Minął rok, a ja wciąż pamiętam. Wciąż jest mi ciężko.

— Rozumiem cię doskonale, ale robiłam, co tylko mogłam przez ten rok, żebyś odżył. I myślałam, że chociaż trochę mi się udało.

Teraz to Kiba chwycił jej dłonie.

— To dzięki tobie przetrwałem ten rok — wyznał. — Właśnie dzięki tobie. I naprawdę nie miałem już sił…

Revere pociągnęła nosem, zabrała jedną dłoń i wytarła zbłąkaną łzę.

— No dobrze już. Nie musisz iść do siebie. Jeśli chcesz, zostań i wypocznij do wieczora.

— Akurat dasz mi wypocząć — zakpił, poruszając głową. Revere ściągnęła usta, nie komentując. Musiał wybrać się do swojej chaty, żeby zabrać potrzebne mu rzeczy, dlatego też postanowił skłamać. — Muszę jeszcze zabrać harmonijkę.

Najpierw powiedział, potem pomyślał. Przecież harmonijkę miał ze sobą, a Revere mówiła, że słyszała jego muzykę w lesie. Nie pobiegł najpierw zostawić instrumentu w chacie, a potem ratować wioski. Całe szczęście dziewczyna na to nie wpadła. Odetchnął w duchu, gdy przytaknęła niekoniecznie zadowolona. Na pewno wolałaby, aby został.

— Nie będę cię zatrzymywać. Ale pamiętaj, co mi obiecałeś. — Jej twarz spoważniała.

— Pamiętam — odparł od razu.

Powstał z krzesła, schował miecz w futerał i zarzucił na plecy. Ucałował dziewczynę w czoło i opuścił chatę, kierując się w stronę lasu. Nie chcąc już o niczym myśleć, pomaszerował prędko do miejsca, gdzie spadł wilk. Jeszcze raz spojrzał z góry. Musiał upewnić się, czy już nikomu nie zagraża. Zjechał na butach na sam dół zbocza i podszedł ostrożnie do sterty kamieni. Dźwięk strumienia zamilkł, a spod głazów powstał potężny wilk.

Rozdział II

Wielki Duch przemówił

Kiba poleciał do tyłu, chwytając za wiszącą broń. Uderzył plecami o kamienisty brzeg. Zamiast wilka, ujrzał przed sobą nienaruszoną, kamienną stertę, a wśród niej wystające, czarne kości. Nie zmieniając pozycji, omiótł wzrokiem najbliższy teren. Strumień szumiał jak zawsze, a nad głową przeleciał jakiś skrzeczący ptak. Opuścił miecz, kładąc jednocześnie głowę na nierównościach podłoża. Wilk nie wrócił do świata żywych. Pozostał martwy. Wszystko było tylko przywidzeniem, pozostałością po niedawnym starciu. Ostatecznie, wiedząc już, że powrót bestii nie był prawdziwy, zrozumiał wizję. Przecież pokonał wielkiego potwora i przeżył. Jako jedyny został dotknięty przez bestię i nie zginął. Teraz jego umysł wyrzucił z siebie wszystkie nagromadzone emocje.

Nad sobą, na pozostałościach skalnego występu, zobaczył ruch. Ktoś z mieszkańców poszedł w jego ślady i chciał mieć pewność co do zażegnanego zagrożenia. Westchnął głęboko, po czym usiadł, zbierając włosy z twarzy. Powstał i wolnym krokiem skierował się wzdłuż strumienia. Po jakimś czasie, gdy wzniesienie zmalało, a strumień skręcił w bok, wszedł do lasu. Mijał rozłożyste drzewa i gęste krzaki. Za ich ścianą ujrzał zarys wioski. Okrążył ją, nie ujawniając nikomu swej obecności i wyszedł na jedną z wielu ścieżek odchodzących od osady. Nie poszedł udeptaną drogą, a wkroczył między omszałe drzewa. W pewnym miejscu zatrzymał swój krok przed odbitą łapą. Przykucnął, dotykając śladu.

Skąd przybyłeś? — zapytał w myśli.

Szkoda, że nikt mu nie odpowiedział. Wstał, ruszając przed siebie. Dotarł do niezbyt stromego wzniesienia. Po jego przebyciu dobrnął do miejsca, w którym płytki strumień rozstępował się w dwie strony. Był to ten sam potok, nad którym grał na harmonijce. Chłopak skręcił w lewo. Idąc wzdłuż wody, przedarł się przez gęstwiny i doszedł do ukrytego pośród chaszczy, wielkiego, rozłożystego drzewa. Wyglądało na bardzo stare i gdyby potrafiło mówić, na pewno by wiele opowiedziało. Podobnie jak większość drzew w Lesie Deszczowym, i to pokrywał zielony puch. Mniej więcej na środku mieściła się drewniana chatka z niedużym tarasem. Nierówne bale otaczały pień, tworząc kwadrat. Roślinność oraz mniejsze gałęzie, pokrywały dwuspadowy dach. Pod drzewem leżał stos ułożonych, grubszych patyków do rozpalania ognia i wyłożone z kamieni palenisko.

Kiba usiadł na wielkim kamieniu tuż obok strumienia, wyjął harmonijkę i przyłożył ją do ust. Cicha muzyka pochodząca z wnętrza instrumentu wolno rozeszła się po lesie. Po chwili jednak przerwał. Nie mógł skupić myśli na niczym innym, niż atak wilka i rozmowa z Revere. Włożył przedmiot z powrotem za bluzę i powstał. Wolnym krokiem podszedł do drzewa i spojrzał na widoczną na pniu, poziomą linię, zrobioną dawno temu czymś ostrym. Wyciągnął rękę i powiódł palcami po całości kreski. Dłuższą chwilę popatrzył na nią, po czym sięgnął ręką za pień, chwytając wiązaną drabinkę.

Po chwili stanął na wykonanym z połówek pni, balkonie, ogrodzonym małym płotkiem. Nabrał powietrza w płuca i pchnął ze zgrzytem drzwi. Wszedł do wnętrza chaty. Przez sam środek przechodził gruby pień starego drzewa. Każda ściana posiadała własnoręcznie wycięte okno. Kiba pootwierał okiennice, wpuszczając do wnętrza światło. W jednym rogu przymocowany był do ściany płaski, małych rozmiarów stolik. Pod nim stały dwa krzesła. Obok drzwi wisiał prowizoryczny hamak, do którego Kiba wrzucił miecz. Następnie otworzył stojącą na podłodze skrzynię i wyjął z niej starą księgę. Usiadł z nią na zakurzonym krześle. Miała grubą oprawę z drewna. Rogi oraz krawędzie pokrywał metal. Na zewnątrz widniał wytarty malunek wilczej łapy, identycznej jak ta z niedawnego ataku. Całość wydawała się bardzo stara. Przekartkował grube strony, zatrzymując je na szkicu ogromnego, dwunożnego wilka.

Taki sam — pomyślał.

Pod spodem widniało kilka bladoczerwonych run. Jak przypuszczał Kiba, spisane zostały najpewniej krwią, bo tak wyglądały. Niestety nie potrafił ich odczytać. Kiedyś próbował nauczyć się tej sztuki, ale niestety nie ukończył nauki. Popatrzył chwilę na obraz, a potem przerzucił kolejne strony, odsłaniając do połowy zamazaną postać. Widoczne były tylko nogi, jedna ręka, a także twarz pokryta drobnymi kamieniami. Gwałtownym ruchem zatrzasnął księgę i odłożył ją na brudny stół. Wstał z krzesła i zszedł po drabince na dół. Pamiętając sugestię Revere, zrzucił ubrania i wskoczył do strumienia.

Po szybkiej kąpieli wrócił do chaty, zamierzając nieco odpocząć przed zgromadzeniem w grocie. Poza tym poczuł nagłe zmęczenie. Wygrzebał ze skrzyni ciemnozieloną bluzę. Wkładał ją tylko wtedy, gdy wyruszał gdzieś dalej, bo była wykonana z bardzo mocnego materiału, który dostał kiedyś podczas jednej z podróży. Bluzę uszyła mu Revere. Podejrzewał, że jednak opuści las, wolał więc zawczasu się przygotować. Zmienił odzienie, po czym wskoczył na hamak, zapominając o leżącym tam mieczu. Skrzywił się, po czym wyjął spod siebie broń i wysunąwszy w bok rękę, oparł przedmiot o ścianę. Ułożył się wygodnie, składając dłonie na brzuchu.

Zasnął momentalnie. W jednej chwili znalazł się w środku mrocznego lasu. Za plecami coś przemknęło. Odwrócił się w tamtym kierunku, a wtedy ruch pojawił się gdzie indziej. Odruchowo sięgnął za plecy po miecz, lecz go tam nie było. W ciemności urósł cień i błysnęły ślepia. Chłopak wycofał się do tyłu, a wtedy z mroku wystrzelił wielki wilk. W mgnieniu oka zatopił swe zębiska w jego ramieniu.

Kiba poczuł nagłe uderzenie i odzyskał świadomość. Mrugnął parokrotnie oczami, łapiąc ostrość. Od razu poznał kontur chaty, oświetlany poprzez wpadające przez otwarte okno światło rozgwieżdżonego nieba. Przespał cały dzień, a obudził go upadek z hamaka. W sumie to w idealnym momencie, bo nie zamierzał już odtwarzać walki z wilkiem.

Wstał z podłogi i rozciągnął zleżałe kości. Sięgnął za bluzę, upewniając się, czy harmonijka jest na swoim miejscu. Nigdzie się bez niej nie ruszał. Nie zabrał nic więcej, prócz woreczka z suszonym mięsem, małego noża i wody w manierce. Podniósł ze stołu księgę, rozejrzał się po pomieszczeniu, po czym wepchnął ją w szczelinę w dachu, gdzie stała się praktycznie niewidoczna.

Tak na wszelki wypadek — pomyślał.

Podniósł oparty o ścianę miecz, zarzucił go na plecy i opuścił chatę. Zamknął skrzypiące drzwi i zszedł po drabince, którą zaraz potem wrzucił na górę. Przemył twarz w wodzie strumienia, a następnie bez oglądania się za siebie, ruszył do wioski. Chodzenie po ciemku nie sprawiało mu żadnego problemu. Zresztą czynił to często.

Tej nocy gwiazdy wisiały nisko. Wydawać by się mogło, że gdyby wyciągnąć rękę do góry i trochę się postarać, to którąś udałoby się złapać. Wszystkie zakamarki lasu dawno już pociemniały.

Las Deszczowy, zawsze piękny za dnia, także nocą odkrywał swe piękno. Po zachodzie słońca pojawiała się mgiełka, roznosząca po lesie delikatną woń. Między drzewami unosiły się setki świecących punktów.

Wkrótce Kiba przekroczył granicę osady. Panowała w niej cisza, przeplatana nielicznymi dźwiękami. W oddali migotało nieduże światło, które z każdym krokiem zwiększało swój rozmiar. Pochodziło z groty w tajemniczej górze. Podobnie jak przed wejściem, wewnątrz płonęły pochodnie wbite w ziemię. Chłopak zatrzymał się tuż przed wejściem. Spojrzał w bok, gdzie w mroku nocy migotało sześć ogników. To właśnie tam pochowano poległych. Nad grobami stała postać. Kiba rozpoznał ją od razu. Nabut nie wszedł do groty, a pozostał wraz z zabitymi wojownikami. Kiba zrozumiał jego zachowanie. Zamknął na chwilę powieki, po czym wziął głęboki wdech i wkroczył do wnętrza góry.

Po bokach oświetlonej, skalnej groty stali wszyscy mieszkańcy. Wśród nich Kiba od razu dostrzegł Revere, która uniosła usta w delikatny uśmiech. Skinęła też do niego głową. Wiedział, co to oznaczało. Była gotowa do ewentualnego wymarszu. Na pewno zapakowała już cały plecak, w połowie niepotrzebnymi rzeczami. Zrobiła to od razu po jego odejściu, i kiedy on spał cały dzień, dla niej ten dzień trwał wieczność. Nie mogąc doczekać się wieczora, chodziła zapewne z miejsca na miejsce, nie mogąc znaleźć sobie zajęcia. Kiba pomimo wszystkich emocji, jakie nim w tej chwili targały, zaśmiał się w środku. Omiótł wzrokiem pozostałych obecnych, wyłapując w tłumie swoich dwóch, małych uczniów. Stali obok siebie w towarzystwie rodziców. Ich twarze jednoznacznie wskazywały zaniepokojenie.

Kiba zatrzymał się przed paleniskiem otoczonym kamieniami. Wijący się płomień nie przypominał znanego wszystkim ognia. Ten płonął na niebiesko i nie potrzebował do tego drewna. Wychodził prosto z ziemi pośrodku kamiennego kręgu i nie dawał żadnego ciepła. Bezpośrednio za nim stał, ze swoim powyginanym kijem, Egai. Za jego plecami wznosiła się płaska ściana. Na niej widniało kilkanaście odbitych dłoni. Wśród nich znajdowała się także wilcza, zbliżona kształtem do ludzkiej.

Kiba był parę razy w tej grocie i za każdym razem zastanawiał się nad pochodzeniem niektórych z tych śladów, bo nie tylko odbicie wilka nie należało do ludzkiego. Na pewno wszystkie zrobiono krwią, bo miały taki sam kolor, co runy w jego księdze. Teraz patrząc na ścianę, zrodziło się pytanie. Dlaczego wśród odbić znalazło się też takie, należące do wilka?

W grocie zapanowała grobowa cisza. Oczy wszystkich utkwiły w przybyłym młodzieńcze. Egai patrzył na niego w milczeniu. Niebieski ogień zafalował niespokojnie. Wszyscy zebrani z podziwem spoglądali na całe zajście.

— Wojowniku Kiba — przemówił w końcu Egai. — Uwolniłeś dzisiaj wioskę od piekielnego demona.

Demon.

Kiba znał opowieści o tych istotach, ale nie sądził, że może je kiedykolwiek spotkać. Przecież one wyginęły tysiąc lat temu.

Czyli ten wilk był demonem? Nie należał do Wielkich Zwierząt?

— Mieszkańcy na pewno nigdy tobie tego nie zapomną — kontynuował starzec. — Sześciu wojowników oddało swe życie. Każdy, którego dotknął potwór, zginął. Ty jedyny przeżyłeś, ale zostałeś ranny. Trucizna z kłów potwora wniknęła do twego ciała. Twój los leży teraz w rękach Wielkiego Ducha. Za chwilę poznasz odpowiedź.

Kiba pierwszy raz stanął przed obliczem Wielkiego Ducha. Tak samo jak wszyscy dokoła, słyszał o nim różne opowieści, ale nigdy go nie widział. Mówiono, że potrafi leczyć rany lub spełniać życzenia, jednak wszystko było nieprawdą. Nikt nigdy tego nie potwierdził.

Egai zamknął oczy i zastygł w bezruchu. Wyglądał, jakby jego dusza opuściła ciało. Płomień zafalował ponownie, potem znowu i jeszcze parokrotnie, aż powrócił do pierwotnego stanu.

Starzec otworzył oczy. Powoli okrążył palenisko i stanął przed przybyłym.

— Wielki Duch zdecydował — przemówił, kładąc dłoń na zranionym ramieniu chłopaka. — Jednak zanim dowiesz się o wszystkim, spójrz na swój cień. On odpowie ci na część pytań.

Kiba odwrócił się, słysząc te słowa. Stojący pod ścianą ludzie zaczęli się rozstępować, odsłaniając ścianę groty. Chłopak nie wiedział, co tam zobaczy. Z każdą minioną chwilą odczuwał coraz większy niepokój. Gdy zebrani odsłonili skalną ścianę, Kiba drgnął rażony widokiem. Nigdy nie sądził, że coś takiego może być możliwe. Ale skoro istniały duchy i wielkie bestie, to dlaczego jego cień nie mógłby być inny, niż zazwyczaj.

Otóż na ścianie pośród cieni mieszkańców, ujrzał cień bestii, a dokładniej wilka.

Długo spoglądał na swe odbicie z niedowierzaniem. Potem jego wzrok powędrował w kierunku Revere. Wpatrzona była w niego, a jej otwarte szeroko oczy drgały z przerażenia. Kiba dostatecznie mocno utwierdził się w przekonaniu, że jeśli odejdzie, a jego cień wskazywał na właśnie taką decyzję, nie mógł jej ze sobą zabrać. Wszystko dla jej bezpieczeństwa.

— Jesteś zagrożeniem, młody wojowniku — kontynuował Egai. Kiba przeniósł wzrok z dziewczyny na ścianę. Jego cień falował w łunie, wijącego się za plecami płomienia. — Sam widziałeś swój cień, on nie kłamie. Pewnie domyślasz się decyzji Wielkiego Ducha. Musisz odejść. — W tłumie pojawiły się szepty. — Jest jedna nadzieja. Jedyny ratunek. Udasz się na kraniec świata, do Kryształowego Lasu. Tam znajdziesz lekarstwo.

W tłumie zawrzało. Kiba słyszał kiedyś coś o Kryształowym Lesie, ale nie sądził, że on faktycznie istnieje. Nikt nie wiedział, gdzie on tak naprawdę jest. Dokoła była Wielka Woda, a za nią według wszystkich opowieści był kraniec świata. Kto popłynął w tamtą stronę, nigdy nie wrócił. Dlaczego więc Wielki Duch wysyłał go tam, skąd jeszcze nikt nie powrócił? A może jednak komuś się udało?

— Nic się nie da zrobić? — odezwał się jeden z mieszkańców, przerywając rozmyślania chłopaka. — Przecież obronił naszą wioskę przed tą bestią. Gdyby nie on, wszyscy byśmy zginęli. A z wioski nie byłoby czego zbierać.

— Ta bestia czegoś szukała — dodał ktoś inny z tłumu. Kiba od razu odwrócił głowę w kierunku głosu. — Piętnaście lat temu za Milczącym Mostem potwory zaatakowały zaprzyjaźnioną wioskę. Wtedy też czegoś szukały. Ocalał…

Egai spojrzał na niego, wystawiając rękę naprzód, dając tym samym sygnał, by nie kontynuował.

— Podważasz decyzję Wielkiego Ducha? — zagrzmiał nerwowo.

Kiba odwrócił się przodem do starca.

— Odejdę — przemówił niespodziewanie.

W tłumie znowu zawrzało.

— Skąd przybył ten wilk? — zapytał, nim tamten zdążył coś powiedzieć. Odpowiedzi jednak nie uzyskał. — To mnie szukał? I dlaczego tu jest odbicie wilka? — Wskazał na ścianę za plecami starca. — Odpowiedz.

— W poszukiwaniu odpowiedzi udasz się do Lasu Forenarskiego. Jednak pamiętaj — ostrzegł. — Leku tam nie znajdziesz.

— Jakie odpowiedzi tam odnajdę?

Egai puścił to pytanie mimo uszu, kontynuując swą przemowę.

— Nie zmienisz swojego przeznaczenia chłopcze, ale możesz wyjść mu naprzeciw. Udasz się w podróż, a być może znajdziesz sposób…

Kiba słyszał już kiedyś podobnie brzmiące słowa.

Tego, co się stało, nie odmienisz. Jednak to, co jeszcze nie nadeszło, możesz zmienić — przypomniał sobie. Czy on już wtedy wiedział?

Westchnął i powrócił świadomością do groty. Nie był zaskoczony decyzją Wielkiego Ducha, bo właśnie takiej się spodziewał. A jego cień rozwiał wszelkie wątpliwości. Egai nie powiedział mu wszystkiego. Był pewien, że znał odpowiedzi na wszystkie jego pytania. Wiedział również, że niestety tych odpowiedzi nie udzieli, bo już by to zrobił.

— Czego dokładnie będę szukał? Jak wygląda ten lek? — dopytywał z uporczywością.

— Sam musisz dociec, o jakie lekarstwo chodzi. Odejdziesz od razu. Trucizna powoli ogarnia twe ciało. Obierz kierunek Doliny Pięciu Księżyców. Więcej nie mogę ci powiedzieć. Sam musisz odnaleźć drogę prowadzącą na kraniec świata. Wielki Duch przemówił. Żegnaj młodzieńcze. — Wypowiedział te słowa, a następnie dał gest, by odszedł.

Kiba spojrzał raz jeszcze szybkim wzrokiem na odbite na ścianie dłonie, potem na swój cień, by wreszcie spojrzeć na zebranych. Ruszył w stronę wyjścia, zwracając głowę ku Revere. Czuł na sobie spojrzenie kilkudziesięciu osób. Przekręcając głowę, zerknął na stojących dwóch chłopców. Ich policzki przecinały łzy. Skierował się w ich stronę. Ukucnął przed nimi i poczochrał im czupryny.

— Wrócę szybciej, niż myślicie — przyrzekł z uśmiechem. — Nie martwcie się. Odpoczynek od treningów też jest dobry. — Uniósł palec wskazujący na wysokość twarzy. — Wojownik musi mieć też siły, żeby walczyć.

Chłopcy szlochali tak mocno, że nie dali rady wykrztusić z siebie ani słowa.

— Jesteś dobrym człowiekiem — przemówiła matka jednego z nich. — Dziękujemy.

Kiba spojrzał na nią i skinął głową. Trącił maluchów w ramię i powstał, obierając poprzedni kierunek. Kątem oka widział przez tłum, jak Revere podąża za nim. Tuż przed wyjściem wpadła mu w ramiona. Mocno przytuliła, nie zważając na ranę. Kiba uniósł dłonie i położył na jej plecach. Zamknął oczy i przez chwilę spróbował o wszystkim zapomnieć. Nie było wilka. Nie było rany. Nie było podróży. Została tylko ona i spokój.

Niestety wszystko wróciło szybciej, niż się spodziewał. Otworzył oczy i ujrzał przed sobą wyjście z groty, a za nią ciemność nocy.

— Wcale nie musisz odchodzić — zaprotestowała Revere, nie zwalniając uścisku. Jej serce zaczęło tak mocno łomotać, że Kiba poczuł uderzenia na swojej piersi. Tak jakby ktoś okładał go pięściami.

— Muszę odejść — szepnął.

— Ale dlaczego?

— Wiesz, że decyzji Wielkiego Ducha nie można zmienić. Odnajdę lek i wrócę. — Zamilkł na chwilę. — Obiecuję.

Serce dziewczyny zabiło jeszcze mocniej.

— Chłopców możesz oszukać, ale nie mnie.

— Wrócę…

— Pójdę z tobą, tak jak ustaliliśmy — szepnęła mu do ucha. — Będę czekała przy twoim drzewie. — Ucałowała go w policzek, długo nie odrywając ust. Następnie zwolniła uścisk, stając naprzeciw. Jej policzek przecięła lśniąca w świetle pochodni, łza. Wytarła ją prędko ręką. Skinęła głową. — Uważaj na siebie.

Kiba spojrzał w jej oczy łagodnym wzrokiem. Musiał to zrobić. Musiał ją okłamać. Wiedział, że złamie jej serce, ale nie miał innego wyjścia. Nigdy by sobie tego nie wybaczył, gdyby coś jej się stało.

W tym momencie była dla niego najważniejszą osobą na świecie. Jego cień mówił sam za siebie — niedługo stanie się takim samym potworem.

Będzie jej ciężko, ale w końcu mi wybaczy — pomyślał i kiwnął delikatnie głową.

Dziewczyna uśmiechnęła się, odczytując znak. Kiba chwycił wbitą w ziemię pochodnię, podniósł na wysokość ramion i opuścił grotę. Przechodząc obok stojącej Revere jeszcze raz na nią spojrzał z wzajemnością. Opuścił górę, maszerując w ciemność lasu. Małe światełko pochodni coraz bardziej nikło w ciemnościach, aż zniknęło całkowicie.

Rozdział III

Granica rodzinnego miejsca

Kiba poruszył nosem, drażniony promieniami słońca. Przekręcił się na bok i spadł z hałasem w dół. Usiadł po chwili, otrzepując ubranie. Zerknął w górę na rozłożystą gałąź, z której zleciał. Zaraz po tym zlokalizował swoją broń. Leżała nieopodal, klingą w jego stronę, tuż obok wygasłej pochodni. W pozycji siedzącej podsunął się do pnia i oparł o niego plecami. Wspomniał złamaną obietnicę, którą dał Revere. Miał nadzieję, że tylko wróciła rozżalona i wściekła do wioski, a nie ruszyła w ślad za nim. Dlatego na wszelki wypadek, nie odszedł daleko, tylko został w pobliżu osady, patrolując wszystkie możliwe drogi. Wyspał się w dzień, więc nie czuł zmęczenia. Chodząc w nocy od ścieżki do ścieżki, w końcu uspokoił swe myśli. Nie poszła za nim, a wróciła do wioski — z takimi myślami wgramolił się na drzewo, gdzie zasnął niedługo przed wschodem słońca. Sen nie potrwał długo, bo obudziło go światło dnia.

Siedząc pod drzewem, omiótł okolicę spojrzeniem. Ze wszystkich liści otaczających go drzew, spływały krople porannej rosy. Śpiew ptaków zadźwięczał mu w uszach, woń nadzwyczajnej świeżości popieściła nozdrza. Niebo poraziło błękitem, a pojedyncze chmury mozolnie wpłynęły ponad las. Normalny poranek w Lesie Deszczowym.

Do wędrówek Kiba przyzwyczajany był od najmłodszych lat, dlatego i obecna nie sprawiała mu większych trudności. Na razie zmierzał w znanym mu kierunku, więc nie miał obaw i nie zamierzał zawczasu myśleć co będzie. Oczywiście, nigdy nie wędrował z raną od kłów wielkiego wilka, ale nie miał wyjścia. Nie zamierzał nie spróbować ocalić życia, chociaż wspomniał finał starcia z bestią, kiedy ostatecznie zrezygnował.

Wyjął z bluzy woreczek z zasuszonym mięsem. Zrobił kilka kęsów, schował resztę, pociągnął łyk z manierki, po czym powstał, otrzepując spodnie. Podniósł miecz i zarzucił go na plecy. Wyszedł na pobliską szeroką ścieżkę. Znał ją doskonale, bo wielokrotnie nią podążał. Zamierzał odwiedzić przyjaciół i przy okazji dobrze zjeść. Zawsze mógł liczyć na syty posiłek. Ruszył więc w stronę budzącego się słońca.

Las Deszczowy obejmował duży obszar. Prawie całą przestrzeń pokrywała roślinność, głównie drzewa liściaste. Na rozległym terenie znajdowało się kilka wiosek. Największą z nich była ta niedaleko tajemniczej góry. Pozostałe mniejsze rozrzucone były daleko po lesie. Mieszkańcy nie utrzymywali ze sobą bliższych kontaktów, mimo że zamieszkiwali tę samą krainę. Czasem tylko zdarzało się jakiemuś podróżnikowi przejść obok innej wioski.

Dolina Pięciu Księżyców stanowiła jedną z granic. Nie nazwano jej przypadkowo. Wśród mieszkańców krążyła stara opowieść mówiąca, że niegdyś nad tą doliną jednej nocy wzeszło aż pięć księżyców. Panowały tam inne zwyczaje, nieznane w Lesie Deszczowym. Mieszkańcy posługiwali się monetami, by płacić, chociażby za pożywienie, które w pierwszej krainie zdobywano, polując. Wielu mieszkańców Lasu Deszczowego, jak chociażby ojciec Revere, prowadzili w tamtych stronach handel wymienny. Mieszkańcy lubili wymieniać się za inne produkty, niż sami posiadali.

Innym obszarem graniczącym z Lasem Deszczowym była nie tak wysoka, co rozlana na boki, góra. Nie posiadała jednej znanej wszystkim nazwy. Każdy nazywał ją, jak chciał. Jedni mówili Stara Góra, drudzy Góra Nieskończoności lub Mglista Góra. Kiba wolał nazywać ją Szumiącą Górą, bo gdy wiedzieć, gdzie przyłożyć ucho, to słychać było szum wody. Nikt nic o niej nie wiedział, prócz tego, że nie można było jej z żadnej strony obejść i nie istniał sposób, by do niej dotrzeć. Szczyt zawsze tonął we mgle. Idąc wzdłuż niej, dochodziło się do Wielkiej Wody lub do owianej grozą Zgubionej Ziemi. Każdy omijał ją z daleka, bo kto tam zawitał, nigdy nie wracał. Według opowieści to tam narodziły się demony. Kiba nigdy tam nie był, pomimo bliskiego sąsiedztwa. Choć zawsze ciekawił go ten teren, trzymał się z daleka.

Ostatnim obszarem dzielącym granicę z Lasem Deszczowym była Odrodzona Puszcza, niegdyś nazywana Samotną lub Zieloną. Niestety podczas Pradawnej Wojny spłonęła całkowicie. Minęło sporo czasu nim wróciła do pierwotnego stanu, a gdy to się stało, ludzie zmienili jej nazwę.

Nastało południe, kiedy chłopak zboczył z drogi, docierając do rzeki. Po przeciwnej stronie rosła jabłoń. Po drodze zjadł resztę zasuszonego mięsa, a od zawsze lubił jabłka, więc nie mógł nie skorzystać. Po prawej stronie leżało powalone drzewo tworzące pomost na drugi brzeg. Leżało tam, odkąd pamiętał, więc do najbezpieczniejszych nie należało. Mimo to wszedł na nie, ślimaczym tempem pokonując całość. Zerwał jeden soczysty owoc z najniższej gałęzi i wbił w niego zęby. Trzymając jabłko w buzi, zerwał kilka kolejnych. Gdy upychał je za bluzę, niespodziewanie wypadła harmonijka, która potoczyła się po pochyłym terenie, wpadając do wody.

Kiba bez zastanowienia wskoczył do rzeki, próbując dosięgnąć unoszący się na powierzchni przedmiot. Już miał go w dłoni, gdy rzeka nagle opadła w dół. Spłynął razem z nią, otoczony chłodną płachtą. Wynurzył się niespokojnie, wypluwając wodę z ust, a wtedy zorientował się, że potok sięga mu tylko do pasa. Nerwowo zbadał okolicę, szukając zguby. Niestety nie znalazł tego, czego szukał. Może harmonijka nasiąkła wodą i opadła gdzieś na dno. Wciągnął powietrze w płuca, a następnie zanurkował. Woda zmętniała od ruchu, niewiele pokazując. Chłopak zaczął przegrzebywać dno, co wcale nie pomagało w zachowaniu przejrzystości, a piasek dostawał się do otwartych oczu. Wynurzył głowę, uzupełnił braki powietrza, po czym kontynuował poszukiwania.

Ostatecznie, po wielu próbach, zrezygnował. Miał już wyjść z rzeki, kiedy coś błysnęło pod nogami. Z nadzieją chwycił w garść piasek. Wśród błota zaświeciło kilka złotych ziarenek. Wiedział, jaką mają wartość, więc przepłukał dłoń i wrócił na brzeg. Westchnął głęboko, siadając okrakiem na kamienistym brzegu. Zdjął buty, potem pozostałe części ubrania i rozłożył je na brzegu, aby słońce je wysuszyło.

Niestety rzeka pochłonęła nie tylko harmonikę, ale też nóż, manierkę i jabłka. Worek po suszonym mięsie ocalał, więc w jego miejsce wrzucił wartościowe ziarenka. Wsunął go do środka wysychającej bluzy. Żal mu było zgubionej harmonijki. Często grał na niej, umilając sobie czas. Przede wszystkim była też dla niego jedną z dwóch pamiątek. Zerknął na drugą z nich, na leżący obok miecz. Powiódł palcem po rękojeści. Cieszył się, że broń miał cały czas na plecach, bo i ona mogłaby przepaść. Jakim byłby wtedy wojownikiem, gdyby stracił miecz w tak niemądry sposób. Nie chciał nawet o tym myśleć, więc obejrzał opatrunek. Zdjął mokry bandaż, przy okazji oglądając ranę. Jej wygląd nie zmienił się od wczoraj. O dziwo też nie bolała. Nie krwawiła, ale póki co nie zamierzała się goić. Nie było na niej żadnych zabrudzeń, więc rozłożył bandaż do wyschnięcia, a sam, pozostając w samej bieliźnie, usiadł w cieniu drzew, opierając głowę o pobliski pień.

Po długim, bezczynnym siedzeniu, zasnął. Przez głowę przemknęły mu obrazy z minionego dnia. Wilcze ślepia wyrwały go ze snu.

Drgnął, chwytając za miecz. Zbadał otoczenie w poszukiwaniu ogromnego wilka. W pobliżu nikogo nie było. Za to zniknęły jego ubrania. Powstał do pionu, słysząc dziecięcy śmiech. Od razu wiedział, kto podkradł mu odzież. Rozejrzał się po lesie i skoczył naprzód. Minął kilka drzew, docierając do rozstaju. Pomiędzy omszałymi pniami mignęły jego ubrania. Ruszył w tamtym kierunku, zatapiając stopy w mokrym podłożu.

W końcu zdołał złapać powiewającą nogawkę. Przy okazji potknął się o wystający korzeń i upadł. Musiał w coś uderzyć, najpewniej jakiś korzeń, bo zabolała go noga. Podniósł wzrok i ujrzał przed sobą dziewczynkę.

Jej przeczesana, płomienista grzywka skrywała czoło. Po bokach wisiały dwa, niekoniecznie tej samej długości, ogony. Na świat patrzyła piwnymi, jakże kształtnymi oczami, w niebywałej otoczce długich rzęs. Zadarty nos oraz jego najbliższe otoczenie skrywały gęsto rozsiane kropki. Poszarpana sukienka sięgała kolan. Stała boso, raz za razem poruszając którymś palcem u stóp.

— Witaj, Izmeno — powitał ją Kiba, wracając do pionu.

Dziewczynka, zamykając oczy, rzekła radośnie:

— Nie spodziewałeś się tego, prawda?

— No powiedzmy, że mnie zaskoczyłaś. — Kiba nałożył spodnie, zawiązał je i sięgnął po bluzę. Ubrania nie wyschły całkowicie. — Ale i tak do ciebie zmierzałem.

— Naprawdę? — Podskoczyła z radości. Wiszące po bokach dwa kucyki podzieliły jej radość, skacząc razem z nią. — A co ci się stało w rękę? — Wskazała zranione ramię.

Chłopak spojrzał na to miejsce, po czym pospiesznie założył bluzę.

— Polowałem wczoraj i otarłem się o drzewo — odpowiedział bardzo przekonująco. Tak przynajmniej przez chwilę sądził.

Izmena zmarszczyła brwi, krzyżując ręce na piersi. Widocznie nie uwierzyła w taką wersję. Jej źrenice poszerzyły się do maksimum.

— Znowu próbujesz? — zapytał Kiba, zarzucając miecz na właściwe miejsce.

Dziewczynka potrząsnęła głową jakby wyrwana z transu. Jedną ręką poprawiła grzywkę, a drugą wystawiła naprzód, podając suchy już bandaż. Kiba przejął go, po czym zwinnie owinął ranę, chowając ją przed ciekawskim wzrokiem Izmeny.

— No bo ty jesteś jakiś inny — burknęła z niezadowoleniem. — Jak zawsze nie wiem, o czym myślisz. Dlaczego?

Kiba rozłożył ramiona na boki. Znał ją od kilku lat. Nie była zwykłą dziewczynką. Potrafiła odczytywać ludzkie myśli. Jedynym opornym okazał się być właśnie on. Izmenę bardzo to irytowało i pomimo licznych prób, nie potrafiła „wejść do jego głowy”.

— Pallot wie, że odeszłaś tak daleko od wioski?

— A jak myślisz? — Uśmiechnęła się łobuzersko.

— Chodź, bo zaraz staruszek będzie się denerwował. Po co mu to. — Chwycił ją za rękę i pomaszerowali w kierunku rozwidlenia lasu.

— Jak się miewa Revere? — zapytała dziewczynka, podnosząc głowę do góry, aby widzieć twarz towarzysza.

Kiba przygryzł wargę. Nie mógł przecież powiedzieć jej prawdy, że oszukał Revere i na pewno teraz wyrywa sobie włosy ze złości.

— Szyje sobie nowe ubrania…

Izmena obejrzała prędko swoją znoszoną sukienkę.

— Może uszyje coś nowego i dla mnie?

— Oj na pewno.

— A kiedy wreszcie nauczysz mnie walczyć? — rzuciła głośniej, niż dotychczas z doskonale słyszalną nutką rozżalenia.

— O nie, mała — uciął szybko. — Nie mogę tego zrobić — zaprzeczył stanowczo.

— A niby dlaczego? Ty potrafisz walczyć. Masz nawet miecz. — Zerknęła na wiszącą na plecach broń. Otworzyła buzię, ale uprzedził ją Kiba.

— Zapomnij.

Izmena nadymała się jak balon.

— Nigdy nie dasz mi nawet dotknąć tego miecza — mruknęła pod nosem.

— I bardzo dobrze. To nie dla dzieci.

— A ty jak byłeś mały, to trenowałeś mieczem.

— I właśnie dlatego teraz wiem, że jesteś na to jeszcze za mała.

— A jak urosnę, to mi go dasz? — zapytała z nadzieją.

Kiba popatrzył z góry na jasną, cętkowaną twarzyczkę i zobaczył przez chwilę siebie, także domagającego się miecza. Przytaknął ruchem swej czupryny. Izmena docisnęła się cała do trzymanej ręki i w takiej pozie oboje dotarli do małej wioski osadzonej na niewielkim wzniesieniu. Podobnie jak Wioskę Wielkiego Ducha, tę także otaczały drzewa. Z dwuspadowych dachów drewnianych chat, wystawały małe kominy, gdzieniegdzie wypuszczające delikatny dym. Koło każdej chaty umiejscowione były małe ogródki z rosnącymi w nich warzywami. Mieszkańcy zajmowali się właśnie swoimi codziennymi obowiązkami. Rozkrzyczane dzieci biegały wokoło, stukając się drewnianymi mieczami.

Co tu się dziwić, że Izmena chciałaby miecz — pomyślał Kiba, wkraczając do osady.

Izmena pociągnęła go mocno w bok, gdzie najbliżej nich, z jednej chaty wyszedł wiekowy już mężczyzna. Okrągły brzuch skrywała szmaciana bluza. Identyczne spodnie opadały na skórzane buty. Twarz porywały liczne bruzdy. Pociągnął wielkim nosem w kształcie bulwy.

— Dlaczego mnie to nie dziwi — przemówił z grymasem na twarzy.

— Witaj, Pallocie — powitał go Kiba. — Mówiłem, że nie będziesz zadowolony z tego spaceru.

— Izmeno — zwrócił się bezpośrednio do dziewczynki. — Nie wykorzystuj tego, że jestem już stary i nie zawsze wiem, kiedy się wymykasz. Tutaj — wskazał ręką wioskę — mam na ciebie oko. Kiba nie zawsze będzie w pobliżu.

— No wiem, wiem — burknęła niezadowolona.

— Witaj, Kiba. — Podszedł, ściskając przybysza. — Zjesz może coś? — Wskazał wejście do chaty za plecami. — Jak zawsze mam coś dobrego.

— Zjem, jak zawsze — potwierdził z uśmiechem.

We trójkę weszli do chaty. Wewnątrz stał okrągły stół z dwoma krzesłami, wymurowany z gliny piec z paleniskiem i kominem wchodzącym w dach oraz wielka szafa. Kiba siadł na krześle przy stole, kładąc wcześniej na nim miecz. Izmena podejrzanie zbliżyła się do leżącej broni, ale wrogie spojrzenie siedzącego chłopaka wystarczyło, by odwieść ją od złych zamiarów. Pallot zdjął z jednej z półek dwie miski i przyniósł z paleniska rondel. Rozlał strawę do naczyń i postawił na stole, wręczając po łyżce. Odstawił rondel z powrotem na piec, a sam zasiadł na pochyłym krześle w rogu chaty i odpalił fajkę.

— Zjedzcie sobie — przemówił. — Ja już jadłem, więc sobie odpocznę.

— Opowiedz mi coś — poprosiła Izmena, sadowiąc się nie na krześle, a na stole. Nogi opuściła do dołu, czasem którąś poruszając.

— Oj, daj mu zjeść — nakazał staruszek. — I zejdź ze stołu. — Kiedy to zrobiła i usiadła na krześle, dodał: — A teraz sama zjedz, wędrowniczko.

— Opowiesz? — powtórzyła.

— Opowiem, opowiem — zgodził się Kiba, odkładając łyżkę.

— O czym dzisiaj chciałabyś posłuchać?

Izmena popatrzyła w spadzisty dach, poruszając buzią. Nim się namyśliła, Kiba wykorzystał moment i zdążył opróżnić połowę swej miski. Pallot zawsze lubił gotować, a że robił to świetnie, można było każdą jego potrawę jeść w ciemno.

— Może dzisiaj ta najstraszniejsza opowieść? — zaproponowała Izmena z ekscytacją.

— Który to już raz? — mruknął w rogu Pallot. Pociągnął ze swej fajki, wypuszczając dym w stronę otwartego okna. Biała chmura zawirowała między okiennicami i rozpłynęła się na zewnątrz.

— Ostatni. Obiecuję — przyrzekła dziewczynka.

Kiba popatrzył na nią łagodnym wzrokiem. Mimo jej natarczywości uwielbiał ją. Kiedy się poznali, miała zaledwie pięć lat. Pojawiła się w wiosce nie wiadomo skąd, po prostu przyszła któregoś dnia i tak została. Nie potrafiła powiedzieć co się z nią działo, gdzie są jej rodzice i jak trafiła do wioski. Od początku była inna. Wiedziała, o czym każdy myśli i co go spotkało w przeszłości. Początkowo przerażała każdego mieszkańca. Pallot przemierzył cały teren Lasu Deszczowego w poszukiwaniu jakiejkolwiek wskazówki dotyczącej pochodzenia dziewczynki, lecz bezskutecznie. Takim oto sposobem, ostatecznie została w wiosce. Zamieszkała z Pallotem, który z czasem zaczął traktować ją jak córkę. Od tamtego czasu minęło już sześć lat. Dziewczynka zadomowiła się w wiosce na dobre, a mieszkańcy wreszcie przywykli do jej inności.

Chłopak odłożył łyżkę. Wziął głęboki wdech i zaczął opowieść.

— Istniało kiedyś trzynaście istot nazywających siebie Trzynastoma Pradawnymi. Czuwały one nad równowagą świata. Ludzie od zawsze prowadzili wojny i przelewali krew. Kiedy tej krwi było już za dużo, powstała pierwsza istota zrodzona ze śmierci. Nazwano ją Kahthis. — Oczy dziewczynki urosły maksymalnie. Palcami wydrapywała swoje kolano. — Kahthis pragnął zamienić istniejący świat w taki, gdzie panowałby wieczny mrok, a dla żywych nie byłoby tam miejsca. Był tak potężny, że Pradawni poświęcili się, żeby go powstrzymać i zapieczętować. Miejsce jego spoczynku nazwano Zgubioną Ziemią. Ponieważ została zachwiana równowaga tego świata, jeden wielki ląd, podzielił się na cztery. Powstało znane nam Czterowyspie. Po ziemi zaczęły stąpać potwory zrodzone z rozlanej krwi Kahthisa. Ludzie nazwali je Martwymi Istotami.

— I wtedy też powstał Wielki Duch — zauważyła mała słuchaczka.

— Znasz tę opowieść na pamięć — stwierdził Kiba. — Może dokończysz za mnie? — Uniósł przy tym brwi.

— Nie ma mowy — zaprotestowała. — Lubię słuchać, gdy opowiadasz.

Kiba uśmiechnął się, zerknął przez ramię na siedzącego w kącie Pallota, po czym kontynuował swoją opowieść.

— Jednak tysiąc lat temu pieczęć straciła swoją moc i Kahthis powrócił za sprawą gromadzonych przez wieki dusz.

— Turniej Dusz! — wykrzyczała dziewczynka. Kiedy zobaczyła skrzywioną minę staruszka, położyła dłonie na buzi w milczącym geście.

— Kahthis stworzył potężną armię, w tym Czterech. Na Zgubionej Ziemi wywiązała się wtedy straszliwa wojna. Pradawna Wojna. Niektóre istoty wyginęły całkowicie, w tym Wielkie Zwierzęta. Jakimś sposobem Wielki Duch złapał Kahthisa, poćwiartował na trzy części i znowu zapieczętował. Każdą część ukrył w innym miejscu na świecie.

— Więc go wreszcie pokonał?

— Tylko uwięził.

— Przecież powiedziałeś, że go poćwiartował.

— To prawda. Choć do uwięzienia musiał wykorzystać całą swoją moc, to nie wystarczyło, żeby go pokonać. Wtedy zniknęła cała magia ze świata. Kahthis był aż tak potężną istotą. Zrodził się ze śmierci, więc nie mógł umrzeć, bo już był martwy.

— Więc jak go pokonać na zawsze?

— No właśnie — potwierdził Kiba, rozszerzając źrenice. — Został podzielony na części i ukryty w świecie.

— Czyli ten Kahthis jest najgorszym złem — stwierdziła Izmena, kiwając głową.

— Nie do końca, ale łapiesz, o co chodzi. — Poczochrał jej czuprynę. — Ci, co przeżyli, żeby nieco złagodzić wydźwięk, przestali mówić Martwe Istoty, a zaczęli mówić demony. Może to trochę mniej straszna nazwa. Teraz ludzie już o wszystkim zapomnieli. Niewielu ich przeżyło wojnę, więc z czasem przestali o tym opowiadać.

— Ja tam i takiej nazwy się boję. — Zadygotała z bojaźnią.

— Boisz się, bo wiesz, jak naprawdę się nazywali.

— A widziałeś kiedyś demona? — wypaliła niespodziewanie.

Kiba wspomniał wilka, który zaatakował dzień wcześniej wioskę. Słowa Wielkiego Ducha, przekazane przez Egai’ego jednoznacznie wskazywały, że widział demona. A mało tego, nawet z nim walczył i wygrał. Ale to właśnie przez to starcie musiał wyruszyć w podróż w niedostępne rejony świata.

— One już nie istnieją — odpowiedział cicho. — Wyginęły wieki temu. — Sam chciał w to wierzyć, ale nie mógł. Izmena nie musiała znać prawdy.

— Kazai na pewno je widział — stwierdziła, drapiąc palcami zmarszczoną brodę.

Kiba słysząc to imię, zesztywniał. Poczuł w sercu bolesne ukłucie. Minął rok, a on wciąż odczuwał ból, wciąż pamiętał i tęsknił każdego dnia. Zacisnął mocno zęby.

— Dokoła jest tylko woda — kontynuował. — Nazywamy ją Wielką Wodą. Za nią nie ma już nic.

— Kraniec świata — wtrącił siedzący w kącie Pallot.

Kraniec świata — powtórzył w myśli Kiba.

Właśnie tam miał się udać. Tam, gdzie nie ma już nic. Tam, gdzie miał czekać na niego lek.

Popadł w zamyślenie, z którego wyrwała go Izmena. Machając przed twarzą rękoma, próbowała go ocucić.

— Przez jakiś czas mnie nie będzie — przemówił po chwili.

— A jak długo ciebie nie będzie? — zdziwiła się, opuszczając ręce.

— Trudno mi powiedzieć. Wyruszam w podróż.

— Kiedyś też podróżowałeś.

— I wtedy długo mnie nie widziałaś.

— To prawda… — Posmutniała. Kiba szturchnął ją w brzuch, żeby trochę rozweselić. — A przyniesiesz mi coś ciekawego? — zapytała z nadzieją w głosie.

— Postaram się jak zawsze — obiecał.

Już bez pomocy łyżki, wypił resztę strawy, odstawił na stole pustą miskę i powstał. Chwycił miecz w dłoń, po czym zerkając na Pallota, zarzucił na plecy. Przyjaciel dźwignął się z krzesła. Wyjął z szafy pleciony worek, wyszedł na chwilę na zewnątrz, a gdy wrócił, wręczył go chłopakowi. Ten poczuł jego ciężar, więc zajrzał do środka, dostrzegając jedzenie oraz pełny bukłak.

— Znowu chciałeś polegać tylko na lesie? — zapytał Pallot. Kiba skrzywił buzię w jednoznacznej odpowiedzi. — Dobrze, że nas odwiedziłeś — stwierdził, odkładając fajkę na oknie. — Izmena teraz łatwiej zniesie czas twojej nieobecności. Nie pytam, w jakim celu wyruszasz, ale wierzę, że wrócisz. Teraz mamy raczej spokojne czasy. Czasem ktoś z kimś zadrze, ale trzeba umieć o siebie zadbać. Ty potrafisz aż nadto o siebie zadbać, więc będę spokojny. — Położył dłoń na ramieniu chłopaka. — Odprowadzimy cię na skraj wioski.

Chwilę później w milczeniu dotarli do końca zabudowań.

— Tylko pamiętaj — zaczęła ostrzegawczo jako pierwsza Izmena. Wzniosła wskazujący palec. Jej oczy rozbłysły powagą. — Nie znajdź sobie tam żadnej dziewczyny, bo to ja, gdy urosnę, nią będę.

Kiba wybuchnął śmiechem, chwycił dziewczynkę w ramiona i unosząc do góry, mocno przytulił. Po chwili odstawił ją na miejsce.

— Gdy dorośniesz, nie będę dla ciebie zbyt stary? — zapytał przebiegle.

Dziewczynka pomachała na boki rękoma.

— No nie będziesz przecież wtedy tak stary jak Pallot — oznajmiła z pełną powagą.

— No chyba nie — przyznał z rozbawieniem. Uściskał stojącego obok przyjaciela. — Do zobaczenia.

Kiba ruszył w stronę lasu. Odwrócił się jeszcze, machając ręką w pożegnalnym geście, a następnie pomaszerował leśną drogą wśród drzew. Ponownie przemierzał nierówne tereny Lasu Deszczowego, nie czyniąc żadnego postoju. Wkrótce słońce zniknęło za gęstą ścianą drzew, a wkoło pociemniało. Chłopak dotarł do niedużej groty ukrytej wśród drzew. Znał jej lokalizację, więc szedł tak długo, aż ją znalazł. Nie rozpalił ognia, bo po całodniowym marszu potrzebował zregenerować siły. Wyjął z worka bukłak i ugasił pragnienie. Następnie oderwał kawałek zasuszonego mięsa oraz chleba. Odruchowo sięgnął do bluzy, gdzie zawsze znajdowała się harmonijka. Tym razem jej nie znalazł. W ciszy spożył kolację, po czym ułożył się wygodnie pod ścianą, chowając miecz za plecy. Głowę oparł na worku. Jedzenie nieco go uwierało, ale przywykł w przeszłości do niewygody. Zamknął powieki, a wtedy wróciło wspomnienie.

Jako mały chłopiec przemierzał pokryty śniegiem las. Miał na sobie brązowe futro, grube buty i puchatą czapkę, spod której wystawały włosy. Dłonie w skórzanych rękawiczkach trzymał pod pachami. Poruszając czerwonymi, wymrożonymi policzkami wypuszczał parę z ust. Jego oczy z bojaźnią spoglądały we wszystkich kierunkach. Zostawiał po sobie nieduże ślady, które czasem zasypywał wiejący, mroźny wiatr. Chłopiec ciągle miał wrażenie jakby ktoś lub coś obserwowało go z oddali. Zatrzymał się i rozejrzał wkoło. Zobaczył tylko biel i pokryte śniegiem drzewa. Dysząc, przyśpieszył kroku. Nie oglądał się za siebie, tylko kątem oka obserwował możliwie największy obszar to z jednej, to z drugiej strony. Z wyblakłego nieba, z każdą chwilą, zaczynały spadać coraz to większe płatki śniegu.

Chłopiec wkroczył na rozległe, pozbawione drzew białe pole i wtedy usłyszał za sobą głośny ryk. Wytrzeszczył oczy i stanął jak wryty. Powoli spojrzał w tył. Otworzył szeroko buzię i z krzykiem rzucił się do ucieczki. Tuż za nim pędziło jakieś zwierzę. Chłopiec upadł, odwrócił się przez ramię i podparł na rękach. Kilkanaście stóp za nim rycząca bestia zniknęła w kłębach puchu i strumieniu lodowatej wody. Kiba patrzył na szamoczącego się pośród kawałków lodu drapieżnika. Wyglądem przypominał kota, ale był większy, a paszcza nie mieściła wszystkich zębów. Wydając z siebie przeraźliwe dźwięki, walił wkoło łapami, próbując wyjść z lodowej pułapki. Każdy ruch odsłaniał powierzchnię zamarzniętego jeziora. Chłopiec wciąż leżąc w tym samym miejscu, usłyszał trzask. Wraz ze śniegiem wpadł do wody. Krzycząc, szamotał się, palcami drapał po odsłoniętej tafli lodu, parę razy zniknął pod wodą, aż w końcu nie wynurzył się i powoli zaczął opadać w dół. W ostatniej chwili ktoś go wyciągnął, zawinął prędko w futro i popędził z nim na rękach w stronę lasu.

Chwilę później, w pewnej grocie zapłonęło ognisko. Przy nim siedział skulony, owinięty futrem chłopiec. Przez cały czas dygotał i ciekło mu z nosa. Zęby wystukiwały melodię. Na patyku, nad płomieniem zawisły jego mokre ubrania. Po przeciwnej stronie ognia zasiadł mniej więcej czterdziestoletni mężczyzna jedzący mięso. Miał na sobie grube spodnie i wygniecioną bluzę. Ciemne włosy z siwymi refleksami spiął z tyłu głowy w sterczący kucyk. Pociągłą twarz pokrywał kilkudniowy zarost, a nos tuż pod linią zmęczonych oczu, przedzielała poprzeczna blizna rozchodząca się aż na policzki. Ciemne oczy obserwowały chłopca.

— Znowu oddaliłeś się bez słowa — zaczął złowrogo. — Tyle razy powtarzałem, że w tych lasach mieszkają niebezpieczne bestie takie jak ta, którą spotkałeś. W zimie niektóre zwierzęta nie jędzą nawet tygodniami. Nie przepuszczą żadnej okazji, żeby zabić swój głód.

— Ja tylko — zaczął niepewnie, pociągając nosem — chciałem pokazać ci Mistrzu, że jestem już wystarczająco duży na rozpoczęcie treningu.

— Tyle razy ci mówiłem, żebyś mnie tak nie nazywał. Mów mi po imieniu. — Mężczyzna odgryzł pokaźny kawał mięsa, a resztę rzucił nad ogniem. Chłopiec w popłochu pochwycił strawę. Pociągnął ponownie nosem, wbijając zęby w soczysty kawał. — Żaden ze mnie mistrz. Jedz — polecił. — Musisz się rozgrzać. Wody Szklistego Jeziora w kilka chwil mogą zamrozić wszystko. Tyle razy ci powtarzałem…

— Musiałem pokazać, że mogę już zacząć trening — oznajmił

Kiba, przeżuwając jedzenie.

— I dlatego wybrałeś się w taką pogodę na wycieczkę, tak?

— Sam mówiłeś, że przygotowywanie wojownika powinno się zacząć od wczesnego dzieciństwa. Jak najwcześniej, bo tylko wtedy można zostać wielkim wojownikiem! Chcę być najlepszy! Tak jak ty!

— Nie jestem już wojownikiem — uciął uniesionym głosem. — A ty masz dopiero siedem lat. Jesteś jeszcze za mały.

— Nieprawda! — wrzasnął chłopiec, zrzucając z siebie futro i wstając na proste nogi. — Jestem duży. Muszę tobie dorównać. Obiecałeś! — Po chwili poczuł jednak chłód i prędko wrócił pod ciepłe nakrycie.

Twarz mężczyzny złagodniała i zaśmiał się cicho. Ręką dał znak, by chłopiec kontynuował jedzenie, a sam podniósł manierkę, leżącą blisko paleniska. Pociągnął z niej łyk i wcześniej zamknąwszy, przerzucił przez płomień. Kiba jej nie złapał, upadła obok niego.

— Woda jest już ciepła — przemówił mężczyzna. Wytarł usta rękawem. — Jak wrócimy do Lasu Deszczowego, to pomyślimy o twoim treningu.

— Zacznijmy teraz!

— Dobrze wiesz, że zrobimy tak, jak ja chcę. Prawda?

Kiba wykrzywił buzię w widocznym grymasie.

— Gdy wrócimy do domu, to wtedy porozmawiamy o twoim treningu. Dobrze? — ponowił.

— Dobrze Mis… Dobrze Kazai…

Kiba otworzył oczy. Na zewnątrz dostrzegł jasność dnia. Całą noc musiał spędzić w jednej pozycji, dlatego czuł wszystkie kości. Usiadł, od razu rozciągając cztery kończyny. Przetarł oczy i natychmiast zabrał się za jedzenie. Po śniadaniu zgarnął swoje rzeczy, by po chwili kontynuować podróż.

Niedługo potem dotarł do rozstaju. Jedna droga prowadziła naprzód, kolejna w lewo zwężając się o połowę, a trzecia w prawo do przewróconego drzewa. Wyrwany prosto z ziemi korzeń zakrywał jakiś obiekt. Chłopak ruszył w jego stronę i w końcu ujrzał most łączący dwie strony urwiska. Wyglądem przypominał długą kładkę sięgającą od jednej krawędzi do drugiej, stworzoną z najdłuższych drzew z lasu. Dziesięć okorowanych pni leżało nad przepaścią, łącząc obie strony. Na nich, poprzecznie ułożono płaskie deski tworzące równą powierzchnię. Po bokach wznosiły się wysokie, również drewniane barierki.

Milczący Most — pomyślał Kiba, zerkając na całość budowli.

Powstała wieki temu i nadal solidnie się trzymała. O pochodzeniu nazwy mostu krążyły różne opowieści. Jedna z nich mówiła, że budujący pracowali w milczeniu. Inna zaś, że podczas pracy cały las, łącznie z płynącą w dole wodą, zamilkły na cały dzień. Kiba słyszał nawet jeszcze jedną wersję opowiadającą o istotach bez ust, które zbudowały most, żeby połączyć niegdyś dwie krainy. Osobiście wolał drugą wersję i takiej się zawsze trzymał.

Pokonał wszystkie pięć stopni i ruszył na drugą stronę. W którymś momencie spojrzał w dół, oceniając wysokość. Nie była większa niż ta na występie skalnym, gdzie pokonał wielkiego wilka. Z płynącego w dole strumienia wystawały ostre kamienie obijane co chwila przez wodę.

Chłopak przeszedł most i stanął po drugiej stronie. Obejrzał się jeszcze przez ramię, oglądając całość solidnej konstrukcji, po czym obrał wcześniejszy kierunek. Jakiś czas później dotarł do drzewa, w którym tkwiła strzała. Wyciągnął drzewiec z grubej kory i zaczął uważnie oglądać solidną robotę. Na grocie widniał jakiś napis w nieznanym języku. Zresztą i tak nie potrafił czytać. Porzuciwszy strzałę, spojrzał na wystające nieopodal z ziemi, resztki płotu. Porastały je zielony puch wraz z wijącym się niczym wąż, pnączem. Dalej rozciągały się pozostałości jakiejś osady.

Kiba sam nie wiedział, dlaczego tu przyszedł. Przecież mógł ominąć to miejsce, pójść bokiem. Był tu wcześniej tylko raz, jeden jedyny raz. Musiał wtedy na własne oczy zobaczyć swoją wioskę. Tu się urodził i stąd został uratowany.

Wziął głęboki wdech i ruszył naprzód, mijając zarośnięty płot. Przed sobą ujrzał kilka pojedynczych ścian skrytych pod roślinną zasłoną. W niektórych miejscach ziemia posiadała liczne zagłębienia. W jednym z takich leżał odwrócony kołami do góry, drewniany wóz. Oprócz porostów tkwiło w nim kilka strzał. Pośrodku trawiastego terenu sterczała studnia z wyrwanym kołowrotkiem. Kiba podszedł do niej z wolna, zaglądając do środka. Wewnątrz dostrzegł jedynie sterty desek wymieszane z zielenią. Przeleciał wzrokiem po całości terenu, zatrzymując go na dwóch skrzyżowanych drzewach, rosnących na skraju zniszczonej osady.

I w jednej chwili znalazł się w płonącej wiosce. Chmura duszącego dymu wraz z popiołem, rozlała się po terenie. Syczący ogień łapczywie pożerał drewniane chaty. Przerażeni mieszkańcy szukali jakiejkolwiek drogi ucieczki. Z ciemności lasu wylatywały niczym z procy czarne bestie, które roznosiły płonące chaty jednym ruchem. Zdawać by się mogło, że czegoś poszukiwały. Jedna z nich stanęła kilkanaście kroków od chłopaka i ruszyła wprost na niego. Ten, z niemym krzykiem, uniósł ręce, zasłaniając się przed atakiem. Potwór jednak przeniknął tylko przez niego niczym zjawa. Krzyki mieszkańców zaświdrowały w uszach. Tuż obok stojącego chłopaka przemknął cień. Paroma skokami pokonał ogarnięty ogniem obszar i stanął pochylony na skraju lasu, na tle dwóch skrzyżowanych drzew. Postać miała na sobie czarny płaszcz z kapturem. Odwróciła głowę, a wtedy niewidoczny podmuch zmiótł całą wioskę z powierzchni ziemi. W samym centrum fali znalazła się twarz…

Kiba ocknął się z transu. Czoło miał zlane potem. Przetarł je dłonią i wtedy zorientował się, że już nie stoi, a siedzi oparty o ścianę studni. Przez długą chwilę tkwił nieruchomo, obserwując las. Wciągnął powietrze w płuca i zerknął ponad drzewa. Niebo przykryły ciemne chmury. Nie wróżyło to nic dobrego. Przygryzł wargę, wciąż myśląc o minionej wizji. Tajemnicza postać od lat nie dawała mu spokoju. Wracała co jakiś czas, w najmniej spodziewanym momencie. Dlaczego wciąż miewał tę wizję? Dlaczego ciągle była tak realistyczna? To wydarzyło się piętnaście lat temu. Nie mógł tego pamiętać. Ale pamiętał…

Siedząc tak bez ruchu, stracił ostatecznie poczucie czasu. Wreszcie powstał, otrzepując spodnie. Spojrzał raz jeszcze na skrzyżowane drzewa, po czym upewnił się, czy aby na pewno jest dalej w posiadaniu swojego miecza. By być jak najdalej od bolesnego wspomnienia, wznowił wędrówkę.

Szedł bez odpoczynku, kontrolując to, co działo się na niebie. Chmury straszyły swoim kolorem, lecz nic poza tym. Gdy kolejny dzień chylił się ku zachodowi, droga zaczęła mocno skręcać, więc Kiba zboczył z niej i wkroczył w rosnący schodkowo las. Wiedział, że gdyby poszedł drogą, okrążyłby wzniesienie płaskim terenem, ale zajęłoby to o wiele więcej czasu, niż pójście górą. Chciał jak najszybciej pokonać wzniesienie, bo za nim znajdowała się szczelina skalna, w której zamierzał spędzić noc. Ostatecznie pokonał je w biegu, bo rozpadało się na dobre. Szybko odnalazł to, czego szukał. Rozsiadł się wygodnie pod skalnym dachem. Zapach deszczu wraz z chłodem, objęły go swym ramieniem. Mimowolnie wspomniał minioną wizję płonącej wioski. Chociaż wcześniej zamierzał przed snem coś zjeść, teraz odebrało mu apetyt. Siedząc nieruchomo i wsłuchując się we wszechobecny szum, długo obserwował ciemny las.

* * *

Kolejny poranek zaczął się słonecznie. Przemoczony las lśnił w poświacie wschodzącego słońca. Pojedyncze krople minionej ulewy, leniwie skapywały z roślin.

Kiba dźwignął się z zimnego legowiska, oglądając mokry teren. Trochę zmarzł w nocy, dlatego od razu wyruszył w dalszą drogę. Wkroczył na niewielką polanę skrytą we mgle. Za nią biegła szeroka, kamienista droga. To właśnie ona okrążała pokaźne wzniesienie, by teraz z powrotem powędrować po prostej.

Wisząca na wysokości bioder mgła, oplotła go swoim chłodem. Wstrzymał krok, wodząc dłonią po puszystym oparze. Chwilę później pokonał polanę i stanął przed wyboistą drogą. To właśnie w tym miejscu kończył się Las Deszczowy, jego rodzinne miejsce, a zaczynała Dolina Pięciu Księżyców.

Odwrócił się, żeby raz jeszcze spojrzeć na rodzinny las. Wtedy zza jednego drzewa wyjrzał półprzezroczysty lis. Jego falująca postać usiadła w połowie za pniem, wpatrując się w stojącego. Połyskujące oczy nawet nie drgnęły. Wyżej pojawił się zaraz jakiś ptak, a po nim kilka innych niedużych zwierząt. Wszystkie wpatrywały się w kierunku stojącego chłopaka.

Duchy lasu — pomyślał Kiba.

Niewiele o nich wiedział, zresztą tak samo jak pozostali mieszkańcy Lasu Deszczowego. Na pewno zamieszkiwały tylko ten las i żaden inny. Jako dziecko, Kiba wielokrotnie próbował któregoś ducha złapać lub chociażby dotknąć, ale nigdy mu się to nie udało. W którymś momencie po prostu przestał w ogóle próbować. Nikt nie wiedział, skąd pochodzą, kiedy i gdzie się pojawią, w jakiej ilości, a także co właściwie robią w lesie. Były od zawsze i pewnie zawsze będą. Nie pokazywały się każdemu. Tylko nieliczni mogli pochwalić się takim szczęściem. To, dlaczego akurat udało mu się parokrotnie je zobaczyć, tłumaczył sobie tym, że jest po prostu dobrym człowiekiem, a duchy wyczuwają dobro.

Stał, wpatrując się w przeskakujące z gałęzi na gałąź istoty. W Lesie Deszczowym mieszkał praktycznie całe życie, z pominięciem kilku dłuższych podróży poza rodzinne miejsce. Wtedy też pokazywały mu się, tak jakby na pożegnanie. Tym razem duchy zapewne pokazały się, bo znowu opuszczał las. Może po prostu musiały ponownie go pożegnać. A może czuły, że już nie wróci? Czy mógł nie powrócić z tak dalekiej podróży? Wcześniej, jeśli wędrował, to w towarzystwie. Teraz musiał iść sam. Co prawda mógł zabrać ze sobą Revere, ale przecież ją zostawił. Czyżby te małe istoty coś przeczuwały? Nie mógł tego odgadnąć, więc nie czekając już na nic ruszył, opuszczając rodzinny las.

Rozdział IV

Dolina Pięciu Księżyców

Niedaleko granicy dwóch krain, Kiba uczynił krótki postój nad niewielkim stawem. Usiadł na wystającej nad wodę kładce. Miała kilka dziur, ale konstrukcja nie została w żaden sposób naruszona. Po prawej, łagodne wejście do stawu pokrywało grząskie błoto. Po lewej zaś rósł targany wiatrem, gęsty tatarak. Po drugiej stronie zbiornika, skąpana w trawie stała stara łódka. Przez dziury w poszyciu wyrastały długie łodygi wodnych roślin. Czasem odezwało się jakieś niewielkie zwierzę.

To już trzeci dzień wędrówki — pomyślał Kiba, przyglądając się swojemu odbiciu w mętnym lustrze wody.

Tego właśnie potrzebował, by wewnętrzny ból nieco przycichł. Od roku nie wystawił nawet stopy poza Las Deszczowy. Mógł, ale nie widział w tym sensu. Zaczynając wędrówkę, mógł przy okazji odwiedzić przyjaciół, ale przede wszystkim mniej myślał. Powiew świeżości działał kojąco.

Obraz jego twarzy rozproszyła przepływająca ryba, tym samym wyrywając go z zamyślenia. Poczuł wtedy ponowną pustkę w żołądku. Widząc płynącą rybę, wpadł na świetny pomysł. W pośpiechu znalazł dwa płaskie kamienie. Jednym z nich uciął długi patyk i naostrzył go. Nóż zgubił w strumieniu, więc musiał sobie radzić w inny sposób. Miecz stanowił dla wojownika pewnego rodzaju świętość, więc nie mógł użyć go do podobnych rzeczy. W dzieciństwie owszem, ściął niejeden badyl, ale wtedy jeszcze nie w pełni rozumiał przekazywane mu nauki.

Dbaj o swój miecz, bo nigdy nie wiesz, kiedy przyjdzie ci go użyć” — tak brzmiała jedna z nich. Gdyby teraz przypadkiem stępił go na którymś drzewie, a co gorsza, kamieniu, stałby się łatwym kąskiem dla wroga. Co prawda ostrze jego broni należało do wyjątkowo twardych i praktycznie niemożliwych do stępienia, ale wolał nie ryzykować. Poza tym ów oręż miał dla niego niespotykaną wartość. Harmonijkę już stracił, miecza nie mógł. Wszystko, ale nie ten miecz.

Zebrał z lasu kilka suchych patyków i ułożył z nich namiot. Do środka włożył susz. Potem pocierając o siebie dwa kamienie wytworzył iskrę, która w niedługiej chwili zamieniła się w ogień. Następnie zdjął buty, podgiął nogawki spodni, aż do kolan i wszedł do wody. Znieruchomiał, zawisając nad powierzchnią. Niczym doskonały łowca, w pełnym skupieniu wyczekiwał swej zdobyczy. Niebawem przepłynęła jedna ryba, potem druga, w końcu kilka kolejnych. Kiba wstrzymał swój oddech, namierzając zdobycz. Błyskawicznie zanurzył ręce w wodzie, dopinając swego. W jego dłoniach zatrzepotał całkiem spory ogon. W dzieciństwie został nauczony takiej sztuki połowu. Początkowo miał problemy nawet z utrzymaniem nieruchomej sylwetki, ale z czasem wyrósł na prawdziwego specjalistę. Wiedział, które ryby są najwolniejsze, i to właśnie na takie czekał.

Rozprawił swą zdobycz i umieścił na przygotowanym wcześniej patyku. Płomień buchnął parokrotnie w górę, osmalając łuski. Nie mogąc doczekać się końca wypieku, założył z powrotem buty i poprawił nogawki spodni. Siadł obok ogniska, krzyżując nogi. W oczekiwaniu dorzucił do ognia grubszy patyk. Po jakimś czasie ryba zapełniła pusty żołądek.

Zabierając swoje rzeczy, chłopak spojrzał daleko przed siebie. Czekała go jeszcze długa droga. Na obecną chwilę podążał w dobrym kierunku. Potem zamierzał posiłkować się wiedzą napotykanych ludzi.

Okrążył staw, wracając na wcześniejszy szlak. Drobne kamienie ponownie zachrzęściły pod podeszwami butów. Mijane po bokach drzewa nie były już tak grube, jak te w Lesie Deszczowym, a ich pni nie pokrywał zielony puch. Daleko w przedzie drogę przebiegł jakiś rogacz. Zadudnił kopytami na kamieniach, po czym pomknął między rzadziej rosnące drzewa.

* * *

Nastało ciepłe popołudnie, kiedy wędrujący wojownik dotarł do wywróconego, średniej wielkości wozu. Dwa worki wypadły poza burtę. Z jednego z nich wytoczyły się warzywa, a z drugiego, zawiniątka z suszonym mięsem. Z przodu stał pstrokaty, niewzruszony całym zajściem muł. Przeżuwał właśnie wystającą nieopodal trawę, co chwilę poruszając którymś, drażnionym przez owady uchem.

Kiba stanął kawałek przed pojazdem, oglądając okolicę. Zbliżył się do wozu, słysząc hałas. I wtedy zza pojazdu wybiegło dwoje chudych ludzi. Odwracając się za siebie nie dostrzegli tego, co działo się z przodu. Kiba ominął pierwszego, ale zderzył się z tym drugim, siadając niezgrabnie na wyboistej drodze. Naprzeciw niego znalazł się niewiele starszy od niego chłopak. Na sobie miał rozciągniętą bluzę oraz powycierane spodnie. Pokaźne czoło posiadało liczne otarcia. Uszy tak mocno odstawały od czaszki, że gdyby tylko mogły, zawinęłyby się w przeciwną stronę niż powinny. Do tego każde oko patrzyło w inną stronę.

Podbiegł do niego ten drugi, pomagając mu wstać. Na sobie miał podobne do tego pierwszego, rozciągnięte ubranie. Pod długim nosem wyrastały wąsy. Osadzone blisko siebie oczy, za żadne skarby nie potrafiły odnaleźć spokoju. Przerzedzone na szczycie głowy włosy, już dawno utraciły blask.

— Chyba to nie należy do was? — zaczął Kiba, wstając. — Zostawcie to.

Ci również znaleźli się w pionie. Widać było, że los ich nie oszczędzał. Brudni, obdarci, z niepełnym uzębieniem.

— Zapytaj najpierw, kim jesteśmy — przemówił ten z długim nosem. Kiedy żadnego pytania nie usłyszał, dodał: — Jestem Pick, a on Trick. — Wskazał głową towarzysza.

— Nie musicie mi się przedstawiać. Przecież znamy się doskonale.

I rzeczywiście tak było. Znali się od najmłodszych lat. Kiba parokrotnie spotkał ich na terenie Doliny Pięciu Księżyców, a raz nawet zawitali do Lasu Deszczowego. Byli braćmi i od kiedy pamiętał, podkradali jedzenie, gdzie tylko się dało. Ogólnie nie byli szkodliwi i nie wyrządzali nikomu żadnej krzywdy fizycznej. Wizualnie nawet nie nadawali się do walki. Za każdym razem, gdy się spotykali, nie było to spotkanie towarzyskie. Zawsze wpadali w jakieś tarapaty.

— Oddajcie co nie wasze i odejdźcie — nakazał Kiba.

— Łap ich! — rozległ się nagle głos z lasu. Pomiędzy drzewami ledwo biegł jakiś starszy mężczyzna.

— W nogi! — wykrzyknął wyższy z braci i wykorzystując chwilę nieuwagi, obaj popędzili w najbliższe drzewa.

Starszy już wiekiem mężczyzna padł po chwili na wóz ciężko dysząc. Jego twarz skrywał mocniejszy, siwy zarost. Na sobie miał dwuczęściową, brudną szatę oraz grube buty.

— Nie mam już sił, żeby ich gonić — wysapał ociężale. Między słowami dało się słyszeć jak wciąga powietrze. — Napadli mnie i zobacz co zrobili. Mój zwierzak przestraszył się i wywrócił wóz. Wszystko się wysypało. — Pokręcił głową.

— Pomogę — zaoferował chłopak.

— Ty jesteś młody, więc pędź za nimi — nakazał mężczyzna, wskazując palcem na znikające w lesie dwa punkty.

— Nie ma sensu ich gonić — zaprzeczył Kiba. — Są już za daleko. Połowę tego co zabrali, zgubili przy zderzeniu ze mną. Zresztą to nie mój kierunek. Zmierzam do Garanad.

Mężczyzna wziął jeszcze parę głębszych wdechów, po czym, krzywiąc buzię przytaknął głową. Kiba zepchnął będące jeszcze na wozie worki. Pochwycił za solidną burtę i wspólnymi siłami udało się postawić pojazd z powrotem na kołach. Chwilę później wszystkie worki wylądowały tam, gdzie wcześniej.

— Dziękuję za pomoc — przemówił mężczyzna. — Jestem Tam. — Gdy chłopak również się przedstawił, dodał: — Mówiłeś, że zmierzasz do miasta. To już niedaleko. Nie chciałeś gonić tych złodziei, ale mimo to, jeśli chcesz, mogę cię podrzucić.

Kiba spojrzał przed siebie, po czym wskoczył na tył wozu. Nogi zwiesił poza krawędź tak, że wisiały nad drogą.

— Z chęcią skorzystam — potwierdził.

Mężczyzna zasiadł z przodu i uderzając sznurem w zad muła, wprawił go w ruch. Kamienie zachrzęściły pod kołami i pojazd ruszył.

— Co ciebie sprowadza w te tereny, młody człowieku? — zapytał Tam.

— Zmierzam odwiedzić starego przyjaciela — odparł Kiba.

— Sądząc po kierunku, z którego przybywasz, jesteś z Lasu Deszczowego.

— Zgadza się.

— Właśnie stamtąd wracam. Jeżdżę tędy co jakiś czas, gdy skończą mi się zapasy. Ale pierwszy raz spotkało mnie coś takiego jak dzisiaj. — Odwrócił się, jakby sprawdzając, czy aby na pewno ma słuchacza. — Wyskoczyli nie wiadomo skąd i nawet nie wiem jakim cudem mój wóz poleciał na bok. Chyba na coś najechałem. Potem wyciągnęli mnie w las, a sami wrócili kraść. Gdybym był młodszy…

— Oni są nieszkodliwi — ocenił chłopak, opierając plecy o worki.

— No nie powiedziałbym — zaprzeczył głośnym tonem Tam. — Niech no tylko ich spotkam, a pożałują, że się urodzili.

— Znam ich od dziecka. Trochę kłopotów sprawiają, ale nie skrzywdzą nikogo.

— A może jesteś razem z nimi, co? — Zerknął przez ramię.

— No i jedziemy teraz w pułapkę — zażartował Kiba.

Minęli trójkę ludzi niosących na plecach wielkie worki. Podążali w tym samym kierunku, co oni. Słysząc nadjeżdżający wóz, zeszli na jedną stronę przepuszczając pojazd.

— Już niedaleko — oznajmił po chwili Tam. — Może jesteś głodny? Śmiało, na co tylko masz ochotę. Mam suszone mięso i warzywa.

— W sumie to ostatnio jadłem rano — stwierdził, rozwiązując jeden z worków. Wyjął spory kawałek suszonego mięsa. — Z której to wioski?

— Dzisiaj byłem nieco dalej. Musiałem spędzić noc w lesie. Była tam taka dziwna dziewczynka. Nie dała mi dojść do słowa. Wszystko wiedziała.

— Izmena — zaśmiał się Kiba.

— Znasz ją?

— Pochodzę z Lasu Deszczowego. Nie sposób jej nie znać.

— No tak…

Niedługo potem z przodu pokazały się rozległe zabudowania. Droga odczuwalnie zaczęła schodzić w dół. Muł dzielnie ciągnął wóz nawet po spadku. Wyjechali w końcu na płaski teren pozbawiony drzew. Minęli kilku kolejnych wędrowców.

— Tłoczno jak zawsze — przyznał Tam, zatrzymując pojazd przed murowanym miastem.

Kiba zeskoczył na piasek.

— Dziękuję za podwózkę — powiedział.

— Jakbyś zagościł tutaj dłużej, to za pięć dni będę jechał z powrotem.

— Raczej pójdę w innym kierunku.

— Miło było cię poznać chłopcze.

Kiba machnął ręką na pożegnanie i wkroczył do pokaźnego miasta nazywanego przez wszystkich Garanad. Przez jego środek prowadziła niemająca końca, szeroka droga. Po bokach stały kamienne budynki. Ich ściany wykonane były z dużą starannością z oszlifowanych kamieni, połączonych ze sobą glinianą zaprawą. Ciężkie drzwi wisiały na solidnych zawiasach, identycznie jak uchylne na boki okiennice. Między domami wiodły węższe uliczki prowadzące do kolejnych budowli. Im dalej szły, tym zabudowania stawały się o piętro wyższe od poprzednich. Rdzawa dachówka pokrywała każdy dwuspadowy dach. Na niektórych kominach wystających ponad szczyt, ptaki uwiły sobie gniazda. Pod drewnianymi daszkami, przytwierdzonymi do ścian budynków, stali sprzedawcy. Na pochyłych stoiskach poukładane mieli najróżniejsze rzeczy, w tym bronie i jedzenie.

Tłum był prawie nie do przejścia, ale Kiba jakoś przedostał się na plac. Szedł między stoiskami, omijając ludzi. Gościł w mieście wielokrotnie i za każdym razem panował tam tłok, który malał dopiero przed zachodem słońca. Ludzie przybywali z różnych stron w celu wymiany. A wymienić można było tu się praktycznie za wszystko. Gdy był młodszy, przychodził tutaj wymieniać skóry na inne rzeczy. Któregoś razu przyszedł nawet sam, aby wykonać powierzone mu zadanie. Właśnie wtedy po raz pierwszy spotkał Picka i Tricka.

Zatrzymał swój krok przy straganie z mieczami. Słyszał już z daleka nawoływania sprzedawcy. Od zawsze lubił tego typu broń, zresztą takową nosił na swych plecach. Chwycił jeden z mieczy do ręki, sprawdzając wagę. Poczuł znaczny ciężar.

— Solidny — zaczął podchodzący sprzedawca.

— To prawda, jest solidny — potwierdził Kiba. Zakręcił bronią w ręku, kiwając niespokojnie czupryną. — Ale jest za ciężki. Miecz powinien być lekki jak pióro. Nie może wojownikowi ciążyć. Wojownik zmęczony noszeniem swojej broni, z góry skazany jest na porażkę.

— To prawda — przytaknął sprzedawca. Nim chłopak zdążył odłożyć trzymaną broń, ten wręczył mu kolejną. — Co powiesz o tej?

Kiba powiódł palcami po jednostronnym ostrzu. Uniósł na wysokość twarzy, a następnie spróbował zgiąć klingę.

— Ten jest zbyt miękki — stwierdził, widząc ugięcie. — Wyszczerbi się przy pierwszym użyciu. Albo co gorsza, pęknie.

— Dużo wiesz o mieczach — przyznał sprzedawca. Szybkim ruchem wymienił broń na inną. — A ten? Podoba ci się? Chętnie wymienię go za ten, co masz na plecach. Swój sprowadziłem prosto z Lasu Deszczowego.

— Nieprawda — zaprotestował Kiba. — Właśnie stamtąd pochodzę, a tam nie ma takich broni.

— Oddawaj! — wrzasnął sprzedawca, wyrywając mu broń z ręki. — Idź już stąd.

Chłopak wiedział, że sprzedający do najuczciwszych nie należał. Nie chcąc wdawać się w kłótnię, ruszył dalej poprzez rozległy targ. Odchodząc od stoiska z mieczami, przypadkowo potrącił barkiem wysokiego, umięśnionego mężczyznę. Szczególną uwagę przykuwała żółta skóra oplatająca jego tors oraz blizna przecinająca lewe, zamknięte oko. Twarz okalała mu broda i wąsy.

— Uważaj, jak chodzisz — warknął wielkolud grubym, ale spokojnym głosem.

Kiba nie chcąc wdawać się w żadną bójkę, postanowił nie dyskutować. Kiedyś może i by tak łatwo nie odpuścił, ale w obecnej sytuacji nie potrzebował się z nikim bić. Tym bardziej z tak błahego powodu.

— Nie chciałem… — odpowiedział trochę niechętnie, ale licząc na załagodzenie sytuacji.

Te słowa wystarczyły, bo mężczyzna odszedł.

Kiba odprowadził go wzrokiem, po czym ruszył we wcześniejszym kierunku. Przechodząc przez rozgałęzienie ulic, minął kobietę w chuście nawołującą do poznania swojej przyszłości. Brzmiało to zachęcająco, ale mało wiarygodnie, toteż Kiba kroczył dalej.

Jedno stoisko obstawione było wokół przez ludzi. Po przedarciu się do przodu chłopak zobaczył człowieka strzelającego z łuku do celu. Odwrócił głowę i zamierzał odejść, kiedy ktoś złapał go za ramię. Odskoczył na bok, sięgając za plecy po broń, ale wtedy zobaczył człowieka z łukiem. Jego ruchy jasno sugerowały wzięcie broni.

— Może ty spróbujesz młodzieńcze? — przemówił po chwili.

— Ja? — odpowiedział ze zdziwieniem Kiba.

— No spróbuj — zachęcał przebiegle. Uśmiechał się przy tym, odsłaniając pożółkłe, pokruszone i w połowie nieobecne zęby. W końcu wręcz wcisnął łuk wraz ze strzałą.

Kiba wziął podaną broń i wolnym krokiem podszedł do nakreślonej na piasku linii. Obejrzał łuk od jednego gryfu do drugiego. Powiódł palcem po niezbyt starannie wygładzonej powierzchni grzbietu, po czym zapytał jeszcze dla upewnienia:

— W środek tarczy, tak?

— Jeśli zdołasz — zachichotał mężczyzna, jednocześnie rozganiając tłum w celu odsłonięcia drogi do tarczy. Umieszczona była kilkadziesiąt kroków dalej w głębi uliczki, na ścianie budynku.

— Zdołam — skinął pewnie głową.

Choć od zawsze wolał walkę na miecze, to z łukiem radził sobie równie dobrze. Umieścił strzałę pośrodku, naciągnął mocno cięciwę, kierując ostrzem w środek tarczy. Wstrzymał oddech, aby nie zmienić kierunku lotu i puścił drzewiec. Ciemna smuga świsnęła w powietrzu, żeby po chwili trafić idealnie w środek tarczy. Wśród zgromadzonych obserwatorów zapanowała cisza.

— Gdzie się tego nauczyłeś? — wyjąkał z niedowierzaniem właściciel stoiska.

— W lesie?

— Wygrana — mruknął właściciel widocznie niezadowolony przymusem zapłaty nagrody.

Kiba chwycił zwinnie lecącą monetę. Obrócił ją w dłoni, oglądając obie strony. Na jednej widniały cztery kształty odzwierciedlające cztery wyspy, a po drugiej zaś falujące linie wody. Wielokrotnie stykał się z takimi monetami, ale nigdy nie miały dla niego żadnej wartości. Potrafił sam o siebie zadbać i wystarczało mu to, co sam sobie upolował. Monety od tak dawna nazywano po prostu monetami, że ostatecznie zapomniano ich prawdziwej nazwy.

Schował krążek i niedługo potem doszedł do połowy targu, mijając stoiska z ziarnem, ubraniami i jakimś rękodziełem. Minął człowieka w długim, ciemnym płaszczu, kryjącego swą zabandażowaną twarz pod kapeluszem. Chłopak stanął przed ostatnim już stoiskiem. Na plecionym stole leżały różne przedmioty muzyczne. Jeden przykuł jego uwagę. Obok zagiętego rogu leżała strugana harmonijka. Niepewnym ruchem podniósł niewielki przedmiot. Przypominał ten utracony w strumieniu.

— Wiesz, co to takiego? — zapytał uprzejmie sprzedawca.

— Znam to doskonale — przyznał Kiba. W jego głosie dało się wyczuć delikatną nutę nostalgii. — Miałem podobną, ale ją straciłem.

— Zatrzymaj ją — powiedział chudy mężczyzna.

Z jednej strony Kiba chętnie przyjąłby prezent, z drugiej jednak darowana harmonijka nie miała dla niego żadnej wartości emocjonalnej. Poprzednia przywracała wiele wspomnień, a ta trzymana w ręku była tylko zwykłym instrumentem.

Może i umiliłaby różne momenty w podróży, ale to najgorsze wspomnienie, o dziwo podczas wędrówki sprawiało mniejszy ból, niż wcześniej. Po co więc na siłę wracać do tamtego dnia, skoro jest lepiej? Odłożył harmonijkę na swoje miejsce. Zwinnie wydobył wygraną monetę i położył na instrumencie. Westchnął głęboko, odchodząc bez słowa, nie sprawdzając nawet reakcji sprzedawcy.

Nieco nerwowo pokonał końcową część miasta. Cały tłum został już daleko w tyle, a z przodu przemykały pojedyncze osoby. Chłopak raptownie stanął w miejscu. Niedaleko przed sobą ujrzał solidnie wydeptaną drogę, wiodącą przez rozległe pole. Na jej końcu wyrastał pokaźny las. To właśnie tam zaczynał się kolejny etap jego wędrówki. Widziany las ciągnął się aż do kolejnej krainy, do Krainy Ziemi. I tam kończyły się już znane mu tereny. Sam nie bywał nigdy dalej niż miasto, w którym obecnie przebywał. W innych miejscach gościł jedynie z Kazai’m, ale on rzadko kiedy chodził drogami. Zawsze prowadzał się z dala od ludzi, dlatego nie było szans zapamiętać konkretów. Nie jeden nazwałby go dziwakiem, ale od zawsze cenił sobie spokój i bezpieczeństwo.

Kiba spojrzał w bok przez prawe ramię, gdzie na budynku z pękniętą ścianą, wisiała połowa drewnianej tabliczki. Brakująca część była odcięta. Na tym obecnym kawałku widniała połowa wyrytego kufla. Chłopak trochę niepewnie do niej podszedł. Zerknął na uchylone drzwi, poprawił miecz i ruszył do środka. Pchnął skrzypiące, ciężkie drzwi przekraczając zaraz potem kamienny próg. Wewnątrz ujrzał kilka drewnianych stołów, wokół których poustawiane były krzesła. W rogu przy oknie siedziało pięciu brodatych mężczyzn. Przerwali rozmowę, by odprowadzić wzrokiem przybysza.

Kiba zatrzymał się przy wielkim, gładkim szynkwasie. Za nim na tle beczek stał zarośnięty, wysoki i łysy mężczyzna ubrany w biały fartuch. Czyścił szmatką drewniany kufel, trzymając go ponad pokaźnym brzuchem. Żując coś, zerknął z ukosa na przybysza. Po parokrotnym mlaśnięciu odstawił przedmiot gdzieś na bok.

— Czego? — warknął, zarzucając szmatę na ramię.

— Witaj, Fatto — przemówił z uśmiechem Kiba, kładąc ręce na blacie.

Mężczyzna w jednej chwili wytrzeszczył swe podkrążone oczy, rozkładając przy tym szerokie ramiona.

— Nie może być — rzucił z doskonale słyszalnym niedowierzaniem. Wyszedł prędko zza blatu i uściskał przybysza. — Witaj, mały. Ale wyrosłeś — stwierdził, odrywając go od siebie, ale jeszcze nie puszczając.

— Jakiś czas mnie nie było — przyznał, przechylając głowę.

— Chodź, usiądziemy. — Wskazał stolik przy ścianie, gdzie zaraz zasiedli. Kiba uwiesił na krześle worek z pozostałym jedzeniem. Trochę z niego już ubyło. — Doszły mnie słuchy o twojej stracie. — Siedząc krzesło obok, położył dłoń na ramieniu chłopaka. — Kazai był dobrym człowiekiem.

— Wiem — potwierdził tęsknie Kiba.

Fatto zabrał rękę i oparł łokcie na stole. Pod naporem jego wielkich rąk, drewniany mebel chrupnął głośno.

— Jak sobie radzisz?

— Zdążyłem nauczyć się wszystkiego, co potrzebne — przyznał Kiba. — Na początku było ciężko, ale już nie jest.

— Dbał o ciebie jak o własnego syna. Naprawdę mu na tobie zależało. Za każdym razem było to widać. Ale ostatnie lata coś go dręczyło. Czasami zapominał się. Pamiętasz te dzbany, co mu nosiłeś? Albo waszą ostatnią wizytę u mnie? Jeszcze nie wymieniłem tej uciętej tablicy.

— Każdy miewa gorsze dni…

Zapanowała niezręczna cisza.

— Dobra mały — mlasnął głośno Fatto. — Co ciebie do mnie sprowadza?

Codziennie przez karczmę przewijały się tłumy, także istniała możliwość zasłyszenia czegokolwiek o krańcu świata. Stąd też w głowie Kiby zrodził się pomysł odwiedzin.

— Słyszałeś coś może kiedyś o Kryształowym Lesie? — zapytał bez chwili namysłu.

— A co to takiego? — sapnął mężczyzna.

— A może coś o krańcu świata?

— Powiadają, że jest gdzieś za Wielką Wodą. Pytanie brzmi, gdzie? — Pokręcił głową. — Niestety, choćbym chciał, to nie pomogę.

Kiba spodziewał się takiej odpowiedzi, ale spróbować musiał. Wielki Duch naprawdę wystawił go na nie lada próbę. Ale skoro tylko tam znajdował się lek, to nie miał innego wyjścia. To był dopiero początek podróży, więc o poddaniu się nie było mowy.

— A po co cię tam niesie, mały? — zapytał znajomy ze zdziwieniem.

Kiba znał Fatto od dobrych kilku lat, ale nie widział potrzeby wtajemniczania go w cel podróży. Poza tym nie należał on do tych trzymających język za zębami. I właśnie z tego powodu, niektóre rzeczy lepiej było zachować tylko dla siebie.

— Powiedzmy, że Las Deszczowy stał się dla mnie za ciasny.

— Wymyślił coś na poczekaniu, licząc, że poskutkuje.

— Za ciasny, powiadasz — powtórzył bez przekonania Fatto. Popatrzył chwilę na siedzącego chłopaka, po czym mlasnął. — No dobra. Niech i tak będzie. Wędrujesz w dalekie rejony, więc przyniosę coś na drogę. — Powstał ciężko, szurając krzesłem po mocno już powycieranej podłodze i wyszedł na zaplecze.

Kiba przesunął wciąż wiszący na plecach miecz, a następnie oparł wygodnie plecy o oparcie krzesła. Zwrócił swój wzrok na rozmawiających pod oknem brodatych mężczyzn.

— I dlatego straciłem moje dwa najlepsze konie — kontynuował swoją mowę pierwszy z nich, pociągając przy okazji z kufla.

— Od wczoraj moje zwierzęta dziwnie się zachowują — dołączył kolejny. — A pies to w ogóle nie wychodzi z domu. Kiedyś całe dnie spędzał ze mną na polowaniach.

— W moich stronach pojawiły się jakieś nocne bestie. Rozszarpują największą zwierzynę. Prawdopodobnie to dziki.

Kiba od razu pomyślał o wielkim wilku, który zaatakował jego las. Mimowolnie dotknął rany na swym ramieniu. W ogóle o niej zapomniał. Nawet nie zorientował się, kiedy właściwie przestała boleć. Jego ruch dostrzegł jeden z siedzących pod oknem mówców.

— Podobno jeden myśliwy widział ogromnego wilka — powiedział, nie spuszczając wzroku z młodzieńca.

Kiba drgnął, słysząc rozmowę.

Czy to możliwe, żeby widział właśnie „tego” wilka?

Niestety tamten nie wyglądał na skorego do udzielenia jakichkolwiek odpowiedzi.

— Prawdopodobnie skierował się do Lasu Deszczowego — kontynuował brodaty mężczyzna, patrząc już na swoich towarzyszy. — To właśnie tam ten myśliwy stracił trop.

— Posłuchajcie — rzekł następny. — Wczoraj moich uszu doszły wieści, że niedaleko Płonących Gór zabito demona, a szczyt znowu zapłonął ogniem.

Słowo „demon” zadźwięczało w głowie siedzącego wojownika.

Kolejny demon? — pomyślał. Czy te opowieści są prawdziwe, czy tylko wymyślone? A co jeśli kolejny potwór zaatakuje wioskę? Czy mieszkańcy dadzą mu rady? Na pewno nie, bo za pierwszym razem nie mieli żadnych szans. A co, jeśli Revere będzie w niebezpieczeństwie? Może powinienem wrócić i upewnić się, czy wszystko jest w porządku? Ale przecież Wielki Duch czuwa nad lasem. Nie pozwoli już żadnemu potworowi zaatakować po raz kolejny. Poza tym jeśli bym wrócił, to sam stałbym się zagrożeniem. Ale to i tak nie równa się z gniewem ze strony Revere.

Wygiął kąciki ust, wyobrażając sobie rozwścieczoną dziewczynę, a wtedy głos jednego z brodatych wyrwał go z objęć własnych myśli.

— I żebym cię tu więcej nie widział! — zagrzmiał jeden z obecnych, wypychając drugiego za drzwi. Siadł z powrotem na swoje miejsce, chwytając od razu za kufel.

— Nie popuszczę temu, kto to zrobił — odezwał się inny. — Wypruję z niego wnętrzności i rozwieszę na płocie koło chaty. — Pokazał nożem, co uczyni.

Z zaplecza wrócił Fatto. Położył na stole okrągły chleb i kawałek mięsa.

— Żebyś nie wędrował z pustym brzuchem — powiedział, wrzucając wszystko do wiszącego na krześle worka.

Kiba wiedział, że w Dolinie Pięciu Księżyców za wszystko trzeba płacić monetami. Tylko w Lesie Deszczowym mieszkańcy woleli sami zdobywać pożywienie, polując. W sąsiednich krainach mało kto wybierał się na łowy. Sięgnął do kieszeni, wyjmując woreczek, z którego prosto na blat stołu wysypał zawartość. Złote kamyki zadźwięczały na drewnie, co zwróciło uwagę tych siedzących przy stoliku pod oknem.

— Nie pokazuj tego. — Fatto nerwowo zgarnął złoto, wsypując je na powrót do woreczka. Odsunął go po blacie w stronę siedzącego. — Moi przyjaciele nie płacą.

— To nie jest zapłata — oznajmił chłopak, umieszczając worek prosto w dłoni znajomego.

Najbardziej zarośnięty mężczyzna spod okna niestety dojrzał cenne kamienie. Powstał, szurając krzesłem. Fatto zdążył niepostrzeżenie wsunąć woreczek pod fartuch, gdy z boku stanął brodacz.

— Czy ja słyszałem dźwięk czegoś bardzo cennego, świecącego i rzadko spotykanego w tych stronach? — przemówił, oglądając uważnie pusty stół. Potem przebiegł wzrokiem po twarzach obecnych. Gdy nie uzyskał żadnej odpowiedzi, ponowił: — No, więc?

Kiba spojrzał porozumiewawczo na Fatto, który z widocznym przerażeniem oddalił się nieco w tył. Wzrostem przewyższał nie jednego człowieka, ale z odwagą było już gorzej.

— Masz coś dla mnie? — Brodacz nachylił się ponad stołem, kładąc brudne dłonie na blacie.

— Mianowicie? — odezwał się Kiba, sprawdzając niepostrzeżenie czy przypadkiem miecz nie zahaczył o oparcie krzesła.

— Nie rób ze mnie głupca! — wrzasnął ze złością mężczyzna, uderzając pięścią w drewnianą powierzchnię. Odrobiny kurzu uniosły się ponad stół. — Dawaj to złoto!

— Skąd pomysł, że mam jakieś złoto? — odparł wymijająco.

— Słyszałem, jak coś wysypałeś!

— Ja nic nie słyszałem — stwierdził chłopak, szykując się do powstania. — A teraz muszę już iść. Przede mną jeszcze daleka droga.

— Nie denerwuj mnie, bo pożałujesz — prychnął brodacz, zaciskając zęby.

Kiba naparł mocno butami o podłogę. Wiedział, jaki będzie miała finał zaistniała sytuacja. Musiał się zatem przygotować. I miał rację, bo mężczyzna sięgnął po chwili w kierunku jego broni.

— W takim razie wezmę twój miecz.

Kiba szybko pochwycił jego rękę, wykręcił ją, wstając z krzesła i położył brodacza z hukiem na blacie stołu. Odsunął się na bok, czując opór ściany za swoimi plecami. Pozostali siedzący powstali od stołu, wywracając przy tym krzesła, które z łoskotem uderzyły o podłogę. Ich miny jednoznacznie wskazywały chęć ataku.

— Nie chcę się bić — przemówił Kiba, pospiesznie oglądając pomieszczenie.

Nie posiadał zbyt dużej siły, ale jego spryt wraz z szybkością i zwinnością zastępowały ją doskonale.

— Ale ja chcę! — wrzasnął brodacz, podnosząc się ze stołu. Zacisnął pięść, wyrzucając ją od razu w kierunku młodego wojownika.

Kiba uchylił prędko głowę, unikając ciosu. Pięść huknęła w kamienną ścianę za jego plecami, wzniecając pył. Mężczyzna jęknął z bólu, spojrzał na obdarty wierzch dłoni, po czym zaatakował drugą pięścią. Chłopak zwinnie uniknął ciosu, złapał ramię przeciwnika i pchnął go na murowaną ścianę. Brodacz odbił się od niej i padł głośno na ziemię. W tym momencie pozostali wyjęli noże, a dwóch z nich ruszyło w kierunku młodzieńca.

Chłopak spojrzał na podchodzących, potem na machającego ręką Fatto oraz na ostatniego mężczyznę stającego w drzwiach wyjściowych. Nie zastanawiając się dłużej, chwycił oburącz za brzeg stołu i przewrócił mebel na mężczyzn. Jeden zdążył odskoczyć, ale drugi nie miał takiego szczęścia i runął na podłogę razem ze stołem. Kiba nie czekając na reakcję pozostałych, wskoczył na szynkwas.

— Przepraszam za zniszczenia! — krzyknął, przebiegając obok znajomego.

— Nie przejmuj się zniszczeniami. Do zobaczenia mały! — usłyszał w biegu.

Będąc na końcu blatu, złapał za pionowy słupek wychodzący z podłoża, a łączący się z sufitem. Odepchnąwszy się nogą od ściany, posłał stojącemu przy drzwiach olbrzymowi potężny cios w gardziel. Ten z wielkimi oczami runął na ziemię. Kiba wyskoczył oknem na zewnątrz. Popędził w kierunku najbliższej uliczki skręcającej za budynek. Zaraz za nim przez drzwi wypadło dwóch oprychów, rozpoczynając pościg.

Kiba pędził uliczkami, czasem przeskakując stojący wóz lub inną przeszkodę. W końcu trafił na plac w głębi zabudowań, na którym handlowano warzywami. Biegnący z tyłu mężczyźni, zaczęli krzyczeć, aby ktoś go zatrzymał. Drogę zagrodziły trzy drewniane wozy. Rozpędzony Kiba jakimś cudem przeskoczył je w ich najniższym punkcie i oglądając się od razu za siebie, wpadł na człowieka niosącego worek. Obaj runęli w stragan z warzywami. Okrągłe bulwy zasypały pobliski teren. Chłopak powstał prędko i wskoczył przez pobliskie okno. Przemknął przez dwie większe sale, a następnie opuścił budynek, wyskakując przez kolejne okno. Goniący mężczyźni wpadli do tego budynku zaraz po nim.

— Jest zbyt szybki! — krzyknął jeden z nich.

Uciekający chłopak przemknął pomiędzy idącą grupką ludzi, co znacznie go spowolniło, po czym wbiegł w ślepą uliczkę. Zbadał prędko pobliski teren, dostrzegając w rogu stertę beczek. Za plecami usłyszał odgłos uderzających o ziemię butów. Nie czekając na oklaski, wystrzelił do przodu, wskakując na beczki. Odbił się od nich, chwytając za krawędź dachu, aby chwilę później za nim zniknąć.

Rozdział V

Tajemniczy nieznajomy

Kiba podążał leśną ścieżką, chcąc wrócić do głównej drogi. Stamtąd zamierzał obrać kierunek Krainy Ziemi.

W niedługim czasie doszedł do starych ruin, pochłoniętych przez las. Niegdyś w owym miejscu stało kilka budowli. Resztki murów sterczały gdzieniegdzie na obrzeżach. Gruzy leżały w promieniu kilkudziesięciu stóp od tego miejsca. Bramę wejściową porastała winorośl. Wielkie fragmenty filarów leżały w pobliżu. Widniały na nich liczne wgłębienia powstałe od ostrzy różnych broni. Dalej wznosiły się szczątki ścian czegoś wielkiego. Była to architektura nieznana dla mieszkańców Lasu Deszczowego.

Ciekawski przybysz wszedł do pozostałości największego budynku. Wilgotne resztki ścian pokrywały porosty. Na środku wznosiła się podstawa, świadcząca o tym, że stał tam kiedyś potężny posąg. Jego pozostałości pokrywały posadzkę. Z dziury w podłodze, będącej wejściem do podziemi, wystawały ostre krawędzie gruzów. Tuż obok swój początek miały schody, które prowadziły do nieobecnej już wieży.

Kiba siadł na pierwszym stopniu, kierując wzrok pod nogi. Pełzał tam właśnie jakiś robak. Obserwując poczynania małego stworzenia przypomniał sobie o podarunku od Fatto. Przez całe zajście w karczmie nie zabrał worka z jedzeniem. Westchnął, odsuwając nogą kamień, leżący na drodze stworzenia.

— Niegdyś to było piękne miejsce — odezwał się nagle jakiś męski głos.

Chłopak zerwał się na równe nogi, szukając mówcy. Przed wejściem do pozostałości budynku dostrzegł skrytą pod jasnym płaszczem postać. Nieznajomy miał na twarzy chustę, a szeroki kaptur zakrywał oczy i nos. Nowoprzybyły przemówił ponownie. Jego głos wydał się dziwnie znajomy. Aż zmarszczył czoło.

— Te budowle powstały jeszcze przed Garanad.

Kiba pozostając na swoim miejscu, bacznie obserwował nieznajomego. Nie spodziewał się nikogo tu spotkać. Zamaskowana postać usiadła na krawędzi leżącej kolumny.

— Mieszkańcy wiedli tu spokojne życie — kontynuował przybysz. — Któregoś dnia zostali napadnięci. Nie wiadomo dlaczego, bo nie było tu żadnych bogactw. Mieszkańcy nie mogli odeprzeć ataku, bo nie posiadali żadnej broni — przerwał, opuszczając głowę.

Kiba odniósł wrażenie, jakby nieznajomy wymyślał na poczekaniu dalszą część tej opowieści. Nie przerywał mu jednak, ale zaczął kątem oka doglądać ewentualnego zagrożenia.

— Ci, co przeżyli, rozeszli się po świecie. Pozostało tylko to — powiedział nieznajomy, wskazując dłonią zrujnowany teren. — Dobry z ciebie młodzieniec.

Po co mi to mówi, przecież w ogóle mnie nie zna — pomyślał Kiba, nie tracąc czujności.

Nieznajomy powstał, przeszedł kilkanaście kroków, po czym stojąc plecami do chłopaka, powiedział:

— To się już zaczęło, Kiba.

Młody wojownik stanął jak wryty.

— Kim jesteś?

Nieznajomy nie odpowiedział, za to skierował się w stronę lasu.

— Kim jesteś? — ponowił chłopak, a kiedy to nie poskutkowało, ruszył szybkim krokiem za nim.

Wtedy tamten zaczął biec. Kiba automatycznie zrobił to samo. Zawsze wydawało mu się, że przewyższa wszystkich szybkością, ale tym razem z każdą minioną chwilą, tamten oddalał się coraz bardziej. Mimo wysiłku wkładanego w pęd, pomimo narastającego bólu w nogach, nie zdołał dogonić uciekającego. Tajemnicza postać zniknęła w pewnym momencie z pola widzenia.

Kiba przebiegł jeszcze jakąś odległość z nadzieją, lecz po chwili odpuścił. Nie raz biegał po lesie za zwierzyną i nie tylko, więc nierówne tereny nie stanowiły dla niego żadnej przeszkody. Tym razem jednak został pokonany.

Bezradnie wrócił do ruin, obszedł je tym razem z każdej strony, poszukując zakapturzonego człowieka lub jakiejś wskazówki. Niestety nic nie znalazł. Siadł na leżącym filarze, długo jeszcze rozmyślając na temat tajemniczego kogoś i przekazanych przez niego słów.

To się już zaczęło? — powtórzył w myślach. Tylko co takiego?

Nagle jedna z nielicznych ścian runęła z hukiem. Kiba podskoczył, wyrwany z objęć własnych myśli. Zajął się rozmyślaniem nad tajemniczym człowiekiem, a tymczasem stracił pogląd na otoczenie. Wśród kawałków ściany leżał nieruchomy mężczyzna. Nad nim stanął wysoki człowiek ubrany w znoszone, trochę poprzecierane spodnie. Miał na sobie ciemnobrązowy płaszcz z szerokim kołnierzem. Był ponadrywany na końcach i sięgał do kolan. Stary kapelusz z niezbyt dużym rondlem, częściowo zakrywał zabandażowaną twarz.

Kiba szybko stanął w pionie, wyjmując od razu miecz.

— Zostało jeszcze kilku — przemówił nieznajomy.

Przy każdym słowie bandaż na twarzy się poruszał. Kiba spojrzał na leżącego, zacisnął dłonie na rękojeści broni, a następnie rzucił w kierunku nieznajomego:

— Nie pozwolę ci ich zabić!

— Nic im nie zrobię — oparł tamten. — Szli za tobą od miasta.

— Skąd wiesz? — warknął chłopak, unosząc nieco broń w gotowości do ataku. — Dlaczego mieliby za mną iść?

— Spójrz na to. — Nieznajomy podniósł nieprzytomnego człowieka zabandażowaną dłonią. — Poznajesz go?

Kiba widząc twarz mężczyzny, wspomniał potyczkę w karczmie. Był to jeden z tych siedzących przy stole, którzy zaatakowali go, chcąc wzbogacić się w złoto. Zwrócił potem uwagę na potężnie rozbudowane ramiona zabandażowanego człowieka. Były trzy razy większe, niż jego. Dłonie miał idealnie pasujące do swej budowy ciała.

— Poznajesz go? — ponowił pytanie.

— Może jesteś z nimi — rzucił Kiba. — Mam tak od razu uwierzyć? Śmieszne, nie znam cię.

— Już się znamy, jestem Raff — oznajmił, prostując sylwetkę. Puścił przy tym trzymanego człowieka.

— Przekonaj mnie bardziej — mruknął niezbyt przyjaźnie Kiba.

Zza stojącego popękanego muru wyskoczyło kilku mężczyzn. Zabandażowany przybysz podbiegł do najbliższego z nich, złapał za bluzę dłonią w niebieskiej rękawicy i posłał go rzutem w las. Na ten czyn pozostali zamarli na chwilę w bezruchu, po czym skierowali się do ucieczki. Natomiast Kiba zszokowany tym, co dopiero ujrzał na chwilę opuścił trzymany miecz. Nigdy nie widział czegoś podobnego. Człowiek nie dysponował tak wielką siłą. Od razu przypomniał sobie wilka atakującego wioskę.

Może to demon? — pomyślał, nie odrywając wzroku od wielkoluda, który sylwetką przypominał bardziej człowieka. Był wielki, ale nie tak jak tamten wilk. Jednak twarz skrywał pod bandażem. Czy mógł być niebezpieczny?

— Jak to zrobiłeś? — wypalił.

Leżący na gruzach mężczyzna odzyskał przytomność. Z grymasem wymalowanym na twarzy, dźwignął się na nogi, wyciągając od razu nóż. Pomachał nim, zastanawiając się, czy zaatakować. Uprzedził go Raff.

— Tym nożykiem możesz, co najwyżej podłubać sobie w piasku. Może coś znajdziesz.

Mężczyzna długo myślał, widocznie dochodząc jeszcze do siebie po zderzeniu ze ścianą, po czym utykając, zniknął między drzewami.

Kiba do zbyt ufnych nigdy nie należał. Cały czas przyglądał się nieznajomemu. Miecz niezmiennie tkwił w jego dłoniach. Ludzie z miasta już go nie ścigali, mógł więc schować broń i odetchnąć. Jednak przed sobą miał kogoś, kto pojawił się znikąd, rzucił człowiekiem jakby nic nie ważył, a do tego chował twarz. Z jednej strony skąd miał mieć pewność, że ów przybysz był godny zaufania. Jednak z drugiej, co mógłby mu zrobić? Jedynie zabrać miecz, albo go zabić. Z taką siłą zmiażdżyłby go jak robaka. Także całkiem nieźle, bo nic by przynajmniej nie poczuł.

Rozgonił prędko te niemądre myśli i zaczął wzrokiem badać nieznajomego. Twarz miał wyjątkowo płaską, jakby nie posiadał nosa lub był on mocno spłaszczony. Dostrzegł, iż bandaż nie okrywał całej twarzy Raffa. Stali na tyle blisko, że Kiba widział okolice oczu. Pod bandażem wystawała chropowata skóra w kolorze ciemnej szarości. Granat oczu wręcz przechodził w odcień mrocznej czerni. Białko wkoło bardziej przypominało żółć, niż biel.

Owa postać zafascynowałaby każdego. Kiba z siłą mógł się pogodzić, ale bardzo go ciekawił wygląd dość masywnego człowieka. Szczególnie dlatego, by uspokoić swój niepokój, gdyby jednak okazał się być potworem. Ale nie mógł zmuszać kogoś do czegoś, czego nie chce zrobić. Poza tym gdyby nawet chciał, to nieznajomy był za silny.

— Schowasz w końcu ten miecz? — odezwał się Raff. — Przecież nic ci nie zrobię.

Zdjął rękawicę i włożył do kieszeni płaszcza.

— Skąd mogę mieć pewność, że nie jesteś z nimi? Może…

W tym momencie doznał olśnienia.

— Minęliśmy się w mieście.

— Tak, minęliśmy się — potwierdził Raff. — Ale nie jestem z nimi. Po co miałbym wtedy ci pomagać?

— Żeby mnie zmylić?

— Chciałbyś dla zmylenia latać po lesie?

Kiba wyobraził sobie, jak Raff chwyta go za ubranie i posyła jednym ruchem gdzieś w las. Skoro on wolałby tego uniknąć, to inni również.

— Dobra, może i nie chcesz mnie zabić, ale odsłoń twarz.

Raff pokręcił głową.

— Nie mogę — odpowiedział.

— Dlaczego?

— Nie mogę.

Nastała cisza, podczas której Kiba ani na chwilę nie spuścił z oczu nieznajomego. Próbował wziąć go teraz na czas, a może zmieni zdanie. Ale ten zamiast to zrobić, zrobił coś o wiele gorszego. Zadał pytanie, które zmroziło krew w żyłach.

— Idziesz na kraniec świata?

Na te słowa Kiba docisnął nogi do podłoża, wprawiając się w pełną gotowość do obrony.

— Skąd o tym wiesz? Chyba nie czytasz w moich myślach?

Co prawda znał jedną osobę czytającą w myślach, ale nawet ona nie mogła wkraść się do jego głowy. Była nią mała Izmena. Jakoś nie wierzył w to, aby spotkał kolejną osobę z identycznymi zdolnościami. A skoro wykluczył taką możliwość, to skąd on wiedział o kierunku jego podróży? Została jedna, najgorsza opcja.

— Ja i czytanie w myślach? — zaśmiał się Raff. — Gdy otworzyłem oczy dwa dni temu, wiedziałem, dokąd mam zmierzać.

Kiba należał do tych ostrożnych. Wiele nie pasowało mu w osobie Raffa i wolał ulotnić się czym prędzej. Kątem oka zbadał otoczenie, po czym zaczął się wycofywać.

— Miło było cię poznać, ale czas na mnie — powiedział.

— Pójdę razem z tobą.

— Idziemy w dwie różne strony.

— Przecież potwierdziłeś, że też idziesz na kraniec świata.

— Nic takiego nie powiedziałem.

Kiba bez słowa wrócił na leśną ścieżkę, aby niebawem wyjść na główną drogę. Wtedy dopiero schował miecz. Niestety, tajemniczy nieznajomy nie zamierzał dać mu spokoju.

— Nie idź za mną. — Kiba uniósł głos.

— Wcale za tobą nie idę.

— Jakoś z mojej strony wygląda to zupełnie inaczej. Nie wiem nawet, jak wyglądasz. Równie dobrze możesz być demonem.

— Kim? — zdziwił się tamten.

Kiba odwrócił się równie zdziwiony.

— Skąd ty się urwałeś — mruknął. — Dobrze, że chociaż chodzić umiesz. I w sumie świetnie rzucasz ludźmi.

— Wiedziałem, że ci się spodoba.

Kiba przemilczał jego poczucie humoru. Wcale nie potrzebował kompana w podróży. Świetnie czuł się, wędrując w pojedynkę.

Minęli rozstaj.

— Idź inną drogą. — Wskazał na odnogę, która początkowo wiła się jak wąż w zupełnie inną stronę, by zniknąć potem za drzewami.

— Pomogłem ci.

— Wielkie dzięki — odparł z przekąsem. — Sam bym sobie poradził. Nie potrzebuję towarzystwa. Gdybym chciał z kimś wędrować, dawno kogoś bym znalazł. — Pomyślał o Revere.

Szli dalej w milczeniu. Kiba z przodu, a kilkanaście kroków za nim, Raff. Ten pierwszy co jakiś czas zerkał przez ramię, upewniając się co do niecnych zamiarów nieznajomego. Ten wcale niczego nie planował. Szedł jego śladem, wcale nic sobie z tego nie robiąc.

Co za uparty osioł — pomyślał w którymś momencie Kiba.

— Czego ode mnie chcesz? — uniósł w końcu głos. — Przylazłeś za mną z Garanad i teraz myślisz, że zabiorę cię ze sobą? I może jeszcze wtajemniczę w cel podróży?

— Zapomniałeś dodać, że ci pomogłem — przypomniał, a po chwili dodał: — To jaki masz cel?

Kiba przyspieszył kroku, ale Raff zrobił to samo.

— A jakieś imię to ty masz? — zapytał ten większy. — Ja powiedziałem, jak się nazywam.

— Nie nazywam się. Odczep się wreszcie.

— W takim razie będę cię nazywał Odczep Się.

— Nie musisz, bo już więcej mnie nie zobaczysz.

I chłopak wystrzelił do przodu. Oczywiście Raff podążył za nim. Kiba wbiegł więc między drzewa, licząc na spowolnienie wielkoluda. Tamten dzielnie pokonywał nierówności, wcale nie wyglądając na zmęczonego. Chłopak przyspieszył, jak tylko mógł, zyskując przewagę. Odległość między nimi zaczęła znacząco rosnąć, ale za to siły spadać.

Co jest z nim nie tak? — pomyślał, widząc w oddali zabandażowany punkt.

Mimo narastającego bólu pędził dalej przed siebie. Trwało to dość długo, nim teren z przodu zaczął piąć się nieznacznie ku górze, a wśród drzew pojawiły się całkiem spore kamienie. Kiba wskoczył za jeden z nich. Wyjrzał zza niego, łapiąc jednocześnie powietrze. Serce waliło jak oszalałe, a w uszach pulsowało. Ku uciesze, nigdzie nie zobaczył zabandażowanego natręta. Odetchnął z ulgą, myśląc o wygranej. Zamierzał okrążyć teraz teren, wracając ostatecznie na wcześniejszy szlak. I wtedy między drzewami mignął płaszcz.

Co jest?

Skrzywił niesmacznie buzię, nie mogąc uwierzyć. Taki olbrzym, a miał lepszą kondycją od niego? Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Raff wciąż nie odpuszczał i pędził przed siebie w niezmiennym tempie. Potknął się o jakąś nierówność, ale szybko odzyskał równowagę. Kiba schował się za kamień, obmyślając plan działania. Postanowił teraz odpocząć w ukryciu. Miejsce, w którym obecnie się znalazł, nadawało się do tego idealnie. Pulsowanie z uszu powoli ustępowało, więc mógł wsłuchać się w otoczenie. Gdy wyłapał ciężkie kroki, przesunął ciało w bok, wciąż pozostając niezauważonym. Nieznajomy przebiegł gdzieś nieopodal. Kiedy kroki ucichły, Kiba wychylił się ponad kamień. I wtedy zobaczył Raffa stojącego między drzewami. Patrzył akurat w jego kierunku.

Niech to!

Chłopak poderwał się z miejsca, kontynuując ucieczkę, lecz tym razem w kierunku powrotnym. Za żadne skarby świata nie potrafił sobie wytłumaczyć braku zmęczenia ze strony tamtego. Czując znowu narastający ból w nogach, ostatecznie wrócił na drogę. Dość miał już leśnych nierówności. Dalszy ciąg ucieczki planował już na bardziej płaskim terenie. Pędził przed siebie, coraz bardziej zwalniając. Dawno już nie biegł tak długo. Pęd do wioski i potem do występu skalnego, podczas ataku wilka, był co najmniej o połowę krótszy. Zresztą wtedy walczył o życie. Teraz chciał tylko zgubić pościg. Oparł się w końcu o przypadkowe drzewo i ciężko dysząc, wypatrywał człowieka w bandażu. Niestety, w oddali go zobaczył. Pokręcił z rezygnacją swą czupryną. Wziął głęboki wdech, po czym ruszył dalej, ale już marszem. Przez głowę przemknęła myśl, że Raff mógł być tym tajemniczym kimś w kapturze. Jednak szybko ją wyparł, bo tamten biegł szybciej od niego i nie pasował gabarytem. Wkrótce Raff zbliżył się na kilkanaście kroków.

— Nie zmęczyłeś się? — zapytał Kiba, wciąż idąc.

— Trochę tak — odpowiedział Raff.

— Czego ode mnie chcesz? — Chłopak odwrócił się przez ramię. Przy okazji wybadał zachowanie natręta. Prócz szybszego oddechu, nic się nie zmieniło.

— Niczego. Idę tylko w tę samą stronę.

— I biegasz między drzewami też w tę samą stronę?

— Nie znam drogi na kraniec świata, więc idę za tobą.

— Skąd wiesz, że ja ją znam?

— Skoro ja jej nie znam, a ty też tam zmierzasz, pójdę za tobą. Jakie mam inne wyjście?

— Przykleić się do kogoś innego?

Raff wcale nie zamierzał szukać innego wędrowca. Kiba pożałował swojego długiego języka. Pech chciał, że tak sformułował tamto pytanie, i każdy odczytałby je jako odpowiedź pozytywną. Jak mógł go teraz spławić? Przecież sam z siebie nie odejdzie, a ciągłe ucieczki czy zabawa w chowanego nie miały najmniejszego sensu. To tylko strata czasu i sił. Co więc miał zrobić w zaistniałej sytuacji? Walka nie wchodziła w grę. Nawet z mieczem wolał na razie nie ryzykować starcia z kimś takim.

— Po co idziesz na kraniec świata? — zapytał. Ten spojrzał na niego bez słowa. — Może zastanowię się nad wspólną podróżą.

— No dobra. Pragnę odkryć moją przeszłość. Nic z niej nie pamiętam, prócz ostatnich dwóch dni.

Jest niesamowicie silny. Nic nie pamięta. Idzie na kraniec świata.

Kiba po raz pierwszy spotkał tak nieoczywistą osobę. Kompletnie nie wiedział, co zrobić. Czy uwierzyć tajemniczemu nieznajomemu, czy jednak znowu uciekać? Chociaż, gdyby wybrał pierwszą opcję, to nie wędrowałby sam. Miałby towarzysza podróży, w dodatku bardzo silnego. Gdyby zdarzyła się podobna sytuacja, jak ta z ludźmi z miasta, nie trzeba by było nawet walczyć. Wystarczyłaby demonstracja siły wielkoluda.

— Skoro nic nie pamiętasz, to skąd ten kierunek? — zapytał.

— Nie wiem. — Wzruszył ramionami. — Coś mi mówi, że tam czeka na mnie odpowiedź. Chcę poznać swoją przeszłość, dlatego idę na kraniec świata.

Kiba poczuł głód. Gdyby nie chciwość ludzi z karczmy, miałby teraz jedzenia pod dostatkiem. Z pewnością wystarczyłoby go na kilka dni. Rozejrzał się po okolicy, dostrzegając rozwidlenie. Zboczył z drogi, kierując się właśnie tam.

— Nie masz jeszcze dość? — usłyszał z tyłu głos.

Nie odpowiedział, tylko posłał nieznajomemu znaczące spojrzenie. Wcale nie zamierzał znowu biegać po lesie. Przeszedł jakąś odległość, docierając do rzeki. Stanął na krawędzi, czekając na natręta. Oczywiście go nie zawiódł i przyszedł za nim. Siadł pod jednym z drzew, opierając plecy o pień. Kiba pokręcił głową, jednocześnie wzdychając. Zdjął buty, zakasał nogawki i wszedł do wody. Miecza nie zamierzał się pozbywać. W razie niespodziewanego ataku człowieka w bandażu nie pozostawał bezbronny. Gorzej, jeśli ukradłby mu buty. Jednak cóż, lepiej stracić buty niż życie. Chociaż z tak wielką stopą, na nic by mu się przydały. Aż dziw, że znalazł rozmiar tych posiadanych.

Kiba zawisł nad lustrem wody i czekał. Tym razem miał utrudnione zadanie, bo dodatkowo musiał kontrolować sytuację na brzegu. Nagle błyskawicznym ruchem wystrzelił ręce w wodę, chwytając szamoczącą się rybę.

— Jak ci się udało złapać rybę w ręce? — Raff podniósł się do pionu.

Wyrzuca ludzi w powietrze, a tak zachwyca się złapaniem ryby w ręce? — pomyślał Kiba. I wtedy znowu pokręcił głową. A niech to.

— Głodny? — zapytał.

— Wczoraj jadłem kawałek chleba — przyznał Raff.

— Nic sobie nie upolowałeś? — zdziwił się Kiba. Ten pokręcił głową. — Łap — nakazał, rzucając rybę Raffowi. Chwycił ją oburącz i odłożył na brzeg. — Nie wszystkie da się złapać. Trzeba wiedzieć, które są wolniejsze i to właśnie takie łapię.

Raff zrzucił z siebie kapelusz, płaszcz i nie zdejmując butów, wbiegł do wody tak, jak stał, mocząc także spodnie do połowy ud. Chłopak drgnął, dobywając miecza, lecz nieznajomy nie miał w zamiarze atakować.

— Naucz mnie tego — rzucił pospiesznie.

— To nie jest takie łatwe — ostrzegł Kiba. — Ale spróbować zawsze możesz. Też potrzebowałem do tego wiele prób. Najpierw musisz stanąć nieruchomo nad wodą i wypatrywać — polecił. Gdy Raff uczynił, co nakazał, kontynuował: — Teraz gdy tafla wody została wygładzona, musisz wypatrywać swej zdobyczy. Widziałeś, jak wyglądała ryba, którą złowiłem?

— Muszę wypatrywać takiej samej — potwierdził.

— Gdy taka się pojawi, nie możesz wykonać żadnego ruchu, bo ucieknie. Nachyl się i obserwuj. Gdy poczuje się bezpiecznie, musisz najszybciej, jak potrafisz ją chwycić. Ale to nie wszystko. Stań tak, żeby miała tylko jedną drogę ucieczki. I właśnie tam celuj dłońmi.

Stali obaj bez ruchu. Lustro wody odbijało ich postacie, a pod nim zaczęły przepływać pojedyncze ryby.

Kiba widząc pochylonego Raffa, zdał sobie sprawę ze swojej przewagi. Nieświadomy niczego natręt, stojący do niego bokiem, to łatwa pożywka dla miecza. Wystarczyłby jeden szybki ruch i miecz załatwiłby sprawę. Jedno cięcie, a kłopot z głowy.

Wojownik tak nie postępuje — pomyślał. Nie tego mnie uczył.

Kiedy Raff zobaczył swoją zdobycz, runął całym ciałem do wody, ochlapując chłopaka. Wynurzył się po chwili z pustymi rękoma.

— Spróbuję jeszcze raz — postanowił, od razu przyjmując pozycję początkową.

— Ty próbuj dalej, a ja w tym czasie rozpalę ognisko — powiedział Kiba, wychodząc na brzeg.

Mógłby teraz uciec, oddalić się bezszelestnie i wreszcie miałby spokój. Znowu szedłby samotnie w najdalsze rejony świata. Jednak coś go powstrzymało. Coś nie pozwalało pójść. Nie potrafił sobie tego wytłumaczyć. Może wcale nie chciał już wędrować samotnie?

A może to ciekawość bliższego poznania dziwnego natręta go zatrzymała? Po raz kolejny tego dnia westchnął. Zabrał się za rozpalanie ognia, a potem za przygotowanie ryby.

Tymczasem Raff wciąż wisiał nad wodą w pełnym skupieniu. Zanurkował, lecz nieudolnie. Po paru próbach opuścił rzekę.

— Spróbuję może innym razem — stwierdził, wykręcając wodę z nogawek.

— Tak jak mówiłem, to nie jest proste. — Kiba podał nabitą na patyk, zapieczoną rybę. — Zjedz jako pierwszy, a ja złowię jeszcze jedną dla siebie.

Raff wziął kij i nie zważając na to, czy ryba jest gorąca, czy też nie, wgryzł się w chrupiącą skorupę.

— To jest pyszne — stwierdził, pochłaniając strawę.

— Nie jadłeś wcześniej ryby? — zdziwił się Kiba, wchodząc do wody.

— Nie pamiętam.

— No przecież…

Kiba złowił drugą rybę dla siebie, którą umieścił nad ogniskiem. Nałożył buty i siadł w milczeniu po przeciwnej stronie paleniska, obserwując poczynania nieznajomego. Zjadł całą rybę razem z łuskami i ogonem.

— Nic nie pamiętasz? — upewnił się. Tamten potwierdził. — Ale wiesz, jak walczyć, chodzić i mnie śledzić? — Raff wzruszył obojętnie ramionami. — I zmierzasz na kraniec świata?

— No tak — potwierdził. — Może już tam byłem, skoro nic nie pamiętam, ale muszę tam iść.

— Czyli drogi nie znasz?

— Po co miałbym za tobą iść, skoro znałbym drogę? Śledziłem cię wtedy od miasta — przyznał niespodziewanie Raff.

— Tak podejrzewałem. Akurat przypadkiem znalazłeś się w tym samym miejscu, co ja.

— Ale całkiem dobrze się złoż… — Nie dokończył, bo Kiba przerwał mu w pół słowa.

— Byłeś z nimi, prawda?

Raff spojrzał na niego dziwnie.

— W ogóle ich nie znam, ale nie mam pojęcia, dlaczego za tobą poszedłem. Minęliśmy się w mieście, a potem szedłem z tyłu. Poczekałem, aż wyjdziesz, to znaczy wyskoczysz na ulicę, i wiesz, co było dalej.

— Chyba ci wierzę. — Kiba kiwnął głową. Sam dziwił się, że to powiedział. — Widziałeś może człowieka w kapturze, z którym rozmawiałem na ruinach, niedługo przed spotkaniem z tobą?

— Nikogo prócz ciebie i tych złodziei nie widziałem.

Chłopak skrzywił buzię niepocieszony. Odczekał jeszcze dłuższą chwilę, po czym zdjął z ognia rybę. Zaczepił ją nisko, żeby szybciej się zapiekła. Rozpruł ją patykiem na pół i wyjadł środek. Raff bez słowa obserwował jego poczynania.

Ucz się, ucz — pomyślał Kiba.

Gdy skończył, zasypał ognisko. Zbliżył się do krawędzi brzegu, ujął wodę w dłonie i ugasił pragnienie. Odwrócił się do zabandażowanego, wskazując głową rzekę. Ten sięgnął pod płaszcz, wydobywając stamtąd manierkę.

— Masz wodę? — zdziwił się Kiba.

— Już nie. — Rzucił ją chłopakowi.

Ten zwinnie ją złapał, odkręcił i dla pewności sprawdził, czy jest pusta. Rzeczywiście nic w niej nie było. Wypłukał ją w wodzie, w razie jakby wcześniej było tam coś, co nie powinno, a następnie napełnił.

— Dokąd do tej pory szedłeś?

— Jeden człowiek w mieście mówił… — Raff spojrzał w jedną, to w drugą stronę. Wskazał palcem w bok. — Tu słońce wstawało, więc pójdziemy w stronę przeciwną. — Pokazał kierunek przeciwny.

Kiba skrzywił nieco usta.

— No to cię pokierowali — stwierdził. — Ciekawe czy kiedyś byś trafił, gdzie trzeba.

— To w którą stronę?

— W tamtą. — Wskazał kierunek przeciwny do wskazanego przez towarzysza.

— A czemu nie w tamtą?

— Stamtąd przybywam. — Kiba spojrzał za siebie. — Tam jest Las Deszczowy. Za nim jest tylko Szumiąca Góra. Nie damy rady jej obejść. Zresztą za nią jest tylko woda.

Tak naprawdę zmierzał właśnie za Wielką Wodę. Jednak Egai nakazał mu pójść w przeciwną stronę, przez Dolinę Pięciu Księżyców, więc tego musiał się trzymać. Wielka Woda otaczała wyspę z każdej strony, więc prędzej czy później i tak do niej dotrze. Jednak najpierw musiał iść do Lasu Forenarskiego.

Kiba wykorzystał bliskość wody i podwinął rękaw bluzy. Szybko odwinął bandaż, obejrzał ranę — zasklepiła się ciemną skorupą i dokoła pozostała czysta. Przepłukał materiał, wykręcił, po czym nałożył z powrotem.

— Jesteś ranny? — zapytał Raff.

— Zaczepiłem o drzewo podczas polowania — odpowiedział chłopak. — Nic mi nie będzie.

Wrócił do pionu i podszedł do zabandażowanego, oddając mu manierkę.

— Jeśli chcesz, chodź ze mną…

— Ale nie będziemy już biegać po lesie? — upewnił się Raff.

— Mam nadzieję, że nie.

Pomimo tego, że Kiba wcale go nie szukał, znalazł towarzysza. Co prawda, mógł go mieć już na początku, ale Revere nie była odpowiednią osobą do wędrówki. Dzisiejszy dzień właśnie to pokazał.

— Teraz skierujemy się do Lasu Forenarskiego. — Mówiąc te słowa, bacznie obserwował reakcję kompana. Ten pozostał bierny.

— A potem będziemy musieli popłynąć na inną wyspę. Kraniec świata jest gdzieś za Wielką Wodą.

— To nie jest jedna wyspa? — zdziwił się Raff.

— Kiedyś była jedna ogromna ziemia, ale podzieliła się na cztery części. Na cztery wsypy. Wyspa Ziemi, Wody, Ognia i Powietrza. Czterowyspie.

Kiba wiedział, że są cztery wyspy i każda ma swoją nazwę. Podobnie jak informacje o sąsiedztwie Lasu Deszczowego i tę wiedzę przekazał mu Kazai. Gdy go zabrakło, przeszedł rodzinny las wzdłuż i wszerz.

— Na której jesteśmy?

— Jesteśmy na Wyspie Ziemi. Jestem Kiba.

— Jednak masz imię — stwierdził Raff.

— Czas ruszać.

I ruszyli obaj w tym samym kierunku. Wyszli w końcu na drogę wiodącą w kierunku Krainy Ziemi. Wrócili tym samym na właściwy tor. Kiba jeszcze jakiś czas kroczył ostrożnie. Uważnie obserwował z ukosa wszystkie ruchy nowego kompana. Ten podążał w ciszy, najczęściej patrząc naprzód. Jedynie czasami spojrzał w bok na chłopaka.

Może to i dobrze mieć towarzysza podróży? — pomyślał Kiba. Tylko dlaczego akurat ten podąża w tym samym kierunku?

Być może był to czysty przypadek. I takiej wersji wolał się trzymać. Chciał, aby ich spotkanie było właśnie takim przypadkiem.

Rozdział VI

Rękawica

Podążali wspólnie w niezmienionym kierunku. Mało rozmawiali, praktycznie w ogóle. Kiba bardziej skupił się na rozszyfrowywaniu intencji towarzysza podróży. Ten maszerował obok, po przeciwnej stronie drogi. Była na tyle szeroka, że mogli iść w pełnej swobodzie, zachowując bezpieczną odległość od siebie. Płaszcz nowego znajomego skrywał jeszcze nóż, jakieś suchary i mięso. Oczywiście Kiba, nim sam zjadł, poczekał, aż zacznie ten drugi. I zanim się zorientował, dzień przeszedł w noc. Należało znaleźć odpowiednie miejsce na nocleg. Niestety takiego w pobliżu drogi nie znaleźli. Wypatrzył więc niedużą skarpę na uboczu i tam uczynili postój. Usadowili się wygodnie pod drzewami naprzeciw siebie. Długo siedzieli w milczeniu.

— Nie chcesz o nic zapytać? — zaczął Kiba. — Dowiedzieć się czegoś o mnie, skoro razem wędrujemy?

— Skoro ja nie pamiętam nic prócz dwóch dni, to nie pytam — odparł bez chwili zastanowienia. — Nie muszę wiedzieć więcej, niż sam mogę ci opowiedzieć. Cieszy mnie, że nie idę już sam.

— Pamiętasz, skąd tak w ogóle pochodzisz? Gdzie mieszkałeś? — spytał chłopak, licząc na satysfakcjonującą odpowiedź.

— Nic oprócz dwóch dni — odparł Raff.

No tak, czego w sumie można się dowiedzieć od kogoś, kto nic nie pamięta.

Kiba fuknął mimowolnie pod nosem.

— Ja przychodzę z Lasu Deszczowego — powiedział, zerkając na rozgwieżdżone niebo. Jasny księżyc całkiem nieźle oświetlał las. Gdyby musieli nocą kontynuować marsz, to ta nadawałaby się do tego idealnie.

Nie wypowiadając już żadnego słowa, spróbowali zasnąć. Kiba, co jakiś czas zerkał jeszcze z ukosa na Raffa. Wciąż zastanawiał się nad tajemniczością swojego towarzysza. Mógł zaczekać, aż zaśnie i podczas snu zdjąć bandaż. Wreszcie miałby pewność, że jest człowiekiem, a nie demonem lub innym potworem. Pojawiła się taka myśl, ale nie zamierzał tego robić. Może rzeczywiście Raff był tym dobrym. Jednak dla swojego spokoju, postanowił czuwać całą noc. Nie zamierzał w razie czego, być łatwym kąskiem natręta w bandażu. By zabić czas, wysłał myśli daleko w las, by przywołać wspomnienia. Jedno z nich udało mu się zatrzymać na siłę.

Jako nastolatek pędził między drzewami, nie spuszczając z oczu uciekającej zwierzyny. Przed sobą zobaczył powalony pień całkiem sporego dębu. Musiał tam leżeć kawał czasu, gdyż zaczął pochłaniać go zielony puch. Zwinnie przeskoczył ponad nim, pędząc naprzód. Dalej po przedarciu przez gęstwinę wysokich traw, ukazała się otwarta przestrzeń niewielkiej łąki. Kiba wręcz wstrzelił się na zielony dywan. Po drugiej stronie polany zobaczył wypadającego z lasu Kazai’ego. Trzymając w ręku nóż oraz wybiegając naprzeciw, próbował nie pozwolić zwierzynie uciec w las. Łania odbiła mocno w bok, unikając cięcia ostrzem, które w trakcie ataku rozbłysło odbitymi promieniami, górującej nad głowami, rozżarzonej kuli ciepła.

— Bierz ją od swojej lewej! — rozległ się głos Kazai’ego.

Chłopak naparł najmocniej, jak tylko potrafił na bujną trawę, przygniatając ją aż do samej ziemi. Sięgnął za plecy do zawiniętego pasa, z którego wyciągnął nóż. Chwycił go ostrzem ku dołowi i z krzykiem rzucił się na pędzącą na niego zwierzynę. Machnął naprzód nożem, pudłując. Nachylił się przy tym tak mocno, że zwierz przeskoczył go w rozpaczliwej ucieczce. Ten od razu zawrócił, wracając do pionu i ruszył za nią.

Zaraz zrównał się z nim Kazai.

— Prawie ją mamy! — wykrzyknął.

— Ledwo już biegnę! — odpowiedział Kiba, napinając twarz.

— Musimy naprowadzić ją w kierunku naszej pułapki! W przeciwnym razie zaraz nam ucieknie! — Wskazał ręką do przodu, gdzie na granicy łąki i lasu leżało powalone drzewo. — Tam zawróci! Musimy tylko wskazać właściwy kierunek! Wytrzymaj jeszcze chwilę!

Kiba skinął głową w potwierdzającym geście. Mięśnie odmawiały mu posłuszeństwa. Przebiegł w jednostajnym tempie już spory kawałek, pokonując przy tym najróżniejsze przeszkody. Ból dokuczał mu coraz bardziej i jedynym wyjściem z owej sytuacji było pochwycenie uciekającego zwierzęcia. Tak więc odbił w bok, blokując sarnie skręt w prawo. Spowodowało to, że pobiegła wzdłuż powalonego pnia w lewo, gdzie po przebiegnięciu całej długości zwału, potknęła się o wystający korzeń i przekoziołkowała parokrotnie na trawie. Nim zdołała wstać na złamaną nogę, dopadł ją Kazai.

Kiba padł plecami na trawę i ciężko dysząc, obserwował powoli zachodzące chmurami niebo. Odpoczynek nie potrwał długo, bo usłyszał wołanie swego nauczyciela. Powstał z grymasem, czując ból w mięśniach ud, a następnie podszedł do obwiązującego nogi zdobyczy, Kazai’ego.

— Zmęczyłeś się?

— Dlaczego nie uprościmy sobie życia — jęknął Kiba — i nie użyjemy łuku, albo innych wymyślnych pułapek, tylko cały czas ganiamy po lesie jak te dwa… — Wyhamował dalsze słowa, podpatrując reakcji swojego nauczyciela.

— No dokończ — nakazał Kazai, zaprzestając zajęcia. — Jak te dwa, co?

Kiba przełknął dość głośno ślinę, szukając jednocześnie zastępczego słowa do tego, co zamierzał powiedzieć. W ostatniej chwili postanowił jednak powrócić nieco wcześniej, aniżeli ostatnie niewypowiedziane tak tajemnicze słowo.

— Potrafisz przygotować najróżniejsze pułapki. Moglibyśmy wykopać jakąś dziurę i przykryć ją gałęziami…

— I myślisz, że wtedy nie będziesz musiał biegać?

— Właśnie — wystrzelił ucieszony nadzieją, że podpowiedział inne rozwiązanie, które miało być mniej męczące.

— Dobrze, ale ty wykopiesz tę dziurę. — Wrócił do swojego zajęcia. — Musi być trzy razy głębsza, niż wysokość upolowanej zwierzyny.

Mina chłopaka zrzedła.

— Trzy razy?

Kazai spojrzał z ukosa na twarz podopiecznego.

— A co ty myślałeś? Jeśli wykopiesz mały dołek, wtedy nasz obiad wyskoczy stamtąd bez najmniejszego problemu. Jak wrócimy do namiotu, pokażę ci miejsce, gdzie zaczniesz kopać. — Spojrzał na słońce. — Jeśli się postarasz, zdążysz do kolacji.

Kiba zagryzł dolną wargę. Chciał dobrze, a wyszło jeszcze gorzej.

— Wiesz co…

— No słucham.

— Nie musimy wcale biegać pół dnia za obiadem. Szybciej to my się męczymy, a nie ten zwierz. Można też poszukać jakichś owoców. Lubię je… A ta dziura…

— Myślisz, że gdybyś wykopał dziurę, to zwierzyna sama by tam wpadła? Kiedyś na pewno by to się stało, ale musisz jeść codziennie. Zastawiona pułapka to nie wszystko. Musiałbyś jeszcze naprowadzić tam nasz obiad. Czyli i tak byś sobie pobiegał.

— No ale…

— Ciesz się, że nie karzę ci kopać wspominanej przez ciebie dziury, tylko zastawiamy szybsze pułapki.

— No ale dlaczego nie użyjemy choćby łuku? Wtedy wystarczyłoby przycupnąć za byle jakim pniem i poczekać. Tutaj też musimy czekać, a potem jeszcze biegać.

Kazai zawiązał ostatni supeł na kończynach zdobyczy. Powstał, chowając nóż do wiszącego przy pasie kawałka grubego materiału.

— Specjalnie karzę ci biegać na polowaniu — przyznał. — Nie możesz iść na łatwiznę. Wtedy niczego się nie nauczysz. Wyrabiasz sobie wytrzymałość, szybkość, zwinność, umiejętność pokonywania nagłych przeszkód, a wszystko to skutkuje potem szybszym upolowaniem zwierzyny bez użycia broni. Uczę cię przetrwania w każdej sytuacji. Chciałeś zostać najsilniejszy, prawda? — Chłopak przytaknął kiwnięciem głowy. — Chciałeś zostać wielkim wojownikiem? — Znowu potwierdził. — Chciałeś, abym nauczył cię wszystkiego, co sam potrafię?

— Chciałem, ale… — mruknął, niezbyt zadowolony.

— W takim razie nie ma tutaj żadnego, ale. Nie zawsze masz ze sobą łuk, a musisz coś upolować, żeby przeżyć. Tobie upolowana zdobycz starczy na kilka dni, ale jeśli jesteś w kilkuosobowej grupie lub mieszkasz w wiosce…

— Po co miałbym poruszać się w kilkuosobowej grupie, a tym bardziej mieszkać w wiosce? — oburzył się Kiba. — Nigdy tam nie zamieszkam. Wolę samotność.

Kazai zaśmiał się. Było to tak delikatne, że stojący naprzeciw niego w odległości paru stóp Kiba, wyraźnie próbował upewnić się, czy usłyszał śmiech.

— Jesteś pewien, że samotność tobie odpowiada?

— Jestem — potwierdził stanowczo.

— Teraz tak mówisz. Pożyjesz trochę, a sam się przekonasz, że człowiek w samotności długo nie wytrzyma. Potrzeba miłości drugiej osoby… Kobiety…

— Eeee… — mlasnął Kiba. — Nigdy się nie zakocham. Sam kiedyś mówiłeś, że wojownik nie może kochać. A ty kochałeś?

W wyraźny sposób twarz nauczyciela złagodniała.

— Kiedyś…

— Opowiedz mi o tym.

Kazai westchnął.

— Miała na imię Kira… — zaczął niepewnie. Widać było, że chciał powiedzieć więcej, jednak skutecznie powstrzymał chęć. — To było dawno temu. Może kiedyś powiem więcej.

— Wojowniczka z twojej dawnej grupy? — upewnił się Kiba. — Kochałeś ją?

— Kochałem — przyznał bardzo cicho.

— Co się z nią stało? — Gdy żadnej odpowiedzi nie uzyskał, wrócił do wcześniej myśli. — Ale mówiłeś, że wojownik nie może kochać.

— To prawda, mówiłem tak. — Uniósł palec wskazujący do góry. — Jednak do wszystkiego znajdziesz drugą drogę. — Kiba zmarszczył czoło, nie rozumiejąc. — Tak jak mówiłem, wojownik nie może kochać, bo może stracić ukochaną osobę i wtedy sam zginie. Zginie, bo nie będzie umiał się na powrót odnaleźć. Raczej już nigdy…

— Dlatego nigdy się nie zakocham! — postanowił chłopak, robiąc przy tym poważną minę. — Nigdy!

— Nigdy nie mów nigdy… — westchnął głęboko, a jego policzek przecięła łza.

— Co się stało, Mistrzu? — Kiba od razu stanął bliżej. — Ty płaczesz?

— Mówiłem, żebyś tak do mnie nie mówił! — warknął. Wytarł szybko policzek. — Jakiś pyłek wpadł mi do oka. Pełno ich tutaj na wiosnę, kiedy wszystko ożywa po zimie.

Kiba rozejrzał się wokoło, lecz żadnych pyłków nie zobaczył. No ale skoro Kazai powiedział, że to pyłki, to nie próbował podważać jego słów. Był dla niego wzorem, twardym człowiekiem tłumiącym wszystko w sobie, obcym, a zarazem bliskim zastępującym mu rodziców.

— Nie zapominaj o jednym.

Chłopak wytężył wszystkie swoje zmysły, żeby jak najlepiej zrozumieć słowa, które miał zaraz usłyszeć.

— To, że wojownik nie może kochać, nie oznacza wyłączenia swoich uczuć. Kiedyś na pewno się zakochasz, jestem tego pewien. I nie zaprzeczaj. Jesteś blisko z Revere. Macie tyle samo lat, mieszkacie niedaleko. Podoba ci się?

Kiba zarumienił się.

— O czym ty mówisz. Jest dla mnie jak siostra.

— Nie jesteście rodzeństwem.

— Nigdy się nie zakocham! — wrzasnął, zakładając ręce na pierś.

Kazai nic nie mówiąc, wskazał głową leżącą pod nogami zwierzynę. Jej kończyny dowiązane były do kawałka równego kija. Obaj chwycili za końce i zarzucili sobie na ramię. Przodem ruszył ten starszy. Człapiący z tyłu Kiba, co chwilę przerzucał ciężar na inny bark. Idąc za plecami swojego nauczyciela, rozmyślał nad minioną rozmową. Nie mógł pojąć, dlaczego z dnia na dzień Kazai zmienił nastawienie w kwestii miłości.

Wcześniej wojownik nie mógł kochać, a teraz znowu może? Jak to w końcu jest? — pomyślał. Może był jeszcze na to za młody, ale poprzysiągł sobie, że na pewno nigdy się nie zakocha.

Poranne słońce połaskotało nos śpiącego Kiby. Otworzył przestraszony oczy, uświadamiając sobie, że nastał nowy dzień. Zerwał się z pozycji leżącej, do siedzącej. Naprzeciw siebie nie ujrzał Raffa. Szybko sięgnął w bok, gdzie powinien leżeć jego miecz. Uspokoił się nieco, gdy znalazł go w tym samym miejscu, w którym położył. Miał całą noc czuwać, a zasnął. Jednak obudził się żywy. Broń także pozostała nietknięta. Nie zabił go, ani nie okradł. Chyba mocno pomylił się co do nowego kompana. Tylko gdzie on teraz był? I w tej oto chwili, na skarpę wszedł Raff. W dłoniach trzymał jabłka.

— Głodny? — zapytał, wyciągając rękę.

Kiba kiwnął głową, biorąc podany owoc. Jedząc na śniadanie jabłka, kontynuowali podróż. Po niedługim czasie opuścili las, a przed sobą ujrzeli rozległą dolinę. A jeszcze dalej za nią, cień jakiejś góry. Minęło pół dnia, nim pokonali trawiasty teren wydeptaną ścieżką. Dotarli do zniszczonego lasu. Dokoła sterczały suche kikuty drzew. Trawa rosnąca na łące mieniła się kolorem żółtym i ani trochę nie przypominała normalnej trawy. Była jakby osłabiona, albo zaatakowana przez jakąś chorobę. Z boku mieściło się jakieś nieduże jezioro. Na powierzchni wody unosiły się dziwne plamy. A w jednym miejscu wystawały jakieś kości. Poza tym nad mętnym lustrem falowały dziwne opary.

Kiba zbliżył się do brzegu, dostrzegając w błocie odbity ślad wielkiej łapy. Ukucnął, oglądając wgłębienie i wyciągnął dłoń w kierunku śladu. Nagle jego rękę złapał Raff.

— Nie radzę — ostrzegł, wskazując głową. — Rozejrzyj się wkoło, te popalone drzewa, odmieniony kolor trawy. To nie wygląda zbyt dobrze.

Odbicie wilczej łapy — pomyślał chłopak, szukając innych śladów, lecz niewiele znalazł. Tu zrobiłeś postój. Gdzie zaczęła się twoja droga?

Powstał i ponownie ruszyli przed siebie.

Dłuższy czas kroczyli po żółtej trawie, a po jej opuszczeniu ujrzeli wielkie urwisko. Dwie krawędzie oddzielała odległość blisko dwudziestu normalnych kroków. Po przeciwległej stronie zaczynał się niezbyt gęsty las iglasty. Zatrzymali się na krawędzi, spojrzeli kolejno na boki, a potem w dół na zwaliska ziemi ze stromymi ścianami.

— Przeskoczyć raczej nie przeskoczymy. Jest za daleko — ocenił Kiba. — Jak teraz przejdziemy? Próbujemy to obejść?

— Mam pomysł — rzekł po namyśle zabandażowany.

Krocząc na krawędzi, podszedł do drzewa pochylonego nad rozstęp ziemi. Jego korzenie wystawały daleko poza ścianę urwiska. Nałożył rękawicę i położył obie dłonie na pniu.

Po co mu ta rękawica? — pomyślał Kiba.

— Zamierzasz zrobić to, co myślę?

— Zobacz, jak wiatr porusza szczytem drzewa — polecił Raff, wskazując w górę. — Uda się.

— Jest jeszcze możliwość, że korzenie nie wytrzymają i spadniemy.

— Uda się, zobaczysz.

Raff wbił stopy w ziemię i naparł. Wibracje przeszły po korze. Drzewo drgnęło, a potem runęło z hukiem wprost na drugą krawędź urwiska. Zabandażowany nie czekając na nic, wskoczył na powalony pień. Stawiając drobne kroki, podążał naprzód. Będąc prawie na drugiej stronie, zawołał:

— Długo mam czekać?

I tylko to powiedział, kiedy obsunął się w dół, łapiąc za jedną z gałęzi. Zawisł nad przepaścią. Kiba od razu wskoczył na drzewo, zmierzając w stronę towarzysza. W pewnej chwili poślizgnął się i dołączył do kompana.

— No ładnie. To teraz sobie tutaj trochę odpoczniemy — powiedział zgryźliwie Raff.

— Nie moja wina. Szedłem ci na ratunek — mruknął Kiba, próbując dosięgnąć gałąź.

— Przecież nic nie mówię.

— Wciągamy się na górę albo zeskakujemy. — Kiba spojrzał w dół. — Nie jest tak wysoko.

— Wybieram to pierwsze — stwierdził zabandażowany, podciągając ciało do góry. Zarzucił łokcie na pień i po chwili usiadł. Potem przesunął się w kierunku towarzysza. Złapał go rękawicą za rękę i bez problemu wciągnął do siebie na górę.

Chwilę później obaj stanęli już po drugiej stronie urwiska, na początku lasu. Raff zdjął odzienie z dłoni i wsunął do kieszeni płaszcza. Kiba przypomniał sobie ruiny, gdzie po skończonej potyczce z ludźmi z miasta, rękawica również wylądowała w kieszeni. Jednak na chwilę obecną postanowił o nic jeszcze nie pytać. Powiódł wzrokiem po terenie przed sobą. Każdy pień wysokich drzew okalała ciemna skorupa. I tak do wysokości głowy przeciętnego człowieka. W kilku miejscach brunatne podłoże wyginało się, tworząc płytkie rynny wiodące do krawędzi urwiska. Swój początek miały gdzieś daleko w niewidocznej jeszcze części lasu. W tym miejscu panowała głucha cisza.

— Kiedyś tędy wędrowałem — przyznał Kiba. — Nie przypominam sobie, żeby ten las tak wyglądał. A tej przerwy chyba nie było. — Wskazał kciukiem za plecy. — Byłem dzieckiem, więc może nie wszystko pamiętam.

— Wszystko się zmienia. Przed nami pewnie jeszcze kawał drogi — powiedział Raff, poprawiając kapelusz i spoglądając naprzód.

* * *

Obaj wędrowcy po krótkim czasie dotarli do ciemnej góry, nad którą unosiły się burzowe chmury. To właśnie ją widzieli, idąc doliną. Płytkie rynny wpełzały w kierunku szczytu. Będąc tuż przed nią, dopiero można było dostrzec nie jeden, a trzy wierzchołki nachodzące jeden na drugi. Im wyżej, tym drzewa rosły coraz rzadziej, aż nie rosły wcale.

— Może lepiej nie idźmy tędy — zaproponował Raff. — Chociaż jakbyśmy zawrócili, to czeka nas znowu drzewo.

— Płonące Góry — oznajmił chłopak. — Ostatni raz zapłonęły w czasach Wielkich Zwierząt. Od tamtego czasu tkwiły w uśpieniu. W mieście słyszałem rozmowę tych ludzi, co mnie śledzili. Jeden z nich mówił, że góry zapłonęły. I podobno gdzieś tu zabito demona, ale jakoś w to nie wierzę.

— Czasy Wielkich Zwierząt? — powtórzył z ciekawością zabandażowany.

— Bardzo odległe czasy, pamiętane już tylko przez nielicznych — wyjaśnił chłopak. — Kiedyś po ziemi stąpały nie tylko takie zwierzęta, jakie teraz zobaczysz w lasach. Niektóre z nich były większe od nas. — Wskazał ręką ponad głowę. — Wszystkie Wielkie Zwierzęta wyginęły tysiąc lat temu podczas Pradawnej Wojny.

— Co to za wojna?

— Wojna z Martwymi Istotami, z demonami. Wszyscy zjednoczyli się wtedy, walcząc po jednej stronie. I dzięki temu zwyciężyli.

Niespodziewany podmuch wiatru szarpnął odzieniem podróżników. Poderwał spod nóg leżące drobiny i poniósł wysoko w górę.

— Nie podoba mi się to miejsce — stwierdził Raff, badając wzrokiem najbliższe otoczenie. — Obejdziemy to przed nocą?

— Jeśli nie będziemy się ociągać, to raczej tak.

— No to chodźmy.

* * *

Obejście góry zajęło sporo czasu. Późnym wieczorem minęli pagórkowatą dolinę, za którą znajdował się las liściasty. W dzień trochę głodowali, bo zapasy spod płaszcza mocno skurczyły się dzień wcześniej. Nim nastała noc, wspólnymi siłami zdołali upolować niedużą leśną zwierzynę. Zjedli sytą kolację, a potem znaleźli ukrytą w zaroślach przekrzywioną, opuszczoną od lat chatę.

Z zewnątrz drewniane ściany pokrywały pnące rośliny. Spadzisty, pokryty mokrymi liśćmi dach, posiadał kilka dziur. Okna ledwo wisiały na prowizorycznych zawiasach. Drzwi przed upadkiem powstrzymywał mały, skórzany pasek.

Wewnątrz, pod oknem stało jedno, nieposiadające czwartej nogi krzesło. Naprzeciw sterczała pochylona wraz ze ścianą, stara szafa bez drzwiczek. O nią oparty był stół, mający tylko dwie i to jeszcze pęknięte nogi. Podłogę pokrywała wilgoć i wyrastające spomiędzy desek chwasty. Z dziurawego sufitu zwisało kilka pnączy.

Chata stała się miejscem noclegu. Kiba odłamał nogi od stołu i położył go na wilgotnej podłodze. Na nim zamierzał spać. Dla Raffa obojętne było miejsce snu. Legł przy drzwiach, kładąc kapelusz na twarzy. Po jakiejś godzinie chłopak nie mogąc zasnąć, wciąż patrzył w luki między deskami dachu. Nie obserwował już swojego towarzysza tak wnikliwie jak dzień wcześniej, ale co jakiś czas zerkał, co robi. Wpadł wówczas, jak się potem okazało, na niezbyt mądry pomysł sprawdzenia czujności swego towarzysza podczas snu. Był przekonany, że Raff przechwyci lecący kamień. Przez dziurę w podłodze wygrzebał z ziemi niewielki kamyk. Niestety rzucony centralnie trafił w czoło śpiącego pod drzwiami Raffa. Powstał on od razu z krzykiem, masując zaraz po tym trafione miejsce.

Kiba miał w tej sytuacji dwa wyjścia. Albo udać, że nic nie wie, albo do wszystkiego się przyznać. Skoro wspólnie wędrowali, wybrał drugą opcję. Wytłumaczył, dlaczego to zrobił i ku jego zaskoczeniu Raff wcale nie wyglądał na obrażonego. Na koniec obaj zaczęli się z tego śmiać.

*  *  *

Następny dzień minął na ciągłej wędrówce. Podróżnicy znaleźli całkiem sporą jaskinię i tam postanowili przenocować. Kiba usiadł przed nią, patrząc na zachmurzone, nocne niebo. Rozmyślał o Lesie Deszczowym, nie słysząc szumu, jaki dochodził jego uszu. Był młodzieńcem lubiącym przygody i podróże po świecie. Nigdy sam nie oddalił się od Lasu Deszczowego tak, jak w obecnej chwili. Właśnie miał wkroczyć na tereny nieznane lub niezapamiętane z wędrówek z Kazai’m.

Z groty za jego plecami błysnął płomień. Przy ognisku zasiadł Raff opiekający na patyku kawał mięsa. W dzień posilali się wczorajszą zdobyczą na zimno, ale wieczorem mile widziane było coś ciepłego. Zaraz dosiadł się do niego Kiba, podwijając rękaw w celu sprawdzenia rany. Miejsce ugryzienia wyglądało jak dzień wcześniej. Po zaczątkach jakiejkolwiek infekcji nie było śladu. Jakby rana żyła swoim życiem i nie dopuszczała do siebie nic z zewnątrz. Z jednej strony bardzo dobrze, bo nie trzeba było martwić się ewentualnym zakażeniem. Z drugiej jednak, było to co najmniej dziwne.

— Wcale nie zraniłeś się na polowaniu — odezwał się Raff.

Kiba zakrył ranę. Spodziewał się tego pytania prędzej, czy później. Długo nie odpowiadał, zastanawiając się, czy może zaufać Raffowi. Przeanalizował wszystkie możliwe odpowiedzi, ale zdecydował się w końcu na tą prawdziwą.

— Kiedyś i tak byś o to zapytał. Idę po lek. Las Deszczowy zaatakował wielki wilk. Zranił mnie i teraz szukam leku, żeby nie stać się takim samym potworem. Wielki Duch nakazał mi opuścić las i skierować się na kraniec świata do Kryształowego Lasu.

— Kryształowy Las? — powtórzył Raff. — Co to takiego?

— No właśnie. Nikt nie wie co to takiego i czy na pewno znajduje się na krańcu świata. Nikt nigdy tam nie był.

— Zatem będziemy pierwsi — zaśmiał się nowy towarzysz. — Kim jest ten Wielki Duch?

— W sumie to nigdy się nad tym nie zastanawiałem — przyznał Kiba. — Jest duchem, który czuwa nad spokojem Lasu Deszczowego. Nikt go nie widział, nikt nie wie, jak wygląda. Tylko Egai potrafi z nim rozmawiać.

— A on kim jest?

Kiba machnął ręką.

— To dziwny starzec, nie ma co o nim opowiadać.

— A ten duch? Nad innymi lasami też czuwa?

— Z tego co wiem, to nie.

— Dlaczego ten las jest aż tak ważny, skoro musi nad nim czuwać jakiś duch?

Kiba nie spodziewał się takiego pytania. W sumie to sam zaczął się nad tym zastanawiać. Dlaczego to właśnie Las Deszczowy ma ducha czuwającego nad jego spokojem, a inne lasy nie? Przygryzł wargę.

— Wyjawiłeś swoją tajemnicę. Teraz czas na mnie. — Raff wydobył z kieszeni rękawicę. — Moją siłę zwiększa ta rękawica.

Rękawica zwiększająca siłę — powtórzył chłopak. Nawet nie zdawał sobie z tego sprawy, że takie rzeczy mogą istnieć na świecie. Ale skoro były wielkie wilki…

— Nie znasz mnie i tak łatwo wtajemniczasz? A gdybym chciał cię teraz zabić i ukraść cudowną rękawicę?

Kompan wzruszył ramionami, po czym przerzucił niebieskie odzienie ponad ogniem. Chłopak schwycił rękawicę, od razu oglądając. Wizualnie nie wyróżniała się niczym szczególnym. Niechlujnie pozszywane krawędzie, wbrew pozorom solidnie trzymały całość.

— To dzięki niej rzucasz ludźmi i powalasz drzewa. Nie bój się, nie zamierzam cię zabijać i jej kraść. — Odrzucił ją, a Raff schował na powrót w kieszeń. — Pamiętasz, skąd masz rękawicę?

— Dostałem ją od nieznajomej kobiety pierwszego dnia, który pamiętam. Pomogłem jej, a ona dała mi ją w podziękowaniu.

Kiba wyjął z ziemi kij z nabitym nań mięsem i skosztował. Jedząc, uświadomił sobie, że jego towarzysz co dzień dużo jadał, a ani razu nie znikał na toaletę. W obecnej chwili także pochłaniał mięso. Zmrużył w dziwny sposób oczy, ale nie zadał żadnego pytania, dotyczącego jego rozmyślań. Sam miał spory apetyt, potrafił dobrze zjeść, ale w porównaniu z możliwościami Raffa, zjadał tyle, co niemowlę.

Gdzie on to mieści? Zaraz pęknie — pomyślał chłopak.

Raff jednak nie pękł. Podrzucił do ognia i siadł pod ścianą, wycierając buzię. Po chwili słychać było, że mu się przyjęło. Dorzucona do ogniska gałąź, pękła z trzaskiem. Kilka iskier wypadło poza palenisko, gasnąc po spotkaniu z ziemią.

— Dobre to mięso — stwierdził zabandażowany, sięgając po jeszcze jeden kawałek. Kiba dostrzegł spod bandaża zęby, niemające w świetle ogniska żadnego koloru. Nagle Raff odrzucił patyk do płomienia, wstając na nogi. — Nie ruszaj się, nie jesteśmy tutaj sami. Za tobą jest cień bestii.

— Spokojnie — odpowiedział Kiba. Spojrzał przez plecy. — To jest teraz mój cień.

— No tak. — Raff pokiwał głową, patrząc na swój cień. — Powiedz, jak wygląda to lekarstwo.

— Nie wiem… — W tej chwili nie wiadomo skąd powróciła chęć poznania twarzy towarzysza. — Odkrywałeś w ogóle twarz? Wiesz, jak wyglądasz?

— Nie pamiętam. — Raff usiadł z powrotem na swoim miejscu. — Nie wiem dlaczego, ale nie mogę tego zrobić, coś mnie powstrzymuje. Jakaś dziwna siła pochodząca spoza mojego ciała. A może jestem za brzydki — zażartował. Zapewne gdyby nie miał zakrytej twarzy, widoczny byłby uśmiech.

— Mam nadzieję — podjął chłopak — że w Kryształowym Lesie nie tylko ja znajdę to, czego szukam.

Raff skinął głową. Nastała długa cisza zakłócana jedynie trzaskiem palonych gałęzi. Na zewnątrz spadło parę deszczowych kropel.

— Twój miecz jest inny, niż te, które widziałem w mieście — podjął zabandażowany.

Kiba zerknął na leżący obok oręż.

— Nie wiem o nim za wiele. Miał go Kazai, a teraz… — urwał nagle, uświadamiając sobie, że powiedział za dużo. Chociaż, jak na razie nic nie wskazywało na złe zamiary towarzysza.

— Nigdy takiego nie widziałem — stwierdził, zerkając na leżący oręż. — Zresztą nie wiem, co widziałem, a czego nie.

— Na pewno jest bardzo twardy, a jego ostrze przetnie wszystko. Przypuszczam, że jest bardzo stary. Dla mnie ma ogromną wartość.

— Kim jest Kazai?

— Był moim nauczycielem — zaczął, szurając butem po skalnej podłodze. — Nauczył mnie wszystkiego, co umiem. Łowienie ryb, polowanie, no i walka.

— Gdzie teraz jest?

Kiba wciągnął głośno powietrze w płuca.

Powiedzieć mu, czy nie? — pomyślał.

Płomień ogniska zafalował, łapiąc boczny podmuch. Kilka iskier ponownie wyskoczyło poza palenisko.

— Nie ma go… — szepnął, licząc na niekontynuowanie rozmowy.

Tak też się stało, bo Raff nie drążył więcej tematu. Resztę wieczoru przesiedzieli już w milczeniu. Najedli się do syta, a gdy ogień zaczął dogasać, ułożyli się do snu. Kiba postanowił nie naciskać więcej na Raffa w kwestii odsłonięcia twarzy. Chyba wreszcie pogodził się z tajemnicą swego kompana. Z każdym minionym dniem czuł większą więź z Raffem. Pomimo różnic, nawet tych wizualnych, znaleźli wspólny język.

Rozdział VII

Właściwa droga

Poranek był bardzo chłodny. Kilka nocnych kropel zamieniło się nad ranem w całkiem sporą ulewę.

Kiba otworzył leniwie oczy, po czym ściągnął z siebie stary płaszcz towarzysza. Nawet nie poczuł, kiedy został nim okryty. Machnął ręką, odganiając pyłki unoszące się w świetle słońca i powstał na zleżałe nogi. Wyczłapał się z groty, widząc niewyraźną postać Raffa niosącego wielki pień. Drobiny porannej mgły tańczyły wokół niego, jak do niemej melodii.

— Co robisz? — zapytał Kiba, gdy tamten się zbliżył.

— Mamy mnóstwo roboty — odpowiedział, upuszczając pień, który huknął o ziemię, zostawiając wgłębienie.

Chłopak przetarł zaspane oczy. Wtedy usłyszał szum dochodzący zza wzniesienia, we wnętrzu którego mieściła się grota. Dzień wcześniej nie zwrócił na to uwagi.

— Chcę zbudować tratwę — oznajmił Raff.

— Wiesz, jak to zrobić?

— Na pewno ty wiesz. Tak sobie pomyślałem, że ta rzeka płynie w dobrą stronę. Po co iść, skoro możemy popłynąć.

Kiba wdrapał się na szczyt wzniesienia, chcąc ocenić drogę.

W dole płynęła dość szeroka rzeka, odgrodzona po obu stronach ścianą lasu. Woda spokojnie oblizywała stromy brzeg, rzeczywiście płynąc w dobrym kierunku. Zjechał na butach z powrotem w dół.

— To chyba dobry pomysł — przyznał, dając tym samym zielone światło do działania.

No i zabrali się do pracy. Raff znalazł w lesie kilka pociętych już i leżących na stosie pni. Właściciel musiał o nich zapomnieć, bo przeschły całkowicie. Pojedynczo poprzenosił kilka możliwie najbliżej wody, gdzie Kiba zaczął oskrobywać je z kory. W pewnym momencie do jego głowy wdarła się myśl.

— Mogę zobaczyć twoją rękawicę? — zapytał, zaprzestając swojej pracy.

Raff bez wahania i zbędnych pytań wyjął rękawicę z kieszeni i podał ją chłopakowi. Kiba zaskoczony szybkością owego czynu, z opóźnieniem wziął niebieskie odzienie. Nałożył na swoją dłoń, mówiąc:

— Przyszła mi do głowy taka myśl, żeby spróbować czy zwiększy i moją siłę.

Zacisnął parokrotnie palce, czując luz. Wiadomo, nie mogła leżeć idealnie na jego dłoni, skoro miał ją mniejszą od towarzysza. Niepewnie podszedł do najbliższego drzewa. Zmierzył je od góry do dołu. Wyglądało na bardzo dobrze ukorzenione i niesamowicie twarde.

— Próbujesz? — popędził go Raff.

Kiba spojrzał na niego przez ramię, po czym biorąc szybki wdech, wyrzucił rękę do przodu. Rozstawiona dłoń huknęła głucho w pień. Drzewo jednak ani myślało nawet drgnąć. Za to Kiba jęknął z bólu, łapiąc się za niebieską dłoń.

— Jesteś pewien, że to ta rękawica zwiększa twoją siłę? — wycedził przez zaciśnięte zęby. Ku swojemu zaskoczeniu ból szybko minął. Poruszył palcami dla pewności.

— Jestem pewien — potwierdził Raff.

— Zawalczysz z tym drzewem bez rękawicy?

Raff spojrzał najpierw na niego, potem na drzewo. Nieco niepewnym krokiem podszedł do pnia, mierząc go swym wzrokiem. Podniósł jedną rękę do góry, obejrzał z każdej strony i zacisnął pięść. Upewnił się, czy Kiba patrzy i wymierzył prosty cios dla drzewa. Kawałki kory odleciały na boki, ale pień nie drgnął.

— Niewiarygodne — rzucił chłopak, unosząc dłoń w rękawicy na wysokość twarzy. — Dlaczego zwiększa tylko twoją siłę?

— Wiesz, że nie wiem — odparł Raff.

Kiba jeszcze chwilę zachwycał się rękawicą, ale dla niego była bezużyteczna, skoro nie działała na jego siłę. Ostatecznie oddał ją właścicielowi. Bez słowa wrócili do pracy. Kiba okorował pnie, a potem przyniósł długie pnącza roślin podobnych do lin. Nim obwiązali poszczególne elementy, zjedli na śniadanie mięso z poprzedniego dnia. Nie rozpalali ogniska w celu podgrzania, tylko spożyli na szybko zimne jedzenie.

Podróżnicy wspólnie zepchnęli tratwę do wody. Spadła z chlupnięciem na powierzchnię nie tonąc.

To dobry znak — pomyślał Kiba, wskakując na sam środek.

Raff dołączył zaraz po nim. Pod jego ciężarem, kłody osiadły nieco głębiej w wodzie. Prąd poniósł tratwę zgodnie z oczekiwaniami. Raff usiadł na krawędzi z rozgałęzionym kijem, służącym jako wiosło. Co jakiś czas zamaczał go w wodzie, utrzymując stały kurs. Natomiast Kiba zdjął buty, zakasał nogawki i siadł ciężko na tyle, wkładając nogi do wody. Podgiął rękaw bluzy, odnalazł koniec bandaża owijającego ranę, po czym zdjął go całkowicie. Pod spodem nie odkrył nic nowego.

— Dlaczego się nie goi? — spytał znienacka Raff. Siedział w idealnym miejscu, by widzieć wygląd rany.

— Zadał ją demon, więc pewnie dlatego. Przynajmniej nie krwawi — ocenił Kiba. Wypłukał bandaż w rzecznej wodzie, solidnie wykręcił i nałożył z powrotem. Poczuł na ramieniu przyjemny chłód.

* * *

Czas płynął wolno. Słońce rozświetlało taflę wody jasnymi promieniami. Kiba wyciągnął nogi z wody i położył się obok miecza. Zaczął mrużyć oczy rażone jasnością dnia. Raff zdjął z głowy kapelusz, podając go od razu towarzyszowi. Chłopak zatknął go sobie na czuprynie. Nieduży rondel idealnie przysłonił oczy. Z boku chlupnęła wyskakująca ryba. Krople wody zalśniły w powietrzu. Przed nimi nie było nic, prócz rzeki. Otwartą przestrzeń wciąż odgradzała po bokach ściana drzew. Poranna mgła zniknęła nie wiadomo gdzie.

— To chyba nie był dobry pomysł — podjął Kiba, jednocześnie odganiając jakiegoś natrętnego owada. — Płyniemy już sporo czasu, a przed nami sama woda.

Raff podrapał swoją białą głowę.

— Nie mieliśmy innego wyjścia. Wolałbyś zdzierać buty?

— Może i masz rację — mruknął chłopak, poprawiając kapelusz.

— Zawsze gdzieś dopłyniemy.

— Gdzieś dopłyniemy — powtórzył Kiba. — Trochę tu za cicho…

— Towarzysz spojrzał pytającym wzrokiem. — Miałem jeszcze do niedawna harmonijkę. Przydałaby się teraz. Sam Kazai ją zrobił. Pamiętam dzień, kiedy próbowałem zrobić taką samą…

Kiba wyszedł z namiotu, ziewając. Rozciągnął się, a potem przetarł leniwie oczy. Na sobie miał tylko przetartą bluzę i rozciągnięte spodnie do kolan. Zerknął w kierunku ściętej nieopodal jabłoni. Tam zlokalizował Kazai’ego, dłubiącego nożem w patyku. Niewielkie wiórki opadały na powierzchnię płytkiego strumyka, którego prąd niósł je mozolnie w kierunku wyglądającego spomiędzy drzew słońca.

— Dzień dobry, Kazai! — zawołał Kiba, podchodząc.

Przywitany nie zaprzestając swej pracy, spojrzał na chłopca z lekkim uśmiechem. Odwracając wzrok z powrotem na nabierający kształtów, drewniany przedmiot, odpowiedział:

— Trochę sobie dzisiaj pospałeś, co? A mówiłem, żebyś nie czekał ze mną na pełnię.

Kiba zamknął oczy, uśmiechnął się i poczochrał z tyłu włosy. Ponownie otworzył oczy i stając na palcach, próbował dojrzeć dziwną rzecz. Wygląd przedmiotu nic mu jednak nie przypominał, więc nie mogąc wytrzymać z ciekawości, zapytał:

— A co to?

— Czekaj cierpliwie, a dowiesz się wszystkiego. Cierpliwość to cecha wojownika. — Spojrzał na zaciekawioną twarz. Oczy chłopca zabłysły z podekscytowania. — I obserwuj uważnie to, co wykonuję, a na pewno będzie przydatne w twoim treningu.

Kiba słysząc słowo „trening”, nie zadawał już żadnych pytań, tylko bacznie śledził ruchy dłoni Kazai’ego i powstającą z tego rzecz.

Słońce powoli zmieniało swe położenie.

Chłopiec wyglądał to z jednej, to z drugiej strony. Pragnął widzieć powstający, dziwny przedmiot z jak najbliższej odległości. Czasem przeszkadzała mu w tym natrętna mucha, którą odganiał rękoma i nie tylko. A ona wciąż wracała. W którymś momencie w jego brzuchu zaburczało. Spojrzał na opiekuna, który wskazał mu wiszącą na gałęzi nieopodal materiałową torbę. Było w niej suszone mięso. Kiba wyjął szybko kawałek i jedząc, wrócił prędko pod pień, by dalej obserwować.

Po niedługim czasie ostatnie wiórki opadły na wodę i tak oczekiwany przedmiot został ukończony. Zaokrąglony patyk zamienił się w nieduży prostokąt z kilkoma otworami. Na obu płaskich ściankach wyryte były, jak dla chłopca, nic nieprzedstawiające wzory.

Kiba wziął gładki przedmiot do rąk i obejrzał z każdej strony.

— Co to jest? — zapytał.

— To jest harmonijka — odparł Kazai, przejmując przedmiot. Przyłożył do ust i wdmuchnął w otworki zebrane wcześniej powietrze.

Z instrumentu wydobyła się lekka muzyka, pieszcząca wszystkie zmysły. Kiba nigdy wcześniej nie słyszał nic podobnego. Złapał się na tym, że przymknął oczy, wsłuchując się w pieśń, która nagle zamilkła.

— Wystarczy — oznajmił Kazai.

Kiba otworzył oczy.

— Obserwowałeś większą część tej pracy — kontynuował mężczyzna. — Nie widząc jej początku, jesteś w stanie wykonać taką samą. — Wręczył mu zagięte ostrze. — Zrobienie takiej samej to kolejna część twojego treningu. Poprzez struganie harmonijki wyrobisz dłonie. A są one niezbędne do utrzymania miecza. Pamiętaj. — Kiedy chłopiec przytaknął głową, Kazai wstał i odchodząc w kierunku namiotu, dodał: — Nie ociągaj się. Masz wykonać trzy przed zachodem słońca.

I gdy tylko zniknął za namiotową płachtą, Kiba zabrał się do pracy. Wyszukał trzy jednakowe patyki, poobcinał niepotrzebne gałęzie, zeskrobał zeschłą korę i z lekko wysuniętym na bok językiem, zaczął tworzyć. Nawet komenda obiadowa nie zdołała go oderwać od strugania. Po dłuższym czasie stanął przed rozpalającym ognisko nauczycielem. Na dłoniach wyciągniętych rąk leżały trzy obskurne przedmioty z nierównymi dziurkami, które na pozór przypominały harmonijki. Kazai spojrzał na zaczerwienione dłonie chłopca i biorąc od niego kawałki drewienek, nakazał mu usiąść.

— Wykonałeś trzy, tak jak kazałem — przyznał, gdy ten usiadł. — Zdążyłeś dużo przed czasem. Harmonijki nie są takie, jakie być powinny, ale i tak jestem z ciebie dumny. — Na twarzy chłopca pojawił się uśmiech. — Mimo że nie wychodzi, starasz się to skończyć. Idź teraz, obmyj twarz oraz ręce i wróć zjeść.

Kiba skinął głową, a po chwili siedział już czysty. Słońce szybko minęło się z księżycem i płachta nocy opadła na cały las. Cicho szumiący strumień odbijał w sobie dwa rozmazane obrazy — będący wysoko księżyc oraz wijące się jęzory ogniska. Z obu stron paleniska siedzieli ze skrzyżowanymi nogami nauczyciel, a także jego uczeń znów strugający kawałek patyka.

— Wystarczy na dzisiaj — nakazał Kazai. — Jutro nie będziesz miał sił na kolejne zadanie.

— Muszę to skończyć. Jeśli nie wykonam dobrze harmonijki, nie będę mógł zacząć następnego treningu. Muszę być najlepszy we wszystkim.

Kazai popijając gorący napój, obserwował chłopca. W końcu odstawił kubek i wyjął swoją harmonijkę. Zakręcił nią zwinnie w palcach, po czym rzucił chłopcu ponad ogniskiem. Ten prędko porzucił patyk wraz z nożem, a następnie pochwycił lecący przedmiot.

— Musisz zapamiętać jedną rzecz, Kiba — podjął Kazai. — Nie marnuj tyle czasu na jeden trening. W czasie jednego możesz wykonywać jeszcze inne. A najlepiej jest łączyć kilka naraz.

Kiba obejrzał harmonijkę z każdej możliwej strony, przyłożył do ust i wdmuchnął powietrze. Piskliwy dźwięk dołączył do trzasków pochodzących z ogniska. Odjął instrument od ust i powiódł palcem po wzorach.

— To jest… — szepnął. Spojrzał na siedzącego po drugiej stronie paleniska Kazai’ego. Łuna ognia tańcowała przed nim niczym wijące się węże. — Mistrzu!

— Tyle razy mówiłem, żebyś tak do mnie nie mówił — mruknął Kazai.

— Ale dziwnie tak ciągle mówić do ciebie po imieniu…

— A to dlaczego? — zdziwił się.

— No bo… — Kiba podrapał się po brodzie. — Jesteś starszy ode mnie, mógłbyś być moim ojcem, więc tak dziwnie.

Kazai popatrzył na niego łagodnym wzrokiem.

— Żadnym mistrzem nie jestem — oświadczył.

Kiba niekoniecznie zadowolony z tego zaprzeczenia, uniósł harmonijkę.

— To nie jest żaden wzór, tylko napis. Tu jest coś napisane, prawda?

Kazai potwierdził ruchem głowy.

— Czekałem, aż na to wpadniesz. Zakończyłeś kolejną próbę. Dobrze. Wojownik kroczy własną drogą. To jest wyryte na harmonijce.

— A co to znaczy? — Oczy chłopca urosły maksymalnie.

— Podążaj jedną i tą samą drogą. Trzymaj się zawsze swoich zasad. Obierz swój cel i dąż do niego za wszelką cenę. Nigdy się nie poddawaj i nie okazuj słabości — zakończył Kiba, mówiąc bardziej do siebie, niż do swego towarzysza. Podsunął palcem kapelusz do góry, który zsunął mu się na oczy.

Raff nic nie dodał. Płynęli dalej w ciszy, tylko otoczenie czasem wydało jakiś odgłos. Gdzieś zatrzepotało skrzeczące ptactwo. O kłody tratwy delikatnie uderzała woda, ochlapując co jakiś czas spodnie któregoś z pasażerów.

W pewnym momencie Kiba poczuł silne swędzenie w zadanej przez wilka ranie. Momentalnie złapał się za nią i zaczął masować, lecz to nie dało żadnego rezultatu. Nasilił częstotliwość tarcia, ale również bez skutku. Zaczął drapać poirytowany, aż swędzenie zamieniło się w odrętwienie. Odjął dłoń od rany i spojrzał na Raffa. Ten patrzył na niego pytająco. Chłopak zmarszczył czoło i zaciskając usta, pokręcił głową. Po tym czynie położył się z powrotem, zamykając na chwilę oczy. Kiedy znów je otworzył, zamarł. Znalazł się bowiem w jakimś tunelu. Na ścianach wisiały płonące pochodnie. Ze sklepienia sufitu skapywała woda. Dziwny chłód przeszył jego ciało, powodując dreszcze.

Gdzie ja jestem? — pomyślał, rozglądając się z niepokojem.

Przed chwilą płynął tratwą, a teraz był zupełnie gdzie indziej. To na pewno musiał być sen, bo jak inaczej wyjaśnić sytuację. Ale wszystko dookoła, chłód, kapiąca woda i migoczący płomień pochodni, było aż za bardzo realistyczne.

Kiba zbadał wzrokiem najbliższe otoczenie. Z żadnej strony nie dojrzał końca tunelu. Pochodnie bardzo dobrze oświetlały kwadratową drogę. Kamienne płyty tworzyły idealną całość. Ruszył naprzód z niespokojnym wzrokiem, kiedy za sobą usłyszał głos.

— Witaj, Kiba.

Odwrócił się niespokojnie, po czym odskoczył do tyłu, sięgając za plecy, gdzie powinien wisieć miecz. Odnalazł tam tylko powietrze. Broni nie było. Przed nim stał człekokształtny, biały wilk. Wydał się jeszcze większy, niż ten z minionego ataku na Las Deszczowy. Ale mogło to być jedynie złudne wrażenie. Oplatający szyję włos opadał na pierś i plecy. Zarysowane czernią linie oczu i kłów idealnie kontrastowały z odcieniem włosa.

Kiba zastygł w bezruchu. Nie potrafił wykrztusić ani słowa. Patrzył na kolejnego pradawnego wilka. Co miał teraz zrobić? Najlepszym wyjściem byłaby ucieczka, ale unieruchomione ciało odmawiało posłuszeństwa. Miecz również gdzieś przepadł. Jedyną opcją było trzymanie się wersji, że to jednak sen. A skoro tunel, i co najważniejsze, biały wilk był tylko wytworem jego wyobraźni, to nic nie mogło mu się złego stać.

— Nie musisz się mnie obawiać — przemówił nieznajomy.

Kiba zaciskając zęby, poruszył w końcu swoim ciałem. Wszystkie mięśnie odpuściły i odzyskał pełną kontrolę. Odskoczył do tyłu jeszcze bardziej, podnosząc pięści.

Nie muszę się go obawiać — powtórzył w myśli.

Tamten wilk z wioski nie wydobył z siebie ani słowa. Pochłaniał go jedynie gniew. Ten z kolei emanował niespotykanym spokojem.

— Nie obawiaj się mnie — powtórzył.

— Dlaczego mam ci zaufać? — syknął Kiba. — Z jednym takim jak ty, już walczyłem. I wygrałem — rzucił dumnie.

Wilk rozchylił nieco ogromną paszczę i skinął głową. Kiba był wręcz pewien, że potwór uśmiechnął się do niego.

— Pomogę ci pójść we właściwą stronę — rzekł, wskazując wielkim ramieniem za siebie, czyli w przeciwną stronę, w którą zamierzał pójść chłopak.

— Kim jesteś? — warknął Kiba.

— Jestem Wakama — przedstawił się wilk, opuszczając ramię.

— Skąd wiesz, kim jestem? — rzucił groźnie. Cały czas bacznie obserwował poczynania nieznajomego. — Znasz moje imię. Co w ogóle tutaj robię? To jakiś sen?

— Wszystko dzieje się w twojej głowie, Kiba. Ty tutaj rządzisz. Nie mogę cię skrzywdzić, ale on tak.

— On, czyli kto? — zdziwił się Kiba. — Raff?

Biały wilk podniósł ramię, wskazując część tunelu biegnącą za plecami chłopaka. Ten obejrzał się nieco asekuracyjnie przez ramię, próbując nie spuszczać z oczu wilka.

— Co tam jest? — zapytał, zerkając na przemian to na stwora, to na tunel z tyłu. W oddali zgasły światła pochodni.

— Tam jest Grouh — powiedział wilk.

— Czyli kto?

— Tam nie powinieneś iść, bo czeka cię zguba. Chodź ze mną.

— Wilk odwrócił się, ruszając w głąb tunelu. — Wskażę ci właściwą drogę. Wybrałbyś zły kierunek.

— I co z tego? — zagrzmiał Kiba.

Co miał teraz zrobić? Iść za białym wilkiem, takim samym, przez którego musiał wyruszyć w podróż, czy pójść w pierwotnym zamierzeniu? Odwrócił głowę, patrząc na drogę za plecami. Kolejne pochodnie zgasły na samym końcu. Spojrzał na plecy odchodzącego wilka, po czym opuścił pięści i ruszył za nim.

To tylko sen — powtórzył parokrotnie w myślach, zbliżając się niepewnie do kroczącej ciężko istoty.

— Wiedziałem, że wybierzesz dobrze — zaczął wilk. — Jesteś podobny do mnie.

Chłopak kroczył bardzo niepewnie. Nie potrafił w pełni zaufać nieznajomemu. Cały czas miał przed oczami obraz bestii wgryzającej się w jego ramię. Odruchowo dotknął swego ramienia.

— Rana nie zagoi się, dopóki on nie zniknie — dodał wilk.

— Kto nie zniknie? Grouh? — zdziwił się Kiba. Żadnej odpowiedzi na swoje pytanie nie uzyskał. — Skąd wiesz o mojej ranie?

— Wiem o tobie wszystko — oznajmił wilk, w ogóle nie patrząc na idącego obok chłopaka.

Tunel był na tyle szeroki, że bezproblemowo mieścił ich dwóch, dając jeszcze swobodę ruchu z każdej strony. Nawet dzieląca ich odległość nie zmniejszała jego szerokości.

— Kim jesteś?

— Jestem Wakama.

— Skoro wiesz o mnie wszystko, to powiedz, dokąd zmierzam — powiedział, pewny negatywnej odpowiedzi.

— Podążasz na kraniec świata do Kryształowego Lasu.

Te słowa zaskoczyły Kibę. Nie spodziewał się tak szybkiej, a co za tym idzie poprawnej odpowiedzi. Jeżeli Wakama rzeczywiście wiedział wszystko, mógł przecież odpowiedzieć na pytania, na które on nie znał odpowiedzi.

— A ten wilk, z którym walczyłem? — podjął. — Co o nim powiesz?

— Nie mogę w tej chwili nic powiedzieć.

— A w jakiej będziesz mógł? — wypalił bez zastanowienia. Nastała cisza. — W takim razie powiedz, co miał na myśli spotkany przeze mnie człowiek w kapturze.

Wakama wciąż milczał.

Mógłby, chociaż wysilić się na jakieś kłamstwo — pomyślał chłopak.

— Nie mogę przepowiedzieć ci przyszłości.

— Przyszłości? — powtórzył Kiba. — Dlaczego?

Wakama znowu milczał.

— Co to za miejsce?

— To jest droga — odparł biały wilk.

— Jaka droga? — zdziwił się Kiba, jeszcze raz oglądając pobliskie ściany. Przed sobą widział tylko tunel, tyle że na przodzie powoli rosło światło. I na pewno nie pochodziło od żadnej z pochodni. Spojrzał przez plecy, gdzie zgasła kolejna pochodnia. — Dokąd mnie prowadzisz?

— Prowadzę do mnie.

Kiba skrzywił się.

— Idziesz obok mnie, więc jak ten tunel może prowadzić do ciebie?

— Prowadzi do mnie — powtórzył wilk. — To jest twoja właściwa droga. Musisz dotrzeć do mnie.

— A ta z tyłu jest niewłaściwa?

— Zgadza się.

Droga właściwa i niewłaściwa — pomyślał chłopak.

Żadnych sensownych odpowiedzi w tej rozmowie jeszcze nie uzyskał. Za to poznał białego wilka, który chyba nie chciał go zabić. Na dokładkę był jeszcze jakiś Grouh, czekający po przeciwnej stronie tunelu.

O co w tym wszystkim chodzi? Moja wyobraźnia to wszystko stworzyła? Ale po co? Przecież nigdy tu nie byłem i nie widziałem takiego wilka.

Wciągnął głośno powietrze przez nozdrza, nie znajdując właściwej odpowiedzi.

— Dlaczego tu jesteś? — zapytał.

— Jestem z tobą od twoich narodzin.

— Jak to od moich narodzin? — rzucił poirytowany.

— Niebawem wszystko zrozumiesz. — Wilk wzniósł pięciopalczastą łapę, wskazując coraz większe światło z przodu.

Kiba momentalnie zatrzymał swój krok, chwilę po nim uczynił to samo biały wilk. Chłopak spojrzał w obie strony tunelu.

— Dalej nie pójdę, jeśli nie wytłumaczysz mi tego wszystkiego.

— Już niedaleko. — Wilk wskazał na światło. — Nie traćmy czasu.

— Co tam jest? — Kiba pokazał palcem na koniec tunelu.

— Twoje przeznaczenie — odpowiedział wilk, czyniąc zapraszający gest ramieniem.

— Moje przeznaczenie? — powtórzył Kiba.

— Nic co się kiedyś zdarzyło, nie popada w zapomnienie. To jest twoja droga, Kiba. To właśnie nią musisz podążyć.

— Ale co to za droga?

— …Coś mówiłeś?… — odezwał się znajomy głos.

Kiba otworzył oczy i od razu je zmrużył, rażony jasnością słońca. Usiadł, pomagając sobie rękoma. Zdjął z głowy kapelusz. Zerknął wkoło, uświadamiając sobie, że dalej płynie tratwą. Jedyne co uległo zmianie, to krajobraz. Drzewa nie sterczały pionowo ku górze, a wręcz kładły się na wodę. Raff siedział w tym samym miejscu, co wcześniej.

— Coś mówiłeś? — powtórzył. — Chyba zasnąłeś.

— Co mówiłem? — zapytał z nadzieją poznania jakichś odpowiedzi odnośnie do swojego dziwnego, aczkolwiek realistycznego snu.

Raff poruszył wiosłem, naprostowując kurs tratwy.

— Mówiłeś coś o jakiejś drodze — zaczął rozwlekle, wzruszając przy tym ramionami. — Coś o jakimś przeznaczeniu… Mówiłeś też jakieś imię…

Kiba poszerzył swe oczy. Czy mógł mieć powody do niepokoju? Czy to był tylko jednorazowy sen?

— Miałem sen — zaczął dość cicho. — Dziwny sen. Spotkałem wilka imieniem Wakama. — Raff spojrzał badawczo. — Takiego samego jak w Lesie Deszczowym, ale z tym nie walczyłem. Przeciwnie, on rozmawiał ze mną i chciał wyprowadzić mnie z tunelu.

Obaj uchylili nieco głowy, żeby bezpiecznie przepłynąć pod położonym tuż nad wodą długim drzewem. Jego ostatnie gałęzie prawie dotykały przeciwległego brzegu.

— Prowadził mnie — kontynuował Kiba — jak to nazywał, właściwą drogą. Gdybym poszedł w przeciwnym kierunku to… A, nieważne. — Machnął ręką. — Przecież to tylko sen, a one bywają różne.

— Czym jest sen? — zapytał z zaciekawieniem Raff.

Kiba, który patrzył w tej chwili w lustro wody, spojrzał na kompana z dziwnym grymasem.

— Nie wiesz?

Ten pokręcił przecząco głową.

— Jak to możliwe? Nie śnisz?

— Chyba nie. Nie wiem przecież, co to sen…

Jak można nie mieć snów? — pomyślał Kiba.

I zaczął znowu zastanawiać się nad postacią Raffa. Ale skoro spędzili już w swoim towarzystwie jakiś czas, to nie mógł być tym złym.

— Przecież śpisz — stwierdził. — Kładziesz się, gdy przyjdzie noc. Co czujesz, co widzisz, gdy masz zamknięte oczy? A może całą noc czuwasz? Gdy trafiłem cię kamieniem, wyglądałeś jakbyś spał. — Wspomniał tamto wydarzenie i zacisnął mocno usta, powstrzymując mimowolny śmiech.

Raff wolnym ruchem odepchnął falę wody.

— Kiedy nastaje noc, czuję, że muszę, jak ty to nazywasz spać, no i śpię. Zamykam oczy i widzę tylko ciemność. Nic oprócz niej. Kiedy otwieram oczy, już jest dzień. Jest jasno, nie ma ciemności…

Ostatnie słowo wypowiedział dość cicho. Zauważalna była w tym jeszcze odrobina smutku.

On też chce śnić.

— Sen jest jak jakieś wspomnienie. — Kiba spojrzał na Raffa, aby zbadać, czy wie, co to jest wspomnienie. Tak jak poprzednio, obyło się bez żadnej reakcji. Westchnął. — We śnie widzisz to, co dookoła. — Wskazał ręką leżące na wodzie drzewa. — Możesz zobaczyć las, drzewa, wodę, zwierzęta. Co tylko chcesz. Jest to normalny obraz z życia przeniesiony do marzeń.

Ostatnie słowo zostało zrozumiane. Potwierdziło to kiwnięcie głowy. Kiba odetchnął z ulgą. Kompletnie nie wiedział, w jaki sposób wytłumaczyć, czym jest sen.

— Musisz spać, żeby żyć — ciągnął. — To, czego nie możesz widzieć, gdy śpisz, przychodzi jako sen. — Zdziwił się, bo zbudował dobrą definicję. — Niektóre sny są bardzo wyraźne, czujesz się, jakby to było naprawdę. Ale wtedy budzisz się i wszystko znika.

Zapadła cisza. Woda co chwila uderzała o boki tratwy. Nagle Raff powstał na kolana i wyjął z wody prowizoryczne wiosło.

— A nie mówiłem, że gdzieś dopłyniemy? — rzucił dumnym głosem.

— To akurat było pewne — mruknął chłopak, zbliżając się do towarzysza. Nałożył z powrotem kapelusz na owiniętą w bandaże głowę Raffa.

Rzeka przed nimi zwężała się bardzo gwałtownie i uginała ostro w lewo. Na jej zgięciu znajdowało się łagodne zejście na brzeg. Pokrywał je delikatny piasek. Z jednej strony w wodzie leżało powalone, bezlistne już drzewo. Z drugiej zaś, pochylone nad wodę drzewa, zaczynały parami podnosić się bardziej do pionu. Dawały przy tym mnóstwo cienia, w który wpłynęła właśnie tratwa i zaszorowała po piasku.

— No i możemy ruszać dalej — oznajmił Raff, zeskakując na żwir.

— Pewnie, że możemy, ale czy wiesz dokładnie, w którą stronę mamy iść?

Raff zwątpił. Zdjął z głowy kapelusz i podrapał bandaż. Kiba spojrzał na kierujące się ku lasowi słońce.

— Budowa łodzi zajęła nam sporo czasu — stwierdził, zerkając na przewodnią od brzegu ścieżkę. — Potem przepłynięcie tej rzeki, tak samo. Zostaniemy tutaj na noc. Przynieś coś na ognisko, a ja złowię parę ryb.

* * *

Wieczór nastał szybko. Czerwień zachodzącego słońca pokolorowała czubki drzew. Nad brzegiem wody zapłonęło ognisko, a nad nim opiekało się kilka ryb. Podróżnicy siedzieli po przeciwnych stronach paleniska. Kiba dłubał patykiem w piasku, w oczekiwaniu na kolację, natomiast Raff doglądał czy przypadkiem któraś z ryb nie nadaje się już do spożycia.

— Będziemy musieli zapytać kogoś o drogę — przemówił Kiba. — Myślałem, że jeszcze kawałek nas poprowadzę, ale okazuje się, że to koniec. Ta rzeka chyba nie była najlepszym pomysłem. To na pewno już Kraina Ziemi, ale nie wiem, gdzie teraz jesteśmy. Jutro rano jak wstanie słońce, pójdziemy w jego kierunku.

— Może gdzieś niedaleko kogoś spotkamy, to zapytamy o drogę — odpowiedział Raff, jakby mało zainteresowany tym czy idą w dobrym kierunku, czy nie. Bardziej interesowała go przypieczona ryba, którą właśnie zdjął znad ognia.

Każdy zjadł, ile potrzebował, a reszta strawy została na kolejny dzień. Wciągnęli tratwę w głąb lądu i układając się na niej, próbowali zasnąć.

Raff obudził się jako pierwszy. Podniósł leżący obok kapelusz, który zsunął się w nocy z głowy.

— Obudź się, Kiba! — wykrzyknął niespodziewanie.

— Co? — Chłopak podskoczył wybudzony ze snu.

— Jadłeś w nocy? — spytał Raff, wskazując puste patyki wbite w ziemię tuż obok paleniska. To na nich niezjedzone ryby czekały poranka.

— Skąd — odpowiedział, ziewając.

— To ktoś był tu w nocy — stwierdził. — Ktoś z wielkim apetytem.

— Zupełnie jak ty…

— Jestem duży, więc dużo jem.

Kiba podszedł do ogniska, wypatrując śladów. Znalazł kilka odbić czteropalczastej stopy. Ukucnął, dotykając jednego z nich. Wgłębienie było dwa razy większe niż jego.

— Sądząc po tym śladzie — podjął chłopak — była to jedna osoba. Ale to raczej nie był człowiek, tylko ktoś znacznie większy. Pierwszy raz widzę tak wielkie odbicie stopy.

Raff obejrzał swoje duże buty, porównując je ze śladem. Nawet jego stopy były mniejsze od tajemniczego odbicia. Kiba podążył za śladami w stronę lasu. Szybko jednak zgubił trop pośród leśnej gęstwiny. Ślad nocnego gościa wymieszał się z innymi i rozszyfrowywanie właściwego kierunku, zajęłoby zbyt wiele czasu. Powrócił więc na brzeg.

— Ruszajmy dalej — polecił, zarzucając broń na plecy.

— Nie będziemy szukać tego zjadacza ryb? — zdziwił się Raff, nakładając płaszcz.

Chłopak pokręcił głową.

— W lesie jest zbyt dużo śladów. — Ruszył w stronę ścieżki. — Pewnie niedaleko jest jakaś osada. Tam zapytamy kogoś o drogę.

Raff podążył tuż za nim, zostawiając w tyle tratwę. Wkroczyli w niski las, ale nieprzeciętnie gęsto rosnący. Zaczął się nowy etap podróży.

Rozdział VIII

Nowe zdolności

Obaj podróżnicy stanęli pomiędzy dwoma nagimi kamieniami. Sięgały ponad ich głowami. Przed sobą ujrzeli pagórkowaty teren. Gdzieniegdzie pośród trawy przebijały plamy piasku. Faliste wzniesienia otaczały drzewa. W oddali między nimi poruszały się czarne punkty. O dziwo Kiba rozpoznał w nich człowiecze kształty ciągnące za sobą wóz.

— Tam są jacyś ludzie. — Wskazał daleko naprzód.

— Widzisz tak daleko? — zdziwił się Raff.

— A ty nie widzisz tam ludzi?

Ten zaprzeczył ruchem głowy. Kiba, gdyby mógł, krzyknąłby z radości, ale zbytnio nie wypadało. Ewidentnie wyostrzył mu się wzrok. Jedynym wytłumaczeniem było ugryzienie wilka i powoli postępująca przemiana. Spojrzał w niebo, gdzie przeleciał jakiś ptak. Wyostrzony wzrok wychwycił wszystkie szczegóły. Ciemne pióra, zagięty dziób i zdobycz w szponach.

— To jest niesamowite — przyznał z podekscytowaniem.

— Co takiego? — zdziwił się kompan.

— Widzę teraz więcej — wyjaśnił. — To chyba od tej rany. — Dotknął ramienia.

— To pójdziesz przodem. — Raff klepnął go w plecy, sugerując kontynuowanie marszu. Toteż uczynił.

W mijanym zapadlisku leżał szkielet jakiegoś zwierzęcia. Na skraju zagłębienia tkwił kanciasty kamień. Po polanie było porozrzucanych kilka pojedynczych, niewyrośniętych drzew. Czasem zdarzało się ich większe skupisko.

Szybko pokonali trawiasty teren i weszli z powrotem do lasu, gdzie po niedługim czasie znaleźli całkiem sporą osadę. Domy zbudowane były z twardej gliny, w większości pokryte strzechą. Obok niektórych budynków stały studnie. Z jednej takiej, ktoś niósł właśnie pełne wiadra wody.

Podróżnicy wkroczyli na środek osady. Pod butami chrzęściły drobne kamienie. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Każdy zajmował się swoimi zajęciami. Widocznie nierzadko przybywali do nich jacyś obcy.

Zatrzymali się przed jedną z budowli, z otwartymi drzwiami. Gdyby nie dochodzący z jej wnętrza hałas, wcale by się nią nie zainteresowali. Wewnątrz siedział starszy już człowiek, ale jego muskulatura zaprzeczała wiekowi. Trzymał w ręku ostre narzędzie, którym ciosał spory kawał pnia. Dokoła niego, pod ścianami poustawiane były różne rzeźby. W większości przedstawiały zwierzęta leśne lub hodowlane. Pod samym sufitem wisiała dziurawa łódź.

— Czego potrzebujecie? — zapytał człowiek, zaprzestając swego zajęcia.

— Niedaleko stąd powinien być Las Forenarski — zaczął Kiba. — Chcieliśmy zapytać, czy dobrze zmierzamy.

— Idziecie w dobrym kierunku — potwierdził. — Ale po co tam iść? To dziwny las. Drzewa tworzą labirynt. Jeśli raz tam wejdziesz, nie zdołasz odnaleźć wyjścia. Każdy omija go bokiem.

— Zaryzykujemy — oświadczył chłopak.

— Dobrze, nie pytam więcej. — Człowiek podniósł dłoń, trzymając w niej narzędzie. Wskazując jego czubkiem wzdłuż środka osady, dodał: — Niedaleko jest leśna świątynia. Jeśli ją znajdziecie, to biegnąca obok droga doprowadzi was do celu. — Opuścił rękę. — Pomożecie mi z tymi rzeźbami? Muszę załadować je na wóz.

Raff złapał pierwszą z brzegu rzeźbę i załadował na stojący na zewnątrz wóz. Chwilę później wszystkie figury znalazły się na pojeździe.

— Zgłodniałem — poinformował Raff.

Kiba był wręcz pewien, że jego kompan zrobił to celowo. Nie jedli śniadania, więc wykorzystał sytuację. I udało mu się, bo gospodarz zaprosił na strawę. Kiba w pewnym momencie zobaczył Tricka, przebiegającego przez drogę.

A ten co tu robi? — pomyślał, kończąc przeżuwanie.

Wstał z siedziska, poinformował, że zaraz wróci i ruszył za znajomym. Pokonał długość bocznej uliczki i wyjrzał zza rogu budynku. Tam Pick pakował do worka przyniesione przez brata zdobycze.

— Znowu się spotykamy — powiedział Kiba, wychodząc z ukrycia.

Bracia drgnęli przestraszeni. Prędko schowali worek za plecy.

— To ty — pisnął Trick.

— Czy to nie jest dziwne, że nasze drogi znowu się krzyżują? — zapytał chłopak. — Pewnie wykradacie komuś jedzenie.

— My? — zdziwił się Pick. — Tylko sobie stoimy.

— Co chowacie w tym worku?

— W jakim worku? Nie ma tu żadnego worka.

Zza rogu wyskoczył jakiś człowiek. Jego mina wyraźnie wskazywała niezadowolenie.

— W nogi! — zakomenderował Pick i popędził przed siebie. To samo uczynił jego brat. Za nimi ruszył przybyły człowiek.

Kiba popatrzył jeszcze chwilę na całe zajście. W głębi duszy zrobiło mu się żal dwóch braci. Nieporadni życiowo musieli wykradać jedzenie, żeby przeżyć. Spotkali się już parokrotnie, ale dopiero teraz zaczął zastanawiać się nad tym głębiej. W sumie to znał ich, ale jednocześnie wcale nie znał. Zastanowił się nad ich przeszłością, a konkretnie nad tym, dlaczego żyli właśnie w taki sposób. Co sprawiło, że musieli wybrać takie życie, a nie inne. Z drugiej strony przeżyli więcej lat, niż Kiba i wciąż wyglądali tak samo, no może z wyjątkiem znikających starych i pojawiających się nowych siniaków. Podkradanie jedzenia stało się dla nich w pewnym sensie sposobem na życie.

I stwierdzenie nieporadności życiowej stanęło pod znakiem zapytania. Bo przez te minione lata właśnie w taki sposób jakoś sobie radzili.

Kiba wrócił w końcu do Raffa i niedługo potem wspólnie opuścili osadę, wkraczając do dziwnego lasu. Wszystkie cieńsze drzewa były połamane, kamienie powywracane, a wszelka pozostała roślinność powyrywana z korzeniami. Nagle Kiba wstrzymał krok, a idący z tyłu Raff wpadł wprost na niego.

— Coś się stało? — rzucił zaskoczony.

Kiba rozejrzał się dokoła.

— Mam wrażenie, jakby ktoś nas śledził. Nic nie czujesz?

Zabandażowany nie wiedział, o co chodzi. Zbadał pobliski teren i rozłożył ręce.

— Ten dziwny zapach — powiedział chłopak. — Do tego ta cisza.

— No nie dziwię się, że w tym lesie panuje taka cisza — stwierdził Raff, zerkając po całości.

— Tam — rzucił Kiba, po czym wystrzelił do przodu w stronę oddalonego skupiska kamieni. Poczuł pod stopami delikatne drżenie ziemi. Aż zatrzymał swój pęd w celu upewnienia się, czy przypadkiem podłoże nie zadrżało od jego kroków. Ziemia jednak nie zamilkła, więc ruszył ponownie.

Przemykając między drzewami, wytrzeszczył ze zdumienia oczy. Biegł szybciej niż dotychczas. Spojrzał na swoje nogi.

Świetnie, kolejna nowa umiejętność.

Zdążył tylko to pomyśleć, kiedy odbił się od drzewa. Usiadł, trzymając się za czoło. Widniała na nim czerwona plama. Masując miejsce uderzenia, skrzywił niesmacznie usta. Drżenie podłoża zniknęło wraz z dziwnym zapachem. Powstał i próbował jeszcze wyłapać jakiś hałas. Nie usłyszał nic niepokojącego, także wolnym krokiem wrócił do pozostawionego kompana.

— I co? — zawołał z daleka Raff.

— O to chodzi, że nic — mruknął niezadowolony. Zacisnął usta i usiadł na trawie.

— Widocznie nikt nas nie śledził — stwierdził zabandażowany. Wytrzeszczył nagle oczy. — A co ci się stało w czoło?

Kiba machnął tylko ręką, nie komentując. Przeszli jeszcze spory kawałek lasu, kiedy chmury zakryły niebo. Wszędzie znacznie pociemniało, dlatego też postanowili znaleźć miejsce na nocleg. Nic sensownego nie znaleźli, prócz wygiętego w kształt błyskawicy drzewa. Gdyby jednak miało padać, ugięcie posłużyłoby za dach.

W kwestii kolacji mieli szczęście, bo znaleźli ranną zwierzynę. Jej stan nie pozwalał na ucieczkę.

* * *

Las okryła płachta nocy. Dźwięki zwierząt ucichły, tylko od czasu do czasu ciszę zakłócało coś podobnego do ziewania.

Kiba siedząc przy płomieniu ogniska, skrzywił nagle usta i poruszył nosem. Wyczuł wokół siebie różne zapachy. Były ostrzejsze niż wcześniej. I Raff zaczął mu dziwnie pachnieć. Od razu spojrzał na niego z dziwnym wyrazem twarzy, poruszając przy tym nosem. Wciągnął parokrotnie powietrze, po czym zbliżył się na czworaka do siedzącego. Gdy ten nie patrzył, nachylił się nad jego barkiem, wąchając. Poczuł zapach ziemi z delikatną nutą siarki.

— Co robisz? — mruknął oburzony Raff.

Kiba uskoczył zawstydzony. Nie wiedział, co powiedzieć. Głupio byłoby się przyznać, że po prostu go wąchał. Ale co w takim razie miał powiedzieć?

— Wybacz — szepnął niepewnie. — Zacząłem czuć różne zapachy. Silniej niż wcześniej. Pewnie to wilk…

— Gdzie? — rzucił Raff. Tym razem nieuważnie słuchał, bo wyłapał tylko ostatnie słowo. Stając na proste nogi, zaczął penetrować wzrokiem otoczenie.

— Nigdzie. — Kiba zasłonił buzię, tłumiąc śmiech. Nie spodziewał się takiej reakcji ze strony towarzysza. — Zdobyłem zdolności wilka.

— Lepiej widzisz. — Raff usiadł, doglądając kolacji. — I do tego wąchasz.

— Głupio wyszło — stwierdził chłopak, krzywiąc buzię i jednocześnie drapiąc swą czuprynę.

Jego uszu dobiegł jakiś hałas. Zaskoczony spojrzał prędko w tamto miejsce. Fala dźwięków centralnie uderzyła w sam środek uszu. Jedno drzewo wyrosło tak blisko drugiego, że od nawet najdelikatniejszego podmuchu wiatru, ocierało o nie. Wzrok powędrował do źródła kolejnego hałasu. Były to krople skapujące z liścia jakiejś rośliny. Dalej przemknęło jakieś zwierzę. Nad głowami rozległo się trzepotanie. Kiba zerknął ponad las i zmarszczył brwi, bo usłyszał ruch skrzydeł lecącego ptaka. Bębenki zaczęły odbierać kolejne szmery lasu, a nawet niekiedy szum wiatru. Nie dowierzał w to, co odkrył.

— Nawet podobają mi się te zdolności.

— Może i podobają — odparł ponuro Raff — ale sam mówiłeś, że staniesz się taką samą bestią. A twój cień?

— Masz rację — przyznał Kiba, bez namysłu. — Nie powinienem się z tego cieszyć. Skoro w ciągu paru dni zyskałem takie zdolności, ciekawe, kiedy dopełni się cała przemiana…

— No i kiedy wyrośnie ci ogon — dokończył Raff.

Wymienili się spojrzeniami i wybuchnęli śmiechem.

— Tamten wilk zniszczył wioskę? — podjął zabandażowany. —

Zabił kogoś?

— Tak… — Teraz dobry humor odszedł w zapomnienie. — No tak. Będę bestią…

— Znajdziemy lek na czas.

Kiba przygryzł wargę. Nic już nie powiedział. Spożyli w ciszy kolację, po czym ułożyli się do snu. Chłopak jednak nie mógł zasnąć. Każdy hałas świdrował mu w uszach. Wcześniej był zachwycony, ale kiedy przyszła pora spania, entuzjazm znikł. Zaczął więc rozmyślać. Wspomniał swoje spotkanie z drzewem, gdy wydawało mu się, że ktoś go obserwuje. Drganie ziemi świadczyło o wielkości tego kogoś. Musiał być też nieprzeciętnie ciężki. Może ten ktoś był również właścicielem wielkich, czteropalczastych stóp i tym sławetnym „zjadaczem ryb”?

Do głowy chłopaka wdarła się po chwili inna myśl, trochę sprzeczna z poprzednią, bo ślady nie zgadzały się ze sobą.

— Raff, śpisz? — zagadnął towarzysza.

— Jeszcze nie — odpowiedział, nie otwierając oczu.

— A jeśli wilk, który zaatakował Las Deszczowy, jednak przeżył? Co, jeśli nie zginął? Spadł z bardzo wysoka, ale to przecież potężna bestia. Co prawda, widziałem kości, no ale to demon. Nic sobie nie robił z ran, to może wciąż żyje i podąża moim śladem. Jednak dlaczego by uciekał? Jest silniejszy. A może nie. Posiadłem umiejętności wilka. Może boi się mnie teraz. Śledzi nas i czeka na odpowiedni moment, by móc zaatakować. Zrobi to, gdy będziemy spali.

— W takim razie zjemy go na śniadanie — zażartował zabandażowany.

— To nie jest śmieszne — zaprotestował Kiba. — Jest niewyobrażalnie silny. Nawet twoja rękawica nie pomoże. — Słysząc te słowa, Raff położył rękę na kieszeni płaszcza. — Nie zapadnij tylko w głęboki sen. Jak ten wilk nas zaatakuje, nie dobudzę cię. I staniesz się jego kolacją.

— Niech uważa, żeby to on nie stał się moją — zachichotał Raff.

— Stanę pierwszy na warcie. Potem mnie zmienisz.

— Zapomnij. Ja tam żadnego wilka się nie boję.

Kiba pokręcił głową, po czym wgramolił się na górną część wygiętego pnia. Stamtąd obserwował ciemny las.

Pomimo nocy, widział doskonale całe otoczenie. Wzrok poprawił się nie tylko w dzień, ale i służył pomocą w nocy. Wcześniej bez księżyca z trudem dostrzegał choćby drzewa. Teraz nie było z tym problemu, widział wszystko w odcieniach szarości.

Siedział jeszcze długo, szukając zagrożenia. Nic się jednak nie działo. Słyszał tylko szmery leśnych zwierząt. Wizja nieprzespanej nocy średnio mu się podobała, ale nie miał wyjścia.

Nagle w głębi lasu pękła gałąź. Dźwięk zaświdrował w uszach młodego wojownika. Kolejna gałąź pękła już bliżej.

Kiba usiadł w pełnej gotowości, upewniając się wcześniej, gdzie zostawił miecz. Znowu poczuł dziwny zapach wchodzący głęboko w nozdrza. Była to ta sama woń, którą czuł w dzień.

— Słyszałeś? — szepnął do Raffa. Odpowiedzi nie otrzymał. Zacisnął pięści i spróbował ponownie, lecz znowu bez rezultatu. — No tak, ty sobie smacznie śpisz, a ja tutaj czuwam.

Wyłamał kawałek kory i rzucił w śpiącego. Trafiony kompan przewrócił się tylko na bok i dalej spał.

Kiba ze złością zeskoczył wprost na niego. Raff powstał z krzykiem na proste nogi.

— Co ty robisz? — rzucił z oburzeniem. — Mogłem pomyśleć, że jesteś tym wilkiem i cię pożreć.

Chłopak zatkał mu buzię.

— Coś słyszałem. Gałąź pękła gdzieś tam w lesie.

Raff opuścił ręce ze znużeniem.

— I dlatego mnie budzisz? — przemówił, kiedy już mógł.

— Gdybyś się obudził wcześniej, to byśmy zobaczyli, czy to ten wilk. Rzuciłem w ciebie korą, no i nic. No to zeskoczyłem…

— Właśnie po to jest noc, żeby odespać cały dzień. Czyż nie? — Raff przysiadł pod drzewem z zamiarem ponownego snu.

Niedaleko znów pękła gałąź. Kiba od razu wiedział, w którym to miejscu i tam właśnie spojrzał.

— Teraz słyszałeś?

— Gałąź — mruknął Raff, nasuwając kapelusz na zabandażowaną twarz. — Daj mi spać.

— Coraz bliżej. Zaraz dowiemy się kto nas śledzi — stwierdził Kiba, wspinając się z powrotem na wygięty pień.

— No tak, jestem przynętą — fuknął Raff.

Pękła kolejna gałąź. Kiba dostrzegł poruszające się w oddali zarośla. Złapał wiszący obok niego konar, czekając na odpowiedni moment. Kiedy najbliższe krzaki poruszyły się, usłyszał oddech. Zacisnął palce na gałęzi z zamiarem wybicia do przodu, ale gałąź pękła i wylądował boleśnie na ziemi. Z zarośli wstała wielka, zacieniona postać. Była prawie dwa razy większa niż Kiba, który leżąc, powoli odsuwał się w tył, szurając nogami po podłożu. W pewnej chwili stwór przemówił grubym głosem:

— Witaj, człeku.

Kiba spojrzał na niego nieprzyjaznym wzrokiem, szukając swej broni. Znalazł za to but towarzysza. Szarpnął nim w celu obudzenia Raffa.

— Dlaczego idziesz za nami? — Zagrał na czas. — Odpowiadaj prędko, bo jestem już na tyle zły, że nie ręczę za swoje czyny.

Olbrzym stał jakby zrobiony z kamienia. Raff był potężny, ale przy owym przybyszu sprawiał wrażenie co najwyżej kilkuletniego dziecka. Jego potężnie rozbudowane ramiona, przypominały dwa wielkie głazy osadzone w niewielkiej odległości od siebie.

— Nie idę za człekami.

— Nie igraj ze mną — warknął Kiba, chwytając miecz. Powstał na nogi, wyciągając ostrze. — Czego tutaj szukasz olbrzymie?

— Mieszkam w tym lesie, człeku.

W Kibie wzbierała coraz większa złość.

— Przestań ciągle mówić, człeku — rzucił przez zaciśnięte zęby.

— Dobrze, człeku.

Raff powstał w końcu na nogi, stając obok.

— A ten to kto? — zapytał.

— To on nas śledził — odpowiedział Kiba, bacznie obserwując stwora.

W tej chwili olbrzym pochwycił czteropalczastą dłonią za wystający zza pleców gruby słup i zdjął wielki topór, po czym wbił go w ziemię.

Dwa przeciwległe półokręgi, kształtem zbliżone do sierpa księżyca, przytwierdzone były do nieco skręconego, drewnianego trzonu sterczącego teraz z ziemi.

Nowo przybyły podniósł kawałek gałęzi, dzieląc ją od razu wpół. Podszedł do wygaszonego ogniska, położył drwa i jednym ruchem palców wytworzył iskrę. Kiedy ogień buchnął do góry, olbrzym siadł przy palenisku z ciężkim łupnięciem.

Płomień dokładnie oświetlił wielkiego stwora. Jego twarz tworzyła biała maska, z żółtym refleksem. Małe, mieniące się w blasku ognia oczy, gdyby nie ognisko, w ogóle nie byłyby widoczne. Pod nimi widniały dwa pochyłe otwory nozdrzy. Praktycznie całe ciało pokrywał kostny pancerz. Sprawiał wrażenie niebywale twardego. Dwie pancerne płyty leżały na jego torsie, a po jednej na każdym barku i ramionach. Kolejne otaczały przedramiona, uda oraz łydki. Stopy, tak samo, jak dłonie, liczyły po cztery, długie palce. Tutaj pancerza nie było, tak samo na szyi, wszystkich zgięciach, a także w okolicach uszu, które stanowiły wypukłe otwory. Płyty tworzyły idealną rzeźbę ciała.

Podróżnicy przyglądali się potężnemu, nieproszonemu gościowi. Kiba szybko zbadał otoczenie, poszukując zasadzki, ale niesłusznie. Nikogo nie zobaczył, a nawet nie usłyszał. Las zamilkł całkowicie. Gdyby nie nocna wizyta, teraz mógłby smacznie spać.

Z nozdrzy stwora uleciało powietrze.

— Jak widzicie, nie jestem potworem — powiedział nieznajomy.

Nie jest potworem — powtórzył w myślach Kiba. Nie potworem, więc kim? Bo człowiekiem na pewno nie jest.

— Kim jesteś? — rzucił groźnie.

Olbrzym, który siedząc, prawie dorównywał mu wzrostem, ciężko westchnął. Poruszył wielką ręką, szorując po podłożu. Jego pociągła głowa, gdyby nie pokaźne fałdy na karku, przypominałaby jajo.

— Me imię to Fartor, ale mówią na mnie Straszny.

— Imię naprawdę odpowiada twojemu wyglądowi — strzelił Raff z wyczuwalną ironią.

Wielkolud wykrzywił dziwnie głowę wraz ze szczęką. Drgnął, a pod skórą jakby coś się poruszyło.

Kiba zmarszczył czoło.

— Nie jestem wrogiem — kontynuował olbrzym. — Może i wyglądam, jak wyglądam. Nie jestem wrogiem…

Te słowa w widoczny sposób przyszły mu z trudem.

— Co tu tak naprawdę robisz? — zapytał Kiba, bacznie obserwując nieznajomego. — Śledzisz nas od rzeki. Wyczułem twoją obecność. Ta dziwna cisza i ten zapach.

— Zjadacz ryb — dodał Raff.

Straszny otworzył swą szeroką paszczę, wysuwając długi, spiczasty jęzor. Oblizał nim dolną część twarzy, a potem przejechał nim aż po nozdrzach.

— Ryba bardzo smaczna — odpowiedział zaraz po tym.

— Nie mamy ci za złe, że zjadłeś naszą rybę, ale mogłeś się wtedy ujawnić.

Kiba nieco się uspokoił. Siedząc, nie mógł przecież tak szybko zaatakować.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 39.38
drukowana A5
za 62.54