Przebudzony w Ciemności
Cofnąłem się, czując na kolanach ciepły, kwaśny strumień. — Cholera, co jest… — Słowa z trudem przechodziły mi przez gardło, przesiąknięte goryczą.
Z cienia wyłonił się głos, zimny i mechaniczny, pozbawiony ciepła. — Witaj. Właśnie obudziłeś się z wieloletniego letargu, Ryszardzie. Powiedz, jak masz na imię?
— Ryszard… — odkrztusiłem, czując, jak moje ciało buntuje się po przymusowym uśpieniu. — Sam mnie tak nazwałeś.
— Doskonale. Narządy mowy i podstawowe rozumowanie funkcjonują bez zarzutu. — Głos zarejestrował moją odpowiedź, jakby odhaczał pozycję na niewidzialnej liście.
— Gdzie ja, do cholery, jestem?! Kim ty jesteś? — Panika zaczęła wzbierać, dławiąc oddech.
— Jesteś w przyszłości, Ryszardzie. W Dystrykcie Europolis, arenie doskonałej informacji. W świecie, którego nie znasz. Ja jestem jednostką systemową. Człowiekiem, tak jak ty, choć… nieco innym. Moja nazwa to Toullen.
Spojrzałem na istotę stojącą przede mną. Smukła, nienaturalnie giętka sylwetka, spowita w matowy, obcisły elastyn, który ukrywał wszelkie kształty. Głos nie niósł żadnych wskazówek co do płci. Na twarzy maska — gładka, odblaskowa, niczym pozbawiona emocji twarz nurka. Zamiast oczu miałem wrażenie, że wpatrują się we mnie czarne, lustrzane otwory.
— Zostałem zobligowany, by wprowadzić cię w świat, do którego nie jesteś przywykły. Zacznijmy od początku. Zostałeś zahibernowany w roku dwa tysiące trzydziestym, niedługo po tak zwanej Rewolucji Informacyjnej w Europie.
— Rewolucji informacyjnej? — Powtórzyłem, czując, jak wspomnienia próbują przebić się przez mgłę.
— Tak. Był to traktat, w myśl którego najpotężniejsze państwa Europy podjęły dążenie do stanu informacji doskonałej. Mam na myśli sieciowe połączenie między umysłami wszystkich obywateli. Na początku system rozwijano w korporacjach i wybranych urzędach. Z czasem, gdy efekty uznano za zadowalające, rozszerzono jego działanie na wszystkich.
— Argh! — Ostry, paraliżujący ból głowy uderzył znienacka, rozrywając czaszkę. — Inwigilacja… kontrola… unicestwienie indywidualności… — Zacząłem miotać się w otwartym sarkofagu, rozlewając cuchnące, syntetyczne płyny, w których byłem zanurzony. Pryskały na nieskazitelny elastyn Toullena, ale istota nawet nie drgnęła.
— Spokojnie, Ryszardzie. Nic bardziej mylnego. — Głos był obojętny na mój ból i obrzydzenie. — Oczywiście, były jednostki, które straciły na rewolucji, ale to norma w okresie przejściowym każdej istotnej zmiany. Musisz wiedzieć, że państwa scalone informacyjnie znacząco poprawiły efektywność gospodarczą, przyspieszyły postęp technologiczny. Z powierzchni świata zniknęły choroby. Żywność przestała się marnować, zniknęły konflikty…
— Nigdy nie uwierzę. Jakie znowu konflikty? Chcesz mi wmówić, że teraz nie ma wojen?
— Cóż, aż tak dobrze nie jest, ale uwierz mi, komunikacja za pomocą myśli odmieniła życie milionów na lepsze…
Pamięć zaczęła powracać, jak kłęby zimnego dymu. Całe to zamieszanie sprzed hibernacji. Debaty, czy rewolucja jest konieczna. Bezlitosna walka korporacji o zgodę na ten proceder. Mówiono, że ludzie przestaną mazać palcem po ekranach. Bariera oko-ręka-mózg miała zostać przełamana. Mały chip, umieszczony w głowie, miał pozwolić na bezpośrednie przekazywanie informacji do umysłu drugiej osoby… Ale jak to przeszło? Przecież panowała wszechobecna paranoja. Nikt nikomu nie ufał. Ludzie nie byli gotowi.
— Wiesz, Ryszardzie, większość obywateli Dystryktu Pierwszego nie posiada co prawda pewnych cech… — Toullen powoli sięgnął ku masce i zsunął ją z twarzy. Ukazał mi w ten sposób swój zapadnięty, zniekształcony podbródek, skrywający — domyślałem się — bezzębną, niemal szczątkową żuchwę. To był widok, który ściskał serce.
— My na co dzień porozumiewamy się za pomocą sieci, bez słów. Maska, którą noszę, to głośnik syntetyzujący mowę. Musimy się jakoś porozumieć, a moja krtań, struny głosowe… nieużywane, zanikły.
— Widzę. Ale ja jakoś nie jestem zaniknięty, a całego siebie nie używałem przez… właśnie, ile lat byłem zahibernowany? Który mamy rok?
— Procedury przewidują, że możesz doznać szoku na taką informację, więc radzę wstrzymać się z pytaniami odnośnie…
— Człowieku, proszę cię. Jaki mamy rok? Mam chyba prawo wiedzieć? — Mój głos, choć zachrypnięty, nabrał desperacji.
— Trzy tysiące
.– Co, kurwa?!
— Rok trzy tysiące.
To był cios. Muszę się opanować. To tylko szok, który drętwieje mi kończyny. Nowe otoczenie, wszystko inne. Muszę… muszę się ubrać. Tak, to jest plan. Zaraz, co ten świr robi? Wyciąga w moją stronę jakąś małą kostkę.
— Proszę, zjedz to.
— Posrało cię?! Nie je się mydła.
— To nie mydło. To masełko regeneracyjne o wartości dwóch tysięcy dziewięciuset kalorii. Zjedz od razu, a energia będzie uwalniała się równomiernie przez całą dobę.
— Dobra, zjem. — Spożyłem. Smak był neutralny, jakby pozbawiony wszelkich cech. Toullen wyjął z kieszeni mały skaner i wycelował we mnie.
— Pozwól, że teraz dokonamy przydziału i klasyfikacji. Tak dla formalności.
— Skoro musisz.
— Hmm, ale coś jest nie tak. Czekaj, spróbuję ponownie. — Znów wycelował. Jego gładkie czoło, pozbawione brwi, lekko zmarszczyło się. — Cholera, coś się popsuło. Nie powinno tak być
.– Co jest? Co tam wyskoczyło, że jestem jakiś niereformowalny, czy co, hehe? — próbowałem zażartować, ale w środku czułem narastający lęk.
— No, w sumie to tak jakby. „Error Scan”. Taki komunikat nie powinien się pojawić, ale trudno. To pewnie efekt wieloletniego snu. Wprowadzimy wszystko ręcznie. Teraz prosiłbym cię, byś się ubrał. Musimy opuścić centrum i przetransportować cię do Strefy Drugiej. Wiem, że nie składałeś żadnych deklaracji odnośnie statusu, ale to standardowa procedura. Później będziesz mógł ubiegać się o upgrade na obywatela pierwszej kategorii.
Narzuciłem na siebie ten śmieszny elastyn, czując się w nim jak w obcym kokonie, i ruszyłem za nim. Doszliśmy na wielki taras. Na zewnątrz panowała gęsta, ołowiana mgła, z której przebijały się blade, chorobliwe neony. Nie czułem zaskoczenia — tylko przytłaczające poczucie beznadziei. Zgodnie z przewidywaniami, otaczały nas kolosalne wieżowce-biurowce, których szczytów nie byłem w stanie dojrzeć. Zatonęły w tej mlecznej, toksycznej powłoce.
— Nasz flybus zaraz podleci.
— Coś jak transport publiczny? — Głos mi drżał.
— A jaki miałby być? Uważaj, już jest.
Ogromny wagon, przypominający nowoczesny wagon pociągu, zacumował do tarasu. Bez śmigieł, bez szyn. Po prostu unosił się, a jego wejście ustawiło się idealnie przed nami. Przedział był wypełniony osobnikami podobnymi do Toullena. Neoludzie. Smukli, o ziemistej, szarawej cerze. Identyfikacja płci u większości była niemożliwa. W stylu ubioru niezbyt się od siebie różnili, a przynajmniej nie dla moich starych oczu. Usuwali nam się z drogi, grzecznie, cicho i z niepokojącą synchronizacją. Gdy wagon cumował do kolejnych tarasów, pasażerowie idealnie przesuwały się na ławach, by zrobić miejsce dla wsiadających. Ten widok od razu kojarzył się z ławicą ryb, która jednomyślnym ruchem tworzy wielki, falujący kształt w odmętach oceanu. Wszyscy byliśmy jak w oceanie. Smog i zabudowa dławiły promienie słońca, a w tle słychać było tylko monotonne, szumiące wibracje.
— Alarm! Alarm! — Z głośników wewnątrz kabiny rozległ się ostry, przenikliwy hałas, a neoludzie zerwali się, rozglądając zdezorientowani.
— Proszę zachować ostrożność, skażenie pierwszego stopnia!
— Cholera, Toullen! Co jest?! — Ryknąłem, czując, jak krew uderza mi do głowy.
— Wygląda mi to na skażenie biologiczne. — Pasażerowie zaczęli grupować się pod wyjściem, ich mechaniczne ruchy nabrały nerwowości.
— Ale co ci na to wygląda? Co jest przyczyną alarmu?!
— Eh, Ryszardzie… wydaliłeś niezmetabolizowaną materię.
— Jaką materię?
— Zesrałeś się, Ryszardzie. Po prostu narobiłeś w portki. — Wtedy rzeczywiście dostrzegłem wodnisty strumyk, spływający mi po nodze, choć w moim mniemaniu nie śmierdziało aż tak bardzo, żeby wywoływać taki alarm. Ale dla nich, dla tych sterylnych, pozbawionych wydzielin istot, musiało to być jak atak broni biologicznej.
— Widzisz, my nie mamy tego problemu. — Toullen odwrócił się i ściągnął spodnie. Między jego pośladkami, tam, gdzie normalnie znajdowałyby się naturalne otwory, znajdowała się przezroczysta kapsuła wielkości puszki po witaminach, a wewnątrz niej — brązowa, gęsta ciecz. To był wypróżnik, ludzka odpadówką w hermetycznym zbiorniku.
Neoludzie, choć już spokojniejsi, gdyż zlokalizowali przyczynę alarmu, nadal z obrzydzeniem spoglądali na przedstawiciela systemowego paradującego z widocznym wypróżnikiem.
— Hehe — zarechotał Toullen, a jego śmiech był suchy i pusty, jak zepsuty mechanizm. Wagon ruszył dalej, niosąc mnie — brudną anomalię — przez czyste, bezlitosne miasto przyszłości.
Strefa Zero
Flybus sunął bezszelestnie, tnąc ołowianą mgłę Europolis. Neonowe rozbłyski rysowały blade, efemeryczne kształty na szybach, zanim pochłonęła je szarość. Czułem się jak martwa ryba niesiona prądem w głąb oceanu wypełnionego innymi, równie bezwolnymi istotami. Neoludzie wokół mnie byli cisi, pochłonięci swoimi myślami przesyłanymi przez sieć. Nie widziałem żadnych ekranów, żadnych interakcji — tylko to upiorne, synchroniczne przesuwanie się po ławach, gdy pojazd cumował do kolejnych tarasów. Ich ziemiste twarze były pozbawione wyrazu, jak maski wykute z zastygłego lęku.
Toullen, stał obok mnie, obojętny na smród moich portek, który — ku mojemu zdziwieniu — nie był już tak intensywny. Masełko regeneracyjne zaczęło działać. Czułem przypływ energii, ale nie byłem w stanie pozbyć się dławiącego mnie obrzydzenia do sytuacji i samego siebie. Cały ten „alarm” z powodu zwykłego wypróżnienia… to było poza moją zdolnością pojmowania. Ich świat był tak sterylny, tak doskonały, że naturalne funkcje ludzkiego ciała były traktowane jak skażenie biologiczne. Ironia. Choroby zniknęły, konflikty zniknęły, ale pozostała paranoja na punkcie najbardziej podstawowych funkcji życia.
— Dlaczego Strefa Druga? — Zapytałem, próbując przebić się przez szumiące wibracje flybusa i ogłuszającą ciszę umysłów neoludzi. Toullen odwrócił głowę.
— Ponieważ skaner nie mógł cię sklasyfikować. Jesteś anomalią, Ryszardzie. System nie ma dla ciebie miejsca w Dystrykcie Pierwszym. Strefa Druga to… ośrodek adaptacyjny. Tam zostaniesz poddany dalszym procedurom.
Ośrodek adaptacyjny. Brzmiało jak więzienie. Albo gorzej — miejsce, gdzie „naprawiają” takich jak ja. — Co to znaczy „dalej procedury”? Będziecie mnie „ulepszać”? Zmieniać? — W moim głosie pobrzmiewała ostrość, której sam się zdziwiłem.
Toullen nie odpowiedział od razu. Spojrzał na mnie swoimi czarnymi, lustrzanymi oczami maskami, a ja miałem wrażenie, że przez ten moment jego umysł analizuje setki tysięcy scenariuszy mojej reakcji. — System dąży do optymalizacji, Ryszardzie. Do wydajności. Do… harmonii. Twoje obecne uwarunkowania są niezgodne z wymogami środowiska.
— Niezgodne?! Przecież jestem człowiekiem! — Syknąłem, a kilku neoludzi odwróciło się w naszą stronę, ich puste spojrzenia prześlizgnęły się po mnie, zanim znów zatopiły się w sobie.
— To, co znasz jako „człowieka”, to przestarzały model, Ryszardzie. My jesteśmy ewolucją. Ty jesteś… reliktem.
Słowo „relikt” uderzyło mnie z siłą młota. Byłem eksponatem z muzeum, błędem, który należało skorygować. Czułem, jak narasta we mnie wściekłość, gorąca fala w kontraście do zimnej sterylności tego miejsca. Patrzyłem na Toullena, na jego zniekształcony podbródek, na pustkę w jego oczach i uświadomiłem sobie coś strasznego: on nawet nie rozumiał, co to znaczy być człowiekiem w moim rozumieniu. On był produktem.
W końcu flybus zwolnił i zacumował. Wyszliśmy na kolejny taras, ale ten był inny. Nie było tu neonów, tylko blade, bezlitosne, białe światło jarzeniowe. Powietrze było cięższe, a szum wibracji ustąpił miejsca monotonnej, niskiej pulsacji. Na horyzoncie, ponad mgłą, nie widać było wieżowców, tylko nieskończoną płaszczyznę szarego betonu, gdzieniegdzie poprzetykaną niskimi, geometrycznymi strukturami.
— Witaj w Strefie Drugiej — oznajmił Toullen. — Witaj w Europolis: Dzielnicy Adaptacyjnej.
Gdy stąpnąłem na beton, poczułem, jak coś wibruje pod moimi stopami. Delikatnie, ale nieustannie. Jak rytm jakiegoś gigantycznego, ukrytego serca bijącego pod ziemią. Powietrze było czyste, lecz zimne i pozbawione zapachu. Nawet zapachu mgły. Wszechobecna biel i szarość.
Przed nami rozciągała się długa, pusta hala. Po obu stronach ciągnęły się rzędy metalowych drzwi, numerowanych w nieskończoność. Nie było tam nikogo. Żadnych neoludzi, żadnych robotów. Tylko my dwaj i ten niepokojący, podziemny puls.
— Dokąd teraz? — Zapytałem, a mój głos odbił się echem od pustych ścian, brzmiąc obco i zbyt głośno. Toullen wyciągnął dłoń w stronę jednego z drzwi, na którym widniał numer 404. — Tam. To twój… tymczasowy moduł mieszkalny.
Spojrzałem na numer. 404. Error. Błąd. System już na wstępie mi przypominał, kim jestem. Podszedłem bliżej. Drzwi otworzyły się bezszelestnie, ukazując małe, klaustrofobiczne pomieszczenie. Łóżko wciśnięte w ścianę, miniaturowa toaleta, półka. Wszystko białe. Sterylne. Pozbawione życia.
— Masz jakieś pytania, Ryszardzie? — Zapytał Toullen, stojąc w progu, jego maska znów zasłaniała zniekształconą twarz.
Spojrzałem na niego. Na jego obojętność. Na jego kapsułę z ekskrementami. Na ten bezduszny świat. — Tak. — Powiedziałem, a mój głos stał się nagle spokojniejszy, ale twardszy. — Co się dzieje, kiedy system nie może czegoś „naprawić”? Co dzieje się z takimi „błędami” jak ja?
Toullen nachylił lekko głowę. Jego głos, przetworzony przez syntetyzer, zabrzmiał niczym szept w pustym pomieszczeniu. — System dąży do optymalizacji. Każda anomalia, która nie może zostać zaadaptowana… stanowi zagrożenie dla harmonii. Zagrożenie musi zostać… usunięte.