Copywriter. Introdukcja
Kiedyś, pisząc na zlecenie renomowanej agencji tekst dla równie renomowanej kliniki stomatologicznej, zamiast stworzyć nagłówek Czy wybielanie zębów boli?, z przyzwyczajenia napisałem: Czy wyjebanie zębów boli? W akapicie stanowiącym nagłówku rozwinięcie i na zadane pytanie odpowiedź wyjaśniłem oczywiście, że nie, że jest szybko, wygodnie, miło i niby w ciąży nie można, ale na miejscu zobaczymy, co da się zrobić. Heh.
Tekst, niesprawdzony, zawisł na stronie, co okazało się bardzo brzemienne w skutkach. Pacjenci po zapoznaniu się z ofertą kliniki dużo mniej bali się zębów wyjebania niż ich o kilka tonów rozjaśnienia, placówka zmieniła więc specjalność ze stomatologii estetycznej na protetykę. Wielce się to prowadzącym ją stomatologom i szarlatanom opłaciło.
Ta porażka dała mi nauczkę na całe życie. Od tej pory po wielekroć czytam każdy tekst przed wysłaniem i kurczowo trzymam się wszystkich wytycznych agencji. Bo to, że ja zarabiam na tym grosze, to okej. Ale żeby dzięki mojej pracy bogacili się inni?
Dobry stomatolog, dobry copywriter
Zawsze wyżej ceniłem ilość od jakości, dlatego czytałem dużo, ale bez zrozumienia, dlatego miałem wielu przyjaciół i ani jednego prawdziwego, dlatego w końcu zostałem copywriterem.
W życiu nie liczy się to, do czego dojdziesz sam, bo żaden człowiek nie jest samotną wyspą. Okazje trzeba wykorzystywać tak samo jak ludzi. Dzięki wieloletniemu wysiłkowi innych osób udało mi się podjąć współpracę z agencją marketingową projektującą strony dla dentystów. Piszę dla niej dziesiątki unikatowych tekstów, dbając o to, żeby kolejność słów i interpunkcja były za każdym razem inne.
Największą radość sprawia mi obsługa służbowego maila. Każde zlecenie musi być szczegółowo omówione ze stomatologiem, chociaż prawie zawsze pisze się to samo w innym układzie. Widziałeś jeden tekst na stronie gabinetu stomatologicznego, widziałeś je wszystkie. Mimo to za każdym razem należy poznać oczekiwania dentysty co do zawartości podstron, chociażby po to, by im świadomie nie podołać. Pytam zatem:
Witam, Stomatologu Drugi po Bogu. Co Pan chce mieć napisane w zakładce O NAS?
Witam. To znaczy?
Już nic.
I na tym można skończyć wywiad. Wszystko ma być indywidualne i dobre, a w gabinecie panuje przyjazna atmosfera i delikatny zapach parzonej kawy. Tego ostatniego nie dane mi było pojąć.
Na skrzynkę przychodzi spam: Przeszkadza rażące słońce? — pyta Krzysiek.
Nie wierzę, by Słońce mogło jednocześnie skutecznie razić i kręcić się wokół Ziemi.
Wszystko ma być indywidualne i dobre.
Każdy stomatolog ma być dobry. Jak pies jest dobry, to chociaż ma apaszkę różową lub błękitną. I to jest dowód ostateczny szczerych intencji. A stomatolog ma fartuch jeno. Idziesz potem, kierowany atrakcyjnym opisem, do gabinetu tego czy tamtego i widzisz, że dentysta nie ma apaszki, nie wiesz zatem, czy to d o b r y stomatolog, czy tylko blaga.
Zabieram się do pisania. Z początku idzie szybko, wkrótce jednak zapał stygnie jak pyszny obiad, praca zwalnia, zwalnia tak bardzo, że cofa się w przeszłość. I trzeba znowu czekać na zlecenie, żeby mieć na jedzenie.
Na skrzynkę przychodzi spam: Porysowali Ci auto? — pyta Sobiesław Sobieraj.
W mojej opinii autentyczne samochody powinny same chodzić.
Idę na siłownię, by tam poczekać na zlecenie. Z Radia Eska leci Sexy Papi, chłopy niby nie lubią, ale refreny nucą, że to niby każdy z nich jest teraz sexy papi między seriami. Podbudowany, wracam do domu, żeby poczekać na zlecenie. Myślę o miłości mojego życia. Moja dziewczyna nazywa mnie Kaczką. Każdy z nas dźwiga swój krzyż, mój jest ciężki jak chleb.
Powraca w końcu zlecenie, które robiłem wcześniej w przyszłości. Piszę dziesięć tysięcy znaków, wykorzystując trzydzieści oryginalnych słów.
Po wszystkim copywriter spogląda na swoje indywidualne dzieło i uznaje, że jest dobre. Dobry endodonta, Zdunowo Jaśniepańskie, zapach kawy komfortowy, niezwykle indywidualne podejście, ale też dobre, licówki, koronki, a może plomba w ryj, profesjonalny dobry periodontolog, krwawiące dziąsła, bardzo dobrze, myj te zęby brudne, szoruj się cały jeszcze lepiej, cena dobra, stomatolog, wybielanie, lepszy — masz żółte zęby, chamie, dobry, cena — dobra. Ósemki? Jedynki? Wyjebiemy wszystko, także mleczaki, dobry, naturalnie ortodontyczny aparat dobry też, a jak, może być na zatrzaski.
Jestem copywriterem. Pójdę do piekła za fałszywe świadectwo i schlebianie Bestii.
Na skrzynkę przychodzi spam. Wiadomość od: Leszek.
Czy Twoja rynna śmierdzi? Dzięki siatce zapobiegniesz temu.
Nawet nie zamierzam tego komentować.
Zarobię tysiąc przed trzydziestką
Od malczika pragnąłem zarobić tysiąc przed trzydziestką, dlatego w wakacje zacząłem pisać dla portalu gloryfikującego życie kulturalne w Zdunowie Jaśniepańskim. A co to było za lato! Po zimie tak ostrej, że pokończyły się książki i trzeba było palić węglem, nastało lato tak upalne, że wyparowały wszystkie cieki wodne, a w wyschniętych korytach rzek stołowały się świnie.
Na początku sierpnia redakcja wysłała mnie do Muzeum Badziewia, które dopiero co otworzyli, a już mieli zamykać, żebym opisał znajdujące się tam zbiory. Tekst miał być przetłumaczony na języki angielski, śląski i aniołów oraz stanowić przełom w stosunkach międzynarodowych i transcendentalnych.
Muzeum znajdowało się na rozpalonym wzgórzu, wznoszącym się nad centrum grzesznego Zdunowa. Na Golgotę prowadziły kręte, zapocone przez wspinaczy schody, z których co chwilę ktoś spadał, a potem płakał i jego łzy zlewały się z potem. To było niesmaczne.
— Dzień dobry, nowe nowe media! — krzyknąłem w holu muzeum. — Chciałem wejść za darmo, żeby napisać artykuł o waszej placówce, artykuł warty lepszej sprawy.
— Dzień dobry! — odkrzyknęła silna kobieta w recepcji. — Czemu taki mokry? Nie wolno.
Podszedłem bliżej, ociekając. Płakały moje skronie, pociły się oczy. Na szczęście w pomieszczeniu chodziła klima. Z klimy kapało na łeb. Ja kapałem na podłogę. Krople potu parowały z sykiem w zetknięciu z powierzchnią. Dzieci wyły, że to węże wodne. Matki były bezsilnie, ojcowie nieobecni, bo pojechali na wojnę, kiedy pociłem się w rurki.
— Jestem z piechoty morskiej i szedłem za statkiem — odrzekłem humorystycznie, bo mam poczucie humoru większe niż honoru.
— Połączę pana z centralą, bo nie wolno — odparła silna kobieta całkiem poważnie i po chwili podała mi przez blat słuchawkę na kablu.
Przyglądała się mojej dłoni. Mam dłonie delikatne jak konie.
— Halko — usłyszałem w słuchawce głos jeszcze silniejszej kobiety.
Odruchowo naprężyłem biceps i rozerwałem rękaw jedwabnej koszuli, bo w łapie mam jakieś czterdzieści dwa. Ale ulane i niektórzy są zdania, że się nie liczy.
Nim powiedziałem cokolwiek, pozwoliłem, by kilka kropel wsiąkło w słuchawkę i wsączyło się w ucho rozmówczyni. Jak słodka trucizna w Hamlecie. Później wytłumaczyłem, że reprezentuję Radio Wodna Europa i pragnę zostać wpuszczony bezpłatnie do efemerycznego Muzeum Badziewia.
— Niestety darmowe wejścia dla ubożąt tylko we wtorki — odparła. — A dzisiaj sobota. Dwanaście złotych bilet dostępu do zbiorów. Darmo tylko malcziki studenci, bo i tak nie przyjdą.
Nie chciałem dwanaście, bo za swoją pracę miałem dostać dziesięć brutto, i to na czarno.
— Ale ja malczik edukujący — zablefowałem.
Znałem technikę blefu, ponieważ moi znajomi, którzy przegrywali w karty, mówili, że blef to sposób życia i wymaga wyćwiczonego umysłu.
— A, jak malczik, to bardzo proszę — odpowiedziała, a ja odrzuciłem słuchawkę z łatwością i wprawą, jakbym odrzucał przyjaciół.
Pozdrowiłem portierkę, niby to salutując, w rzeczywistości ocierając czoło. Nie mogłem nic więcej. Bo gdybym ją uściskał, rozmyłbym jej makijaż.
No i wszedłem, chociaż ja już przecież nie malczik. Na studiach byłem długo, przeżyłem tam wiele rozczarowań i paru kolegów, a ludzie z roku młodsi o pół dekady mówili do mnie „tato” albo „Big Daddy”.
Czy w muzeum postąpiłem niemoralnie lub nieetycznie? Naprawdę nie wiem, jaka jest różnica między tymi pojęciami. Na pewno czułem, że jestem bliżej spełnienia marzeń małego chłopca.
A później poszedłem do Lidla, bo była sobota. Stojąc w milczeniu przy chłodniach z nabiałem, doznałem orzeźwienia.
Czarne zęby
Zęby miałem już czarne jak Czarnogóra i dziurawe jak czarna dziura. Takie były efekty wybielania twarogiem.
Śmiali się ze mnie.
— Patrzcie go — słyszałem codziennie na ulicy — t w a r o g i e m zęby wybielał, brawka.
Albo na przykład:
— Jakie on ma stare zęby! Czarne jak serce pełne nienawiści!
W końcu dziewczyna moja miała dość obelg i tego, że ją kijem wytykali za pana męża. Postanowiła więc zabrać mnie do nowoczesności i podarowała mi elektryczną szczoteczkę do zębów.
Z początku się wzbraniałem. No bo jak to tak elektryczność do ust sobie wkładać? Nie robiłem tego od dziecka. Miałem wszak na uwadze, że analogowe szczoteczki do zębów to w dzisiejszych czasach wstyd jak koszulki Emporio Armani.
Pewnego wieczora, w zupełnych ciemnościach, bo zęby moje swoją czernią pochłaniały całe światło, uruchomiłem otrzymaną szczoteczkę i rozpocząłem masaż szkliwa. Wiedziałem, że to inteligentna szczoteczka i sama się wyłączy, gdy uzna, że nadszedł czas. Jednak nie wyłączała się wcale. Mijały kolejne minuty, tygodnie i miesiące, a ja poddawany byłem szczotkowaniu. Ślepo wierzyłem, że urządzenie przywróci moim zębom dawną biel i światło w domu. Nie narzekałem więc.
Przez cały ten czas żywiłem się wyłącznie wodą z kranu pobieraną przez bambusową słomkę. Woda z tego źródła jest tak dobra, że nie trzeba niczego więcej. Zawierała komplet minerałów, szczególnie żelaza, miedzi, rdzy, kawałków rur, mikroplastiku i tężca. Węglowodanów nie potrzebowałem. Wystarczyły mi same wodany.
Gdy w trakcie szczotkowania zasypiałem nad umywalką, budziło mnie rozkoszne drżenie szczoteczki, dreszcze nowoczesności. W międzyczasie areopag uczonych z PAN wziął pod lupę mój przypadek. Jak to możliwe, że szczoteczka działa bez przerwy już od wielu miesięcy? Okazało się, że nie wiadomo. Jako że była to inteligentna szczoteczka elektryczna, zmierzono jej inteligencję przy użyciu niezawodnego probierza. Była bardzo wysoka.
Co się ze mną działo? Szczoteczka elektryczna zlikwidowała przebarwienia, osad, płytkę nazębną, a w końcu i same zęby. Właśnie zabierała się za dziąsła. W związku z tym dziewczyna moja odezwała się do producenta w sprawie reklamacji produktu. Odrzekł on jednak, że to z mojej winy, bo najwidoczniej zęby miałem czarne jak Czarnogóra i jak czarna dziura dziurawe. „Pod żadnym pozorem jednak nie możemy dopuścić do przerwania szczotkowania — zaznaczał — ponieważ odradza to dziewięciu na dziesięciu dentystów”.
Dobrze, że nie dowiedział się o twarogu…
Eksperci z Komisji Szczotkowania przy ONZ uznali, że skoro nie mam już zębów ani dziąseł, a konieczne jest dalsze szczotkowanie, należy przenieść mnie do rzeczywistości wirtualnej i tam właśnie, w odpowiednich ku temu warunkach, kontynuować dzieło oczyszczenia. Cel ten osiągnięto przy użyciu kolejnych dwóch działających synchronicznie szczoteczek elektrycznych, których wibrujące końcówki przytwierdzono mi do skroni w celu wygenerowania symulacji.
W świecie wirtualnym poznałem innych użytkowników szczoteczek elektrycznych. Między innymi kobietę z podwójnym garniturem zębów, która mogła w rzeczywistości wirtualnej szczotkować zęby jako kobieta, chociaż w naszej fizycznej Polsce była starcem bez żuchwy, za to z teczkami w IPN.
Podczas gdy skronie me poddawano permanentnemu szczotkowaniu, dusza moja zatopiona była w wirtualności. Szczotkowanie już nigdy nie mogło być zaprzestane. Ważny jest nie cel, lecz droga. Inteligentna szczoteczka elektryczna była droga i to bardzo.
Natomiast tę szczoteczkę z buzi można mi było już wyciągnąć, bo już nie miałem buzi. Jakiś czas później Marynarka Wojenna RP zatopiła ją w oceanie, działającą nadal na pełnych obrotach, co doprowadziło do powstania wirów wciągających tankowce.
Szczoteczki elektryczne, na których opierał się mój nowy wspaniały świat, pobierały bardzo dużo energii, chociaż do dziś nie wiadomo, jak to działało. Z obawy przed chwilową przerwę w dostawie prądu, która mogłaby przerwać proces szczotkowania, członkowie PAN stworzyli elektrownię wodną w mojej wannie, wykorzystując w tym baterię wannową oraz koło młyńskie. To wspaniałe rozwiązanie technologiczne miało też swoje minusy. Na całym świecie cieki wodne zmieniły swój bieg, przez co nikt nie mógł wejść dwa razy do tej samej rzeki. Wkrótce zresztą wszystkie rzeki wyschły, a w ich korytach zaczęły stołować się świnie.
A co najgorsze — wszyscy Polacy chodzili już w koszulkach Emporio Armani…
Do was, którzyście wpędzili do grobu własną Matkę Ziemię, mam jedną prośbę.
Szczoteczki elektryczne? Zastanówcie się, czy było warto…
Jobel
Gdyby Tokarczuk nie istniała, należałoby ją wymyślić. Z tym właśnie przekonaniem i opus magnum noblistki w dłoniach opuszczam mieszkanie.
Na klatce pan Wojtek, dozorca, syn swego ojca.
— Która to dostała Nobla? — pyta jak zawsze.
— Szymborska — odpowiadam jak zwykle. — Za wiersz o kocie.
— A ta, co grała?
— To Janda.
— Ona nie dostanie.
— Nie zapowiada się — zauważam.
Wychodząc z kamienicy, potykam się o zastrzelone brutalnie dziecko. Do tego już doszło. Nacieram świeże rany pacholęcia-bawolęcia stroną Tokarczuk. Dziecię odżywa, obdarowuje mnie najpiękniejszym uśmiechem, transformuje w Tokarczuk. Rodzice mi dziękują. Dostają jobla.
Dalej napotykam gołębia ze zwichniętym skrzydełkiem. Muskam niebożę okładką Tokarczuk. Ptak zamienia się w drzewo, które produkuje dobry tlen. Drzewo mocne jak dąb i dobre jak chleb obejmują zaangażowani poeci i opiewają je w swoich lirykach. Dostają jobla.
Po chwili stoję już na przystanku w sobie tylko znanym celu. Podjeżdża stary wysokopodłogowy jelcz. Starsza pani o kulach wie, że to za wysokie schody na jej kuternogi. Służę jej więc Tokarczuk. Staruszka odrzuca kule i z gracją wskakuje po Tokarczuk do środka pojazdu. Natychmiast młodnieje o siedemdziesiąt cztery lata. Autobus zamienia się w statek i idzie na dno. Wszyscy pasażerowie biją brawo i puszczają bąble w kształcie serca. Uznają, że to cud.
Ja natomiast wiem, że to nie cud, a moc talentów narracyjnych Tokarczuk.
Wchodzę do Bolo Marketu. Zdejmuję kasjerkom kajdany i oświadczam im, że są już wolne. Mogą wrócić do swoich rodzin i opowiedzieć im o Tokarczuk oraz trochę o Szymborskiej. Później zamykam sklep i otwieram księgarnię o nazwie „Tokarczuk”, w której sprzedaję za darmo Tokarczuk. Po książki przybywają chromi i ociemniali. Wychodzą odmienieni i uzdrowieni. Niektórzy nawet dostają jobla.
W całej Polsce wprowadzony zostaje realizm magiczny.
Odwiedza mnie także małżeństwo, które od lat stara się o dziecię. Zalecam pielgrzymom, aby umieścili Tokarczuk pod łóżkiem znającym ich miłosny trud. Sprawi to, że z niewiasty narodzi się istota obdarzona encyklopedyczną pasją, która natychmiast udowodni, że przekraczanie granic jest formą życia. Małżeństwo dziękuje mi gorąco, w drodze do domu dostaje jobla.
Zaprawdę, gdyby Tokarczuk nie istniała, należałoby ją wymyślić. A gdyby Polacy więcej czytali, widzieliby gorzej.
Dobry stomatolog, dobry copywriter 2
Praca zdalna nauczyła mnie, że należy wstać o ósmej, żeby zacząć robotę o trzynastej. Oraz wielu innych rzeczy, na przykład tego, że „dedlajny” są walking dead, znaczy ruchome, ale dziś zupełnie nie o tym. Dziś opowiem o swoim dniu pracy, który dla mnie jest bardzo zwykły, dla większości społeczeństwa jednak piękny jak piosenka Taco Hemingwaya z Melą Koteluk.
Zaczynam dzień powoli, wstaję dopiero wtedy, gdy jest to konieczne, aby zapobiec odleżynom i wyrównać ciśnienie śródczaszkowe. Wchodzę na skrzynkę, prawie spadam, czytam mail z pytaniem od klienta, czy na nowej stronie gabinetu powinniśmy pisać „Pacjent”, czy też „pacjent”. Zapewniam zdecydowanie, że ja się tym, kurwa, zajmę i w tekście przesuwam wszystkich „Pacjentów” na początek zdania. Lata edukacji polonistycznej nauczyły mnie, że to jedyne skuteczne rozwiązanie kwestii wielkich liter.
Dygresja. Za każdym razem, gdy przychodzi zlecenie, wraz z nim zjawia się ochota na zabiegi pielęgnacyjne. Jestem zadbany i sentymentalny, po kąpieli zawsze zostawiam w wannie pięciogroszówkę, żeby jeszcze tu wrócić.
Kiedy resztki piany rozpuszczą się już w wannie, nie wcześniej, dzwonię do klienta, aby omówić szczegóły najnowszego zlecenia. Pyta: „Z kim rozmawiam”, no to mu mówię, on dziękuje za telefon i oznajmia, że nie może rozmawiać.
A potem przysypiam nad nowym dokumentem. Śni mi się, że w nowej edycji Fame MMA w kategorii wieczna młodość polskiej prozy potykają się Orbitowski z Twardochem. Ten pierwszy reprezentuje styl siłownia i szamańskie bzdury, drugi — kick-boxing oznajmiany. Walkę komentuje Żulczyk. Zauważa, że niezależnie od wyniku walki serial Głuchnąc od głuszców odniósł międzynarodowy sukces. Nagrodą dla zwycięzcy jest nowa powieść Małeckiego pod tytułem Nic się nie łączy. Autor zapowiada, że też mógłby zawalczyć, bo chodził na siłownię i biegał.
Budzę się uradowany. Z lepszych snów to tylko te, w których sąsiad się zrujnował.
Wracam do jakiegoś zaległego zlecenia. Tekst do przerobienia, czyli kradzież nieobciążająca sumienia. Uśmiecham się pod łukiem mocnych wąsów jak człowiek prawy.
Kopiuję, zamieniam parę słów i interpunkcję. Stawiam przecinki dość chaotycznie, trochę z premedytacją, trochę z nieumiejętności. Ale jest w tym metoda. Pospiesznie przebiegając po tak naszpikowanym tekście, można się wypieprzyć i doświadczyć ekstrakcji zębów. To dobrze, piszemy wszak o dentystach. Zawsze należy walczyć z naturalnym uzębieniem. Zaczynam każdy akapit od „albo”, bo jak chce się coś przyjemnego do internetu napisać, to trzeba zacząć od „albo”, bo jak potwierdzili armeńscy naukowcy, wywołuje to ekstazę mózgu.
W ogóle dbam o to, żeby w tej pogoni za karierą nie zapomnieć o swoim JA moim. Żeby siebie mną pielęgnować. Tak sobie myślę… Może ja się ogolę? Lepiej jednak nie, bo po tym poważnie swędzi twarz, co odwleka pracę o kilka godzin, bo trzeba się drapać oburącz. Zresztą czułem to swędzenie, jeszcze zanim pierwszy zarost zakiełkował. To był sygnał ode mnie z przyszłości. To było jak muśnięcie z przyszłości fantomowej starości. A może czas na hobby? Mam trzy: Tomasz Mann, Wojciech Mann i Strongman. Ta ostatnia pasja jest najsilniejsza.
A tu nagle zwrot akcji — gaśnie żarówka. Ilu polonistów potrzeba, aby wymienić żarówkę? Wystarczy jeden, dumny i wysoki jak ja, albo mały, dzielny i na taborecie.
Oświecony, dzwonię znowu do tamtego klienta, pytam go, z kim rozmawia, on mówi, że nie może rozmawiać, ja mu dziękuję.
Biorę się za zlecenie z przedwczoraj na ubiegłą zimę. Poszerzenie oferty kliniki dentystycznej o wlewy i zaszywki dla pijaka. To naturalna ścieżka rozwoju każdego gabinetu stomatologicznego. Teksty mają być przyjazne i rodzinne. Bo rodzinna atmosfera panuje. Niepodzielnie. Tworzę:
Nasza klinika to również zaszycie alkoholika. W trakcie zabiegów panuje komfortowa i rodzinna atmosfera. Twój stary zaszywany. Wlewy witaminowe? Wlej w starego jeszcze więcej troski. Czy zaszywanie alkoholika boli? Ile kosztuje zaszywanie alkoholika? Jeśli kocha, to wybaczy. Nie ma róży bez kolców, Twój stary jest pięknym kwiatem.
Ogółem do pracy mam stosunek przerywany, a ponadto taki, jaki większość społeczeństwa ma do finału WOŚP. Niech będzie, to potrzebne, byle psy nie wybuchały od petard. Robię redakcję innego tekstu. Czytam:
W centrum naszej praktyki znajduje się zadowolony pacjent.
To tak piękne, że tego nie zmienię na gorsze. W centrum kliniki znajduje się pacjent. Można przyjść i go obejrzeć. On się tam znajduje. I jest zadowolony. Pewnie jest też serdeczny. Niczego nie będę zmieniał. W takich chwilach czuję się niepotrzebny jak poezja.
Kiedy czuję się bez sensu jak poezja, sprawdzam temperaturę umięśnionego ciała. Pomiaru wynik jak wyrok. Trzydzieści sześć i sześć. Widocznie organizm już nie ma sił, by walczyć. A w pokoju zimno i duszno. To najgorszy tandem. Boże, jak mogłeś stworzyć coś tak trudnego do pogodzenia i zrozumienia jak zimno i duszno jednocześnie?
Tak jak Piotr się zaparł trzy razy o kura, tak ja trzeci raz wydzwaniam do klienta w sprawie omówienia zlecenia. Pyta, z kim tym razem.
— Markiz Mikjut de Kaczle — oznajmiam.
— Czekałem na pana — odpowiada.
— Dziękuję — rzucam w słuchawkę i rzucam słuchawką.
Podróże w czasie. Paradoks dziadka? Paradoks Madka
Malutki Krystianek bardzo chciał uszczęśliwić swoją mamusię, dlatego wziął udział w dorocznym wydarzeniu Survival Bieg Przedszkolaków. Dziesięciu najlepszych malców mogło wywalczyć awans do podstawówki, gdzie nauczą się mówić, czytać i pisać, reszta uczestników zaś miała zostać skierowana niezwłocznie do Ochotniczych Hufców Pracy. Czterdziestokilometrowy dystans okazał się jednak zbyt wyczerpujący dla małych nóżek sześcioletniego Krystianka, w rezultacie malec nie ukończył biegu i został wysłany prosto do OHP. Mamusia była smutna.
Mały Krystianek w OHP nie poznał tajników mowy i pisma, zyskał jednak dużo więcej — fach i żelazną kondycję fizyczną. Wkrótce po obejrzeniu filmu Tenet Christophera Nolana skonstruował maszynę do podróżowania w czasie i — biegnąc wstecz — powrócił do dnia zawodów. Wszystko po to, aby tym razem skończyć w najlepszej dziesiątce i uradować mamusię. Krystianek, niepiśmienne niebożę, nie wiedział niestety za dużo o mechanice kwantowej na poziomie molekularnym. Nie pomyślał o tym, że w przeszłości nie istnieje maszyna, za pośrednictwem której mógłby jeszcze raz zmienić kierunek entropii, zatem zawsze będzie już odwrotniakiem.
A więc Krystianek, łasy na zwycięstwo, zgodnie z planem wbiegł tyłem na linię startu w dzień wielkiego Survivalu Biegu Przedszkolaków. Panie przedszkolanki nie wiedziały jednak nic o odwróconej entropii i inwersji czasowej, filmu Tenet jeszcze nie grali, uznały więc z przykrością, że bieganie do tyłu to charakterystyczny objaw znanej choroby na trzy litery, a więc Krystianek nie jest fizycznie zdolny do wzięciu udziału w wyścigu. I tym razem został skierowany do Ochotniczych Hufców Pracy. Przeszłość okazała się nieustępliwa.
Krystianek z racji tego, że nie potrafił mówić, czytać ani pisać, nie wiedział też o tak zwanym paradoksie MADKA, zgodnie z którym jeśli cofnie się w czasie, żeby zadowolić mamusię, i uda mu się ją uszczęśliwić, w przyszłości nie zajdzie potrzeba odbycia podróży w czasie w celu uradowania mamusi. Ergo — pozostanie ona na zawsze nieukontentowana. Rozwiązanie paradoksu MADKA oferuje koncepcja wieloświatów, ale i jej Krystianek nie miał nigdy poznać, bo niby jak.
Krystianek nie pojmował także, że powinien za wszelką cenę uniknąć spotkania samego siebie w przeszłości, aby nie doprowadzić do niepożądanych zmian w czasoprzestrzeni. Nie dość więc, że Krystianek spotkał Krystianka i obaj nie ukończyli biegu, to spotkała ich obu także mamusia, która od tej pory miała dwa powody do zmartwień. Krystianka „normalnego” i Krystianka „odwrotnego”. Jeden nie rozwijał się tak, jak by tego chciała, a drugi nieustannie się cofał. Czyli jeszcze gorzej.
Pozostaje nam wierzyć, że jeśli koncepcja wieloświatów znajduje oparcie w rzeczywistości (rzeczywistościach), istnieje wszechświat, w którym mamusia jest dumna z Krystianka. Wszak już Leibniz twierdził, że znamy zaledwie nikłą cząstkę wieczności.
Brednia & Tragedia Media
Mnie, doktora nauk posthumanistycznych, co na Berkley wykładał niegdyś z wielkim naszym noblistą, wielka niegodziwość spotkała ze strony pewnego wydawnictwa.
Mowa oczywiście o Wydawnictwie Brednia & Tragedia Media z siedzibą w Zdunowie Jaśniepańskim, które to specjalizuje się w wydawaniu wszelkiego rodzaju pism branżowych. Poradniki medyczne, nauczycielskie, hochsztaplerskie, marketingowe, gołębiarskie… Czego to wydawnictwo nie zapewnia? Ano poszanowania godności klienta.
Na Wydziale Nauk Posthumanistycznych Uniwersytetu imienia Taco Hemingwaya, na którym byłem zatrudniony w charakterze pracownika naukowego, prenumerowaliśmy jedno ich pisemko — „Kaganiec Oświaty”. Egzemplarze wręczaliśmy na koniec każdego semestru najlepszym studentom za wysoką średnią i niezgorsze zachowanie.
Było to doskonałe rozwiązanie. Studenci byli zadowoleni, a my nie musieliśmy wypłacać stypendiów. Skąd mogłem wtedy wiedzieć, że współpracując z Wydawnictwem Brednia & Tragedia Media, kopałem sobie dół kloaczny?
Byłbym zapomniał. Co bardzo istotne dla tej tragicznej historii — prenumerata była na mnie. „Na siebie nie weźmiesz?” — zapytał dziekan. No to wziąłem, bo już tam na Alma Mater czaili się doktoranci na moje stanowisko, na sygnał od dziekana tylko czekali, wygłodniali jak psy z wysypiska.
Był to koniec, o ile mnie pamięć nie myli, listopada i błoto padało z nieba, gdy wracając do swego apartamentu, zajrzałem do skrzynki. Awizo. Udałem się więc na pocztę. Czekała tam na mnie przesyłka od firmy Brednia & Tragedia Media. Karton nie był duży. Był przepastny. Mówię więc pani w okienku, że coś się chyba nie zgadza, bo już otrzymałem swoje „Kagańce…”. Ona sprawdza w komputerze, oznajmia, że faktycznie, znika na zapleczu, zaraz wraca z drugim kartonem wielkości bestii przedpotopowej. Zdziwiony, otwieram przesyłki, a tam, kurwa, jest wszystko — poradniki nauczycielskie „Nadzorować i Łamać” oraz „Chłosta w Praktyce”, czasopisma dla stomatologów „Ekstrakcja i Rekreacja” oraz „Plomba w Ryj”, a także „Fajrant. Kompendium Murarza”. No i oczywiście „Twój Stary Naprawia Zegary”. Wszystkiego po kilkadziesiąt egzemplarzy. To już było zwyczajne skurwysyństwo.
Nie wiedziałem, co z tym całym tałałajstwem zrobić, wyrzuciłem więc na ulicę przed gmachem poczty, żeby biedni ludzie mieli na szałasy lub odzienie. Postanowiłem wrócić do domu, nieco ochłonąć i dnia następnego z samego rana zadzwonić do wydawnictwa i wszystko odkręcić.
Z rana dzwonek do drzwi i kurier. I kartony. Tym razem „Turystyka dla Psychotyka”, „Żywienie Nieżywych”, „Budownictwo i Rozbójnictwo”, „Dieta i Tapeta” oraz „Obsługa Fleta”.
Wkurwiony, telefonuję do firmy Brednia & Tragedia Media.
— Nie po to mój ojciec ginął w obronie wolności prasy, utopiony przez armatkę wodną zomowców, żebyście takie gówno produkowali i mi wysyłali — mówię poruszony.
— Dzień dobry, dziękujemy bardzo za kontakt, proszę wypełnić formularz dostępny na stronie internetowej — słyszę w odpowiedzi.
— Miał być tylko „Kaganiec Oświaty”… A wy coście mi, kurwa, posłali i ile tego?
— Oj, coś przerywa, bardzo mi przykro, do widzenia.
Śmiechy. Zapomniała się rozłączyć.
— Co ci będzie stary wąż syczał — słyszę jakiś inny kobiecy głos.
— Skoro się p o ł a k o m i ł, to niech teraz płaci — odpowiada moja niedawna rozmówczyni.
O mnie tak. O doktorze nauk posthumanistycznych. Co na Berkley wykładał literaturę. Skurwysyni.
No właśnie Berkley.
Jak co roku udałem się tam na cykl wykładów. Wyjeżdżałem z Polski z ulgą, ponieważ codziennie przychodziły do mnie nowe paczki od wydawnictwa. Taki mi dziekan z Wydawnictwem Brednia & Tragedia Media los zgotowali.
Przybywam więc do Berkley w Kalafiornii, przekraczam progi Uniwersytetu, wchodzę do pokoju nauczycielskiego, a tam znajome twarze i…. dziesiątki kartonów, niektóre jeszcze zapieczętowane, inne rozpakowane, a przy podłużnym stole moi szanowni uczeni znajomi, sami profesorowie i doktorzy. A w ich rękach anglojęzyczne wydania tych wszystkich „100 Twarzy Kominiarzy”, „Majster Wihajster” i „Kierowca Bombowca”. O chuju złoty akademicki, co za wstyd.
— Hello, doctor Biedocki, good to see you.
— We got your magazines, very good polish magazines — szydzą.
— Your father was a true soldier, he died for freedom of press.
— You are a true polish „roback”, doctor Biedocki.
Zdruzgotany, opuszczam pomieszczenie. Najgorsze poniżenie miało jednak dopiero nadejść. Nazajutrz ten sam rektor Uniwersytetu w Berkley, który jeszcze przed rokiem zwykł mawiać mi wyćwiczoną polszczyzną: „Życzę ci, przyjacielu, żebyś zawsze miał w lodówce ciemno, czyli tak bardzo półki zajebane dobrami wszelakimi”, wezwał mnie do swojego gabinetu i oznajmił, że dotychczasowy plan kształcenia w Katedrze Literatury Polskiej na Uniwersytecie w Berkley musi ulec zmianie. Od tej pory miałem prowadzić jeno zajęcia dotyczące polskiej prasy po tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym roku. W trakcie warsztatów każdy ze studentów miał zaprojektować nowe pismo eksperckie dla Polaków. A w trakcie wigilii klasowej mieliśmy polskim zwyczajem pić barszcz Sosnowskiego.
Jak można się domyślić, ja, członek PEN Clubu i Polskiej Akademii Literatury, wkrótce zrezygnowałem z posady na Uniwersytecie w Berkley.
Obecnie przemierzam stanowe autostrady na kosiarce spalinowej w niekończącym się pijackim rajdzie, z kochanką, psem i pistoletem, tak jak ten słynny dziennikarz.
W żadnym miejscu nie zatrzymuję się na dłużej niż jeden dzień. Przydrożny motel w Nevadzie, zamtuz w Indianie czy gospodarstwo agroturystyczne w Ohio — wszędzie tam, w ślad za mną, wraz z poranną pocztą przychodzą egzemplarze „Glazura & Terakota Challenge”, „Afryka Cukrzyka” czy „Magazyn. Pismo Magazyniera”. Gospodarze wręczają mi te czasopisma, inkrustując podarunek pogardliwym słowem:
— Roback.
Ze wszystkich sił odradzam współpracy z Wydawnictwem Brednia & Tragedia Media.
Chorzy ludzie, chory świat.
Wszystko, co warto
W pociągach widziałem już chyba wszystko, a na pewno wszystko, co w życiu zobaczyć warto.
Widziałem kobietę w średnim wieku uwięzioną w hermetycznej śluzie między wagonami, limbie kolei, złapaną w zamkniętym rozdziale życia, ponieważ drzwi między wagonami były automatyczne, co znaczy, że automatycznie się zamykały, lecz ani automatycznie, ani manualnie nie sposób było ich otworzyć;
widziałem otyłego gościa, który odwiedził toaletę, ale nigdy z niej nie wyszedł, bo drzwi od kibla zastawili mu wózkami, ludźmi, siatami z porami, i gościu krzyczał jak zarzynany, żeby go wypuścić, ale siat z ziemniakami, wózków z blachami, ludzi z tobołami przybywało, drzwi zastawiało;
widziałem też półnagiego mężczyznę leżącego na karimacie na korytarzu, mężczyznę tak owłosionego, że choćbyś chciał się do niego zwrócić, to nie wiesz, w którą stronę mówić i którędy do niego dotrzeć, i gdyby mężczyzna ten zaczął wydawać odgłosy, rzekłbyś, że słyszysz włosy;
widziałem ubogie dzieci, pacholęta, które w tak zwanym międzyprzedziale lepiły bałwana, bo drzwi na zewnątrz pociągu były otwarte i śniegu zawiewało do środka z tak zwanego przytorza.
A bywało również tak, że niczego nie widziałem. Pewnego razu, późnym styczniowym wieczorem, pociąg zatrzymał się na terenie nienaniesionym na mapy, zgasł na wszelkie sposoby, a we wnętrzu zapadł chłodny mrok. Czekaliśmy w zniecierpliwieniu na nadejście tego, który oddzieli światło od ciemności. I zjawił się. Przemierzający korytarz konduktor oznajmił, że — co prawda — możemy jechać dalej, ale tylko w ciemnościach, a zapytany, a dlaczego, rzekł, że tak czasami się zdarza i nie ma na ten temat ochoty dyskutować. Więc do wyboru mieliśmy jedynie dynamiczny mrok lub statyczną światłość i szybko zgodziliśmy się na tę pierwszą możliwość, mając na uwadze, że zaciemnienie mogło nas uchronić przed ewentualnym bombardowaniem.
Lecz wszystkie te perypetie wydają się niczym w porównaniu z kolejną sytuacją, której stałem się mimowolnym uczestnikiem. Była to istna perła w koronie trakcyjnej. W wagonie bezprzedziałowym natknąłem się na chłopaka, który z nieznanych nikomu przyczyn wymyślił sobie współtowarzyszy podróży, tylko po to, by ich upokarzać, kusić jedzeniem, które nie miało być im dane. Mężczyzna wyglądał jak podróżnik w czasie, jak przybysz z dawnego hip-hopu, gdy wszystko było za duże i mordeczkowe. Na siedzeniu obok niego leżała termiczna torba ze znanego dyskontu, wyglądała na wypchaną prowiantem. Chłopak co jakiś czas wsadzał rękę do torby, mieszał, szeleścił i tak zwracał się do swoich znajomych: „O, taką mam bułeczkę, ale nie dla Werki, Werka nie może jeść masła, bo się spasła” albo „O, Maras, zaraz sobie pojem, ale ty nie bardzo, a co, może jeszcze herbatkę do tego byś chciał?”.
Ten człowiek ewidentnie miał problem z jedzeniem i prawdopodobnie też z metaklefedronem.
ONI, na siedzeniach naprzeciwko, co typowe dla nieistniejących ludzi oraz bóstw, milczeli.
Z wagonu stopniowo ubywało podróżnych. Gdy zostaliśmy sami, chłopak podszedł do mnie, chociaż przekonany byłem, że nie biorę udziału w projekcji jego osobistego wszechświata. Zapytał:
— Czy ty też jesteś wytworem mojej wyobraźni?
— Naturalnie — odparłem.
— Pojebany jesteś, ale cię lubię — oznajmił z uśmiechem. — Powiedzieć ci coś w sekrecie?
Poprosiłem, żeby raczej oddalił ode mnie ten kielich.
— To słuchaj… — Zerknął ukradkiem w stronę swych towarzyszy i kontynuował szeptem: — Ja tych bułek nie mam, nie zrobiłem. Czaisz, kurwa? Oni myślą… No co, chujów sto, nie zrobiłem…
— Tak właśnie przypuszczałem, wulgarny przyjacielu — odparłem tylko.
Zaprawdę, w pociągach widziałem wszystko, co w życiu zobaczyć warto, przeżyłem więcej niż jedno życie.
Twój stary coverowany
Na zamówienie pewnego portalu zajmującego się kulturą w Zdunowie Jaśniepańskim napisałem relację z obchodów rocznicy urodzin zmarłego przed laty Cenionego Muzyka, który odwiedził kiedyś Zdunowo, ale wyłącznie dla beki. Tekst ten był mi miodem w herbacie, redaktorowi jednak żądłem w oku. Napisz pan od nowa, tylko tak atrakcyjnie, żeby pokazać, że nasz portal trzyma rękę na pulsie, serdeczności — napisał w odpowiedzi człowiek, którego nie widziałem nigdy poza skrzynką mailową. Napisz, człowieku, ten tekst, to ważne — zażądał i dodał dwa uśmieszki, bo był to człowiek dwulicowy. Położyłem zatem me dłonie piękne jak konie na klawiaturze, żeby dać świadectwo prawdzie, bo nauczyciele strajkują i ktoś musi to zrobić.