drukowana A5
83.29
Proweniencja

Bezpłatny fragment - Proweniencja

Książka została utworzona przy pomocy AI


Objętość:
403 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-8414-896-9

Wstęp

Niniejsza książka stanowi wyjątkowe dzieło, które z niezwykłą pieczołowitością i erudycją zgłębia codzienne życie, zwyczaje i zachowania mieszkańców polskiej wsi XIX wieku. Autor, łącząc w sobie pasję doświadczonego etnografa z precyzją historyka, stworzył monografię, która nie tylko dokumentuje minioną rzeczywistość, lecz także pozwala współczesnemu czytelnikowi zanurzyć się w bogactwie kulturowym, społecznym i duchowym wiejskiego świata. To dzieło jest niczym barwna mozaika, w której każdy szczegół — od codziennych praktyk gospodarskich po głęboko zakorzenione wierzenia — został starannie uchwycony i osadzony w szerokim kontekście historycznym, kulturowym i społecznym.

Polska wieś XIX wieku, będąca głównym przedmiotem badań autora, jawi się jako przestrzeń pełna kontrastów, gdzie tradycja splatała się z przemianami epoki, a lokalne zwyczaje współistniały z wpływami zewnętrznymi. Książka z niezwykłą dbałością o szczegóły opisuje różnorodność regionalnych tradycji — od mazowieckich obrzędów weselnych, przez śląskie zwyczaje pogrzebowe, po góralskie opowieści i pieśni. Autor nie ogranicza się jednak do opisu zwyczajów; jego analiza obejmuje także strukturę społeczną wsi, relacje między chłopami, dworem i duchowieństwem, a także wpływ wydarzeń historycznych, takich jak zniesienie pańszczyzny czy powstania narodowe, na życie codzienne. Czytelnik odnajdzie tu zarówno opisy wiejskich jarmarków, jak i refleksje nad rolą folkloru w kształtowaniu tożsamości lokalnych społeczności.

Szczególną uwagę autor poświęca roli duchowieństwa, które w XIX-wiecznej polskiej wsi odgrywało funkcję nie tylko religijną, ale także społeczną i kulturową. Proboszczowie i wiejscy księża, często będący jedynymi wykształconymi członkami społeczności, pełnili role mediatorów, doradców, a niekiedy nawet arbitrów w lokalnych sporach. Autor znakomicie ukazuje, jak duchowieństwo wpływało na moralność, obyczaje i codzienne życie mieszkańców, jednocześnie będąc integralną częścią wiejskiego krajobrazu. Wprowadzając liczne przykłady, od kazań kształtujących postawy moralne po organizację odpustów i pielgrzymek, autor podkreśla, jak głęboko religia przenikała każdy aspekt życia na wsi.

Z perspektywy współczesnego badacza dzieło to wyróżnia się swoim interdyscyplinarnym podejściem. Autor nie tylko dokumentuje, lecz także interpretuje, łącząc metodologię etnograficzną z analizą historyczną. Uwzględnia przy tym współczesne teorie dotyczące pamięci zbiorowej, tożsamości kulturowej i dynamiki społecznej. Dzięki temu książka nie jest jedynie zbiorem faktów, ale także zaproszeniem do refleksji nad tym, jak przeszłość kształtuje nasze rozumienie teraźniejszości. Szczególną wartością jest umiejętność autora do uchwycenia niuansów — od drobnych gestów w codziennych interakcjach po złożone rytuały związane z cyklem życia i roku obrzędowego. Każdy rozdział jest świadectwem dogłębnej znajomości tematu, popartej zarówno źródłami archiwalnymi, jak i relacjami ustnymi, które autor zdołał odnaleźć i w mistrzowski sposób wpleść w narrację.

Różnorodność ujętych w książce szczegółów sprawia, że jest ona dziełem uniwersalnym, które zainteresuje zarówno historyków, etnografów, jak i czytelników pasjonujących się kulturą polską. Od opisów tradycyjnych potraw, przez analizę strojów regionalnych, po szczegółowe przedstawienie obrzędów związanych z narodzinami, ślubami i śmiercią — każdy aspekt życia wiejskiego został ujęty z niezwykłą starannością. Książka ta jest nie tylko kroniką minionych czasów, ale także hołdem złożonym polskiej wsi, której dziedzictwo pozostaje żywe w naszej kulturze.

Zachęcam do lektury tego wyjątkowego dzieła, które nie tylko otwiera okno na świat XIX-wiecznej polskiej wsi, lecz także pozwala dostrzec uniwersalne wartości, które łączą nas z przodkami. Niech ta książka stanie się dla Państwa inspiracją do odkrywania bogactwa polskiej kultury ludowej i refleksji nad jej znaczeniem we współczesnym świecie.

Dzień z życia Macieja

Świt rzygnął na niebo różowawą brejowicą, jakby anioły same nasrały farbą na szarobure pola. Maciej, przygłupiszczowaty nad przygłupawstwami, człapotał o brzaskuniu z łbem ciężkim jak kowadłowisko po wczorajszej gorzałczynowatej popijawie. Maryna, jego żonuchna, już krzątała się w izbowisku, a dziewięcioro dziecioruchnów — od pierworodnego Jędrusiaka po najmniejszego Staszulidło, co jeszcze cycuchno ssał — darło ryjogębniki, jakby ich diabeł gównopędziskiem opętał. Chałupisko, lichowate jak szmatławizna, trzeszczało jak stare gnatowidła, a smród gnojowicowatej brei z oborzyny wżerał się w każdy kąt, jak klątwiszcze w duszysko.


Maciej, w portkiszczowatych łachmanach, przetartych jak sumieniuchno karczmarzyny, wylazł na podwórzysko, klnąc pod nosiskiem: „Psiajuchniasta kurwieleństwica, krowiszczowate nasrało w oborzynie, że buty kleją się jak do dziegciowatego gówniarstwiska!”. Chwycił widłuszyska, ale krowa, chudawa jak jego rozumidło, ryczała, jakby chciała mu powiedzieć, że ma go w dupskogłębinach. Maciej, nie bacząc, z gnojowygarniaczem w łapskach, zaczął wygarniać gówiennobajzel, ale widłuszyska ugrzęzły w lepkiej sraczcowatej mazi, a on sam, ślizgnąwszy się, rymnął w gówniastą brejowinę. „Pierdolniaste kurwieleństwisko!” — wrzasnął, aż kury w kurniszczu zaskrzeczały, jakby diabeł im pióroguziska skubał.


Maryna, z chustawicą na łbiszczu, co wyglądała jak szmatławizna po myciu garuchnisków, wydarła się z progulca: „Maciej, ty głupawiec pieruńskowaty, rusz dupskogębisko, bo świniszcza głodnawce, a dzieciory w izbowisku jak osy wściekławice!”. Maciej, z gnojem na gębiszczowatym ryjogębie, splunął tylko i poczłapał do chlewiarniszcza. Świnie, tłustawce jak pleban po odpustach, ryły w korytach, a on, miast je karmić, prawił im kazania: „Żryjcie, ryjogębniki świńskowate, bo wam pyskoguziska obiję!”. Zapomniał, że ziarnisko w workowisku zostało, więc świnie chrząkały, patrząc na niego jak na ostatniego debilucha gównowłosistego.


W izbowisku Maryna walczyła z dzieciarniszczem. Jędrusiak łoił młodszego Frankusia, bo ten zwędził mu chlebisko z masłowicą. „Ty złodziejuchowaty mały, jeszcze ci dupsko przetrzepię!” — darł się Jędrusiak, a Franek ryczał, jakby go ze skóry obdzierali. Maryna, z łapskami w mączydle, bo gniotła ciastowisko na chlebiszcze, klęła: „A niech was diabli gówniarscowaci, pieruństwowate bachorzyny!”. Staszek, w kołyscisku, ryczał jak opętańczyk, a reszta dziecioruchnów biegała, rozwalając wszystko, co popadło. Jeden garuchnisko poszedł w drzazgły, drugi, z resztkami kaszyska, wylądował na podłozysku, gdzie psiszcza wylizały go do czystości.


Po południu Maciej, z łbem zamglonym jak mgłowicowata poranica, ruszył na polisko. Pług, stary jak światowidło, zaciął się w gliniastowatej ziemi, a konie, dwa chabetyska, co wyglądały, jakby zaraz miały zdechnąć, nie chciały ciągnąć. „Ruszcie się, końskie zadogębniki, bo wam kopytyska pourywam!” — wrzeszczał Maciej, ale konie parskały, jakby miały go w dupskogłębiniastym poważaniu. Po godzinie szarpaniny pług ruszył, ale Maciej, miast orać prosto, wyżłobił takie zygzakły, że polisko wyglądało, jakby pijany diabeł gównotaniec odprawiał z pieruńskowatą gracją.


Wróciwszy do chałupiska, zastał Marynę wściekławą jak ośnica pierdolowata. „Gdzieś ty się szwendał, leniuchowaty gówniarzu? Obiadu ni ma, bo mąkiszcza ledwo starczyło, a ty znowu w polu chrapałeś!” — ciskała ścierławicą. Maciej, miast odpowiedzieć, burknął o „babskim jazgotniku pieruńskowatym” i siadł do stołowiska, gdzie czekała michowisko z kapuścianą wodą i kromka chlebiszcza suchego. Dzieciory, głodnawce jak wilkogębniki, darły się o więcej, ale Maryna rozłożyła łapska: „Żryjcie, co jest, bo więcej nie będzie, gówniarze nienażarci!”.


Wieczór zastał Macieja na ławiszczu pod chałupiskiem, z dzbankiem gorzałczynowatej w łapskach. Sączył ją, patrząc, jak słońce zachodzi, a pola toną w mrokawicy. „Psiajuchniasta, żywot wieśniczy to jedno wielkie gówniarstwisko pierdolniaste” — mruknął, nie widząc, że Maryna podsłuchuje. „A ty, Maciej, to przygłupisko nad przygłupawstwami, ale mojego chłopa nie oddam nikomu!” — rzuciła, po czym oboje, rechocząc jak opętańce, wleźli do chałupiska, gdzie dzieciarnia już chrapała, jak stado świń w gnojowiskowatej brejowinie.


Tak minął dzień w gospodarstwie Macieja — pełen wrzaskogębnictwa, gnojowicowatej sraczki i pieruństwowatego bałaganiszcza, ale w tym chaosisku było coś swojskowatego, co trzymało tę familię w kupie, choć Maciej rozumu miał tyle, co kura w dupskogębiastym zadzie.

Maciej w karczmie

XIX -wiecznej polskiej wsi, gdzie pola pachniały gnojem, a życie toczyło się między pługiem a chałupą, Maciej, przygłup nad przygłupami, był postacią znaną każdemu w okolicy. Nie z rozumu, bo tego miał tyle, co kura w dupskogębie, ale z wiecznych tarapatów, w które wpadał jak mucha w smółkę. Tego wieczoru, gdy słońce zrzygało niebo purpurą, a chłód szczypał w zadogębniki, Maciej postanowił ruszyć do karczmy „Pod Złamanym Kołem”. Maryna, jego żona, z dziewięciorgiem dzieciorów darących ryjogęby w izbowisku, tylko machnęła ręką, gdy oznajmił, że idzie „na jedną gorzałczynę”. „Idź, głupawcu pierdolniasty, ale nie wracaj nawalony jak świnia w gnojowisku!” — rzuciła, gniotąc ciastowisko na chlebiszcze.


Maciej, w portkiszczach przetartych jak sumieniuchno karczmarza, człapał przez błotniste ścieżyska, klnąc pod nosiskiem: „Psiajuchniasta, nogi mi w gówniarstwie grzęzną!”. Karczma, niska, zadymiona buda, stała na skraju wsi, a z jej okien sączyło się żółtawe światło i rechot wieśniaków. Gdy Maciej pchnął drzwi, smród gorzałki, potu i mokrej słomy walnął go w gębiszcze jak obuchem.


W środku karczma huczała. Przy stołowiskach siedzieli chłopi, każdy z dzbankiem gorzałczyny lub piwska, a karczmarz, gruby Janek, zwany „Świnioryjem” przez jego tłuste lico, nalewał trunki z beczułki. Maciej wcisnął się między stoły, przepychając się łokciami. „Daj no, Janek, gorzałczyny, ale takiej, co ryjogęb rozrywa!” — zawołał, rzucając miedziaka na ladę.


Janek, mrużąc oczyska, spojrzał na niego. „Maciej, ty przygłupowaty, znowu będziesz się darł, że diabeł ci w łeb wleciał? Ostatnim razem żeś się pod stołowisko zsikał!” — zarechotał, nalewając mętny trunek do glinianego kubka. Maciej tylko splunął. „Gadaj, gadaj, Świnioryju, a lej, bo gardło suche jak polisko w lipcu!”


Usiadł przy stołowisku w kącie, gdzie już siedział Stach, kowal z rękoma jak bochny, i Wojtek, chudy jak chabetysko, co handlował końmi, ale każdy wiedział, że to kradzione. „O, Maciej, przygłupiszczowaty! — zawołał Stach, klepiąc go po ramieniu tak, że kubek z gorzałczyną niemal wylądował na podłozysku. — Co słychać w twoim gówniarstwisku? Maryna cię jeszcze nie przepędziła?”


„A niechby spróbowała, babsko jazgotniaste! — odparł Maciej, pociągając łyk. Gorzałczyna paliła jak diabelskie ognie. — Dzieciory drą ryjogębniki, krowiszcze sra w oborzynie, a ja, psiajuchna, orzę pole, jakby mnie kto za kark trzymał!”


Wojtek, z uśmieszkiem cwaniaka, wtrącił: „Orzesz, powiadasz? A to nie ty żeś w zeszłym tygodniu takie zygzakły wyżłobił, że pleban myślał, że to diabeł tańcował?” Śmiech gruchnął jak piorun, a Maciej, czerwony na gębiszczu, tylko burknął: „Gadajcie, gadajcie, koniokradzisko! Lepiej powiedz, skąd te chabetyska, co je wczoraj na jarmarku pchałeś!”


Rozmowa toczyła się, gorzałczyna lała się strumieniami, a Maciej, choć rozumem nie grzeszył, pił, jakby chciał utopić resztki rozumu w dupskogłębinach. Po trzecim kubku oczy mu się zamgliły, a język plątał jak sznur w workowisku. „Wszyscyście przeciw mnie, kurwieleństwowate chłopy! — bełkotał, waląc pięścią w stołowisko. — Ja, Maciej, jeszcze wam pokażę, kto tu rządzi!”


„Siadaj, głupawcu, bo się przewrócisz!” — rzucił Stach, ale Maciej, z łbem ciężkim jak kowadłowisko, już wstawał, chwiejąc się jak wierzba w wichurze. Nagle, jakby diabeł w niego wstąpił, poczuł, że kiszki grają mu marsza. „Psiajuchna, coś mi się w bebechach przewraca!” — mruknął, ale zamiast biec na podwórzysko, gdzie latryna stała, wspiął się na stołowisko, na którym stało kilka dzbanków gorzałczyny.


„Maciej, co ty, do czorta, robisz?!” — wrzasnął Janek, widząc, jak ten zdejmuje portkiszcza. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, Maciej, z miną jakby odprawiał święty rytuał, wysrał się na stołowisko, prosto na dzbanki z gorzałczyną. Gówniasta brejowina rozlała się po deskach, a smród, jakby sam diabeł nasrał, rozszedł się po karczmie. Chłopi zamarli, kubki w pół drogi do gęb zatrzymane, a potem wybuchł chaos.


„Ty pierdolniasty debiluchu!” — ryknął Stach, zrywając się z ławy. „Coś ty narobił, gówniarzu?!” Wojtek, dusząc się ze śmiechu i smrodu, tylko machał ręką: „O, patrzcie, Maciej, król gnojowiska! Karczma teraz jego tronem!” Janek, purpurowy na gębie, chwycił miotłę i ruszył na Macieja. „Wynocha, przygłupowaty sraczowcu! Żeby cię piorun strzelił za taki wybryk!”


Maciej, wciąż na stole, z portkiszczami przy kostkach, bełkotał: „Cicho, chłopy, to… to znak, że ja tu rządzę! Gorzałczyna była licha, to ja ją… uświetnił!” Ale nikt już nie słuchał. Kilku wieśniaków złapało go za ramiona, zrzuciło ze stołowiska i wywlekło na podwórzysko, gdzie wylądował w błotnistej kałuży. „Wracaj do Maryny, gówniarzu, i nie pokazuj się tu więcej!” — wrzasnął Janek, ciskając za nim jego czapką.


Maciej, poturbowany i śmierdzący, człapał z powrotem do chałupiska, klnąc pod nosem: „Psiajuchniasta, wszyscyście przeciw mnie, kurwieleństwowate chłopy!”. Gdy dotarł do domu, Maryna, widząc jego stan, tylko westchnęła ciężko. „Coś ty znowu nawywijał, głupawcu? — spytała, krzywiąc się od smrodu. — Śmierdzisz jak oborzyna po ulewie!” Maciej, z miną zbitego psa, mruknął: „Nic, Maryna, nic… tylko karczma mnie nie doceniła.”


Usiadł na ławiszczu, patrząc w mrokawicę nocy. Gdzieś w głębi duszy, mimo przygłupstwa, czuł ukłucie wstydu. Nie za to, co zrobił — bo to dla niego było jak splunięcie w błoto — ale za to, że znowu dał się ponieść gorzałczynie i własnej głupocie. Maryna, choć wściekła, podała mu kubek wody i poklepała po ramieniu. „Jutro, Maciej, do roboty na polisku. I nie waż się wracać do karczmy, bo ci dupsko przetrzepię!” — rzuciła, ale w jej głosie była nuta troski.


Maciej kiwnął głową, choć wiedział, że za tydzień, może dwa, znów poczłapie do „Złamanego Koła”. Bo taki był — przygłupowaty, pieruńskowaty, ale swojski, jak gnojowica na polu. A wieś, choć śmiała się z jego wybryków, jakoś go znosiła. Bo w tym chaosisku, wśród błota i gorzałki, Maciej był jednym z nich — głupim, ale swoim.

Napisz długie opowiadanie jak Maryna poszła niby do starej Zoruchiwej po mleko, a tymczasem poszła do starego Józwy, który wypiescił Marynę, aż jej dupsko zaczerwieniło sie jak jaja u knura. Niech Maryna reprezentuje typową polską wsiową dziewkę wszeteczną. Niech całe opowiadanie będzie zabawne.

Maryna i jej mleczna eskapada

XIX -wiecznej polskiej wsi, gdzie pola pachniały gnojem, a plotki fruwały szybciej niż muchy nad oborzyną, Maryna, żona przygłupowatego Macieja, była znana jako dziewka wszeteczna, co to oczami strzelała jak z procy, a biodrami kręciła, jakby tańcowała na odpuście. Z dziewięciorgiem dzieciorów darących ryjogębniki w chałupisku, Maryna wciąż miała w sobie ogień, który palił ją w dupskogębie bardziej niż gorzałczyna Macieja. Tego ranka, gdy słońce liznęło niebo złotawą brejowicą, Maryna, w chustawicy na łbiszczu i spódnicy podkasanej akurat tyle, by kusić, oznajmiła Maciejowi: „Idę do starej Zoruchiwej po mleczysko dla dziecioruchnów, bo Staszek znowu ryczy jak opętańczyk!”


Maciej, z łbem zamglonym jak mgłowica po nocy spędzonej na ławiszczu z dzbankiem gorzałczyny, tylko burknął: „Idź, babsko jazgotniaste, ale wracaj, zanim krowiszcze nasra w oborzynie!” Maryna, z uśmieszkiem cwaniary, rzuciła mu spojrzenie, od którego nawet pleban by się spocił, i ruszyła przez wieś, kołysząc biodrami jak dzwon na nieszpory. W ręku niosła glinianą dzbanuszkę, niby to na mleko, ale w sercu miała plan pieruńskowaty jak sam diabeł.


Zamiast do chałupy Zoruchiwej, starej baby, co miała krowę chudą jak sumienie karczmarza, Maryna skręciła w stronę sadyby starego Józwy, wdowca, co to słynął z łapsk chwytnych jak kleszcze i języka, który potrafił dziewkę omotać szybciej, niż Maciej zdążyłby splunąć w gnojowisko. Józwa, choć siwy jak mgła na polisku, miał w sobie jeszcze krzepę i oko, które lśniło na widok Maryny jak u lisa na kurę. Jego chałupa, na skraju wsi, stała wśród jabłoni, a plotki głosiły, że tam, między sadami, niejedna dziewka straciła cnotę albo przynajmniej rumieniec.


Maryna zapukała do drzwi, podśpiewując pod nosem: „Oj, dana, dana, mleczyska mi trza!”. Józwa, w koszulinie rozchełstanej, że aż siwe kudły na klacie wyglądały jak mech na pniu, otworzył drzwi i wyszczerzył zęby, których miał mniej niż palców u jednej ręki. „O, Maryna, dziewucho wszeteczniasta! — zawołał, mrużąc oczyska. — Po mleczysko żeś przyszła, czy po co inszego?”


Maryna, z miną niewiniątka, zatrzepotała rzęsami. „A po mleczysko, Józwo, po mleczysko! — zachichotała, wchodząc do izby, gdzie pachniało jabłkami i czymś, co przypominało stare wino. — Ale jak masz co innego, to ja nie pogardzę!” Wsadziła dzbanuszkę na stół, a sama usiadła na ławiszczu, podciągając spódnicę tak, że odsłoniła łydki, gładkie jak masłowica.


Józwa, nie tracąc czasu, przysiadł się blisko, aż jego kolano otarło się o jej nogę. „Maryna, ty to jesteś jak miód w ulu — słodka, ale użądlić potrafisz! — rzucił, kładąc łapsko na jej kolanie. — Maciej, ten twój przygłupowaty, to chyba ślepy, że cię samą puszcza po wsi!” Maryna tylko parsknęła śmiechem. „Maciej? Ten to by gnojowicę z gorzałczyną pomylił! — odparła, odchylając się, by Józwa miał lepszy widok na jej dekolt. — No, dawaj, Józwo, pokaż, co masz dla takiej dziewki jak ja!”


Józwa, nie trzeba mu było dwa razy mówić, chwycił ją w pasie i pociągnął na kolana. „Oj, Maryna, ty pieruńskowata kusicielko! — mruknął, a jego łapska, spracowane, ale wciąż żwawe, zaczęły wędrować po jej biodrach. — Zaraz ci dupsko zaczerwienię, że będzie jak jaja u knura!” Maryna, zamiast się obruszyć, zachichotała jak kura w kurniszczu. „Dawaj, staruchu, ale żeby to było warte mojej spódnicy!” — rzuciła, a jej śmiech odbijał się od ścian izby.


I zaczęło się wypieszczanie, że aż chałupa Józwy trzeszczała. Maryna, dziewka wszeteczna nad wszetecznymi, śmiała się, piszczała i droczyła się, a Józwa, choć wiek miał słuszny, dawał radę jak młodzik na weselu. „Oj, Józwo, ty diabelniku łapskowaty! — wrzasnęła Maryna, gdy ten klepnął ją w dupskogębisko tak, że aż zapiekło. — To lepsze niż gorzałczyna w karczmie!” Józwa, dysząc jak miech kowalski, odparł: „A to ci dopiero początek, dziewucho gówniarscowata! Trzymaj się, bo jeszcze z ławy zleźniesz!”


Po godzinie harców, gdy Maryna miała już policzki czerwone jak jabłka, a dupsko płonące jak knurze jaja, usiadła na ławiszczu, poprawiając chustawicę. „No, Józwo, to żeś mnie ugościł, że Maciej by się w gnojowisku utopił z zazdrości!” — zachichotała, ocierając pot z czoła. Józwa, z uśmieszkiem, podał jej dzbanuszkę, tym razem pełną mleczyska, które skądś wytrzasnął. „Masz, Maryna, mleczysko dla dziecioruchnów, ale nie mów nikomu, żeś u mnie była, bo wieś mnie zlinczuje!” — mrugnął okiem.


Maryna, wciąż rozchichotana, chwyciła dzbanuszkę i ruszyła z powrotem przez wieś, kołysząc biodrami, jakby chciała pół wsi omamić. Gdy dotarła do chałupiska, Maciej siedział na progu, drapiąc się po łbiszczu. „Gdzieś ty była, babsko pieruńskowate? — burknął, patrząc na dzbanuszkę. — Zoruchiwa to chyba z drugiej strony wsi mleko nosi!” Maryna tylko parsknęła śmiechem, stawiając dzban na stołowisku. „A bo ja, Maciej, musiałam trochę pokrążyć, żeby najlepsze mleczysko dostać! — rzuciła, puszczając mu oczko. — Ty się lepiej bierz za oborzynę, bo krowiszcze znowu nasrało!”


Maciej, zbyt przygłupowaty, by podejrzewać cokolwiek, tylko machnął ręką i poczłapał do obory. A Maryna, siadając przy dzieciorach, które już darły ryjogębniki o mleko, uśmiechnęła się do siebie. W głowie miała jeszcze śmiech Józwy i ciepło jego łapsk, a w dupskogębie przyjemne pieczenie, które przypominało jej, że życie we wsi, choć gówniarscowate, ma swoje smaczki. „Oj, dana, dana — zanuciła cicho — życie to nie tylko gnojowisko!” I choć plotki we wsi pewnie niedługo ruszą, Maryna, dziewka wszeteczna, miała to w głębokim dupskogłębiu. Bo w końcu, jak mawiała, „kto nie kręci biodrami, ten w gnojowicy tonie!”

Plotki we wsi

W małej XIX -wiecznej polskiej wsi, gdzie każdy znał każdego, a plotki rozchodziły się szybciej niż smród z oborzyny, Marynina wyprawa „po mleczysko” do starego Józwy stała się tematem, który rozpalił języki jak gorzałczyna ryjogęby. Wieś, choć mała, miała uszy wielkie jak pola kapusty, a oczy, co widziały więcej, niż Maryna by chciała. Dzień po jej wszetecznym wybryku u Józwy, gdy słońce znów liznęło niebo złotawą brejowicą, wieś huczała od szeptów, chichotów i prychnięć, jakby sam diabeł rozrzucił gówniarstwo po chałupiskach.


Wszystko zaczęło się u studni, gdzie baby, z wiadrami w łapskach, plotkowały, jakby im za to płacono. Stara Zoruchiwa, ta, co miała krowę chudą jak sumienie karczmarza, pierwsza rzuciła kamień w gnojowisko plotek. „Słyszeliście, sąsiadki? — zaczęła, mrużąc oczyska, gdy nabierała wody. — Maryna, ta wszeteczniasta żona Macieja, wczoraj niby po mleczysko do mnie szła, a do mojej chałupy nawet nie zajrzała! Za to u Józwy, starego capiska, widzieli ją, jak biodrami kręciła, jakby na odpuście tańcowała!”


Kasia, młoda wdowa, co sama nie stroniła od amorków, parsknęła śmiechem, aż woda chlusnęła z wiadra. „Oj, Zoruchiwo, nie gadaj! Maryna? Ta to by nawet plebana omotała! — zachichotała, poprawiając chustawicę. — A co, powiadasz, u Józwy robiła? Mleczysko doiła, czy co inszego?” Baby ryknęły śmiechem, aż kury w pobliskim kurniszczu zaskrzeczały. „Mleczysko, powiadasz? — wtrąciła się Jagna, gruba jak świnia przed ubojem. — Pewnie Józwa jej takie mleczysko dał, że dupsko jej zaczerwieniało jak jaja u knura!”


Tymczasem w karczmie „Pod Złamanym Kołem”, gdzie chłopy zbierały się, by przepić miedziaki, plotka o Marynie rozeszła się jak gorzałczyna w żyłach. Stach, kowal z łapskami jak bochny, siedział przy stołowisku, popijając piwsko, gdy Wojtek, koniokradzisko, rzucił z uśmieszkiem: „Słyszeliście, chłopy? Maryna, ta Maciejowa wszeteczniasta, u starego Józwy wczoraj balowała! Podobno tak ją wypieścił, że aż chałupa trzeszczała!” Janek, karczmarz zwany Świnioryjem, rechotał, nalewając kolejny dzbanek. „A Maciej, ten przygłupowaty, pewnie myśli, że ona mleczysko doiła! — ryknął, waląc łapą w ladę. — Głupawiec pierdolniasty, jeszcze by własną żonę za krowę pomylił!”


„Ej, chłopy, nie bądźcie tacy! — wtrącił się Franek, młodzik, co sam miał oko na Marynę. — Może i wszeteczna, ale jakbyście wy mieli dziewięć dziecioruchnów i chłopa, co tylko gnojowicę z gorzałczyną miesza, to też byście do Józwy poleźli!” Śmiech gruchnął, ale Stach, mrużąc oczyska, rzucił: „Franek, ty byś Marynę sam wypieścił, co? Tylko uważaj, bo jej biodra to pułapka, jak na lisa w sadzie!” Karczma znów zaryczała, a dzbanki gorzałczyny krążyły, podsycając plotki.


Tymczasem w chałupisku Macieja Maryna, nieświadoma, że wieś huczy, krzątała się przy dzieciorach, które darły ryjogębniki o kaszysko. Maciej, z łbem ciężkim jak kowadłowisko, siedział na ławiszczu i drapał się po gębiszczu. „Maryna, coś mi się widzi, że baby przy studni na ciebie patrzą, jakbyś im krowę ukradła” — bur ashamedknął, nie podnosząc wzroku. Maryna, z uśmieszkiem cwaniary, tylko wzruszyła ramionami. „A niech patrzą, głupawcu! — rzuciła, podając Staszkowi mleczysko z dzbanuszki. — Baby zawsze z zazdrości syczą, jak żmije w trawie!”


Ale plotki, jak gnojowica, rozlewały się coraz szerzej. Po południu, gdy Maryna poszła na targowisko po mąkiszcze, Jagna, ta gruba, zagadnęła ją przy straganie: „No, Maryna, powiedz no, jak tam u Józwy mleczysko smakuje? — zachichotała, szturchając ją łokciem. — Cała wieś mówi, żeś u niego nie tylko dzbanuszkę napełniła!” Maryna, zamiast się zmieszać, parsknęła śmiechem, aż spódnica jej zafalowała. „Jagna, ty byś lepiej swoje bebechy pilnowała, bo ci się wylewają jak ciasto z michowiska! — odparowała, puszczając oczko. — A co do Józwy, to może i mleczysko dał, ale to nie twoja sprawa, gdzie ja biodra kręcę!”


Wieczorem plotki dotarły nawet do plebana, który, choć święty mąż, lubił wiedzieć, co we wsi piszczy. Gdy Zoruchiwa przyszła do plebanii z jajami na ofiarę, szepnęła: „Oj, księże, ta Maryna to diabelnica! U Józwy, starego capiska, harce odprawiała, a Maciej, ten przygłup, nic nie wie!” Pleban, poprawiając sutannę, westchnął: „Zoruchiwo, plotki to grzech, ale… powiedz no, co tam dokładnie słychać?” I tak nawet plebania dołączyła do karuzeli szeptów.


Tymczasem Maryna, wracając do chałupiska, nuciła pod nosem: „Oj, dana, dana, niech wieś plotkuje, a ja i tak swoje zrobię!” Wiedziała, że plotki prędzej czy później ucichną, a jej wszeteczny uśmieszek i biodra, co kręciły się jak wiatrak, zawsze znajdą drogę do serc — czy to Józwy, czy innego chłopa. Maciej, choć przygłupowaty, niczego nie podejrzewał, a dzieciory piły mleczysko, nie pytając, skąd przyszło. Wieś huczała, ale Maryna, dziewka wszeteczniasta, miała to w głębokim dupskogłębiu. „Niech gadają — myślała, kołysząc Staszka — życie to nie tylko gnojowisko, ale i trochę uciechy!” I z tym uśmiechem, jak lis w kurniku, szykowała się na kolejny dzień, gotowa na nowe plotki i nowe harce.

Życie codzienne we wsi

W XIX -wiecznej polskiej wsi, gdzie czas płynął w rytmie krowich ryjogębów i skrzypienia wozów, życie codzienne było jak gnojowica w oborzynie — lepkie, śmierdzące, ale swojskie. W tej opowieści wrócimy do wsi, gdzie Maciej, przygłupowaty wieśniak, i jego wszeteczniasta żona Maryna, wraz z dziewięciorgiem dziecioruchnów, tkały codzienne życie wśród pól, chałupisk i plotek, które fruwały jak muchy nad krowiszczem. To świat, gdzie każdy dzień był mieszanką znoju, śmiechu i pieruńskowatych wybryków, a wieś żyła swoim rytmem, jak serce bijące w gówniarscowatej piersi.


Gdy świt liznął niebo różowawą brejowicą, wieś budziła się z chrapania. W chałupisku Macieja, lichym jak szmatławizna, Maryna już stała przy palenisku, mieszając kaszysko w garuchnisku. Dziewięcioro dzieciorów, od Jędrusiaka po małego Staszulidło, darło ryjogębniki, jakby je diabeł opętał. „Cicho, gówniarze nienażarci!” — wrzasnęła Maryna, rozlewając kaszę po miseczkach. Staszek, jeszcze na cycuchu, ryczał w kołyscisku, a Jędruś z Frankusiem już łoił się o ostatnią kromkę chlebiszcza.


Maciej, z łbem ciężkim jak kowadłowisko po wczorajszej gorzałczynie w karczmie „Pod Złamanym Kołem”, wylazł na podwórzysko, klnąc pod nosiskiem: „Psiajuchniasta, krowiszcze znowu nasrało w oborzynie, że buty kleją się jak do dziegciowego gówniarstwiska!” Chwycił widłuszyska, ale jego przygłupstwo brało górę — zamiast wygarnąć gnojowicę, wdepnął w nią po kostki, rymając na zadogębisko. „Kurwieleństwisko pierdolne!” — ryknął, aż kury w kurniszczu zaskrzeczały, jakby im pióroguziska skubano.


Tymczasem po wsi baby już zbierały się przy studni, gdzie plotki płynęły jak woda z wiadra. Zoruchiwa, z oczyskami jak u sowy, szepnęła do Jagny: „Słyszeliście? Maryna wczoraj u Józwy była, niby po mleczysko, a wróciła z dupskiem czerwonym jak knurze jaja!” Jagna, gruba jak świnia przed ubojem, ryknęła śmiechem. „Oj, ta Maryna, wszeteczniasta diabelnica! Maciej, ten głupawiec, pewnie myśli, że ona krowę doiła!” Plotki, jak gnojowica, rozlewały się po wsi, a każda baba dodawała swoje, jakby to był konkurs na najpieruńskowatszą opowieść.


Po śniadaniu, które bardziej przypominało walkę o kaszysko niż posiłek, Maciej poczłapał na polisko. Pług, stary jak światowidło, zacinał się w gliniastej ziemi, a konie, dwa chabetyska, parskały, jakby miały go w dupskogłębinach. „Ruszcie się, końskie zadogębniki, bo wam kopytyska pourywam!” — darł się Maciej, ale jego zygzakowate bruzdy wyglądały, jakby pijany diabeł gównotaniec odprawiał. Sąsiedzi, orzący obok, tylko kręcili głowami. „Maciej, ty przygłupowaty, znowu pole jak po sabacie!” — zawołał Stach, kowal, przepędzając muchy znad swojego konia.


W karczmie tymczasem chłopy już sączyły piwsko, choć słońce ledwo wzeszło. Janek, karczmarz zwany Świnioryjem, nalewał gorzałczynę, słuchając, jak Wojtek, koniokradzisko, snuł opowieść o Marynie. „Słyszeliście, chłopy? — zaczął, mrużąc oczyska. — Maryna u Józwy harce odprawiała, a Maciej, ten debiluch, jeszcze mleczysko od niej pił!” Stach ryknął śmiechem, aż piwsko chlusnęło mu na brodę. „Oj, Wojtek, nie zazdrość! Ty byś sam Marynę w sadzie przycisnął, co?” Karczma huczała od rechotu, a plotki o Maryninym dupskogębie, czerwonym jak knurze jaja, rosły jak ciasto w michowisku.


Maryna, nie zważając na szepty, kręciła się po wsi, podkasując spódnicę akurat tyle, by oczy chłopów wyszły na wierzch. Przy straganie na targowisku zagadnęła Kasię, młodą wdowę: „Kasia, daj no mąkiszcza, bo dzieciory mi ryjogębniki drą!” Kasia, z uśmieszkiem, odparła: „Maryna, ty to masz krzepę, i na dzieciory, i na Józwy! Cała wieś mówi, żeś u niego nie tylko mleczysko brała!” Maryna, zamiast się zmieszać, parsknęła: „A niech gadają, głupawice! Jakby każda baba miała chłopa jak mój Maciej, to by do sadów latała!” I odeszła, kołysząc biodrami, jakby chciała wieś w trans wprawić.


W chałupisku Macieja południe było jak bitwa. Dzieciory, głodne jak wilkogębniki, rozrzuciły kaszysko po podłozysku, a Franek, próbując łoić Jędrusiaka, przewrócił garuchnisko z wodą. Maryna, z łapskami w mączydle, klęła: „A niech was diabli gówniarscowaci, pieruństwowate bachorzyny!” Staszek, w kołyscisku, ryczał, jakby go ze skóry obdzierali, a psy lizały resztki kaszy z podłogi. Maciej, wracając z poliska, tylko burknął: „Maryna, ty babsko jazgotniaste, uspokój te gówniarze, bo mi łeb pęka!”


Maryna, z uśmieszkiem cwaniary, rzuciła: „A ty, głupawcu, bierz się za krowiszcze, bo znowu nasrało w oborzynie!” Maciej, zbyt przygłupowaty, by podejrzewać, że wieś huczy od plotek o jej eskapadzie, poczłapał do obory, gdzie krowa ryczała, jakby chciała mu powiedzieć, że ma go w dupskowie.


Tymczasem baby, piorąc w rzece, dodawały oliwy do ognia. „Słyszeliście? — zaczęła Jagna, mocząc szmatławiznę. — Maryna u Józwy takie harce odprawiała, że aż jabłonie w sadzie trzęsły się!” Zoruchiwa, z miną znawczyni, dodała: „A ja wam powiem, że to nie pierwszy raz! Ta wszeteczniasta diabelnica już u kowala Stacha oczami strzelała!” Baby chichotały, aż woda w rzece pluskała, a plotki o Maryninym dupskogębie, czerwonym jak knurze jaja, rozrastały się jak chwasty na polisku.


Wieczorem wieś zbierała się w karczmie, gdzie gorzałczyna lała się jak plotki przy studni. Maciej, wciąż nieświadomy, że jest pośmiewiskiem, sączył dzbanek, słuchając, jak Stach drwi: „Maciej, ty przygłupowaty, twoja Maryna to ma krzepę! U Józwy mleczysko doiła, a ty co? Gnojowicę w oborzynie mieszasz?” Maciej, z łbem zamglonym, burknął: „Cicho, kowalu, bo ci ryjogęb obiję!” Ale karczma ryknęła śmiechem, a Janek, Świnioryj, dolał mu gorzałczyny, mrugając: „Pij, Maciej, może zapomnisz, żeś rogaczem!”


Maryna, w chałupisku, kładła dzieciory do spania, nucąc: „Oj, dana, dana, niech wieś plotkuje!” Wiedziała, że jej wszeteczne wybryki są na językach, ale miała to w dupskogłębinach. Gdy Maciej wrócił, chwiejąc się jak wierzba, tylko rzuciła: „Głupawcu, znowuś się nawalił? Do oborzyny marsz, bo krowiszcze czeka!”. Maciej, zbyt pijany, by odpowiedzieć, padł na ławiszcze i zachrapał.


Życie we wsi toczyło się dalej, jak wóz po błotnistych ścieżyskach. Maciej orzał swoje zygzakowate bruzdy, Maryna kręciła biodrami, a dzieciory darły ryjogębniki. Plotki o jej eskapadzie do Józwy cichły, zastąpione nowymi — a to o Wojtku, co ukradł konia, a to o plebanie, co za długo zerkał na Kasię. Wieś, choć pełna gnojowiska i znoju, miała w sobie życie — pieruńskowate, ale swojskie. Maryna, z uśmieszkiem, myślała: „Niech gadają, głupawice, ja i tak swoje zrobię!” A Maciej? Cóż, on wciąż był królem przygłupstwa, ale w tym chaosisku był swój, jak gnojowica na polisku.


Tak wyglądało życie codzienne we wsi — znoj, plotki i wszetecznostki, wszystko wymieszane w jednym wielkim gówniarstwisku, które, choć śmierdziało, było sercem tej małej, swojskiej społeczności.

Maciej i jego zakład z knurem

XIX -wiecznej polskiej wsi, gdzie życie toczyło się między gnojowiskiem a gorzałczyną, Maciej, przygłupowaty wieśniak, był znany z tego, że jego rozumisko ledwo zipało, a odwaga rosła wprost proporcjonalnie do wypitej gorzałki. Tego wieczoru, gdy mrokawica spowiła wieś, a karczma „Pod Złamanym Kołem” huczała od rechotu i brzęku dzbanków, Maciej, z łbem zamglonym jak mgłowica po trzech kubkach gorzałczyny, postanowił zabłysnąć. Maryna, jego wszeteczniasta żona, została w chałupisku z dziewięciorgiem dziecioruchnów, które darły ryjogębniki, więc Maciej miał wolną rękę — a raczej łapsko — do głupawych popisów.


Karczma, zadymiona jak diabelskie palenisko, pękała w szwach. Chłopy, od kowala Stacha po Wojtka, koniokradzisko, sączyli piwsko i gorzałczynę, a Janek, karczmarz zwany Świnioryjem, nalewał trunki, rechocząc z plotek o Maryninych harcach u starego Józwy. Maciej, już dobrze wstawiony, siedział przy stołowisku, waląc pięścią w deskę. „Chłopy, słuchajcie no! — bełkotał, a oczy mu lśniły jak u psa nad kością. — Ja, Maciej, jestem krzepki jak dąb, a nie żaden głupawiec pierdolniasty, jak gadacie! Założę się o dwa dzbanki gorzałczyny, że największego knura we wsi, tego od starego Błażeja, zaduszę gołymi łapskami!”


Karczma zamarła na moment, po czym wybuchła śmiechem. Stach, kowal z łapskami jak bochny, ryknął: „Maciej, ty przygłupowaty! Ten knur to jak góra gnojowicy, z ryjem jak kowadłowisko! Żebyś ty się sam nie zadusił, jak cię powali!” Wojtek, z uśmieszkiem cwaniaka, podjudził: „Dawaj, Maciej, zakład stoi! Ale jak knur cię zeżre, to my twoją gorzałczynę wypijemy!” Janek, Świnioryj, dolał oliwy do ognia, stawiając dzbanek na stole. „Maciej, jak wygrasz, stawiam ci gorzałczynę na tydzień! Ale jak przegrasz, to w oborzynie u Błażeja będziesz gnojowicę wygarniał przez miesiąc!”


Maciej, z głową zamgloną i piersią nadętą jak u koguta, splunął w dłoń i przybił zakład z Wojtkiem. „Psiajuchniasta, chłopy, patrzcie i uczcie się, jak Maciej knura za ryjogęb weźmie!” — ryknął, chwytając kapotę i ruszając w stronę chałupy Błażeja, gdzie w chlewiarni rezydował knur, zwany przez wieś „Ryjogryzem” — bestia wielka jak cielę, z kłami jak u wilka i charakterem wrednym jak sama Zoruchiwa.


Chłopy, nie chcąc przegapić widowiska, ruszyli za Maciejem, rechocząc i podjudzając. „Dawaj, Maciej, pokaż, żeś nie tylko przygłup, ale i mocarz!” — wołał Stach, niosąc latarnię, bo mrokawica gęstniała. Dotarli do chlewiarni Błażeja, który, zbudzony wrzaskami, wylazł w nocnej koszulinie. „Co wy, do czorta, robicie?! — warknął, widząc tłum pod chałupą. — Maciej, ty debiluchu, czego chcesz od mojego knura?”


„Błażej, nie pyskuj, bo zakład idzie! — odparł Maciej, chwiejąc się na nogach. — Twojego Ryjogryza zaduszę, a wy wszyscy będziecie pić na mój rachunek!” Błażej, kręcąc głową, otworzył wrota chlewiarni. „Jak ci knur dupsko obedrze, to nie moja wina, głupawcu!” — burknął, ale oczy mu błyszczały, bo i on lubił widowisko.


W chlewiarni smród gnojowicy walnął Macieja w gębiszcze jak obuchem. Ryjogryz, knur wielki jak stodoła, leżał w kącie, chrapiąc jak diabeł w piekle. Jego ryjogęb lśnił od śliny, a kły sterczały jak noże. Maciej, z gorzałczyną w żyłach, zrzucił kapotę i w samych portkiszczach, bosy, wskoczył do chlewu. „Chodź, świński zadogębniki, teraz ja ci pokażę, kto tu rządzi!” — wrzasnął, rzucając się na knura.


Ryjogryz, zbudzony, ryknął jak piorun i zerwał się na nogi. Chłopy, stojąc za płotem, darły się: „Dawaj, Maciej, łap go za ryjogęb!” Ale knur, wredny jak sam diabeł, nie miał zamiaru dać się dusić. Zanim Maciej zdążył chwycić go za kark, Ryjogryz odwrócił się, wyszczerzył kły i capnął Macieja za lewą stopę. Chrupnięcie było takie, że nawet Stach zamilkł. Trzy palce — mały, serdeczny i środkowy — zniknęły w ryjogębie knura, a krew trysnęła jak z dzbana.


„Kurwieleństwisko pierdolne!” — zawył Maciej, padając na zadogębisko w gnojowicę. Knur, z palcami w pysku, chrząknął z zadowoleniem i wrócił do swojego kąta, jakby nic się nie stało. Chłopy ryknęły śmiechem, choć Błażej, widząc krew, złapał się za głowę. „Maciej, ty głupawcu, mówiłem, że Ryjogryz to diabeł, nie świnia!” — wrzasnął, biegnąc po szmaty, by zatamować krew.


Stach i Wojtek, dusząc się ze śmiechu, podtrzymali Macieja, który kulał, klnąc na czym świat stoi. „Psiajuchniasta, ten knur to szatan w świńskim zadzie!” — wył, a krew kapała na ścieżysko. W karczmie wieść o jego klęsce rozeszła się jak plotki o Marynie. Janek, Świnioryj, widząc Macieja, ryknął: „O, nasz mocarz gówniarscowaty! Trzy palce straciłeś, a knur pewnie jeszcze ryjogęb oblizuje!” Chłopy rechotały, a Wojtek, wygrawszy zakład, już sączył darmową gorzałczynę.


„Maciej, ty debiluchu, coś ty narobił?!” — wrzasnął Janek, nalewając Maciejowi kubek gorzałczyny na otarcie łez. „Siadaj, bo ci się krew leje jak ze świni!” Maciej, blady jak szmatławizna, tylko burknął: „Śmiejcie się, kurwieleństwowate chłopy, ale Ryjogryz to diabeł, nie knur!” I wypił gorzałczynę jednym haustem, krzywiąc się z bólu.


Gdy Maciej, pokiereszowany, doczłapał do chałupiska, Maryna, widząc jego stopę owiniętą szmatą, ryknęła śmiechem, choć w oczach miała troskę. „Ty przygłupowaty głupawcu! — zawołała, zmieniając opatrunek. — Knura żeś chciał dusić? Dobrze, że ci łba nie odgryzł!” Dzieciory, gapiąc się na ojca, chichotały, a Jędruś szepnął do Frankusia: „Tata to głupawiec, ale krzepki!” Maciej, leżąc na ławiszczu, mruknął: „Maryna, cicho, bo mi łeb pęka… ale jeszcze tego knura dorwę!”


Wieś huczała od plotek przez tydzień. „Maciej, król gnojowiska, z knurem przegrał!” — szeptano przy studni. Maryna, z uśmieszkiem, odpierała: „Mój Maciej to może i przygłup, ale serce ma jak dzwon!” A Maciej, choć bez trzech palców, już w karczmie snuł plany zemsty na Ryjogryzie. Bo w tej wsi, pełnej gówniarstwa i gorzałczyny, nawet klęska Macieja była swojska, jak smród oborzyny o poranku.

Maryna na służbie u proboszcza

XIX -wiecznej polskiej wsi, gdzie plotki fruwały jak muchy nad gnojowiskiem, a życie toczyło się między poliskiem a karczmą, Maryna, żona przygłupowatego Macieja, była znana jako dziewka wszeteczniasta, której biodra kręciły się jak wiatrak, a oczyska strzelały iskry, co nawet plebana mogły omamić. Z dziewięciorgiem dziecioruchnów darących ryjogębniki w chałupisku, Maryna szukała każdego sposobu, by dorzucić grosz do sakiewki — albo, jak szeptano, by użyć życia, zanim gnojowisko codzienności ją zatopi. Tego lata, gdy pola pachniały sianem, a słońce prażyło jak diabelskie palenisko, proboszcz, ksiądz Ignacy, ogłosił, że potrzebuje baby do sprzątania plebanii. Maryna, z uśmieszkiem cwaniary, zgłosiła się pierwsza, choć wieś już szeptała, że „ta diabelnica nie po to idzie, by kurz zmiatać”.


Był ciepły poranek, gdy Maryna, w spódnicy podkasanej akurat tyle, by kusić, a w chustawicy na łbiszczu, co ledwo skrywała jej bujne włosy, poczłapała na plebanię. Maciej, wciąż kulejąc po starciu z knurem Ryjogryzem, który odgryzł mu trzy palce u nogi, tylko burknął: „Idź, babsko jazgotniaste, ale nie wracaj z plotkami, bo mi łeb pęka!” Maryna, puszczając mu oczko, odparła: „Nie bój się, głupawcu, ja tylko miotławką machnę i wrócę z groszem!” W głębi duszy jednak miała plan pieruńskowaty, bo ksiądz Ignacy, choć w sutannie, miał oko żywe jak u młodzika i słynął z tego, że baby na plebanii nie tylko kurz zmiatały.


Plebania, solidna chałupa z białymi ścianami, stała obok kościoła, pachnąc woskiem i kadzidłem. Ksiądz Ignacy, mężczyzna w sile wieku, z brodą siwiejącą, ale oczami błyszczącymi jak u lisa, powitał Marynę na progu. „No, Maryna, przyszłaś na służbę? — zapytał, mrużąc oczyska, jakby już widział więcej, niż sutanna pozwalała. — Plebania kurz zbiera, a ja potrzebuję rąk żwawych!” Maryna, z miną niewiniątka, dygnęła, aż spódnica zafalowała. „Oj, księże, żwawe to ja mam nie tylko ręce! — zachichotała, wchodząc do izby. — Gdzie miotławka, a gdzie szmatławizna?”


Ignacy, zamiast wskazać miotłę, poprowadził ją do głównej izby, gdzie stało łoże wielkie jak stodoła, zasłane kapą z czerwonego sukna. „Maryna, kurz to drobiazg — zaczął, zamykając drzwi na skobel. — Ale plebania potrzebuje… ciepła, żeby, jak to mówią, życie w niej tętniło.” Maryna, wyczuwając, dokąd zmierza rozmowa, parsknęła śmiechem. „Oj, księże, ciepło to ja mam w dupskogębie, ale czy ksiądz aby nie grzeszy, tak na mnie patrząc?” Ignacy, z uśmieszkiem, odparł: „Grzech to rzecz ludzka, a ty, Maryna, jesteś jak jabłko w raju — kusi, aż trudno się oprzeć!”


Nie minęła chwila, a Maryna, zrzuciwszy chustawicę i spódnicę, stała goła jak w dzień narodzin, śmiejąc się, jakby diabeł jej w duszysko wstąpił. „No, księże, pokaż, czy sutanna skrywa chłopa, czy tylko kaznodzieję!” — rzuciła, wskakując na łoże. Ignacy, zrzuciwszy sutannę szybciej, niż Maciej wygarniał gnojowicę, nie kazał się prosić. „Maryna, ty diabelnico wszeteczniasta! — mruknął, chwytając ją w pasie. — Trzy godziny ci dam, żebyś plebanię ogrzała, a grzechy to ja sam odpuszczę!”


I zaczęły się harce, że łoże trzeszczało jak wóz na błotnistym ścieżysku. Maryna, z biodrami kręcącymi jak wiatrak, piszczała i chichotała, a Ignacy, choć pleban, okazał się krzepki jak młodzik na weselu. „Oj, księże, ty to nie tylko kazania prawisz, ale i babę obrócisz!” — wołała Maryna, gdy ten, z werwą godną karczemnego mocarza, przewracał ją na łożu raz za razem. „Cicho, diabelnico, bo anioły w niebie usłyszą!” — śmiał się Ignacy, a jego łapska, spracowane od ksiąg, wędrowały po jej ciele jak po świętym piśmie.


Trzy godziny minęły jak z bicza strzelił. Plebania huczała od śmiechów i westchnień, a łoże wyglądało, jakby po nim stado świń przeszło. Maryna, z włosami rozczochranymi jak słoma w oborzynie, w końcu zeskoczyła z łóżka, ocierając pot z czoła. „No, księże, to żeś mnie tak wypieścił, że dupsko mi płonie jak knurze jaja!” — zachichotała, zakładając spódnicę. Ignacy, dysząc jak miech kowalski, odparł: „Maryna, tyś grzech wcielony, ale plebania jeszcze nigdy tak nie lśniła!” Wręczył jej kilka miedziaków, mrugając okiem. „Masz, na mąkiszcze dla dziecioruchnów, ale wracaj, jak kurz znów osiądzie!”


Maryna, z uśmieszkiem cwaniary, wróciła do chałupiska, nucąc: „Oj, dana, dana, plebania to nie tylko modły!” Maciej, siedzący na ławiszczu i strugający patyk kulawą nogą, spojrzał na nią podejrzliwie. „Coś ty, babsko, tak długo na plebanii robiła? — burknął, drapiąc się po łbiszczu. — Kurz żeś zmiatała, czy co?” Maryna, nie tracąc rezonu, parsknęła: „A bo plebania duża, głupawcu! Trzeba było każdy kąt wyszorować!” I postawiła na stole miedziaki, które Maciej, zbyt przygłupowaty, by podejrzewać cokolwiek, przyjął z mruknięciem.


Ale wieś, jak to wieś, miała oczy i uszy wszędzie. Stara Zoruchiwa, która akurat niosła jajka na plebanię, widziała Marynę wychodzącą z rumieńcem i włosami w nieładzie. Przy studni, gdzie baby plotkowały, Zoruchiwa rzuciła: „Słyszeliście? Maryna na plebanii trzy godziny siedziała, a ksiądz Ignacy wyglądał, jakby po odpuście wracał!” Jagna, gruba jak świnia, ryknęła śmiechem. „Oj, ta Maryna, wszeteczniasta diabelnica! Pewnie nie kurz zmiatała, tylko sutannę księdzu podnosiła!” Plotki, jak gnojowica, rozlały się po wsi, a każda baba dodawała swoje, aż historia urosła do rozmiarów karczemnej sagi.


W karczmie chłopy, popijając gorzałczynę, już snuli opowieści. „Maciej, ty rogaczu pierdolniasty! — wołał Stach, kowal. — Twoja Maryna plebana uszczęśliwiła, a ty w oborzynie gnojowicę mieszasz!” Maciej, z łbem zamglonym, tylko splunął. „Cicho, kowalu, bo ci ryjogęb obiję! Maryna to baba krzepka, ale uczciwa!” Chłopy ryknęły śmiechem, a Janek, Świnioryj, dolał mu gorzałczyny. „Pij, Maciej, może zapomnisz, żeś pośmiewiskiem!”


Maryna, w chałupisku, kładła dzieciory do spania, nucąc pod nosem. Wiedziała, że plotki o jej harcach na plebanii huczą jak pszczoły w ulu, ale miała to w dupskogłębinach. „Niech gadają, głupawice — myślała, kołysząc Staszka. — Życie to nie tylko gnojowisko, ale i trochę uciechy!” Miedziaki od księdza schowała do sakiewki, a w głowie już snuła plany na kolejną „służbę”. Maciej, choć przygłupowaty, niczego nie podejrzewał, a wieś, choć plotkowała, przyjmowała Marynę taką, jaka była — wszeteczną, ale swojską, jak gorzałczyna w karczmie.


Tak toczyło się życie w tej wsi, gdzie gnojowisko mieszało się z chichotem, a Maryna, z biodrami jak wiatrak, była królową nie tylko chałupiska, ale i serc — nawet tych w sutannie.

Maciej i dama z łasiczką

XIX -wiecznej polskiej wsi, gdzie błotniste ścieżyska wiły się między poliskami, a plotki fruwały jak muchy nad gnojowiskiem, Maciej, przygłupowaty wieśniak, słynął z tego, że jego rozumisko było lichsze niż portkiszcza po dekadzie noszenia. Z trzema palcami u nogi mniej po starciu z knurem Ryjogryzem i żoną Maryną, co to biodrami kręciła jak wiatrak, Maciej wciąż znajdował sposoby, by wpadać w tarapaty pieruńskowate jak samo gówniarstwisko. Tego popołudnia, gdy słońce prażyło jak diabelskie palenisko, a pola pachniały sianem i krowią sraczcą, Maciej wracał z karczmy „Pod Złamanym Kołem”, gdzie gorzałczyna zamgliła mu łeb jak poranna mgłowica.


Maciej, chwiejąc się na kulawych nogach, szedł ścieżyskiem wzdłuż lasu, nucąc pod nosiskiem: „Oj, dana, dana, gorzałczyna dobra, a Maryna jazgotniasta!” W ręku trzymał kij, którym dla zabawy smagał pokrzywy, aż liście fruwały jak kury w kurniszczu. Nagle, na zakręcie, gdzie ścieżysko skręcało w stronę wsi, ujrzał zjawisko, które nawet jego przygłupowaty łeb zatrzymało. Przed nim stała dama — nie żadna wiejska baba, a prawdziwa paniusia, w sukni z koronkami, co wyglądała jak z pałacu, a nie z gnojowiska. Na ramieniu miała łasiczkę, małą, zwinną bestyjkę z oczkami jak paciorki i futerkiem lśniącym jak złoto.


„Psiajuchniasta, a to co za cudo?!” — mruknął Maciej, gapiąc się na damę, której włosy błyszczały w słońcu, a dekolt kusił bardziej niż gorzałczyna w karczmie. Dama, widząc jego gębiszcze poorane jak polisko po ulewie, uniosła brew. „Co ty, chłopie, tak się gapisz? — zapytała głosem gładkim jak masłowica. — Nie widzieliście nigdy damy z łasiczką?” Łasiczka, jakby wyczuwając drwinę, zaskrzeczała cicho, patrząc na Macieja jak na ostatniego debilucha.


Maciej, z gorzałczyną szumiącą w żyłach, wyszczerzył zęby. „Paniusiu, ja Maciej, król tego ścieżyska! — bełkotał, podchodząc bliżej. — Łasiczka ładna, ale ty to dopiero cudo! Może byś z Maciejem w krzaki poszła, co? Ja ci pokażę, jak wieś bawi się na odpuście!” Dama, zamiast się obruszyć, parsknęła śmiechem, jakby usłyszała najlepszy żart w karczmie. „Ty, chłopie, śmiały jesteś jak knur w chlewiarni! — odparła, głaszcząc łasiczkę. — Ale uważaj, bo moja Zuzka ma zęby ostre jak noże!”


Maciej, zbyt przygłupowaty, by wyczuć ostrzeżenie, chwycił damę za rękę, a ta, zamiast się wyrywać, zachichotała, jakby ją diabeł opętał. „No, chłopie, jak chcesz młócić, to pokaż, co potrafisz!” — rzuciła, pozwalając się zaciągnąć w pobliskie krzaki, gdzie pokrzywy i tarnina tworzyły gąszcz godny diabelskiego matecznika. Łasiczka, Zuzka, siedziała na ramieniu damy, popiskując, jakby już wiedziała, że Maciej zaraz pożałuje swojej gorzałczynowej odwagi.


W krzakach zaczęło się młócenie, jak to Maciej w swoim przygłupowatym łbie nazywał. Dama, choć w koronkach, okazała się żwawa jak Maryna w najlepszych latach, a Maciej, z zapałem godnym chłopa orzącego polisko, obracał ją raz za razem, rechocząc: „Oj, paniusiu, to lepsze niż gorzałczyna u Świnioryja!” Dama, śmiejąc się, odpowiadała: „Młóć, Maciej, młóć, ale patrz, żebyś sam nie został zmłócony!” Krzaki trzeszczały, ptaki zrywały się z gałęzi, a wieś, choć daleko, pewnie już szeptała o nowym wybryku Macieja.


Ale Zuzka, łasiczka, nie była tak wyrozumiała jak jej pani. Gdy Maciej, w ferworze młócenia, za blisko przysunął się do ramienia damy, Zuzka, z oczkami błyszczącymi jak diabelskie ogniki, rzuciła się na niego. Zęby bestyjki, ostre jak noże karczmarza, zatopiły się w prawym uchu Macieja. Chrupnięcie było takie, że nawet dama zamarła, a Maciej zawył jak opętańczyk: „Kurwieleństwisko pierdolne, ta łasiczka to diabeł w futrze!” Ucho, poorane i krwawe, zwisało smętnie, a Zuzka, z kawałkiem w zębach, wróciła na ramię pani, popiskując z triumfem.


„Ty głupawcu! — ryknęła dama, poprawiając suknię. — Mówiłam, że Zuzka nie lubi, jak się jej przeszkadza! Masz za swoje, wieśniaku pieruńskowaty!” Maciej, trzymając się za krwawiące ucho, padł na zadogębisko w pokrzywy, klnąc: „Psiajuchniasta, najpierw knur, teraz łasiczka! Co za diabelstwo mnie ściga?!” Dama, wciąż chichocząc, zebrała swoje koronki i odeszła ścieżyskiem, a Zuzka zerkała na Macieja, jakby chciała powiedzieć: „Spróbuj jeszcze raz, debiluchu!”


Maciej, kulejąc i trzymając się za ucho, doczłapał do chałupiska, gdzie Maryna, gniotąc ciastowisko na chlebiszcze, powitała go wrzaskiem: „Ty przygłupowaty głupawcu, coś znowu nawywijał?! Ucho ci wisi jak szmata, a śmierdzisz gorzałczyną i pokrzywami!” Maciej, blady jak szmatławizna, mruknął: „Maryna, nie drzyj ryjogęba, bo łasiczka mi ucho odgryzła! Jakaś paniusia z koronkami mnie w krzaki zaciągnęła, a jej bestyjka to szatan!” Maryna, zamiast się wściec, ryknęła śmiechem, aż dzieciory w izbowisku zaczęły chichotać. „Oj, Maciej, ty debiluchu pierdolniasty, nawet łasiczka wie, żeś głupawiec! — rzuciła, owijając mu ucho szmatławizną. — Siadaj, bo ci krew leje jak z dzbana!”


Wieś, jak to wieś, szybko zwąchała nowy wybryk Macieja. Przy studni Zoruchiwa, z oczyskami jak u sowy, szepnęła do Jagny: „Słyszeliście? Maciej w krzakach z jakąś damą z łasiczką młócił, a łasiczka mu ucho odżarła!” Jagna, gruba jak świnia, parsknęła: „Oj, ta Maryna to ma chłopa, co głupotą knura przebije! Najpierw Ryjogryz, teraz łasiczka — co następne, wilk mu dupsko obedrze?” W karczmie chłopy, popijając gorzałczynę, rechotali, aż stołowisko trzeszczało. „Maciej, król gnojowiska! — wołał Stach, kowal. — Knur mu palce, łasiczka ucho, a Maryna pewnie jeszcze rogi przyprawi!” Janek, Świnioryj, dolewał gorzałczyny, śmiejąc się: „Pij, Maciej, może zapomnisz, żeś bez ucha!”


Maciej, siedząc na ławiszczu w chałupisku, z uchem owiniętym szmatą, patrzył w mrokawicę, klnąc pod nosem: „Psiajuchniasta, życie to jedno wielkie gówniarstwisko!” Maryna, z uśmieszkiem, kładła dzieciory do spania, nucąc: „Oj, dana, dana, mój Maciej to głupawiec, ale swój!” Plotki o jego przygodzie z damą i łasiczką huczały we wsi jak pszczoły w ulu, ale Maciej, choć bez ucha, już snuł plany na kolejny zakład w karczmie. Bo w tej wsi, pełnej gnojowicy i rechotu, jego przygłupstwo było jak smród oborzyny — nie do wytępienia, ale swojskie. A dama z łasiczką? Cóż, pewnie śmiała się gdzieś w pałacu, głaszcząc Zuzkę, która oblizywała ryjogęb po uczcie z Maciejowego ucha.

Maryna na polu kapusty

XIX -wiecznej polskiej wsi, gdzie życie toczyło się między gnojowiskiem a karczmą, a plotki rozchodziły się szybciej niż smród z oborzyny, Maryna, żona przygłupowatego Macieja, była znana jako dziewka wszeteczniasta, której biodra kręciły się jak wiatrak na odpuście, a oczyska kusiły bardziej niż gorzałczyna u Świnioryja. Z dziewięciorgiem dziecioruchnów darących ryjogębniki w chałupisku, Maryna nie stroniła od przygód, które dodawały pikanterii do znoju codziennego gówniarstwiska. Tego jesiennego dnia, gdy pola pachniały wilgotną ziemią, a niebo zasnuła szarawa mgłowica, Maryna postanowiła ruszyć na polisko, by zrywać kapustę na pierogi dla dzieciorów. Maciej, wciąż kulejąc po starciu z knurem Ryjogryzem i z uchem nadgryzionym przez łasiczkę damy, burknął tylko: „Idź, babsko jazgotniaste, ale wracaj, zanim krowiszcze nasra w oborzynie!”


Maryna, w spódnicy podkasanej akurat tyle, by kusić, i z chustawicą na łbiszczu, co ledwo skrywała jej bujne włosy, chwyciła koszyk i poczłapała na pole. Nuciła pod nosem: „Oj, dana, dana, kapusta do garuchniska!” W głębi duszy jednak, jak zwykle, miała plan pieruńskowaty, bo Maryna wiedziała, że na polisku, wśród kapuścianych głów, kręcą się parobcy — młodzi, krzepcy chłopy, których łapska były bardziej żwawe niż Maciejowe przygłupstwo.


Polisko, rozciągające się za wsią, było błotniste po porannej mżawce, a kapusty sterczały jak zielone łby w gnojowisku. Maryna, kołysząc biodrami, zaczęła zrywać główki, pochylając się tak, że spódnica odsłaniała łydki gładkie jak masłowica. Nie minęła chwila, a na polu pojawili się trzej parobcy — Franek, Jasiek i Antek — wynajęci przez gospodarza Błażeja do pomocy przy żniwach. Chłopy, zgrzani i śmierdzący potem, spojrzeli na Marynę, jakby zobaczyli gorzałczynę w karczmie. Franek, najśmielszy, z rękoma spracowanymi jak pnie, zawołał: „O, Maryna, ty wszeteczniasta diabelnico! Kapustę zrywasz, czy chłopa na pokuszenie?”


Maryna, z uśmieszkiem cwaniary, odparła, prostując się i przeciągając jak kot: „A bo kapusta, Franek, sama się nie zerwie! Ale jak chcecie pomóc, to dawajcie, tylko nie gapcie się na moje dupskogębisko!” Jasiek, z oczami jak u wilka, parsknął: „Maryna, twoje dupsko to większe kuszenie niż odpust w kościele!” Antek, najmłodszy, ale z łapskami jak bochny, dodał: „A my, parobcy, krzepcy jesteśmy — może ci pokażemy, jak się kapustę młóci?” Chłopy ryknęli śmiechem, a Maryna, zamiast się obruszyć, rzuciła im spojrzenie, od którego nawet pleban by się spocił. „No, dawajcie, chłopy, pokażcie, co potraficie! — zachichotała, odkładając koszyk. — Ale uważajcie, bo ja nie z tych, co piszczą jak kury w kurniszczu!”


Nie trzeba było długo czekać, by parobcy, z werwą godną karczemnych mocarzy, zaciągnęli Marynę w głąb pola, gdzie kapusty tworzyły gęstpę jak diabelski matecznik. Franek, jako najśmielszy, chwycił ją w pasie, a Jasiek i Antek, nie chcąc zostać w tyle, dołączyli do harców. „Oj, Maryna, ty diabelnico pieruńskowata! — wołał Franek, zdzierając jej chustawicę. — Zaraz ci pokażemy, jak parobcy młócą!” Maryna, śmiejąc się jak opętana, zrzuciła spódnicę, a jej śmiech odbijał się od kapuścianych głów. „Dawajcie, chłopy, ale żeby było warto mojej spódnicy!” — wrzasnęła, a jej głos, pełen uciechy, niósł się po polisku.


I zaczęło się wykochanie, że ziemia trzęsła się jak po burzy. Parobcy, krzepcy jak dęby, obracali Marynę raz za razem, a ona, wszeteczniasta nad wszetecznymi, wyła ze szczęścia jak suka w rui, chichocząc i drocząc się: „Oj, Franek, ty byku, jeszcze raz! Jasiek, nie bądź jak Maciej, dawaj żwawiej! Antek, łapska w ruch, bo zasnę!” Kapusty uginały się pod ich ciężarem, liście pękały, a błoto chlupotało, jakby samo polisko chciało dołączyć do zabawy. Trzy godziny minęły w ferworze, a Maryna, z włosami rozczochranymi jak słoma w oborzynie, miała nogi czerwone od błota i krwi, bo parobcy, w swojej krzepie, nie szczędzili jej ani chwili wytchnienia.


„Oj, chłopy, wy to nie parobcy, a diabły w portkach!” — zawyła Maryna, dysząc, ale z oczami błyszczącymi jak gorzałczyna w dzbanku. Franek, ocierając pot z czoła, ryknął: „Maryna, tyś lepsza niż odpust i karczma razem wzięte!” Jasiek, poprawiając portkiszcza, dodał: „Ale uważaj, bo jak Maciej się dowie, to nas knurem naszczuje!” Antek, wciąż rozchichotany, rzucił: „A niech wie, że jego Maryna to skarb wsi, nie tylko chałupiska!”


Maryna, z koszykiem pełnym kapusty, choć ledwo szła, bo nogi miała obolałe i krwią zbroczone, wróciła do chałupiska, nucąc: „Oj, dana, dana, kapusta zebrana!” Maciej, siedzący na ławiszczu i strugający patyk kulawą nogą, spojrzał na nią podejrzliwie. „Coś ty, babsko, tak długo na polisku robiła? — burknął, zauważając jej rozczochrany wygląd. — Kapusta żeś zrywała, czy w błocie się tarzała?” Maryna, z uśmieszkiem, odparła: „A bo pole błotniste, głupawcu! Parobcy pomogli, to i kapusta w koszyku!” I rzuciła mu głowę kapusty, jakby to była nagroda za jego przygłupstwo.


Ale wieś, jak to wieś, miała oczy wszędzie. Stara Zoruchiwa, która akurat niosła jajka na targowisko, widziała Marynę wracającą z pola z trzema parobkami, co rechotali jak po gorzałczynie. Przy studni, gdzie baby plotkowały, Zoruchiwa szepnęła do Jagny: „Słyszeliście? Maryna na polisku z Frankiem, Jaśkiem i Antkiem harce odprawiała! Nogi jej krwią spływały, a wyła, jakby ją diabły brały!” Jagna, gruba jak świnia, ryknęła śmiechem: „Oj, ta Maryna, wszeteczniasta diabelnica! Maciej to rogacz pierdolniasty, a ona królową poliska!” Plotki, jak gnojowica, rozlały się po wsi, a każda baba dodawała swoje, aż historia urosła do rozmiarów odpustowej sagi.


W karczmie chłopy, popijając piwsko, już snuli opowieści. „Maciej, ty głupawcu! — wołał Stach, kowal. — Twoja Maryna polisko zaorała z parobkami, a ty w oborzynie gnojowicę mieszasz!” Maciej, z łbem zamglonym, splunął: „Cicho, kowalu, bo ci ryjogęb obiję! Maryna to baba krzepka, ale uczciwa!” Chłopy ryknęły śmiechem, a Janek, Świnioryj, dolał mu gorzałczyny: „Pij, Maciej, może zapomnisz, żeś pośmiewiskiem!”


Maryna, w chałupisku, gniotąc ciastowisko na pierogi, nuciła pod nosem, a jej oczy lśniły jak po najlepszej przygodzie. Wiedziała, że wieś huczy od plotek o jej harcach na polisku, ale miała to w dupskogłębinach. „Niech gadają, głupawice — myślała, kołysząc Staszka. — Życie to nie tylko gnojowisko, ale i trochę uciechy!” Maciej, choć przygłupowaty, niczego nie podejrzewał, a dzieciory zajadały pierogi z kapustą, nie pytając, skąd taki smak. Wieś plotkowała, ale Maryna, z biodrami jak wiatrak, była królową nie tylko chałupiska, ale i serc parobków. A kapusta? Cóż, ta smakowała lepiej, gdy przyprawiona była odrobiną wszetecznostki.

Maryna i Maciej u starej Ruchojeby

XIX -wiecznej polskiej wsi, gdzie gnojowisko mieszało się z plotkami, a życie toczyło się między poliskiem a karczmą, Maryna i Maciej, choć małżeństwem byli, wciąż szukali sposobów, by dodać pikanterii do swojego gówniarscowatego żywota. Maryna, wszeteczniasta dziewka, której biodra kręciły się jak wiatrak na odpuście, i Maciej, przygłupowaty wieśniak z uchem nadgryzionym przez łasiczkę i trzema palcami mniej po starciu z knurem, tworzyli parę, którą wieś kochała i wyśmiewała. Tego wieczoru, gdy mrokawica spowiła pola, a dzieciory w chałupisku chrapały jak stado świń, Maryna, z uśmieszkiem cwaniary, szepnęła do Macieja: „Chodź, głupawcu, wymkniemy się do starej Ruchojeby. Plotki gadają, że ona zna sztuczki, co nawet plebana by zawstydziły!”


Maciej, z łbem zamglonym po dzbanku gorzałczyny, spojrzał na nią, mrużąc oczyska. „Psiajuchniasta, Maryna, ty diabelnico! — burknął, drapiąc się po gębiszczu. — Ruchojeba to wiedźma, a nie baba! Ale jak mówisz, to idę, bo gorzałczyna już mi w żyłach gra!” Maryna, chichocząc, chwyciła go za łapsko i razem, jak dwa cienie, wymknęli się z chałupiska, zostawiając dzieciory pod opieką Jędrusiaka, który, choć ledwo brodę miał, już wiedział, jak pilnować rodzeństwa.


Ścieżysko do chałupy starej Ruchojeby, stojącej na skraju lasu, wiło się przez błotniste polisko, gdzie smród gnojowicy mieszał się z zapachem mokrej trawy. Ruchojeba, baba stara jak światowidło, z włosami siwymi jak mgłowica i oczami błyszczącymi jak u kota, była we wsi postacią owianą plotkami. Mówiono, że zna diabelskie sztuczki, że w jej mateczniku, pełnym ziół i gnatów, dzieją się rzeczy, o których pleban w kazaniach nie wspominał. „Słyszeliście? — szeptała Zoruchiwa przy studni. — Ruchojeba to nie baba, a czarownica, co chłopy i baby uczy wszetecznostek!” Maryna, która plotki miała w dupskogłębinach, wiedziała, że stara może jej pokazać coś, co ożywi ich z Maciejem noce, które ostatnio były nudne jak kaszysko w miseczkach.


„Maryna, a jak nas diabeł porwie u tej wiedźmy?” — mruknął Maciej, kulejąc na nodze, którą knur Ryjogryz potraktował jak przekąskę. Maryna, kołysząc biodrami, parsknęła: „Głupawcu, diabeł to prędzej ciebie za przygłupstwo weźmie, niż mnie! Idź i nie piszcz, bo Ruchojeba nas czeka!” Maciej, choć przygłupowaty, czuł dreszcz podniecenia, bo Maryniny pomysły zawsze kończyły się albo śmiechem, albo tarapatami pieruńskowatymi.


Chałupa Ruchojeby, krzywa jak sumienie karczmarza, stała wśród tarnin i pokrzyw, a z komina sączył się dym pachnący ziołami i czymś, co przypominało diabelskie kadzidło. Gdy Maryna zapukała, drzwi otworzyły się same, a w progu stanęła Ruchojeba — chuda, zgarbiona, ale z oczami, co przeszywały jak sztylety. „O, Maryna, diabelnico wszeteczniasta, i ty, Maciej, głupawcu pierdolniasty! — zachrypiała, wyszczerzając bezzębny uśmiech. — Po co żeście przyszli? Po mleczysko, czy po coś, co wam bebechy rozgrzeje?”


Maryna, z uśmieszkiem, odparła: „Ruchojebo, my z Maciejem chcemy znać twoje sztuczki, co to chłopa i babę w jeden ogień łączą! Pokaż nam, jak miłość wszeteczną uprawiać, bo w chałupisku tylko dzieciory ryjogębniki drą!” Maciej, czerwony na gębiszczu, burknął: „Psiajuchna, Maryna, nie mów tak, bo mnie wstyd pali!” Ale Ruchojeba ryknęła śmiechem, aż gnatowidła na półkach zadrżały. „Wstyd, powiadasz? — rzuciła. — U mnie w mateczniku wstydu nie ma, tylko uciecha! Wchodźcie, pokażę wam, jak się miłować, żeby wieś huczała!”


W izbie, gdzie pachniało zielem i woskiem, Ruchojeba usadziła ich na ławiszczu, podając dzbanek z naparem, co smakował jak gorzałczyna z pieprzem. „Pijcie, to wam krew w żyłach zagotuje!” — mruknęła, a potem, jak kapłanka diabelskiego obrzędu, zaczęła swoją lekcję. „Miłość wszeteczna, dzieci moje, to nie tylko młócenie w sianie — zaczęła, wyciągając z kąta snopek słomy i pokazując ruchy, od których nawet Maryna uniosła brwi. — Tu trzeba bioder, tu łapsk, a tu, Maciej, ryjogęba w ruch, ale nie jak knur w korycie!” Maciej, z oczami jak spodki, bełkotał: „Psiajuchniasta, toż to diabelstwo, nie miłość!” Ale Maryna, chichocząc, klepnęła go w zadogębisko. „Cicho, głupawcu, ucz się, bo ja chcę, żebyś w chałupisku tak młócił!”


Ruchojeba, z werwą godną młodej dziewki, pokazywała im sztuczki, które sprawiały, że łoże trzeszczało, a słoma fruwała jak na wietrze. Maryna, z biodrami jak wiatrak, szybko łapała, co i jak, a Maciej, choć przygłupowaty, starał się nadążyć, choć raz omal nie rymnął na podłozysko, gdy próbował „zawinąć Marynę jak pieróg”. „Oj, Ruchojebo, ty wiedźmo pieruńskowata! — wołała Maryna, śmiejąc się, aż jej spódnica zafalowała. — To lepsze niż harce z parobkami na polisku!” Ruchojeba, głaszcząc siwe kudły, mrugnęła: „A widzisz, diabelnico, ja swoje wiem! A ty, Maciej, nie piszcz, tylko bierz się do roboty, bo Maryna to nie krowiszcze, co tylko muczy!”


Po dwóch godzinach lekcji, które zostawiły Marynę z rumieńcem jak knurze jaja, a Macieja z łbem zamglonym bardziej niż po gorzałczynie, wrócili do chałupiska, chichocząc jak dzieciory. Maryna, nucąc „Oj, dana, dana, miłość wszeteczna!”, rzuciła się na Macieja, próbując nowych sztuczek, aż łoże w izbowisku zaskrzypiało jak wóz na błotnistym ścieżysku. „Psiajuchna, Maryna, ty diabelnico! — zawył Maciej, ale w jego oczach błyszczała uciecha. — Ruchojeba to wiedźma, ale swoje wie!” Maryna, poprawiając chustawicę, parsknęła: „A ty, głupawcu, teraz młóć, jak cię nauczyła, bo inaczej do parobków pójdę!”


Ale wieś, jak to wieś, miała uszy wszędzie. Stara Zoruchiwa, która akurat niosła jajka na targowisko, widziała, jak Maryna i Maciej wymykali się z matecznika Ruchojeby, z oczami błyszczącymi jak po odpuście. Przy studni, gdzie baby plotkowały, Zoruchiwa szepnęła do Jagny: „Słyszeliście? Maryna z Maciejem u Ruchojeby byli, a ta ich wszetecznostek uczyła! Pewnie teraz ich łoże w chałupisku się rozleci!” Jagna, gruba jak świnia, ryknęła śmiechem: „Oj, ta Maryna to diabelnica, a Maciej, choć głupawiec, to z nią nadąży! Ruchojeba to wiedźma, ale wieś jej zawdzięcza uciechy!”


W karczmie chłopy, popijając gorzałczynę, już snuli opowieści. „Maciej, ty rogaczu pierdolniasty, u Ruchojeby byłeś? — wołał Stach, kowal. — Teraz to Maryna cię zmłóci, a nie ty ją!” Maciej, z uśmieszkiem, splunął: „Cicho, kowalu, bo ci ryjogęb obiję! Ruchojeba mnie nauczyła, jak chłopa z krwi i kości robić!” Chłopy ryknęły śmiechem, a Janek, Świnioryj, dolał mu gorzałczyny: „Pij, Maciej, może zapomnisz, żeś przygłup, ale krzepki!”


Maryna i Maciej, w chałupisku, jeszcze długo próbowali sztuczek Ruchojeby, a ich łoże trzeszczało, jakby miało się rozpaść. Dzieciory, chrapiące w kącie, nie budziły się, a Maryna, z oczami błyszczącymi, myślała: „Niech wieś plotkuje, ja i mój głupawiec mamy uciechę!” Plotki o ich wizycie u Ruchojeby huczały jak pszczoły w ulu, ale Maryna miała to w dupskogłębinach, a Maciej, choć przygłupowaty, czuł się jak król gnojowiska. Ruchojeba, w swoim mateczniku, pewnie chichotała, głaszcząc gnatowidła, bo jej sztuczki znów ożywiły wieś, która, choć pełna gówniarstwa, kochała takie wszeteczne historie.

Maryna i jej kołacz weselny

XIX -wiecznej polskiej wsi, gdzie życie toczyło się między gnojowiskiem a karczmą, a plotki fruwały jak muchy nad oborzyną, Maryna, wszeteczniasta żona przygłupowatego Macieja, była znana nie tylko z bioder kręcących się jak wiatrak, ale i z talentu do krzątaniny w chałupisku. Z dziewięciorgiem dziecioruchnów darących ryjogębniki, Maryna potrafiła gnieść ciastowisko i gotować kaszysko, choć plotki o jej harcach u starego Józwy czy na plebanii u księdza Ignacego przyćmiewały jej kuchenne wyczyny. Tego lata, gdy pola pachniały sianem, a wieś szykowała się na wesele młodego Franka i Kasi, wdowy o oczach jak jeziora, Maryna została poproszona o upieczenie kołacza weselnego. „Maryna, ty diabelnico, zrób kołacz, co pół wsi na kolana rzuci!” — rzuciła Kasia, a Maryna, z uśmieszkiem cwmedian, odparła: „Zrobię, Kasiulko, kołacz taki, że nawet pleban będzie tańczył!”


Maciej, wciąż kulejąc po starciu z knurem Ryjogryzem i z uchem nadgryzionym przez łasiczkę, tylko burknął: „Psiajuchniasta, Maryna, nie wsadź do ciasta gówniarstwa, bo nas wieś zlinczuje!” Maryna, chichocząc, machnęła ręką. „Cicho, głupawcu, ja swoje wiem! Kołacz będzie, że palce lizać!” I ruszyła do chałupiska, by przygotować wypiek, który miał być gwiazdą wesela.


W izbowisku Maryny, gdzie dzieciory darły ryjogębniki, a garnki trzeszczały na palenisku, zapach mąkiszza i miodu wypełnił powietrze. Maryna, w spódnicy podkasanej akurat tyle, by kusić, gniotła ciastowisko z werwą, nucąc: „Oj, dana, dana, kołacz na weselisko!” Do mąki dodała jajka, masłowicę, miód i drożdżyska, a dla smaku postanowiła użyć ziół, które, jak słyszała od starej Ruchojeby, miały dodać „ognia” każdemu, kto spróbuje. „Ruchojeba mówiła, że te zielska to jak gorzałczyna dla bebechów!” — mruknęła, wsypując do ciasta suszone liście, które znalazła w jej mateczniku. Nie wiedziała, że wśród ziół, które miały być miętą i lubczykiem, znalazły się trujące liście wilczej jagody, czarne jak diabelskie oczyska, które Ruchojeba trzymała na „specjalne okazje”.


„Maryna, coś ty do tego ciasta wsadziła? — zapytał Maciej, wchodząc do izby i wąchając podejrzliwie. — Pachnie, jakbyś wiedźmie ziele dodała!” Maryna, z uśmieszkiem, klepnęła go w zadogębisko. „Cicho, głupawcu pierdolniasty, to kołacz na wesele, a nie twoje kaszysko! Będzie taki, że wieś mnie na rękach nosić będzie!” Maciej, zbyt przygłupowaty, by drążyć, tylko splunął i poczłapał do oborzyny, gdzie krowiszcze znowu nasrało.


Kołacz, wielki jak koło od wozu, wyrósł w piecu jak marzenie. Złocisty, pachnący miodem i ziołami, wyglądał, jakby sam anioł go błogosławił. Maryna, dumna jak kogut na grzędzie, zaniosła go na weselisko, gdzie stoły uginały się od kiełbas, pierogów i dzbanków z gorzałczyną. Wieś, zebrana na placu przed karczmą, klaskała na widok wypieku. „Maryna, ty diabelnico, toż to kołacz jak z pałacu!” — zawołał Stach, kowal, a Kasia, panna młoda, dodała: „Jak smakuje tak, jak wygląda, to cię ozłocę!”


Wesele rozkręciło się jak wóz na błotnistym ścieżysku. Muzykanci grali, chłopy i baby tańcowały, a gorzałczyna lała się jak rzeka. Gdy przyszła pora na kołacz, Maryna, z biodrami kręcącymi jak wiatrak, pokroiła go na kawały, a wieś rzuciła się na wypiek jak wilkogębniki na kaszysko. „Oj, Maryna, to ci kołacz! — wołał Franek, pan młody, przeżuwając. — Słodki jak twoje oczyska!” Jasiek, parobek, dodał: „A ziele w środku to jak gorzałka w bebechach!” Nawet pleban, ksiądz Ignacy, który pamiętał Maryniny harce na plebanii, mrugnął okiem, kosztując kawałek. „Maryna, grzechu warta!” — rzucił, a wieś ryknęła śmiechem.


Ale nie minęła godzina, a plac weselny zamienił się w gówniarscowate piekło. Stach, kowal, pierwszy złapał się za bebechy, wyjąc: „Psiajuchniasta, coś mi kiszki wykręca jak szmatławiznę!” Jagna, gruba jak świnia, padła na ławiszcze, charcząc: „Maryna, ty wiedźmo, cożeś do tego kołacza wsadziła?!” Jeden po drugim, chłopy i baby zaczęli biegać w stronę latryn, a ci, co nie zdążyli, rzygali w krzaki, jakby diabeł im w bebechach tańcował. Zoruchiwa, z oczyskami jak spodki, wrzasnęła: „To wilcza jagoda, głupawice! Maryna nas potruła!” Pół wsi, od plebana po parobków, wiło się z bólu, a dzieciory, które też skubnęły kołacza, darły ryjogębniki, jakby je obdzierali ze skóry.


„Kurwieleństwisko, Maryna, coś ty narobiła?!” — ryknął Maciej, który sam ledwo stał, bo i on spróbował kołacza. Maryna, blada jak szmatławizna, stała pośrodku placu, trzymając się za łbiszcze. „Psiajuchna, to Ruchojeba mi te zielska dała! — wołała, próbując się tłumaczyć. — Myślałam, że to mięta, a nie diabelstwo!” Ale wieś, wijąc się w boleściach, nie słuchała. „Ty diabelnico wszeteczniasta, chcieliśmy wesela, a mamy sraczowisko!” — darł się Wojtek, koniokradzisko, biegnąc do krzaków.


Do wieczora połowa wsi leżała w chałupiskach, popijając wodę z octem, którą Zoruchiwa, jako jedyna nietknięta trucizną (bo nie lubiła słodkiego), rozdawała jak lekarstwo. Pleban, blady jak jego sutanna, mruknął do Maryny: „Grzechy twoje, diabelnico, teraz pokutą odkupisz!” Maryna, z oczami pełnymi łez, ale wciąż z uśmieszkiem cwaniary, odparła: „Oj, księże, kołacz miał być słodki, a wyszedł gorzki! Ale ja swoje odpokutuję!” Maciej, choć sam ledwo zipał, burknął: „Głupawico, teraz nas wieś zlinczuje, a ja z tobą w gnojowisku utonę!”


Plotki, jak gnojowica, rozlały się po wsi. Przy studni Zoruchiwa szeptała do Jagny: „Słyszeliście? Maryna kołaczem pół wsi zatruła! To przez te jej harce z Ruchojebą, co jej diabelskie ziele dała!” Jagna, wciąż zielona na gębie, parsknęła: „Ta Maryna to nie baba, a szatan w spódnicy! Najpierw parobki, potem pleban, a teraz nas wszystkich w latrynę wpędziła!” W karczmie, choć pusta, bo chłopy leżały w chałupiskach, Janek, Świnioryj, mruknął do siebie: „Maryna, ty diabelnico, kołaczem weselisko w sraczowisko zmieniłaś!”


Maryna, jako pokutę, przez tydzień gotowała zupę dla poszkodowanych, a Maciej, kulejąc, nosił wodę z rzeki, klnąc: „Psiajuchniasta, moja baba to klęska większa niż knur Ryjogryz!” Ale wieś, choć wściekła, powoli wracała do zdrowia, a plotki o kołaczu Maryny stały się legendą, którą opowiadano przy gorzałczynie jeszcze przez lata. Maryna, z biodrami wciąż kręcącymi jak wiatrak, nuciła: „Oj, dana, dana, kołacz był przeklęty, ale ja i tak swoje zrobię!” I choć wieś ją przeklinała, w głębi duszy śmiała się, bo Maryna, nawet w gówniarscowatej klęsce, była swojska jak smród oborzyny o poranku.

Maciej i jego koń

XIX -wiecznej polskiej wsi, gdzie życie toczyło się w rytmie gnojowiska i gorzałczyny, Maciej, przygłupowaty wieśniak, był znany z wybuchów głupoty, które przewyższały nawet jego klęski z knurem Ryjogryzem czy łasiczką damy. Z uchem nadgryzionym, trzema palcami mniej u nogi i żoną Maryną, co to biodrami kręciła jak wiatrak, Maciej żył w chaosisku, które sam sobie tworzył. Tego jesiennego poranka, gdy mgłowica spowijała pola, a ziemia była ciężka od deszczu, Maciej ruszył na polisko, by zaorać bruzdy pod oziminę. Jego koń, stary chabetysko imieniem Kary, chudy jak sumienie karczmarza, człapał z trudem, bo Maciej, w swoim przygłupstwie, zapomniał go nakarmić od dwóch dni.


Polisko, błotniste i lepkie jak gówniarstwisko, stawiało opór pługowi, a Kary, z żebrami sterczącymi jak gnatowidła, ledwo ciągnął. Maciej, z łbem zamglonym po wczorajszej gorzałczynie w karczmie „Pod Złamanym Kołem”, klął pod nosiskiem, wbijając pięty w błoto. „Rusz się, końskie zadogębisko, bo ci kopytyska pourywam!” — wrzasnął, szarpiąc lejce. Kary, głodny i osłabły, parskał tylko, a jego chude nogi grzęzły w glinie. Pług, stary jak światowidło, zacinał się co chwilę, a bruzdy, które Maciej wyżłobił, wyglądały jak zygzaki po pijackim tańcu.


„Psiajuchniasta, ty chabeto pierdolniasta, do roboty!” — ryknął Maciej, gdy Kary zatrzymał się, opuścił łeb i zaczął skubać resztki trawy na miedzy. Głód sprawiał, że koń ledwo stał, a jego oczy, matowe jak kałuże, błagały o wytchnienie. Ale Maciej, którego rozumisko było lichsze niż portkiszcza po dekadzie, nie widział w tym głodu, tylko lenistwo. „Ty świński zady, myślisz, że mnie oszukasz?!” — darł się, chwytając bat, gruby jak ramię, który leżał przy pługu. W jego głowie, zamglonej gorzałczyną i złością, koń stał się wrogiem, jak knur Ryjogryz czy łasiczka, co odgryzła mu ucho.


Złość Macieja, podsycana gorzałczyną i przygłupstwem, eksplodowała jak beczka prochu. „Rusz się, kurwieleństwowaty chabetyście!” — wrzasnął, unosząc bat. Pierwszy cios świsnął w powietrzu i spadł na grzbiet Kary’ego, który zarżał żałośnie, próbując ruszyć. Ale głód odebrał mu siły, i koń, zamiast ciągnąć, zachwiał się na nogach. To tylko rozwścieczyło Macieja bardziej. „Ty diabelskie nasienie, jeszcze mi się stawiasz?!” — ryknął, a bat raz za razem smagał chude boki Kary’ego, zostawiając krwawe pręgi. Kary, z oczami pełnymi paniki, próbował uciec, ale lejce i błoto trzymały go w miejscu.


Maciej, w amoku, nie widział już konia — widział tylko swoją złość, swoją klęskę, swoje życie w gówniarscowatym chaosisku. „Zdechnij, końskie zadogębisko!” — wrzeszczał, waląc batem, aż drewno trzeszczało. Kary, z łbem opuszczonym, zarżał ostatni raz, słabo, jakby błagał o litość, po czym runął na błoto, a jego boki przestały się unosić. Krew sączyła się z ran, a oczy, już szkliste, patrzyły w niebo. Maciej, dysząc jak miech kowalski, stał nad nim, wciąż ściskając bat, aż dotarło do niego, co zrobił. „Psiajuchna…” — mruknął, ale w jego głosie nie było żalu, tylko pustka.


Wieść o czynie Macieja rozeszła się po wsi szybciej niż plotki o Maryninych harcach. Stach, kowal, który orał pobliskie polisko, zobaczył wszystko i pobiegł do karczmy, wołając: „Chłopy, Maciej swojego Kary’ Ego batem zatłukł! Koń głodny był, a ten głupawiec go zmasakrował!” W karczmie, gdzie chłopy sączyli piwsko, zapanowała cisza, jakiej nie było od lat. Janek, Świnioryj, splunął na podłozysko. „Maciej, ty debiluchu pierdolniasty, konia zabiłeś? To gorsze niż twój wybryk z knurem!” Wojtek, koniokradzisko, pokręcił głową. „Konia zatłuc to grzech, Maciej! Nawet ja, złodziej, szanuję chabety!”


Gdy Maciej, z batem w ręku i krwią na portkiszczach, wrócił do chałupiska, Maryna, gniotąc ciastowisko, spojrzała na niego i zamarła. „Ty głupawcu, coś narobił?! — wrzasnęła, widząc jego minę. — Kary’ego zatłukłeś? Naszego konia, co nas z gnojowiska ciągnął?!” Maciej, blady jak szmatławizna, burknął: „Nie piszcz, babsko, koń był leniwy, a pług stał!” Ale Maryna, z oczami jak pioruny, chwyciła wałek i przegnała go na podwórzysko. „Wynocha, przygłupowaty morderco! Teraz sam pług ciągnij, bo nas wieś zlinczuje!”


Przy studni baby, jak Zoruchiwa i Jagna, plotkowały z grozą. „Słyszeliście? Maciej konia zatłukł! — szeptała Zoruchiwa. — To nie chłop, a diabeł w portkiszczach!” Jagna, gruba jak świnia, dodała: „Maryna to diabelnica, ale Maciej to klęska! Bez konia to oni w gnojowisku utoną!” Nawet pleban, ksiądz Ignacy, który znał Maryniny wszetecznostki, westchnął na wieść o Karym: „Grzech ciężki, Macieju, pokutę będziesz odrabiał!”


Maciej, siedząc na ławiszczu pod chałupiskiem, patrzył w mrokawicę, klnąc pod nosem: „Psiajuchniasta, życie to gówniarstwisko…” Bez Kary’ego orka stała się niemożliwa, a wieś, choć śmiała się z jego przygłupstwa, teraz patrzyła na niego z pogardą. Maryna, choć wściekła, w końcu przyniosła mu kubek wody, mrucząc: „Głupawcu, konia zabiłeś, ale dzieciory karmić trzeba. Rusz dupskogębisko i pożycz konia od Błażeja!” Maciej, z łbem opuszczonym, wiedział, że jego czyn będzie mu wypominany latami, jak kołacz Maryny, który zatruł pół wsi.


Plotki o zatłuczonym koniu huczały, a Maciej, choć wciąż przygłupowaty, czuł w bebechach cień wstydu. Wieś, pełna gnojowicy i rechotu, nie zapominała takich klęsk, ale w tym chaosisku Maciej pozostał swój — głupawy, pieruńskowaty, ale swojski, jak smród oborzyny o poranku.

Maryna i wróbel w gardle

XIX -wiecznej polskiej wsi, gdzie gnojowisko mieszało się z plotkami, a życie toczyło się między poliskiem a karczmą, Maryna, wszeteczniasta żona przygłupowatego Macieja, była znana z bioder kręcących jak wiatrak i przygód, które wieś wspominała przy gorzałczynie. Z dziewięciorgiem dziecioruchnów darących ryjogębniki w chałupisku, Maryna miała w zwyczaju przesiadywać w oknie, gapiąc się na wieś z uśmieszkiem cwaniary, jakby czekała, aż kolejny parobek albo pleban wpadnie w jej sidła. Tego leniwego popołudnia, gdy słońce prażyło jak diabelskie palenisko, a pola pachniały sianem i krowią sraczcą, Maryna siedziała w oknie chałupiska, z rozdziawioną gębą, nucąc: „Oj, dana, dana, gdzie ten chłop, co mnie zabawi?”


Maciej, wciąż kulejąc po starciu z knurem Ryjogryzem, z uchem nadgryzionym przez łasiczkę i wściekły po zatłuczeniu konia Kary’ego, krzątał się w oborzynie, klnąc: „Psiajuchniasta, krowiszcze znowu nasrało!” Maryna, nie zważając na jego marudzenie, gapiła się na wieś, a jej gębiszcze, otwarte jak wrota karczmy, stało się pułapką dla losu, który lubił z niej drwić.


Wtem, z nieba, jak diabeł z pudełka, sfrunął wróbel — mały, wystraszony ptaszek, którego spłoszył jastrząb krążący nad poliskiem. Wróbel, w panice, leciał prosto na chałupisko i, zanim Maryna zdążyła zamknąć ryjogęb, wleciał jej prosto do gardła. „Kurwieleństwisko!” — wrzasnęła Maryna, ale dźwięk zamienił się w charkot, bo ptak, trzepocząc skrzydłami, utknął w jej przełyku. Maryna, z oczami jak spodki, złapała się za szyję, machając łapskami jak kura w kurniszczu. „Ghrh… ghrh… wróbel, psiajuchna!” — charczała, a dzieciory, widząc matkę w tarapatach, zaczęły drzeć ryjogębniki: „Mama się dusi! Mama wróbla połknęła!”


Jędruś, najstarszy z dziecioruchnów, pobiegł na podwórzysko, wołając Macieja: „Tata, ratuj, mama wróbla w gębiszczu ma!” Maciej, z widłuszkami w łapskach, wparował do izby, gapiąc się na Marynę, która wiła się jak opętana. „Ty babsko jazgotniaste, coś znowu nawywijała?! — ryknął, ale widząc jej siną gębę, zmiękł. — Psiajuchniasta, trzeba kowala! Stach ma łapska jak bochny, on ci tego wróbla przepchnie!” I pognał przez wieś, kulejąc, do chałupy Stacha, kowala, którego „konar” — jak wieś nazywała jego krzepkie ręce — słynął z siły, co mogła młotem kowadło rozłupać.


Stach, kowal, siedział akurat przy stołowisku, popijając piwsko, gdy Maciej wpadł jak burza. „Stach, ratuj, Maryna wróbla w gardle ma! — wrzeszczał. — Twoim konarem przepchnij, bo mi baba zdechnie!” Stach, choć rechotał na myśl o Maryninym nieszczęściu, chwycił kapotę i ruszył do chałupiska, wołając: „Oj, Maryna, diabelnico wszeteczniasta, nawet wróbel cię w gębę trafił!” Wieś, zwąchawszy sensację, już zbierała się pod chałupą, a Zoruchiwa, z oczyskami jak u sowy, szeptała do Jagny: „Słyszeliście? Maryna wróbla połknęła, a Stach ją swoim konarem ratować będzie!”


W izbowisku Maryna, z twarzą purpurową jak knurze jaja, charczała, a dzieciory darły się, jakby to one dusiły ptaka. Stach, z uśmieszkiem, podszedł do niej. „Maryna, nie piszcz, bo ci wróbla w bebechy przepchnę! — rzucił, unosząc swoje łapsko, wielkie jak bochen chlebiszcza. — Otwórz gębiszcze szerzej, to zobaczymy, co da się zrobić!” Maryna, ledwo zipiąc, rozwarła ryjogęb, a Stach, nie bacząc na jej charkot, wsadził swój „konar” — paluch gruby jak kiełbasa — prosto w jej gardło, próbując przepchnąć wróbla.


„Ghrh… Stach, ty byku, ostrożnie!” — charczała Maryna, a dzieciory, gapiąc się, chichotały, choć Jędruś wrzeszczał: „Nie zabij mamy, kowalu!” Wróbel, uwięziony w przełyku, trzepotał skrzydłami, ale Stach, z werwą godną kowadła, nacisnął mocniej. „Psiajuchna, ten ptak to diabeł w piórach!” — mruknął, a po chwili, z głośnym gulgotem, wróbel zsunął się w głąb, prosto do żołądka Maryny. Ta, z oczami pełnymi łez, ale wciąż żywa, odetchnęła, chwytając się za bebechy. „Oj, Stach, ty pieruńskowaty byku, przepchałeś go, ale czuję, jakby mi diabeł w żołądku tańcował!” — wycharczała, a potem ryknęła śmiechem, bo ulga mieszała się z jej wszetecznym humorem.


Maciej, stojąc z boku, splunął na podłozysko. „Kurwieleństwisko, Maryna, nawet wróbel cię w gębę trafił! — burknął, ale w jego oczach błyszczała ulga. — Stach, stawiam ci gorzałczynę u Świnioryja!” Stach, ocierając „konar” o portkiszcza, parsknął: „Maciej, ty głupawcu, pilnuj baby, bo następnym razem to krowa jej w gębę wlezie!” Dzieciory, wciąż chichocząc, zaczęły naśladować wróbla, trzepocząc rękami, a Maryna, choć z żołądkiem burczącym od ptasiego gościa, usiadła na ławiszczu, nucąc: „Oj, dana, dana, wróbel w bebechach, a ja i tak żywa!”


Wieś, jak to wieś, zwąchała sensację szybciej niż smród gnojowicy. Przy studni Zoruchiwa szeptała do Jagny: „Słyszeliście? Maryna wróbla połknęła, a Stach swoim konarem ją ratował! Ta diabelnica to magnes na tarapaty!” Jagna, gruba jak świnia, ryknęła śmiechem: „Oj, Maryna, najpierw parobki, potem pleban, a teraz wróbel! Co następne, knur w gębiszczu?” W karczmie chłopy, popijając gorzałczynę, rechotali, a Janek, Świnioryj, dolewał Maciejowi: „Pij, głupawcu, bo twoja Maryna to klęska większa niż twój kołacz!”


Maryna, choć z wróblem w żołądku, szybko wróciła do krzątaniny, gniotąc ciastowisko i kołysząc biodrami. Plotki huczały, ale miała to w dupskogłębinach. „Niech gadają, głupawice — myślała. — Życie to nie tylko gnojowisko, ale i trochę śmiechu!” Maciej, wciąż przygłupowaty, patrzył na nią z mieszanką złości i podziwu, a wieś, choć śmiała się z jej wybryku, kochała Marynę — swojską, wszeteczną i nie do zdarcia, jak smród oborzyny o poranku.

Maciej i bójka o kota

XIX -wiecznej polskiej wsi, gdzie gnojowisko mieszało się z plotkami, a życie płynęło między poliskiem a karczmą, Maciej, przygłupowaty wieśniak, był znany z tarapatów, które przyciągał jak mucha do gówniarstwiska. Z uchem nadgryzionym przez łasiczkę, trzema palcami mniej u nogi po starciu z knurem Ryjogryzem i koniem Karym zatłuczonym w złości, Maciej wciąż znajdował nowe sposoby, by wieś huczała od jego wybryków. Jego żona, Maryna, wszeteczniasta diabelnica, kręciła biodrami jak wiatrak, ale nawet ona nie mogła powstrzymać Macieja, gdy jego przygłupstwo brało górę. Tego chłodnego jesiennego dnia, gdy mgłowica spowijała wieś, a pola pachniały błotem i kapustą, Maciej wdał się w bójkę z sąsiadem Błażejem o kota — sierściucha, który stał się kością niezgody.


Wszystko zaczęło się od Mruczka, chudego, burego kota, który należał do chałupiska Macieja i Maryny. Mruczek, choć wyglądał jak szmatławizna na czterech łapach, był skarbem — polował na myszy w oborzynie, a dzieciory uwielbiały go za to, że łasił się, gdy skubały kaszysko. Maciej, choć przygłupowaty, lubił Mruczka, bo ten czasem spał na jego ławiszczu, mrucząc jak gorzałczyna w bebechach. Ale od kilku dni Mruczek znikał, a Maciej, podejrzliwy jak kura w kurniszczu, zauważył, że kot kręci się koło chałupy Błażeja, sąsiada, który hodował knura Ryjogryza i miał reputację chytrusa.


„Psiajuchniasta, ten Błażej Mruczka mi zwędził!” — warknął Maciej, stojąc na podwórzysku i gapiąc się na chałupę sąsiada, gdzie Mruczek siedział na progu, wylizując futro. Maryna, gniotąc ciastowisko w izbowisku, parsknęła: „Głupawcu, kot sam chodzi, gdzie chce! Może Błażej mu kiełbasy rzuca, a ty mu tylko obierki dajesz!” Ale Maciej, z łbem zamglonym złością, nie słuchał. „Kurwieleństwisko, nikt mi kota nie zabierze! — ryknął, chwytając kij, którym zwykle popychał krowiszcze. — Idę po Mruczka, a Błażejowi ryjogęb obiję!”


Maciej, kulejąc na nodze, poczłapał do chałupy Błażeja, gdzie ten, gruby jak świnia przed ubojem, siedział na ławiszczu i strugał patyk. Mruczek, zwinięty w kłębek, leżał obok, a na progu stał garnuszek z mleczyskiem. „Błażej, ty złodziejuchu pierdolniasty! — wrzasnął Maciej, machając kijem. — Mruczka mi zwędziłeś, podstępny chytrusie!” Błażej, unosząc brew, splunął w błoto. „Maciej, ty głupawcu, kot sam przyszedł! — odparł. — Widzi, że u mnie mleczysko, a u ciebie tylko gnojowica! Idź do oborzyny i nie piszcz!”


Ale Maciej, którego przygłupstwo podsycane było złością, nie miał zamiaru ustąpić. „Ty świński zady, oddawaj kota, bo ci gębiszcze rozwalę!” — ryknął i zamachnął się kijem. Błażej, choć gruby, był żwawy — uskoczył, chwytając widłuszyska, które leżały pod płotem. „Chcesz bójki, debiluchu? To masz!” — warknął, a potem rzucił się na Macieja, waląc widłami w jego kulawą nogę. Maciej zawył jak opętańczyk, ale kijem trafił Błażeja w ramię, aż ten rymnął w błoto.


Bójka rozgorzała jak karczemny ogień. Maciej, kulejąc, ciskał kijem, a Błażej, sapiąc, wymachiwał widłuszkami. Mruczek, spłoszony, czmychnął w krzaki, popiskując jak diabeł w piórach. „Psiajuchniasta, Błażej, kota mi oddaj!” — darł się Maciej, a Błażej odkrzykiwał: „Głupawcu, sam się zatłucz, jak swojego Kary’ego!” Wieś, zwąchawszy awanturę, zbiegła się pod chałupę. Zoruchiwa, z oczyskami jak spodki, wołała do Jagny: „Patrz, Maciej z Błażejem o kota się biją! Obaj głupawce, a kot i tak zrobi, co chce!” Jagna, gruba jak świnia, rechotała: „Oj, to lepsze niż odpust!”


W końcu Maciej, w ferworze, trafił Błażeja kijem w łeb, a ten, w odwecie, dźgnął widłuszkami w bok Macieja, zostawiając krwawą pręgę. Obaj, sapiąc i klnąc, padli w błoto, a Mruczek, jakby nigdy nic, wrócił na próg Błażeja, wylizując mleczysko. „Kurwieleństwisko, Błażej, przez ciebie krew mi leci!” — charczał Maciej, trzymając się za bok. Błażej, z guzem na łbie, warknął: „A ty, debiluchu, kota mi spłoszyłeś! Bierz go i wynocha!”


Maciej, kulejąc bardziej niż zwykle, chwycił Mruczka pod pachę i poczłapał do chałupiska, klnąc pod nosiskiem: „Psiajuchniasta, za sierściucha krew przelałem!” Maryna, widząc go z kotem i krwią na portkiszczach, ryknęła śmiechem, choć w oczach miała złość. „Ty głupawcu pierdolniasty, o kota się biłeś? — wrzasnęła, owijając mu bok szmatławizną. — Mruczek i tak do Błażeja pójdzie, bo ty mu tylko gnojowicę dajesz!” Maciej, blady jak szmatławizna, burknął: „Cicho, babsko, kot jest nasz, i basta!”


Wieś, jak to wieś, huczała od plotek. Przy studni Zoruchiwa szeptała do Jagny: „Słyszeliście? Maciej z Błażejem o kota się pobili, jakby o złoto walczyli! Obaj głupawce, a kot i tak swoje robi!” Jagna, chichocząc, dodała: „Oj, Maciej to klęska, najpierw koń, teraz kot! Co następne, krowiszcze zatłucze?” W karczmie chłopy, popресп


System: popijając gorzałczynę, rechotali. „Maciej, król gnojowiska, kota bronił jak rycerz!” — wołał Stach, kowal. Janek, Świnioryj, dolewał: „Pij, Maciej, za Mruczka, co cię w błoto wpędził!” Maciej, z Mruczkiem na kolanach, mruknął: „Cicho, chłopy, bo wam ryjogęby obiję!”


Mruczek, jakby nigdy nic, zasnął na ławiszczu Macieja, a Maryna, nucąc „Oj, dana, dana, kot nasz, a wieś gada!”, krzątała się po izbie. Maciej, choć pokiereszowany, czuł się jak zwycięzca, bo kot wrócił. Ale wieś nie zapominała — plotki o bójce o sierściucha huczały przy studni i w karczmie, a Maciej, choć przygłupowaty, pozostał królem gówniarscowatych awantur. „Niech gadają — mruknął do Maryny. — Mruczek jest nasz!” Maryna, z uśmieszkiem, poklepała go po ramieniu: „Głupawcu, pilnuj kota, bo znów do Błażeja czmychnie!” I tak, w chaosisku wsi, życie toczyło się dalej, z gnojowicą, plotkami i Maciejowym przygłupstwem, swojskim jak smród oborzyny.

Maryna, gorzałczyna i krzaki z kowalem

XIX -wiecznej polskiej wsi, gdzie smród gnojowicy mieszał się z plotkami, a życie toczyło się między poliskiem a karczmą, Maryna, wszeteczniasta żona przygłupowatego Macieja, była znana z bioder kręcących jak wiatrak i planów pieruńskowatych jak diabelskie sztuczki. Maciej, z uchem nadgryzionym przez łasiczkę, trzema palcami mniej po starciu z knurem Ryjogryzem i złą sławą po zatłuczeniu konia Kary’ego, wciąż był pośmiewiskiem wsi, ale Maryna, z uśmieszkiem cwaniary, potrafiła obrócić każdy dzień w przygodę. Tego letniego wieczoru, gdy mrokawica spowiła wieś, a gwiazdy lśniły jak gorzałczyna w dzbanku, Maryna postanowiła upić Macieja i wymknąć się na harce, które miały rozgrzać jej dupskogębisko.


W chałupisku Macieja i Maryny, gdzie dziewięcioro dziecioruchnów chrapało w kącie, a smród oborzyny wdzierał się przez szpary, Maryna krzątała się przy palenisku, niby to gotując kaszysko. Na stole stał dzbanek gorzałczyny, który Maryna „przypadkiem” kupiła od karczmarza Janka, zwanego Świnioryjem. „Maciej, głupawcu, siadaj, napij się, boś dziś w oborzynie jak knur zipał!” — zawołała, nalewając mu pełny kubek. Maciej, z łbem ciężkim jak kowadłowisko po dniu orki na pożyczonym koniu od Błażeja, spojrzał podejrzliwie. „Psiajuchniasta, Maryna, co ty knujesz, babsko jazgotniaste? — burknął, ale gorzałczyna pachniała jak raj, więc chwycił kubek i wypił duszkiem.


„Oj, Maciej, pij, to ci się humor poprawi!” — chichotała Maryna, dolewając mu kolejny kubek, a potem jeszcze jeden. W jej oczach błyszczały diabelskie ogniki, bo plan miała gotowy — upić Macieja, aż padnie na ławiszcze, i wymknąć się do Stacha, kowala, którego łapska, zwane we wsi „konarem”, były słynne nie tylko w kuźni. Maciej, zbyt przygłupowaty, by podejrzewać cokolwiek, pił, bełkocząc: „Maryna, ty diabelnico, ta gorzałczyna to jak miód! Ale nie myśl, że mnie omotasz!” Po trzecim kubku jego głowa opadła na stołowisko, a chrapanie rozległo się jak ryk knura Ryim, a jego oczy zamknęły się w pijackim śnie.


Maryna, widząc, że Maciej leży jak kłoda, poprawiła chustawicę, podkasała spódnicę i szepnęła do siebie: „Oj, dana, dana, teraz czas na uciechę!” Zostawiła dzieciory pod okiem Jędrusiaka, najstarszego z rodzeństwa, i wymknęła się z chałupiska, nucąc pod nosem. W głowie miała Stacha, który od dawna zerkał na nią w karczmie, a jego „konar” obiecywał więcej niż Maciejowe przygłupstwo.


Maryna, kołysząc biodrami jak wiatrak na odpuście, skierowała się w stronę kuźni Stacha, która stała na skraju wsi, wśród tarnin i pokrzyw. Stach, kowal z łapskami jak bochny i oczami błyszczącymi jak gorzałczyna, siedział na progu, popijając piwsko po dniu pracy. „O, Maryna, ty wszeteczniasta diabelnico! — zawołał, widząc ją w mroku. — Co ty, po kowadło przyszła, czy po coś innego?” Maryna, z uśmieszkiem, odparła: „Stach, ty byku, Maciej chrapie jak świnia, to ja przyszłam, żebyś mi swój konar pokazał!” Stach ryknął śmiechem, chwycił ją za rękę i zaciągnął w pobliskie krzaki, gdzie tarnina i pokrzywy tworzyły matecznik godny diabelskich harców.


W krzakach zaczęło się młócenie, jak to Maryna lubiła — z werwą, śmiechem i piskami, które spłoszyły ptaki z pobliskich drzew. Stach, krzepki jak dąb, obracał Marynę raz za razem, a ona, wyjąc z uciechy jak suka w rui, wołała: „Oj, Stach, ty pieruńskowaty, to lepsze niż gorzałczyna u Świnioryja!” Krzaki trzeszczały, liście fruwały, a Stach, z „konarem” w akcji, mruknął: „Maryna, ty diabelnico, z tobą to jak odpust w karczmie!” Harce trwały, aż księżyc wysoko stanął, a Maryna, z rumieńcem jak knurze jaja, dyszała z uciechy, poprawiając spódnicę.


„Stach, uważaj, bo jak wieś zwącha, to nas z gnojowiskiem zmieszają!” — chichotała, ocierając pot z czoła. Stach, sapiąc jak miech kowalski, odparł: „Niech gadają, diabelnico! Maciej i tak w gorzałczynie śpi!” Maryna, z uśmieszkiem, zebrała się i ruszyła z powrotem, nucąc: „Oj, dana, dana, kowal to nie głupawiec!”


Gdy Maryna wróciła do chałupiska, Maciej wciąż chrapał na stołowisku, a dzieciory spały jak zabite. „Głupawcu, nawet nie wiesz, co tracisz!” — mruknęła, kładąc się obok niego, z oczami błyszczącymi od wspomnień krzaków. Maciej, budząc się o świcie, z łbem ciężkim jak kowadłowisko, burknął: „Maryna, coś ty taka wesoła? Znowu do plebana chodziłaś?” Maryna, parskając śmiechem, odparła: „Cicho, głupawcu, kaszysko gotowałam, to i humor mam!” Ale wieś, jak to wieś, miała uszy wszędzie. Zoruchiwa, która wracała z jajkami z targowiska, widziała cień Maryny w krzakach i już przy studni szeptała do Jagny: „Słyszeliście? Maryna Macieja upiła i z kowalem w krzakach harce odprawiała!”


Jagna, gruba jak świnia, ryknęła śmiechem: „Oj, ta Maryna to diabelnica! Najpierw pleban, potem parobki, a teraz Stach! Maciej to rogacz pierdolniasty!” W karczmie chłopy, popijając gorzałczynę, rechotali. „Maciej, ty głupawcu, Maryna cię w gorzałczynie utopila, a sama z kowalem młóciła!” — wołał Wojtek, koniokradzisko. Janek, Świnioryj, dolewał: „Pij, Maciej, może zapomnisz, żeś pośmiewiskiem!” Maciej, zbyt przygłupowaty, by podejrzewać, splunął: „Cicho, chłopy, moja Maryna to skarb, nie diabeł!”


Maryna, krzątając się przy dzieciorach, nuciła pod nosem, a jej biodra wciąż kręciły się jak wiatrak. Plotki o jej harcach z kowalem huczały jak pszczoły w ulu, ale miała to w dupskogłębinach. „Niech gadają, głupawice — myślała, gniotąc ciastowisko. — Życie to nie tylko gnojowisko, ale i trochę uciechy!” Maciej, choć przygłupowaty, niczego nie podejrzewał, a wieś, choć plotkowała, kochała Marynę — swojską, wszeteczną i nie do zdarcia, jak smród oborzyny o poranku. A Stach? W kuźni, kując podkowę, mruczał z uśmieszkiem: „Maryna, ty diabelnico, krzaki jeszcze trzeszczą!”

Życie karczmarza Janka, zwanego Świnioryjem

XIX -wiecznej polskiej wsi, gdzie życie toczyło się w rytmie błotnistych ścieżysk, gnojowiska i plotek, karczma „Pod Złamanym Kołem” była sercem społeczności, a jej karczmarz, Janek, zwany Świnioryjem, był postacią, którą każdy znał, choć nie każdy szanował. Janek, gruby jak świnia przed ubojem, z licem czerwonym jak knurze jaja i oczami błyszczącymi jak gorzałczyna w dzbanku, był królem karczmy, gdzie gorzałka lała się strumieniami, a plotki o Maryninych harcach czy Maciejowych przygłupstwach huczały jak pszczoły w ulu. Życie Janka, choć pozornie swojskie, było mieszanką sprytu, chytrości i codziennego znoju w chaosisku wiejskiego gówniarstwiska.


Każdy dzień Janka zaczynał się, gdy mgłowica jeszcze spowijała wieś, a kury w kurniszczu ledwo gdakały. Wstawał z łoża w izbie nad karczmą, gdzie smród gorzałki i mokrej słomy wdzierał się przez szpary. Jego chałupa, będąca zarazem karczmą, była niska, zadymiona, z belkami poczerniałymi od dymu i stołowiskami pooranymi od noży i pięści. Janek, w koszulinie rozchełstanej, ukazującej kudły na klacie jak mech na pniu, schodził na dół, klnąc pod nosem: „Psiajuchniasta, znowu beczułka przecieka!” Jego żona, Anka, chuda jak chabetysko i z językiem ostrym jak brzytwa, już krzątała się przy palenisku, gotując kaszysko dla siebie i Janka, bo karczma żywiła wieś, ale nie ich samych.


Poranek to czas sprzątania po wieczornych biesiadach. Janek, sapiąc jak miech kowalski, zamiatał podłozysko, gdzie plamy piwska i rzygowiny mieszały się z błotem z butów chłopów. „Kurwieleństwisko, chłopy znowu nasrali pod stołowiskiem!” — mruczał, wygarniając śmieci. Potem sprawdzał beczułki z gorzałczyną i piwskiem, które sprowadzał od gorzelnika z sąsiedniej wsi, czasem rozcieńczając je wodą, by grosz został w sakiewce. „Niech piją, głupawce, i tak nie wyczują!” — chichotał, choć Anka, widząc to, syczała: „Janek, ty chytrusie, jeszcze nas pleban za to przeklnie!”


Gdy słońce stawało wyżej, karczma ożywała. Chłopy, od kowala Stacha po Wojtka, koniokradzisko, schodzili się na piwsko, a baby, jak Zoruchiwa czy Jagna, wpadały po plotki, które Janek zbierał jak miód z ula. Świnioryj, jak nazywali go za tłuste lico i chytre interesy, stał za ladą, nalewając gorzałczynę i słuchając, jak wieś huczy. „Słyszeliście? — zaczynał Wojtek, sącąc kubek. — Maryna Macieja upiła i z kowalem w krzakach młóciła!” Janek, z uśmieszkiem, dolewał: „A Maciej, ten głupawiec, o kota z Błażejem się bił! Pijcie, chłopy, za ich głupotę!” Karczma ryczała śmiechem, a Janek, sprytny jak lis, wiedział, że każda plotka to więcej grosza, bo chłopy pili, by zapomnieć, a baby, by gadać.


Janek nie tylko nalewał — był mediatorem, spowiednikiem i sędzią. Gdy Stach z Wojtkiem kłócili się o miedzę, Janek, stawiając dzbanek, mówił: „Chłopy, pijcie i się godzicie, bo inaczej w gnojowisku się potopicie!” Gdy pleban, ksiądz Ignacy, wpadał na kubek wina, Janek mrugał: „Księże, za Maryniną pokutę wypijemy!” Jego język, gładki jak masłowica, sprawiał, że nawet największe awantury kończyły się rechotem i kolejnym dzbankiem.


Ale życie karczmarza to nie tylko śmiech. Janek musiał pilnować, by chłopy, jak Maciej, nie rzygali pod stołowiskiem, a złodziejaszki, jak Wojtek, nie kradli miedziaków z lady. Raz, gdy Maciej, nawalony jak świnia, nasrał na stołowisko, Janek, z widłuszkami w ręku, przegnał go na podwórzysko, wrzeszcząc: „Wynocha, debiluchu, karczma to nie oborzyna!” Anka, choć syczała na Janka za jego chytrość, pilnowała, by baby nie wynosiły piwska w dzbankach, a dzieciory, które kręciły się po karczmie, nie kradły pierogów.


Wieczory były sercem życia Janka. Gdy mrokawica spowijała wieś, karczma huczała jak diabelskie palenisko. Muzykanci grali na skrzypkach, chłopy tańcowali, a baby, jak Maryna, kręciły biodrami, aż stołowiska trzeszczały. Janek, sapiąc za ladą, nalewał gorzałczynę, licząc miedziaki i słuchając plotek. „Słyszeliście? — szeptał Wojtek. — Maryna kołaczem pół wsi zatruła!” Janek, rechocząc, dolewał: „Pijcie, chłopy, za Marynę, co gnojowisko w sraczowisko zmieniła!” Gdy Maciej, chwiejąc się, wchodził, Janek wołał: „O, król gnojowiska! Pij, Maciej, za Mruczka i Kary’ego!” Wieś śmiała się, a Janek, choć gruby i chytry, był duszą towarzystwa.


Ale wieczory to też kłopoty. Gdy chłopy, jak Maciej z Błażejem, zaczynali bić się o kota czy miedzę, Janek musiał chwytać miotławkę i rozdzielać ich, klnąc: „Psiajuchniasta, bijcie się w oborzynie, nie w karczmie!” Anka, z rękoma na biodrach, wrzeszczała: „Janek, ty Świnioryju, pilnuj tych głupawców, bo nam karczmę rozwalą!” A gdy pleban wpadał, by „sprawdzić moralność”, Janek, z uśmieszkiem, stawiał mu wino, mrucząc: „Księże, pij i módl się, bo wieś to grzech wcielony!”


Janek, choć zwany Świnioryjem za tuszę i chytrość, był sercem wsi. Jego karczma była miejscem, gdzie plotki o Maryninych krzakach, Maciejowym przygłupstwie czy Błażejowym knurze żyły i rosły. Życie Janka to znoj — sprzątanie rzygowin, nalewanie gorzałczyny, łagodzenie awantur — ale i uciecha, bo w karczmie czuł się królem. Anka, choć klęła na jego chytre interesy, stała u jego boku, a wieś, choć śmiała się z jego tuszy, piła u niego, bo Świnioryj wiedział, jak rozgrzać bebechy.


Wieczorem, gdy karczma pustoszała, Janek siadał na ławiszczu, popijał resztkę piwska i mruczał: „Psiajuchniasta, wieś to gówniarstwisko, ale moje gówniarstwisko!” Plotki o nim — że rozcieńcza gorzałczynę, że liczy miedziaki w nocy — huczały, ale Janek miał to w dupskogłębinach. Był karczmarzem, królem „Złamanego Koła”, a jego życie, choć śmierdziało gorzałką i gnojem, było swojskie, jak smród oborzyny o poranku.

Relacje Janka, Świnioryja, z plebanem

XIX -wiecznej polskiej wsi, gdzie życie toczyło się w rytmie gnojowiska, plotek i gorzałczyny, karczma „Pod Złamanym Kołem” Janka, zwanego Świnioryjem, była sercem wiejskiego chaosiska, a plebania, dom księdza Ignacego, bastionem moralności — przynajmniej w teorii. Janek, gruby jak świnia przed ubojem, z licem czerwonym jak knurze jaja i chytrym uśmieszkiem, oraz pleban Ignacy, mężczyzna w sile wieku, z brodą siwiejącą, ale oczami błyszczącymi jak u młodzika, tworzyli parę, która w oczach wsi była jak ogień i woda, choć w rzeczywistości ich relacje były bardziej złożone — jak gorzałczyna zmieszana z wodą, którą Janek czasem podawał. Ich stosunki, pełne sprytu, wzajemnych korzyści i cichego przymrużenia oka, były osią plotek, które huczały od studni po karczmę.


Janek i ksiądz Ignacy poznali się, gdy pleban, świeżo przybyły do wsi, zajrzał do karczmy, by „poznać parafian”. Janek, już wtedy zwany Świnioryjem za tuszę i chytre interesy, powitał go z uśmieszkiem, stawiając kubek wina, które trzymał dla „lepszych gości”. „Księże, pij za zdrowie wsi, bo tu grzechu więcej niż w piekle!” — rzucił, a Ignacy, choć w sutannie, parsknął śmiechem. „Janek, ty chytrusie, wino dobre, ale duszę mi nim zatruwasz!” — odparł, a od tego dnia ich relacje zaczęły się jak taniec na odpuście — ostrożny, ale z nutą uciechy.


Ignacy, choć głosił kazania o cnotach, wiedział, że wieś, z Maryninymi harcami i Maciejowym przygłupstwem, żyje w karczmie Janka. Janek zaś, choć chytry, szanował plebana, bo ten przyciągał baby na msze, a baby potem do karczmy na plotki. „Księże, ty dusze zbawiasz, a ja bebechy rozgrzewam!” — mawiał Janek, nalewając wino, które Ignacy sączył, przymykając oko na rozcieńczanie. Ich relacja opierała się na cichym porozumieniu: Janek nie rozgłaszał, że pleban czasem pije więcej niż na mszę przystoi, a Ignacy nie grzmiał z ambony o chytrości karczmarza.


Janek i Ignacy, choć z różnych światów, współpracowali jak dwa konie w zaprzęgu. Gdy wieś szykowała się na odpust, Janek dostarczał gorzałczynę i piwsko na plebanię, gdzie po mszy zbierali się notable — Błażej, Stach kowal, a czasem nawet Maryna, z biodrami kręcącymi jak wiatrak. Ignacy, z kielichem wina, mrugał do Janka: „Karczmarzu, twoje trunki grzechu warte, ale pokutę odprawimy!” Janek, rechocząc, odpowiadał: „Księże, pokuta w karczmie, a grzech w niebie!” Wieś śmiała się, że pleban i Świnioryj to para jak Maciej i jego knur — jeden głupawy, drugi groźny, ale razem niezastąpieni.


Gdy Maryna zatruła pół wsi swoim kołaczem z wilczą jagodą, Ignacy, choć sam charczał w latrynie, wezwał Janka na plebanię. „Janek, ty chytrusie, daj wody z octem, bo wieś zdycha!” — mruknął, a Janek, z uśmieszkiem, przytargał beczułkę, licząc miedziaki za „dobroczynność”. „Księże, za zbawienie dusz płacisz, to i za bebechy zapłać!” — rzucił, a Ignacy, choć wściekły, parsknął śmiechem, bo wiedział, że bez Janka wieś by się rozpadła.


Ich relacja miała też cienie. Ignacy, znając Marynine harce na plebanii, czasem zerkał na Janka, jakby chciał powiedzieć: „Pilnuj karczmy, a nie plotek!” Janek, sprytny jak lis, wiedział o wszystkim, ale milczał, bo pleban był dobrym klientem, a plotki o jego wybrykach przyciągały chłopy do karczmy. Gdy Maciej pobił się z Błażejem o kota, Ignacy wezwał Janka, by rozładował awanturę. „Janek, nalej im gorzałczyny, niech się pogodzą!” — rozkazał, a Janek, sapiąc, wykonał polecenie, mrucząc: „Psiajuchniasta, księże, ty ich zbawiasz, a ja sprzątam ich rzygowiny!”


Wieś, jak to wieś, plotkowała o tej dziwnej przyjaźni. Zoruchiwa, przy studni, szeptała do Jagny: „Słyszeliście? Pleban z Jankiem jak bracia, wino piją, a o Marynie szepczą!” Jagna, gruba jak świnia, chichotała: „Oj, Świnioryj to chytrus, a pleban to nie święty! Razem knują, jak wieś w grzechu trzymać!” W karczmie chłopy, jak Wojtek, koniokradzisko, rechotali: „Janek, ty i pleban to para jak Maciej z knurem — jeden pije, drugi modli!” Janek, nalewając, odpowiadał: „Cicho, chłopy, bo wam wodę zamiast piwska naleję!”


Ignacy czasem strofował Janka z ambony, gdy ten za bardzo rozcieńczał gorzałczynę. „Karczmarzu, nie oszukuj parafian, bo diabeł cię weźmie!” — grzmiał, ale po mszy wpadał na wino, mrugając: „Janek, to wino czyste, prawda?” Janek, z uśmieszkiem, odpowiadał: „Księże, czystsze niż moje sumienie!” Ich przekomarzanie było swojskie, jak smród oborzyny, i choć wieś śmiała się z ich układów, nikt nie wyobrażał sobie karczmy bez Janka ani kościoła bez Ignacego.


Relacje Janka i Ignacego były jak karczma i plebania — różne, ale splecione jak lejce w wozie. Janek, chytry Świnioryj, dostarczał gorzałczynę i plotki, a Ignacy, pleban z ludzkimi słabościami, zbawiał dusze i przymykał oko na karczemne grzechy. Gdy Maciej chrapał po gorzałczynie, a Maryna kręciła biodrami w krzakach, Janek i Ignacy pili wino, śmiejąc się z wsi, która była ich gówniarscowatym królestwem. „Janek, ty chytrusie, bez ciebie wieś by zdechła z nudów!” — mawiał Ignacy, a Janek, sapiąc, odpowiadał: „Księże, bez ciebie by z grzechu zdechła!”


W chaosisku wsi, pełnym gnojowicy i rechotu, ich przyjaźń, choć pełna prztyczków i chytrości, była jak gorzałczyna w dzbanku — swojska, paląca i niezastąpiona. Plotki huczały, ale Janek i Ignacy, każdy na swój sposób, trzymali wieś w ryzach, bo bez karczmy i plebanii gówniarstwisko byłoby tylko błotem i znojem.

Życie plebana Ignacego

XIX -wiecznej polskiej wsi, gdzie gnojowisko mieszało się z plotkami, a życie toczyło się w rytmie błotnistych ścieżysk i karczemnych biesiad, ksiądz Ignacy, pleban miejscowej parafii, był postacią, która budziła zarówno szacunek, jak i szepty. Z brodą siwiejącą jak mgłowica, oczami błyszczącymi jak u młodzika i głosem, który z ambony grzmiał jak piorun, Ignacy był pasterzem dusz w chaosisku pełnym Maryninych wszetecznostek i Maciejowego przygłupstwa. Jego życie, choć owiane aurą świętości, było splecione z wiejskim gówniarstwiskiem — od kazań po kielich wina u Janka, karczmarza zwanego Świnioryjem. Ignacy, choć w sutannie, miał w sobie więcej ludzkich słabości, niż wieś podejrzewała, a jego codzienne życie było jak taniec na linie między plebanią a karczmą.


Dzień Ignacego zaczynał się o świcie, gdy mgłowica spowijała wieś, a kury ledwo gdakały. Wstawał z łoża w plebanii, solidnej chałupie pachnącej woskiem i kadzidłem, choć czasem czuć było wilgoć od szpar w deskach. Klękał przy ołtarzyku w izbie, odmawiając brewiarz, ale jego myśli czasem wędrowały do karczmy, gdzie czekało wino od Janka, czy do Maryny, której biodra kręciły się jak wiatrak na odpuście. „Panie, wybacz grzechy moje i tej wsi pieruńskowatej!” — mruczał, choć w głębi duszy wiedział, że grzechy wsi to jego chleb powszedni.


Po modlitwie Ignacy krzątał się po plebanii, którą sprzątała Maryna — zanim zatruła pół wsi kołaczem — lub stara Zoruchiwa, co przynosiła jajka na ofiarę. „Księże, wieś huczy, że Maciej kota z Błażejem bił!” — szeptała Zoruchiwa, a Ignacy, poprawiając sutannę, wzdychał: „Zoruchiwo, plotki to grzech, ale powiedz, co słychać!” Sprzątanie plebanii było pretekstem do plotek, a Ignacy, choć udawał świętoszka, lubił wiedzieć, co piszczy w gówniarscowatym sercu wsi.


Poranki to też przygotowanie do mszy. Ignacy, w ornatach ciężkich jak worki mąkiszza, szedł do kościoła, gdzie baby klękały, a chłopy, jak Maciej, ziewali w ławkach. Jego kazania, choć grzmiące o piekle, miały nutę swojskości. „Parafianie, strzeżcie się grzechu, bo diabeł w gnojowisku czyha!” — wołał, ale gdy wspominał Marynin kołacz, co zatruł wieś, baby chichotały, a chłopy spluwali w kącie. Ignacy, z oczami błyszczącymi, wiedział, że jego słowa to jedno, a życie wsi — drugie.


Po mszy Ignacy wracał na plebanię, gdzie pisał listy do biskupa, narzekając na „rozpustę parafian”, choć sam nie był bez grzechu. Marynina wizyta na plebanii, gdzie „sprzątała” przez trzy godziny, była tajemnicą poliszynela, o której szeptała Zoruchiwa. Ignacy, choć w sutannie, miał słabość do jej bioder, a po jej wyjściu klękał, mrucząc: „Panie, wybacz, bo diabelnica mnie kusi!” Ale grzechy nie kończyły się na Marynie — kielich wina u Janka, karczmarza, był jego codzienną pokusą.


Janek, zwany Świnioryjem, był dla Ignacego jak brat w grzechu. W karczmie „Pod Złamanym Kołem” pleban siadał w kącie, popijając wino, które Janek trzymał dla „lepszych gości”. „Księże, pij za zdrowie wsi, bo bez grzechu nie ma pokuty!” — rechotał Janek, a Ignacy, z uśmieszkiem, odpowiadał: „Janek, ty chytrusie, wino rozcieńczasz, ale duszę mi rozgrzewasz!” Ich rozmowy, pełne prztyczków, kręciły się wokół plotek — o Macieju, co zatłukł konia, czy o Marynie, co w krzakach z kowalem młóciła. Ignacy, choć strofował wieś z ambony, w karczmie przymykał oko, bo wiedział, że bez Janka wieś by z nudów zdechła.


Dzień Ignacego to też wizyty u parafian. Odwiedzał chałupiska, błogosławił dzieciory, jak te Maryny i Macieja, co darły ryjogębniki, i pouczał chłopy, jak Błażej, by nie bili się o kota. „Błażeju, grzech to złość, a kot sam wróci!” — mawiał, choć wiedział, że Błażej i Maciej prędzej się pobiją, niż pogodzą. Baby, jak Jagna, prosiły o modlitwę za zdrowie, ale szeptały: „Księże, a Maryna to u was sprząta, czy co innego?” Ignacy, z miną świętoszka, odpowiadał: „Jagna, plotki to grzech, módl się lepiej!” — choć w oczach miał diabelskie ogniki.


Wieczory Ignacy spędzał na plebanii, pisząc kazania lub popijając wino od Janka, które czasem przynosił Wojtek, koniokradzisko, w zamian za „odpuszczenie grzechów”. „Księże, za konie nie kradnę, tylko pożyczam!” — śmiał się Wojtek, a Ignacy, sącąc wino, mruczał: „Wojtek, diabeł cię weźmie, ale wino dobre!” Gdy wieś huczała od plotek — o Maryninym kołaczu, co zatruł pół wsi, czy o Maciejowej bójce — Ignacy słuchał, zapisując w głowie, by użyć w kazaniu, choć czasem śmiał się w duchu, bo wieś była jak komedia, a on jej widzem w sutannie.


Czasem wieczory przynosiły tarapaty. Gdy chłopy, jak Maciej, nawaleni gorzałczyną, wdawali się w bójki, Ignacy musiał iść do karczmy, rozdzielać ich i grozić piekłem. „Maciej, ty głupawcu, przestań ryjogęby obijać!” — wrzeszczał, a Janek, rechocząc, dolewał mu wina na uspokojenie. Maryna, z biodrami kręcącymi jak wiatrak, czasem wpadała na plebanię pod pretekstem „sprzątania”, a Ignacy, choć klękał potem w modlitwie, nie zawsze potrafił się oprzeć. „Panie, wybacz, bo wieś to diabelskie gówniarstwisko!” — mruczał, popijając wino.


Życie Ignacego było jak jego sutanna — na wierzchu święte, w środku ludzkie. Jako pleban zbawiał dusze, groził piekłem i błogosławił dzieciory, ale w karczmie u Janka stawał się jednym z wsi — z kielichem wina, uśmieszkiem i słabością do Maryninych bioder. Plotki o jego harcach z nią huczały, ale wieś, choć szeptała, szanowała go, bo bez Ignacego nie byłoby mszy, odpustów ani pokuty za grzechy. „Księże, ty nasz, choć wino lubisz!” — mawiał Janek, a Ignacy, poprawiając brodę, odpowiadał: „Janek, bez grzechu nie ma zbawienia!”


W chaosisku pełnym gnojowicy, rechotu i Maryninych wszetecznostek Ignacy był jak latarnia — świecił, choć czasem migotał. Jego życie, splecione z karczmą Janka i wybrykami wsi, było swojskie, jak smród oborzyny o poranku, a plebania, choć pachniała kadzidłem, skrywała sekrety, które wieś kochała plotkować przy studni i dzbanku gorzałczyny.

Maryna we młynie

W XIX -wiecznej polskiej wsi, gdzie życie toczyło się między gnojowiskiem a karczmą, a plotki fruwały jak muchy nad oborzyną, Maryna, wszeteczniasta żona przygłupowatego Macieja, była znana z bioder kręcących się jak wiatrak i przygód, które wieś wspominała przy gorzałczynie. Z dziewięciorgiem dziecioruchnów darących ryjogębniki w chałupisku, Maryna potrafiła znaleźć pretekst, by wymknąć się z domu i dodać pikanterii do swojego gówniarscowatego żywota. Tego jesiennego dnia, gdy pola pachniały błotem, a mgłowica spowijała wieś, Maryna postanowiła pójść do młyna po mąkiszcze na pierogi, choć w głowie miała plan pieruńskowaty, który miał ją zatrzymać daleko od chałupiska.


Maryna, w spódnicy podkasanej akurat tyle, by kusić, i z chustawicą na łbiszczu, co ledwo skrywała jej bujne włosy, chwyciła koszyk i ruszyła ścieżyskiem do młyna, nucąc: „Oj, dana, dana, mąka do pierogów, a może i coś więcej!” Maciej, wciąż kulejąc po starciu z knurem Ryjogryzem, z uchem nadgryzionym przez łasiczkę i wściekły po bójce o kota, burknął: „Idź, babsko jazgotniaste, ale nie wracaj z plotkami, bo mi łeb pęka!” Maryna, puszczając mu oczko, odparła: „Cicho, głupawcu, mąkiszcze przyniosę, a ty pilnuj dzieciorów!” W głębi duszy jednak myślała o młynarzu, Bartku, chłopie krzepkim jak dąb, z łapskami pokrytymi mąką i oczami, co błyszczały jak gorzałczyna u Świnioryja.


Młyn stał nad rzeką, a jego koło trzeszczało jak wóz na błotnistym ścieżysku. Bartek, młynarz, był wdowcem, którego wieś szanowała za worki mąkiszza, ale szeptała o jego „młóceniu” z babami, co po mąkę przychodziły. Maryna, z uśmieszkiem cwaniary, weszła do młyna, gdzie kurz mąki unosił się jak mgłowica, a Bartek, w koszuli rozchełstanej, stał przy workach. „O, Maryna, ty diabelnico wszeteczniasta! — zawołał, ocierając pot z czoła. — Po mąkiszcze przyszłaś, czy po coś, co młyn rozgrzeje?” Maryna, kołysząc biodrami, parsknęła: „Bartku, mąka na pierogi, ale jak mnie młynem oprowadzisz, to może i ja coś zmielę!”


Nie minęła chwila, a Maryna, zrzuciwszy chustawicę, wskoczyła na worki z mąką, które leżały w kącie młyna, miękkie jak łoże plebana. Bartek, z oczami błyszczącymi jak u wilka, nie kazał się prosić. „Maryna, ty diabelnico, z tobą to młyn się zawali!” — ryknął, chwytając ją w pasie. I zaczęły się harce, że worki trzeszczały, a mąka unosiła się jak kurz na polisku. Maryna, wyjąc z uciechy jak suka w rui, chichotała: „Oj, Bartku, ty młynarzu, młócisz lepiej niż Maciej w chałupisku!” Bartek, z werwą godną karczemnego mocarza, obracał ją raz za razem, a młyn huczał od ich śmiechów i pisków, jakby samo koło tańcowało.


Przez trzy dni Maryna nie wróciła do chałupiska. Bartek, zamknąwszy młyn na skobel, „mielił” z Maryną na workach, a mąka lepiła się do ich ciał jak gnojowica do butów. „Maryna, ty grzech wcielony!” — sapał Bartek, a ona, z rumieńcem jak knurze jaja, odpowiadała: „Cicho, młynarzu, miel dalej, bo pierogi same się nie zrobią!” Jedli chlebiszcze z wodą, pili gorzałczynę, którą Bartek trzymał pod workami, i młócili, aż młyn trząsł się jak po burzy. Maryna, z biodrami kręcącymi jak wiatrak, była w swoim żywiole, a Bartek, choć zmęczony, nie ustępował, bo wiedział, że taka diabelnica jak Maryna to skarb rzadszy niż czyste mąkiszcze.


Po trzech dniach Maryna, z włosami białymi od mąki i uśmieszkiem cwaniary, wróciła do chałupiska, niosąc worek mąkiszza, który Bartek dał jej „za fatygę”. Maciej, siedzący na ławiszczu i klnący na dzieciory, co darły ryjogębniki, spojrzał na nią podejrzliwie. „Gdzieś ty, babsko, trzy dni była?! — wrzasnął, drapiąc się po nadgryzionym uchu. — Mąka żeś mieliła, czy co?” Maryna, parskając śmiechem, odparła: „A bo młynarz Bartek to krzepki chłop, głupawcu! Trzy dni mi tłumaczył, jak mąkiszcze robić!” I rzuciła worek na stołowisko, a dzieciory rzuciły się na nią, wołając: „Mama, pierogi!”


Ale wieś, jak to wieś, miała uszy wszędzie. Stara Zoruchiwa, która niosła jajka na targowisko, widziała Marynę wychodzącą z młyna z mąką na spódnicy i rumieńcem na gębie. Przy studni szeptała do Jagny: „Słyszeliście? Maryna trzy dni w młynie z Bartkiem młóciła! Nie mąkę, a harce!” Jagna, gruba jak świnia, ryknęła śmiechem: „Oj, ta Maryna to diabelnica! Najpierw pleban, potem kowal, a teraz młynarz! Maciej to rogacz pierdolniasty!” W karczmie chłopy, popijając gorzałczynę u Janka, Świnioryja, rechotali. „Maciej, ty głupawcu, Maryna młyn zawaliła z Bartkiem!” — wołał Stach, kowal. Janek, dolewał: „Pij, Maciej, może zapomnisz, żeś pośmiewiskiem!” Maciej, zbyt przygłupowaty, by podejrzewać, splunął: „Cicho, chłopy, moja Maryna to skarb, nie diabeł!”


Pleban Ignacy, który znał Marynine wybryki, westchnął na wieść o młynie. „Maryna, grzechu warta, ale pokutę odprawi!” — mruknął, popijając wino u Janka. Janek, z uśmieszkiem, odparł: „Księże, Maryna to młyn w ogniu, a my tylko plotkujemy!”


Maryna, gniotąc pierogi w chałupisku, nuciła pod nosem, a jej oczy lśniły jak po najlepszej przygodzie. Plotki o jej harcach w młynie huczały jak pszczoły w ulu, ale miała to w dupskogłębinach. „Niech gadają, głupawice — myślała, kołysząc Staszka. — Życie to nie tylko gnojowisko, ale i trochę uciechy!” Maciej, choć przygłupowaty, niczego nie podejrzewał, a dzieciory zajadały pierogi z mąkiszza, nie pytając, skąd taki smak. Wieś plotkowała, ale Maryna, z biodrami jak wiatrak, była królową nie tylko chałupiska, ale i serc — nawet młynarza Bartka, który, mieląc zboże, mruczał z uśmieszkiem: „Maryna, ty diabelnico, worki jeszcze pachną!” Życie w chaosisku toczyło się dalej, swojskie jak smród oborzyny o poranku.

Relacje Maryny z Bartkiem, młynarzem

W XIX -wiecznej polskiej wsi, gdzie gnojowisko mieszało się z plotkami, a życie toczyło się między poliskiem a karczmą, Maryna, wszeteczniasta żona przygłupowatego Macieja, była znana z bioder kręcących się jak wiatrak i przygód, które rozpalały wieś jak gorzałczyna u Janka, zwanego Świnioryjem. Bartek, młynarz, wdowiec o łapskach pokrytych mąką i oczach błyszczących jak u wilka, był jedną z jej „ofiar”, choć w rzeczywistości ich relacja była bardziej jak taniec w krzakach — pełna uciechy, sprytu i cichego porozumienia. Ich związek, choć oparty na harcach, miał w sobie coś więcej niż tylko młócenie na workach z mąką — był to układ, w którym Maryna szukała oddechu od gówniarscowatego życia, a Bartek od samotności młyna.


Relacja Maryny z Bartkiem zaczęła się niewinnie, jak wiele jej przygód. Młyn, stojący nad rzeką, z kołem trzeszczącym jak wóz na błotnistym ścieżysku, był miejscem, gdzie Maryna często chodziła po mąkiszcze na pierogi dla dziewięciorga dziecioruchnów. Bartek, krzepki mężczyzna w sile wieku, z kudłami czarnymi jak smoła i uśmiechem, który obiecywał więcej niż worek mąki, zauważył Marynę już dawno. „Maryna, ty diabelnico, po mąkę przyszłaś, czy po młynarza?” — rzucał żartem, gdy ta, kołysząc biodrami, wchodziła do młyna w spódnicy podkasanej akurat tyle, by kusić. Maryna, z uśmieszkiem cwaniary, odpowiadała: „Bartku, mąka na pierogi, ale jak mnie oprowadzisz, to może i młyn rozgrzeję!”


Ich pierwsza „przygoda” miała miejsce, gdy Maryna, niby to po mąkę, została w młynie dłużej, niż trzeba. Bartek, wdowiec spragniony towarzystwa po śmierci żony, nie oparł się jej oczom, co błyszczały jak gorzałczyna, i biodrom, co kręciły się jak wiatrak na odpuście. „Maryna, ty grzech wcielony!” — mruknął, gdy ta, zrzuciwszy chustawicę, wskoczyła na worki z mąką. Trzy dni harców, o których wieś huczała, były początkiem ich relacji — nie miłości, lecz układu, w którym Maryna dostawała uciechę i mąkiszcze, a Bartek odrobinę ciepła w samotnym młynie.


Relacja Maryny z Bartkiem była jak gorzałczyna z wodą — paląca, ale rozcieńczona pragmatyzmem. Maryna, uwięziona w chałupisku z Maciejem, przygłupowatym mężem, który zatłukł konia i bił się o kota, szukała w Bartku odskoczni od znoju. Bartek, choć krzepki, był samotny — młyn, choć pełen worków, nie dawał ciepła, a wieś, choć plotkowała o jego „młóceniu” z babami, nie znała jego tęsknoty. Maryna, z jej wszetecznym śmiechem i biodrami, była jak powiew lata w jego szarym życiu.


Ich spotkania, choć rzadkie, były intensywne. Maryna wpadała do młyna pod pretekstem mąkiszza, a Bartek, zamykając skobel, prowadził ją na zaplecze, gdzie worki z mąką stawały się ich łożem. „Bartku, młócisz lepiej niż Maciej w gorzałczynie!” — chichotała Maryna, a Bartek, z mąką we włosach, sapał: „Maryna, ty diabelnico, młyn trzeszczy, a ja z tobą!” Ich harce, pełne pisków i rechotu, trwały, aż mąka lepiła się do spódnicy Maryny, a Bartek dyszał jak miech kowalski. Ale nie było w tym miłości — tylko uciecha, która dla Maryny była oddechem, a dla Bartka nagrodą za samotne dni.


Bartek, sprytny jak Janek Świnioryj, dawał Marynie worki mąkiszza „za fatygę”, a czasem dorzucał miód czy gorzałczynę, którą trzymał pod workami. Maryna, z uśmieszkiem, brała podarunki, wiedząc, że w chałupisku dzieciory i Maciej pierogów nie odpuszczą. „Bartku, ty młynarzu, mąka dobra, ale młócenie lepsze!” — droczyła się, a Bartek, mrugając, odpowiadał: „Maryna, wracaj, jak mąka się skończy!” Ich układ był prosty: ona dawała mu uciechę, on jej mąkiszcze i chwilę zapomnienia od gnojowiska.


Wieś, jak to wieś, miała uszy wszędzie. Zoruchiwa, nosząca jajka na targowisko, widziała Marynę wychodzącą z młyna z mąką na spódnicy i rumieńcem na gębie. Przy studni szeptała do Jagny: „Słyszeliście? Maryna trzy dni w młynie z Bartkiem młóciła! Nie mąkę, a harce!” Jagna, gruba jak świnia, ryknęła śmiechem: „Oj, ta Maryna to diabelnica! Pleban, kowal, a teraz młynarz — Maciej to rogacz pierdolniasty!” W karczmie u Janka chłopy, popijając gorzałczynę, rechotali: „Bartek to młynarz, ale z Maryną młyn zawali!” Janek, Świnioryj, dolewał: „Pijcie, chłopy, za Marynę, co młyn w ogniu zostawia!”


Pleban Ignacy, który sam znał Marynine biodra, westchnął, słysząc plotki. „Maryna, grzechu warta, ale pokutę odprawi!” — mruknął, popijając wino u Janka. Bartek, choć plotki go bawiły, nie przejmował się — młyn był jego królestwem, a Maryna jego tajemnicą. Maciej, przygłupowaty jak zawsze, niczego nie podejrzewał. Gdy Maryna wracała z mąką, burknął: „Babsko, coś długo w młynie była!” Ona, z uśmieszkiem, odpowiadała: „Głupawcu, Bartek mi tłumaczył, jak mąkiszcze wybierać!” — a dzieciory, zajadając pierogi, nie pytały o nic.


Relacja Maryny z Bartkiem nie była miłością ani romansem — była układem, w którym oboje brali, co chcieli. Maryna, uwięziona w chałupisku z Maciejem i dzieciorami, znajdowała w Bartku chwilę uciechy, która rozjaśniała jej znoj. Bartek, samotny w młynie, widział w Marynie ogień, którego brakowało w jego życiu. Nie było między nimi zazdrości ani obietnic — Maryna wracała do Macieja, a Bartek do swoich worków, choć czasem, mieląc zboże, mruczał z uśmieszkiem: „Maryna, ty diabelnico, worki jeszcze pachną!”


Ich spotkania zdarzały się, gdy Maryna „po mąkę” szła, czyli raz na kilka tygodni. Bartek, choć krzepki, wiedział, że Maryna to wiatr, co kręci wiatrakiem, ale nie zostaje. Ona, z kolei, ceniła jego łapska i gorzałczynę, ale serce — o ile je miała — zostawiała w chałupisku, przy dzieciorach. „Bartku, młyn to raj, ale Maciej to moje gówniarstwisko!” — śmiała się, poprawiając spódnicę po harcach.


Relacja Maryny z Bartkiem była jak mąkiszcze w jej pierogach — niezbędna, ale nie główna. Maryna, z biodrami jak wiatrak, była królową wsi, a Bartek, młynarz, jej chwilowym kompanem. Plotki o ich harcach huczały od studni po karczmę, ale Maryna miała to w dupskogłębinach, a Bartek, z mąką we włosach, wracał do młyna, nucąc: „Oj, dana, dana, Maryna to ogień!” W chaosisku wsi, pełnym gnojowicy i rechotu, ich układ był swojski — jak smród oborzyny o poranku, palący, ale nieodzowny. Maryna, wracając do chałupiska, gniotła pierogi, a Bartek mielił zboże, oboje z uśmieszkiem, bo w gówniarscowatym życiu uciecha była warta więcej niż grosz.

Relacje Maryny ze zdunem

W XIX -wiecznej polskiej wsi, gdzie gnojowisko mieszało się z plotkami, a życie płynęło między poliskiem a karczmą „Pod Złamanym Kołem”, Maryna, wszeteczniasta żona przygłupowatego Macieja, była królową przygód, które rozgrzewały wieś jak gorzałczyna u Janka, zwanego Świnioryjem. Jej biodra, kręcące się jak wiatrak na odpuście, i oczyska, błyszczące jak diabelskie ogniki, przyciągały chłopy niczym mucha do gówniarstwiska. Wśród jej „zdobyczy” był Wojtek, zdun, chudy jak chabetysko, ale z łapskami spracowanymi od lepienia pieców i oczami, co patrzyły na Marynę, jakby była gliną do ugniatania. Ich relacja, pełna wszetecznych harców, była kolejnym rozdziałem w Maryninym księdze uciech, które wieś plotkowała od studni po plebanię.


Wojtek, zdun, był wędrowcem, co raz na kilka miesięcy zjawiał się we wsi, by lepić piece w chałupiskach. Z twarzą pooraną jak polisko po ulewie i rękoma czarnymi od gliny, miał w sobie coś, co sprawiało, że baby, jak Maryna, zerkały na niego z uśmieszkiem. Pierwszy raz spotkali się, gdy Maciej, po kolejnej awanturze o kota, rozwalił piec w chałupisku, próbując „naprawić” go widłuszkami. „Maryna, zawołaj zduna, bo nam chałupa zamarznie!” — burknął Maciej, kulejąc na nodze nadgryzionej przez knura Ryjogryza. Maryna, wyczuwając okazję, pobiegła po Wojtka, nucąc pod nosem: „Oj, dana, dana, piec to pretekst, a ja chcę uciechy!”


Wojtek zjawił się w chałupisku, niosąc worek gliny i narzędzia. „Maryna, ty diabelnico, piec ci lepić, czy coś innego ugniatać?” — rzucił żartem, widząc jej biodra kołyszące się w spódnicy podkasanej akurat tyle, by kusić. Maryna, z uśmieszkiem cwaniary, odparła: „Wojtku, piec to drobiazg, ale jak mnie ugniesz, to może i grosz ci dorzucę!” Maciej, zbyt przygłupowaty, by podejrzewać, poczłapał do oborzyny, mrucząc: „Psiajuchniasta, byle piec dymił!” To wystarczyło, by Maryna i Wojtek zostali sami, a glina stała się pretekstem do harców.


Relacja Maryny z Wojtkiem była jak glina w jego łapskach — lepka, gorąca i gotowa do formowania. Wojtek, choć chudy, miał ręce krzepkie od lat lepienia pieców, a jego spryt i żartobliwość dorównywały Maryninemu wszetecznemu humorowi. Gdy tylko Maciej znikał w oborzynie, Wojtek, zamiast piec naprawiać, ugniatał Marynę na sianie w kącie izby, gdzie glina i słoma mieszały się z ich śmiechem. „Maryna, tyś lepsza niż glina, miękka i gorąca!” — sapał Wojtek, a Maryna, wyjąc z uciechy jak suka w rui, chichotała: „Wojtku, ugniataj, ale nie spal pieca, bo Maciej ryjogęb rozwali!”


Ich harce nie ograniczały się do chałupiska. Gdy Wojtek lepił piece w innych domach, Maryna znajdowała pretekst — a to po radę o glinie, a to po „pożyczkę” mąkiszza — by wpadać do jego tymczasowej kwatery, starej szopy na skraju wsi. Tam, wśród worków z gliną i narzędzi, Wojtek ugniatał ją, jakby formował najpiękniejszy piec w życiu. „Oj, Wojtku, ty zdunie, lepisz lepiej niż pleban modły!” — droczyła się Maryna, a on, z mąką i gliną we włosach, odpowiadał: „Maryna, z tobą to każdy piec dymi!” Ich spotkania, choć krótkie, były intensywne, a glina, która lepiła się do spódnicy Maryny, była świadkiem ich wszetecznych uciech.


Maryna, w zamian za harce, przynosiła Wojtkowi pierogi z mąkiszza od Bartka, młynarza, albo dzbanek wody, choć czasem dolewała do niego gorzałczyny od Janka. Wojtek, sprytny jak lis, płacił jej „wdzięcznością” — czasem groszem, czasem naprawą pieca za darmo, co Maryna chwaliła, bo Maciej grosza w sakiewce nie trzymał. Ich układ był prosty: ona dawała mu uciechę, on jej chwilę oddechu od chałupiska i dziecioruchnów, co darły ryjogębniki.


Wieś, jak to wieś, miała oczy i uszy wszędzie. Stara Zoruchiwa, nosząc jajka na targowisko, widziała Marynę wychodzącą z szopy Wojtka z gliną na spódnicy i rumieńcem na gębie. Przy studni szeptała do Jagny: „Słyszeliście? Maryna ze zdunem Wojtkiem ugniata glinę, ale nie na piec! Ta diabelnica to wszystkich chłopa omota!” Jagna, gruba jak świnia, ryknęła śmiechem: „Oj, Maryna, najpierw pleban, potem młynarz, a teraz zdun! Maciej to rogacz pierdolniasty!” W karczmie u Janka chłopy, popijając gorzałczynę, rechotali: „Wojtek to nie piec lepi, a Marynę gniecie!” Janek, Świnioryj, dolewał: „Pijcie, chłopy, za Marynę, co wieś w ogniu trzyma!”


Pleban Ignacy, który sam znał Marynine biodra z harców na plebanii, westchnął, słysząc plotki. „Maryna, grzechu warta, ale pokutę odprawi!” — mruknął, popijając wino u Janka. Maciej, przygłupowaty jak zawsze, niczego nie podejrzewał. Gdy Maryna wracała z „naprawionym” piecem, burknął: „Babsko, coś długo u zduna była!” Ona, z uśmieszkiem, odpowiadała: „Głupawcu, Wojtek glinę tłumaczył, a piec jak nowy!” Dzieciory, zajadając pierogi, nie pytały, skąd glina na jej spódnicy.


Relacja Maryny z Wojtkiem nie była miłością ani romansem — była jak glina, którą ugniatał: plastyczna, chwilowa i bez zobowiązań. Maryna, uwięziona w chałupisku z Maciejem, który klął na krowiszcze i bił się o kota, znajdowała w Wojtku odskocznię od znoju. Wojtek, wędrowny zdun, widział w Marynie ogień, który rozgrzewał jego tymczasowe życie we wsi. Ich harce zdarzały się, gdy Wojtek pojawiał się w okolicy, czyli raz na kilka miesięcy. Po ugniataniu Maryny wracała do chałupiska, a Wojtek do swoich pieców, oboje z uśmieszkiem, bo oboje dostawali, czego chcieli — ona uciechę, on chwilę ciepła.


Nie było między nimi zazdrości ani obietnic. Maryna, z biodrami jak wiatrak, kręciła się dalej — od plebana Ignacego po młynarza Bartka — a Wojtek, z gliną na łapskach, lepił piece, nucąc: „Maryna, ty diabelnico, glina z tobą lepsza!” Ich układ był swojski, jak smród oborzyny o poranku — palący, ale nieodzowny w chaosisku wsi.


Relacja Maryny z Wojtkiem była jak piec, który lepił — gorąca, ale nietrwała, bo zdun ruszał dalej, a Maryna zostawała w chałupisku. Plotki o ich harcach huczały od studni po karczmę, ale Maryna miała to w dupskogłębinach, a Wojtek, z uśmieszkiem, lepił kolejny piec, mrucząc: „Maryna, ty glino, jeszcze cię ugniotę!” Wieś, pełna gnojowicy i rechotu, kochała takie historie, a Maryna, królowa wszetecznostek, kręciła biodrami, wiedząc, że jej życie to nie tylko gnojowisko, ale i uciecha, która sprawia, że nawet glina Wojtka dymi jak piec na odpust.

Szczegóły harców Maryny z Wojtkiem

W XIX -wiecznej polskiej wsi, gdzie gnojowisko mieszało się z plotkami, a życie toczyło się między błotnistymi ścieżyskami a karczmą „Pod Złamanym Kołem”, Maryna, wszeteczniasta żona przygłupowatego Macieja, była znana z bioder kręcących się jak wiatrak i przygód, które rozpalały wieś jak gorzałczyna u Janka, zwanego Świnioryjem. Wśród jej licz “‘ofiar” był Wojtek, zdun, chudy jak chabetysko, ale z łapskami spracowanymi od lepienia pieców i oczami, co patrzyły na Marynę, jakby była gliną gotową do ugniatania. Ich harce, choć owiane plotkami, były kwintesencją Maryninego wszetecznostwa — gorące, krótkotrwałe i pełne swojskiego rechotu, jak smród oborzyny o poranku.


Harce Maryny z Wojtkiem zaczęły się, gdy Maciej, w swoim przygłupstwie, rozwalił piec w chałupisku, próbując „naprawić” go widłuszkami po kolejnej awanturze o kota. „Maryna, zawołaj zduna, bo nam izba zamarznie!” — burknął Maciej, kulejąc na nodze nadgryzionej przez knura Ryjogryza. Maryna, wyczuwając okazję do uciechy, pobiegła po Wojtka, który akurat lepił piec u Błażeja. W spódnicy podkasanej akurat tyle, by kusić, i z chustawicą zsuniętą na ramiona, weszła do szopy Wojtka, gdzie ten, z rękoma w glinie, miesił błoto jak ciasto na pierogi. „Wojtku, piec mi zepsuty, ale może i mnie ugniesz?” — rzuciła z uśmieszkiem cwaniary, a Wojtek, z oczami błyszczącymi jak u wilka, parsknął: „Maryna, ty diabelnico, glinę ugniotę, ale ciebie to dopiero rozgrzeję!”


Maciej, zbyt przygłupowaty, by podejrzewać, zostawił ich samych, człapając do oborzyny, gdzie krowiszcze znowu nasrało. To wystarczyło, by Wojtek, odkładając narzędzia, chwycił Marynę za biodra i zaciągnął ją na siano w kącie szopy, gdzie glina i słoma tworzyły matecznik godny ich wszetecznostek. „Maryna, tyś lepsza niż glina, miękka i gorąca!” — sapał Wojtek, a ona, chichocząc, zrzuciła chustawicę, odpowiadając: „Wojtku, ugniataj, ale nie spal pieca, bo Maciej ryjogęb rozwali!”


Harce Maryny z Wojtkiem były jak lepienie pieca — wymagały krzepy, sprytu i odrobiny diabelskiego ognia. W szopie, wśród worków z gliną i zapachu mokrej słomy, Wojtek ugniatał Marynę, jakby formował najpiękniejszy piec w życiu. Jego łapska, czarne od gliny, zostawiały smugi na jej spódnicy, a Maryna, wyjąc z uciechy jak suka w rui, droczyła się: „Oj, Wojtku, ty zdunie, lepisz lepiej niż pleban modły!” Wojtek, z werwą godną karczemnego mocarza, obracał ją na sianie, a słoma fruwała jak liście na polisku. „Maryna, z tobą to każdy piec dymi!” — rechotał, a ona, z rumieńcem jak knurze jaja, piszczała: „Cicho, zdunie, młóć, bo dzieciory w chałupisku czekają!”


Ich młócenie trwało trzy godziny, aż szopa trzeszczała, a glina, rozsypana po podłozysku, mieszała się z ich potem. Wojtek, choć chudy, miał ręce jak kowadłowisko Stacha, a Maryna, z biodrami kręcącymi jak wiatrak, była w swoim żywiole. Czasem pili gorzałczynę, którą Wojtek trzymał w bukłaku pod workami, a Maryna, sapiąc, wołała: „Wojtku, to lepsze niż młyn Bartka!” On, z uśmieszkiem, odpowiadał: „Maryna, młynarz mieli zboże, a ja ciebie!” Ich harce były pełne rechotu, pisków i swojskiego chaosu, a glina, która lepiła się do ich ciał, stała się świadkiem ich wszetecznych uciech.


W przerwach Wojtek, sprytny jak lis, opowiadał Marynie o piecach, które lepił w innych wsiach, a ona, popijając gorzałczynę, droczyła się: „Wojtku, w każdej wsi glinę ugniatasz, ale ja to glina najlepsza!” On, śmiejąc się parsknął śmiechem: „Maryna, ty diabelnico, z każdej gliny piec ulepisz!” Ich harce były przerywane tylko, gdy Wojtek musiał dokończyć piec w chałupisku lub gdy Maryna biegła do dziecioruchnów, by ugotować kaszysko.


Maryna i Wojtek spotykali się, gdy tylko zdun zjawiał się we wsi, czyli raz na kilka miesięcy, gdy piece wymagały naprawy po zimie lub wybrykach Macieja. Ich harce nie ograniczały się do szopy Wojtka — czasem młócili w stodołach, na sianie za chałupą Błażeja, a raz nawet w kącie oborzyny, gdy Maciej był w karczmie u Janka. Każde spotkanie było krótkie, ale intensywne, trwające od godziny do trzech, w zależności od tego, ile czasu Maryna mogła „pożyczyć” od chałupiska. Wojtek, jako wędrowny zdun, nie miał stałego miejsca we wsi, więc ich matecznikiem była szopa, stodoła lub krzaki, gdzie glina i słoma były ich sprzymierzeńcami.


Maryna, jako zapłata za uciechę, przynosiła Wojtkowi pierogi z mąkiszza od Bartka lub dzbanek wody z odrobiną gorzałczyny od Janka. Wojtek, w zamian, naprawiał piec za darmo lub dorzucał grosz na „pierogi dla dziecioruchnów”. Ich układ był jasny: ona dawała mu ogień, on jej chwilę oddechu od gówniarscowatego życia z Maciejem i dzieciorami. „Maryna, tyś glina, co każdy piec rozpali!” — mawiał Wojtek, a ona, z uśmieszkiem, odpowiadała: „Wojtku, ugniataj, ale nie mów Maciejowi, bo widłuszkami nas zatłucze!”


Wieś, jak to wieś, miała uszy wszędzie. Stara Zoruchiwa, niosąc jajka na targowisko, raz usłyszała piski Maryny z szopy Wojtka i już przy studni szeptała do Jagny: „Słyszeliście? Maryna ze zdunem Wojtkiem glinę ugniata, ale nie na piec!” Jagna, gruba jak świnia, ryknęła śmiechem: „Oj, ta Maryna! Pleban, młynarz, kowal, a teraz zdun! Maciej to rogacz pierdolniasty!” W karczmie u Janka chłopy, popijając gorzałczynę, rechotali: „Wojtek to nie piec lepi, a Marynę gniecie!” Janek, Świnioryj, dolewał: „Pijcie, chłopy, za Marynę, co wieś w ogniu trzyma!” Nawet pleban Ignacy, który znał Marynine biodra z własnych harców, westchnął, popijając wino: „Maryna, grzechu warta, ale pokutę odprawi.”


Maciej, przygłupowaty jak zawsze, niczego nie podejrzewał. Gdy Maryna wracała z gliną na spódnicy i uśmieszkiem na gębie, burknął: „Babsko, coś długo u zduna była!” Ona, z cwaniackim uśmiechem, odpowiadała: „Głupawcu, Wojtek mi glinę tłumaczył, a piec jak nowy!” Dzieciory, zajadając pierogi, nie pytały o smugi gliny, a Maryna, nucąc „Oj, dana, dana, piec dymi, a ja żywa!”, wracała do krzątaniny.


Harce Maryny z Wojtkiem były jak lepienie pieca — wymagały krzepy, sprytu i odrobiny diabelskiego ognia. Nie było w nich miłości, tylko czysta uciecha, jak gorzałczyna w karczmie. Maryna, uwięziona w chałupisku z Maciejem, który klął na krowiszcze i bił się o kota, znajdowała w Wojtku odskocznię od znoju. Wojtek, wędrowny zdun, widział w Marynie ogień, który rozgrzewał jego tymczasowe życie. Ich harce były krótkie, ale intensywne, pełne rechotu i pisków, które spłoszyłyby nawet knura Ryjogryza. Maryna, z biodrami jak wiatrak, była w swoim żywiole, a Wojtek, z gliną na łapskach, ugniatał ją, jakby formował arcydzieło.


Ich spotkania nie miały przyszłości — Wojtek odchodził do innej wsi, a Maryna wracała do Macieja i dziecioruchnów. „Maryna, ty glino, jeszcze cię ugniotę!” — mruczał Wojtek, odchodząc, a ona, chichocząc, odpowiadała: „Wojtku, wracaj, jak piec pęknie!” Ich harce były bez zobowiązań, jak glina, która schnie i kruszy się, ale w chaosisku wsi były jak smród oborzyny — swojskie, palące i nieodzowne.


Relacja Maryny z Wojtkiem była jak glina w jego łapskach — plastyczna, gorąca, ale nietrwała. Plotki o ich harcach huczały od studni po karczmę, ale Maryna miała to w dupskogłębinach, a Wojtek, lepiąc kolejny piec, nucił z uśmieszkiem: „Maryna, ty diabelnico, glina z tobą dymi!” Wieś, pełna gnojowicy i rechotu, kochała takie historie, a Maryna, królowa wszetecznostek, kręciła biodrami, wiedząc, że jej życie to nie tylko gnojowisko, ale i uciecha, która sprawia, że nawet glina Wojtka płonie jak piec na odpust.

Maciej w maglu

W XIX -wiecznej polskiej wsi, gdzie gnojowisko mieszało się z plotkami, a życie toczyło się między poliskiem a karczmą „Pod Złamanym Kołem”, Maciej, przygłupowaty mąż wszeteczniastej Maryny, był znany z tarapatów, które przyciągał jak mucha do gówniarstwiska. Z uchem nadgryzionym przez łasiczkę, trzema palcami mniej u nogi po starciu z knurem Ryjogryzem i złą sławą po zatłuczeniu konia Kary’ego, Maciej rzadko bywał bohaterem uciech, bo jego przygłupstwo zwykle brało górę. Tego wiosennego dnia, gdy pola pachniały błotem, a mgłowica ustępowała słońcu, Maciej, wysłany przez Marynę po wyprasowaną szmatławiznę, trafił do magla, gdzie dwie maglarki, Klara i Zosia, wciągnęły go w harce, jakich wieś nie widziała od czasu Maryninych wyczynów w młynie.


Maryna, gniotąc ciastowisko w chałupisku, gdzie dziewięcioro dziecioruchnów darło ryjogębniki, wrzasnęła na Macieja: „Głupawcu, leć do magla po szmatławiznę, bo mi dzieciory w łachmanach chodzą!” Maciej, wciąż kulejąc i klnąc na krowiszcze, które znowu nasrało w oborzynie, burknął: „Psiajuchniasta, babsko, sam pójdę, ale nie piszcz!” Chwycił worek na szmaty i poczłapał ścieżyskiem do magla, stojącego na skraju wsi, gdzie rzeka napędzała koło, a plotki huczały jak w karczmie u Janka, zwanego Świnioryjem. W głowie miał tylko myśl, by wrócić, zanim Maryna znów coś wykombinuje.


Młyn, gdzie działał magiel, był miejscem, które wieś omijała szerokim łukiem, jeśli nie miała prania. Klara i Zosia, dwie maglarki, były siostrami, znanymi z języków ostrych jak brzytwa i uśmieszków, które kusiły chłopa bardziej niż plebana. Klara, wysoka i chuda jak szopa w oborzynie, miała włosy rude jak marchew i śmiech jak dzwonek, a Zosia, drobna, ale z oczami błyszczącymi jak gorzałczyna, była znana z tego, że potrafiła rozgadać każdą babę we wsi. Obie miały reputację diabelnic, które nie tylko szmaty maglowały, ale i chłopy wodziły za nos. Gdy Maciej, kulejąc, wszedł do magla, niosąc worek szmat, Klara spojrzała na niego i rzuciła: „O, Maciej, ty głupawcu pierdolniasty, szmaty przyniosłeś, czy po coś innego przyszedłeś?” Zosia, chichocząc, dodała: „Z takim chłopa to my nie maglujemy, a ugniatamy!” Maciej, zbyt przygłupowaty, by wyczuć podstęp, mruknął: „Psiajuchna, szmaty dajcie, i spokój!”


Nie minęła chwila, a Klara i Zosia, zamiast szmaty maglować, zaciągnęły Macieja w kąt magla, gdzie stało stare łoże, zasłane szmatławizną, co pachniała rzeką i mydliną. „Maciej, ty rogaczu, Maryna w krzakach młóci, to my cię wyprasujemy!” — zawołała Klara, zrzucając fartuch, a Zosia, z uśmieszkiem, chwyciła go za portkiszcza, ciągnąc na łoże. Maciej, z łbem zamglonym jak po gorzałczynie, próbował protestować: „Kurwieleństwisko, baby, ja po szmaty przyszedłem!” Ale maglarki, z werwą godną Maryny, nie dały mu wyboru. „Cicho, głupawcu, szmaty poczekają, a my cię wyprasujemy jak trzeba!” — rechotała Zosia, a Klara, z rudymi włosami rozsypanymi jak słoma, już zdzierała mu koszulinę.


I zaczęło się maglowanie, jakiego Maciej w życiu nie doznał. Klara, z łapskami krzepkimi od kręcenia korbą magla, ugniatała Macieja jak ciasto na pierogi, a Zosia, drobna, ale żwawa jak łasica, wiła się wokół niego, piszcząc z uciechy: „Oj, Maciej, tyś lepszy niż knur Ryjogryz!” Magiel trzeszczał, łoże skrzypiało, a Maciej, choć początkowo charczał: „Psiajuchniasta, Maryna mnie zatłucze!”, szybko dał się porwać, bo harce z dwiema maglarkami były jak gorzałczyna w bebechach — palące i nie do odparcia. Klara, z werwą, wołała: „Maciej, nie piszcz, tylko młóć, bo my nie z tych, co pierogi gniotą!” Zosia, chichocząc, dodawała: „Maryna w młynie, ty w maglu — sprawiedliwie!”


Harce trwały godzinę, aż szmatławizna na łożu była pognieciona jak po burzy, a Maciej, sapiąc jak miech kowalski, leżał z gębą rozdziawioną, a glina i kurz z magla lepiły mu się do portkiszcz. „Oj, baby, wy to nie maglarki, a diabelnice!” — wycharczał, a Klara, poprawiając fartuch, parsknęła: „Maciej, wyprasowany jesteś, że Maryna pozazdrości!” Zosia, z uśmieszkiem, dodała: „Wracaj, głupawcu, jak szmaty znów zmiękną!”


Maciej, kulejąc bardziej niż zwykle, wrócił do chałupiska z workiem szmat, ale z gębą czerwoną jak knurze jaja i oczami błyszczącymi, jakby gorzałczynę wychlał. Maryna, gniotąc ciastowisko, spojrzała na niego podejrzliwie. „Coś ty, głupawcu, tak długo w maglu robił? — wrzasnęła, widząc jego rozczochraną koszulinę. — Szmaty żeś prał, czy w błocie się tarzał?” Maciej, wciąż zamglony, burknął: „Psiajuchna, magiel ciasny, to i zmitrężyłem!” Maryna, z uśmieszkiem, machnęła wałkiem: „Cicho, rogaczu, szmaty są, to nie piszcz!” Ale w głębi duszy wyczuła, że coś się święci, bo Maciej, choć przygłupowaty, miał minę jak po karczmie.


Wieś, jak to wieś, miała uszy wszędzie. Stara Zoruchiwa, niosąc jajka na targowisko, podsłuchała piski z magla i już przy studni szeptała do Jagny: „Słyszeliście? Maciej w maglu z Klarą i Zosią młócił! Nie szmaty, a harce!” Jagna, gruba jak świnia, ryknęła śmiechem: „Oj, Maciej, ty głupawcu, Maryna w krzakach, a ty w maglu! Rogacze z was oboje!” W karczmie u Janka chłopy, popijając gorzałczynę, rechotali: „Maciej, król gnojowiska, w maglu wyprasowany!” Janek, Świnioryj, dolewał: „Pij, Maciej, za maglarki, co cię ugniotły!” Pleban Ignacy, popijając wino, westchnął: „Maciej, grzechu warty, ale pokutę odprawisz.”


Maciej, siedząc na ławiszczu, wciąż sapał, wspominając magiel, ale w jego przygłupim łbie kołatała się myśl, że Maryna, z biodrami jak wiatrak, i tak go prześcignie. Plotki o jego harcach z maglarkami huczały jak pszczoły w ulu, ale Maciej, choć rogacz i głupawiec, miał to w dupskogłębinach. „Niech gadają — mruknął, głaszcząc kota Mruczka. — Szmaty wyprasowane, a ja żywy!” Maryna, nucąc „Oj, dana, dana, magiel to nie młyn!”, gniotła pierogi, a wieś, pełna gnojowicy i rechotu, śmiała się z Macieja, który, choć przygłupowaty, raz w życiu był królem magla, nie tylko gnojowiska.

Plotki we wsi II

W XIX -wiecznej polskiej wsi, gdzie gnojowisko mieszało się z gorzałczyną, a życie toczyło się między poliskiem a karczmą „Pod Złamanym Kołem”, plotki były jak smród oborzyny — wszechobecne, swojskie i nie do uniknięcia. Przy studni, w karczmie u Janka, zwanego Świnioryjem, czy na odpuście, baby i chłopy szeptali o wybrykach sąsiadów, a każda historia, od Maryninych harców po Maciejowe przygłupstwo, obrastała szczegółami jak błoto na butach. Oto najgorętsze plotki o mieszkańcach wsi, które huczały od chałupiska po plebanię, pełne wszetecznostek, głupoty i wiejskiego chaosu.


Stach, kowal, z łapskami jak bochny i klata jak kowadłowisko, był znany nie tylko z podków, ale i z „konara”, jak wieś nazywała jego krzepkie ręce — i nie tylko ręce. Plotki głosiły, że Stach, choć żonaty z Hanką, chudą jak szopa, młócił w krzakach z Maryną, a raz nawet z Jagną, grubą jak świnia, gdy ta przyniosła mu podkowę do naprawy. Zoruchiwa, przy studni, szeptała: „Słyszeliście? Stach z Jagną w stodole harce odprawiał, aż siano fruwało!” Jagna, rechocząc, zaprzeczała: „Głupawice, to krowa mi w stodole ryknęła!” Ale chłopy w karczmie, popijając piwsko, śmiali się: „Stach, ty byku, konarem wieś rozgrzewasz!” Stach, z uśmieszkiem, nie zaprzeczał, a Hanka, choć klęła, przymykała oko, bo kowal grosz do chałupiska przynosił.


Inna plotka mówiła, że Stach, po gorzałczynie u Janka, pobił się z Wojtkiem, koniokradziskiem, o miedzę, a w rzeczywistości o to, kto więcej wypił. „Psiajuchniasta, Wojtek, ja ci ryjogęb obiję!” — ryczał Stach, a karczma huczała od rechotu. Pleban Ignacy, słysząc o bójce, westchnął: „Stach, grzech to złość, ale wino u Janka ci odpuszczę!” Plotki o Stachu, jego „konarze” i awanturach były jak podkowy — ciężkie, głośne i zawsze na czasie.


Jagna, zwana przez wieś „grubą jak świnia” za tuszę i rechot, była królową plotek przy studni. Z mężem, Frankiem, parobkiem o gębie pooranej jak polisko, żyła w chałupisku, gdzie kury gdakały głośniej niż ona. Plotki głosiły, że Jagna, choć gruba, miała oko do chłopa — od plebana Ignacego po Bartka, młynarza. Zoruchiwa szeptała: „Słyszeliście? Jagna na plebanii niby jajka nosiła, a godzinę z Ignacym szeptała!” Jagna, chichocząc, zaprzeczała: „Głupawice, o pokucie z księdzem gadałam!” Ale chłopy w karczmie u Janka śmiali się: „Jagna, tyś jak knur — gdzie wleziesz, tam ślad zostawisz!”


Inna historia mówiła, że Jagna, po odpuście, gdzie wypiła dzbanek gorzałczyny, tańcowała z Wojtkiem, koniokradziskiem, aż spódnica jej pękła. „Oj, Jagna, ty diabelnico, wieś ci się kłania!” — wołał Wojtek, a karczma ryczała śmiechem. Jagna, choć plotkarka, sama była obiektem szeptów, bo jej rechot i tusza były jak gnojowica — każdy je znał, nikt nie unikał. Pleban Ignacy, popijając wino, mruknął: „Jagna, grzech to plotki, ale bez ciebie wieś by z nudów zdechła!”


Wojtek, zwany koniokradziskiem, był chudym chłystkiem z oczami jak u lisa i sprytem, który przechytrzyłby samego diabła. Plotki mówiły, że kradł konie z sąsiednich wsi, a potem sprzedawał je na targu, twierdząc, że „pożyczył”. Zoruchiwa, przy studni, szeptała do Jagny: „Słyszeliście? Wojtek konia Błażejowi zwędził, a potem w karczmie stawiał!” Wojtek, z uśmieszkiem, zaprzeczał: „Głupawice, koń sam do mnie przyszedł!” Ale chłopy w karczmie, popijając jego gorzałczynę, rechotali: „Wojtek, ty złodziejuchu, konia kradniesz, a baby omotujesz!”


Inna plotka głosiła, że Wojtek, po nocy w karczmie, wylądował w krzakach z Hanką, żoną Stacha. „Oj, Wojtku, ty pieruńskowaty, Stach ci ryjogęb obije!” — wołał Janek, Świnioryj, a Wojtek, sącąc piwsko, mrugał: „Cicho, karczmarzu, Hanka tylko o koniach gadała!” Pleban Ignacy, słysząc o Wojtkowych wybrykach, westchnął: „Wojtek, kradzież to grzech, ale w karczmie ci odpuszczę!” Wojtek, z uśmiechem lisa, był duszą karczmy, a jego plotki, choć śmierdziały gnojowicą, były jak gorzałczyna — palące i nieodzowne.


Zoruchiwa, stara baba z oczyskami jak u sowy i językiem ostrym jak brzytwa, była chodzącą kroniką wsi. Niosąc jajka na targowisko, słyszała wszystko — od pisków Maryny w młynie po Maciejowe harce w maglu. Przy studni szeptała do Jagny: „Słyszeliście? Pleban Ignacy z Maryną na plebanii, a Maciej w maglu z Klarą i Zosią!” Jagna, rechocząc, odpowiadała: „Zoruchiwo, ty diabelnico, bez ciebie plotki by zdechły!” Zoruchiwa, choć wyglądała jak szmatławizna, miała w głowie każdą tajemnicę wsi, a jej szepty były jak wiatr — niosły się wszędzie.


Plotka mówiła, że Zoruchiwa, mimo wieku, kiedyś sama młóciła z młynarzem Bartkiem, gdy była młodsza i mniej pomarszczona. „Oj, Zoruchiwa, tyś kiedyś diabelnicą była!” — śmiał się Stach w karczmie, a ona, spluwając, warczała: „Cicho, kowalu, bo ci jajka rozgniotę!” Pleban Ignacy, popijając wino u Janka, mruknął: „Zoruchiwa, plotki to grzech, ale bez ciebie wieś by milczała.” Jej życie, pełne szeptów, było jak studnia — głębokie, mroczne i pełne tajemnic.


Błażej, sąsiad Macieja, hodowca knura Ryjogryza, był znany z chytrości i złości, która wybuchała jak beczka prochu. Plotki mówiły, że Błażej, po bójce z Maciejem o kota, próbował otruć Mruczka, wlewając mu mleczysko z wilczą jagodą. Zoruchiwa szeptała: „Słyszeliście? Błażej kota chciał zabić, bo mu kury dziobał!” Błażej, sapiąc, zaprzeczał: „Głupawice, kot sam do mnie łazi!” Ale chłopy w karczmie śmiali się: „Błażej, ty chytrusie, knura szanujesz, a kota trułeś!”


Inna plotka głosiła, że Błażej, po gorzałczynie, śpiewał pod chałupą Jagny, myśląc, że to Maryna. „Oj, Błażeju, ty knurze, gębę pomyliłeś!” — rechotał Wojtek, a Janek dolewał: „Pij, Błażej, za pomyłkę!” Pleban Ignacy, słysząc o Błażeju, westchnął: „Grzech to złość, ale knur twój, Błażeju, to diabeł!” Błażej, choć chytry, był częścią wsi, a jego knur i plotki o nim były jak gnojowica — śmierdzące, ale swojskie.


Plotki o mieszkańcach — od Stacha i jego „konara” po Zoruchiwe szepty — były paliwem wsi, które huczały w karczmie, przy studni i na plebanii. Maryna i Maciej, choć królowie wszetecznostek i przygłupstwa, byli tylko częścią tego chaosiska, gdzie każdy miał swój grzech, a plotki były jak gorzałczyna — palące, swojskie i nieodzowne. Janek, Świnioryj, nalewając piwsko, mawiał: „Wieś to gówniarstwisko, ale bez plotek by zdechła!” Pleban Ignacy, popijając wino, dodawał: „Grzech to plotki, ale bez nich nie ma pokuty!” W chaosisku pełnym gnojowicy i rechotu, wieś żyła plotkami, które, jak smród oborzyny o poranku, były jej duszą.

Maciej i butelka

W XIX -wiecznej polskiej wsi, gdzie smród gnojowiska mieszał się z gorzałczyną, a życie toczyło się między poliskiem a karczmą „Pod Złamanym Kołem”, Maciej, przygłupowaty mąż wszeteczniastej Maryny, był znany z wybryków, które wieś wspominała przy dzbanku piwska. Z uchem nadgryzionym przez łasiczkę, trzema palcami mniej u nogi po starciu z knurem Ryjogryzem i złą sławą po zatłuczeniu konia Kary’ego, Maciej wciąż znajdował sposoby, by stać się pośmiewiskiem. Tego letniego popołudnia, gdy pola pachniały sianem, a dzieciory darły ryjogębniki w chałupisku, Maciej wpadł na pomysł tak głupawy, że nawet Maryna, z biodrami kręcącymi jak wiatrak, przewróciła oczami. Znalazł butelkę po gorzałczynie i postanowił sprawdzić, czy jego przyrodzenie „wejdzie do środka” — co doprowadziło do klęski, która huczała we wsi jak plotki o Maryninych harcach.


Wszystko zaczęło się, gdy Maciej, kulejąc po dniu w oborzynie, gdzie krowiszcze znowu nasrało, szedł ścieżyskiem do karczmy u Janka, zwanego Świnioryjem. W rowie, wśród pokrzyw, błysnęła mu butelka — zielona, po gorzałczynie, z wąską szyjką, którą Janek pewnie wyrzucił, gdy chłopy wychlały zawartość. Maciej, z łbem zamglonym jak po piwsku, podniósł ją, obracając w łapskach. „Psiajuchniasta, ładna flaszka!” — mruknął, a potem, jak to on, wpadł na pomysł, który tylko przygłupowatemu Maciejowi mógł przyjść do głowy. „A jakby tak sprawdzić, czy mój knur tam wejdzie?” — pomyślał, chichocząc jak dziecior w chałupisku. W jego głowie, gdzie rozumisko było lichsze niż portkiszcza po dekadzie, to brzmiało jak karczemna zabawa.


Maciej, upewniwszy się, że nikt nie patrzy — bo Zoruchiwa, wieczna plotkarka, mogła czaić się za krzakiem — schował się za stodołą Błażeja, gdzie siano pachniało jak matecznik Maryninych harców. Rozpiął portkiszcza, wciąż klnąc na krowiszcze, i spróbował wsadzić swoje przyrodzenie do szyjki butelki. „Kurwieleństwisko, ciasne, ale dam radę!” — sapał, a po chwili, z triumfalnym uśmieszkiem, udało mu się. „Ha, Maciej, ty byku, knur w butelce!” — ryknął do siebie, jakby zdobył skarb. Ale radość trwała krótko — przyrodzenie, pod wpływem ciasnoty i gorąca, zaczęło puchnąć, a butelka, jak diabelska pułapka, nie chciała puścić.


Maciej, czując, że coś jest nie tak, szarpnął butelkę, ale ta ani drgnęła. „Psiajuchna, co za diabelstwo!” — wrzasnął, gdy ból przeszył mu bebechy, a przyrodzenie, opuchnięte jak knurze jaja, tkwiło w szyjce jak korek. Próbował ciągnąć, smarować śliną, a nawet rozbić butelkę o kamień, ale szkło było za grube, a jego panika rosła jak ciasto Maryny w piecu. „Kurwieleństwisko, Maryna mnie zatłucze!” — charczał, kulejąc w stronę chałupiska, z butelką dyndającą przy portkiszczach, ukrytą pod koszuliną, co wyglądało, jakby Maciej knura w spodniach chował.


W chałupisku Maryna, gniotąc ciastowisko, spojrzała na niego i ryknęła śmiechem: „Głupawcu, coś ty znowu nawywijał? Co ci z portkiszcz wystaje?!” Maciej, blady jak szmatławizna, wycharczał: „Babsko, nie piszcz, bo mi knur w butelce utknął!” Maryna, choć chichotała, aż dzieciory się obudziły, złapała się za łbiszcze. „Ty debiluchu pierdolniasty, do magla żeś chodził, a teraz w butelce siedzisz?! — wrzasnęła, ale widząc jego siną gębę, dodała: — Leć po Stacha, kowala, on konarem co rozbije!” Maciej, sapiąc z bólu, poczłapał do kuźni, kryjąc butelkę pod koszuliną, bo wstyd był większy niż opuchlizna.


Stach, kowal, siedział w kuźni, kując podkowę, gdy Maciej wpadł, charcząc: „Stach, ratuj, bo mi knur w butelce zdechnie!” Stach, z łapskami jak bochny, ryknął śmiechem, aż młot wypadł mu z ręki. „Maciej, ty głupawcu, knura w butelce uwięziłeś?! — wołał, ale chwycił obcęgi, myśląc, że szkło rozbije. — Cicho, bo wieś zwącha!” Lecz wieś, jak to wieś, już wiedziała. Zoruchiwa, niosąc jajka, podsłuchała charczenie Macieja i pobiegła do studni, gdzie Jagna, gruba jak świnia, słuchała z oczami jak spodki. „Słyszeliście? Maciej knura w butelce uwięził, a Stach go obcęgami ratuje!” — szeptała Zoruchiwa, a Jagna ryknęła: „Oj, Maciej, rogacz i głupawiec, teraz to wieś się z ciebie zatłucze śmiechem!”


Stach, po chwili walki, rozbił butelkę, ale Maciej, z opuchlizną jak bochen chlebiszcza, wył jak opętańczyk. „Psiajuchniasta, Stach, ty byku, mało mnie nie zabiłeś!” — charczał, a kowal, rechocząc, odparł: „Maciej, następnym razem knura w karczmie sprawdzaj, nie w butelce!” Maryna, która przybiegła do kuźni, widząc Macieja z sinym przyrodzeniem, chichotała: „Głupawcu, ja z młynarzem młócę, a ty z butelką harce odprawiasz?!” Pleban Ignacy, wezwany przez Zoruchiwę, westchnął: „Maciej, grzech to głupota, ale pokutę wodą z octem odprawisz!”


Wieś huczała od plotek szybciej niż knur Ryjogryz w oborzynie. W karczmie u Janka chłopy, popijając gorzałczynę, ryczeli ze śmiechu. „Maciej, król gnojowiska, knura w butelce uwięził!” — wołał Wojtek, koniokradzisko. Janek, Świnioryj, dolewał: „Pij, Maciej, za butelkę, co cię omotała!” Jagna przy studni rechotała: „Maryna diabelnica, ale Maciej to głupawiec! Butelka mu knura zjadła!” Nawet pleban Ignacy, popijając wino, mruknął: „Maciej, pokuta ci potrzebna, bo diabeł w butelce siedział!”


Maciej, kulejąc bardziej niż zwykle, wrócił do chałupiska, gdzie Maryna, nucąc „Oj, dana, dana, knur w butelce!”, gniotła pierogi. Opuchlizna zeszła po tygodniu, ale wstyd został na lata. Plotki o Maciejowej butelce huczały jak pszczoły w ulu, a on, choć przygłupowaty, burknął do Maryny: „Babsko, nie piszcz, bo następną butelkę tobie wsadzę!” Wieś, pełna gnojowicy i rechotu, śmiała się z Macieja, który, choć rogacz i głupawiec, stał się legendą — głupszą niż Marynin kołacz, ale swojską, jak smród oborzyny o poranku.

Inne wybryki Macieja

W XIX -wiecznej polskiej wsi, gdzie smród gnojowiska mieszał się z gorzałczyną, a życie toczyło się między poliskiem a karczmą „Pod Złamanym Kołem”, Maciej, przygłupowaty mąż wszeteczniastej Maryny, był chodzącym pośmiewiskiem. Z uchem nadgryzionym przez łasiczkę, trzema palcami mniej u nogi po starciu z knurem Ryjogryzem, złą sławą po zatłuczeniu konia Kary’ego i wstydem po uwięzieniu przyrodzenia w butelce, Maciej wciąż znajdował sposoby, by wieś huczała od jego głupoty. Jego wybryki, od awantur po karczemne klęski, były jak gnojowica — śmierdzące, ale swojskie. Oto kilka innych przygód Macieja, które plotki roznosiły od studni po plebanię.


Pewnego zimowego poranka, gdy mgłowica spowijała wieś, Maciej postanowił „nauczyć rozumu” knura Ryjogryza, należącego do sąsiada Błażeja, który notorycznie uciekał i rył w jego kapuścianym zagonie. „Psiajuchniasta, ty świński zady, z kapusty mi nici nie zostawisz!” — wrzasnął Maciej, chwytając widłuszyska i goniąc knura do oborzyny. Ryjogryz, wielki jak beczka, nie miał zamiaru ustąpić. Gdy Maciej zamachnął się widłami, knur rzucił się na niego, przewracając go w gnojowicę. Maciej, kulejąc, wył jak opętańczyk, a knur, rycząc, ugryzł go w nogę, zabierając trzy palce.


Zoruchiwa, niosąc jajka, zobaczyła Macieja w gnojowisku, z portkiszczami w strzępach. „Słyszeliście? Maciej z knurem się bił, a Ryjogryz mu palce zżarł!” — szeptała przy studni do Jagny. Jagna, gruba jak świnia, ryknęła śmiechem: „Oj, Maciej, ty głupawcu, knur mądrzejszy od ciebie!” W karczmie u Janka chłopy, popijając gorzałczynę, rechotali: „Maciej, król gnojowiska, knurowi ryjogęb obił!” Janek, Świnioryj, dolewał: „Pij, Maciej, za palce, co w knurzej gębie zostały!” Pleban Ignacy, westchnął: „Maciej, grzech to złość, ale pokutę w gnojowisku odprawisz!” Maciej, kulejąc, burknął: „Psiajuchna, Błażej, twój knur to diabeł!” — ale wieś śmiała się, że Maciej z knurem przegrał.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.