E-book
14.7
drukowana A5
34.39
Prosto między oczy

Bezpłatny fragment - Prosto między oczy

Felietony i rozkminy


Objętość:
157 str.
ISBN:
978-83-8369-345-3
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 34.39

Wstęp

Ten zbiór zawiera moje wybrane autorskie felietony, oraz przemyślenia publikowane na mediach społecznościowych.

Dodałem kilka schowanych do szuflady.

Nie znajdziesz tu cenzury, której filtry szaleją na społecznościówkach. Daję sobie również prawo, które przynależy każdemu twórcy, aby czasem szokować lub zniesmaczać. I nie bierz tego do siebie. To tylko słowo podmiotu lirycznego. Tego, który się boi, szaleje, jest porąbany lub napalony. Więc dystans zalecany ;) Przyjmij to ostrzeżenie.

Treść nie jest dostosowana dla standardowego odbiorcy. Często gmatwam sens i stosuję nikczemne sztuczki literackie, ale w konkretnym celu. Czuj się więc ostrzeżony ;)

Serio — to nie jest lektura dla każdego.

Autor

Chcesz żyć wiecznie?

Ty też jesteś zabiegany?

Też pędzisz, jak szalona?

Ale przecież, jak na to spokojnie spojrzysz, to zawsze mamy czas…

Na wszystko zawsze mamy czas ;)

Mamy go tak dużo, że sprzedajemy go za bezcen. Oddajemy za darmo.

Darmozjadom.

Wampirom.

Oszustom i złodziejom.

Albo być może zobowiązaniom?

A może oddajemy go w darze naszym bliskim?

Może go inwestujemy?

Nie! Wróć! Jedyna możliwość, by skutecznie zainwestować czas, to zainwestować go we własne dzieci. We własną spuściznę, Ogygię, Pietę…

Ale najczęściej Czas rozmieniamy na drobne w walucie, za którą nie można kupić niczego wartościowego.

W zamian za nasze bezcenne zasoby przyjmujemy plastikowe paciorki, breloczki ze szmelcu i pieczątkę z buraka na ramię.

Oraz w gratisie, jako bonus w promocji, obietnicę wiekuistego istnienia „gdzieś tam kiedyś” w miejscu „później”. Obietnicę, w którą, na nieszczęście wielu z nas wierzy.

Ta mamiąca ego iluzja potrafi omotać tak, że często nigdy nie nadchodzi przebudzenie.

Czas. Cóż. Paradoksalnie…

Skoro mamy go tak dużo, to dlaczego, gdy widzimy koniec, wypatrujemy jednej bezcennej minuty?

Skoro dekady przeminęły z wiatrem niezauważone, dlaczego najbardziej przepełnione życiem zawsze okazuje się to ostatnie tchnienie?


Czas… te bezcenne, stale mijające interwały życia.

Nie kupisz go, ale możesz go oddać lub sprzedać za bezcen.

Gdy nie czujesz, ile jeszcze go masz, masz wrażenie, że nigdy się nie skończy.

Ale gdy zaczyna go brakować, wskazówki pchnięte ręką Zegarmistrza Świata zaczynają pędzić szybciej, niż powinny. Szybciej, niż wypada.

To jest ten paradoks. Czas możesz rozdawać lub trwonić bez poczucia, że zacznie Ci go brakować.

Masz wrażenie, że puchnie i rośnie, gdy my rośniemy i mnoży się po wieki, ale nagle znika, gdy rozpoznajemy przemijanie.

Gdy w polu naszej świadomości pojawia się Entropia.

A my nagle zdajemy sobie sprawę, że sprężyny zegara czasu nie może ponownie nakręcić.


Jestem pewien, że nie raz i nie dwa słyszałeś o tych, którzy legli na łożu, które okazało się ich ostatnim. Spoczęli na marach, z których zostali zaniesieni na żalnik.

Gdy każdy oddech jest walką, ci ludzie pobierają naukę. Uczmy się od nich już dziś.

Ostatnimi tchnieniami dogorywającego życia żałują tego, czego nie zrobili. Żałują, że się bali. Że nie mieli odwagi. Tak wiele chcieli przeżyć. Tak wiele doświadczyć. Tak wiele poczuć.

Za dużo bezsensu. Za mało wartości.

Za dużo ekscytacji. Za mało emocji i uczuć.

Za dużo dystansu. Za mało bliskości.

Zbyt wiele sztuczności i udawania. Za mało szczerej otwartości.

Wybierający się w tę ostatnią wędrówkę wiedzą, że lepiej przeżyć pełne zachwytu chwile i mieć przekonanie że zdobyło się na odwagę, niż żałować, że się nie spróbowało, bo za kołem sterowym życia zasiadał kapitan Strach.

No bo co?

Nie wypada? A weź nie pitol. Kto za Ciebie doświadczy Twoich własnych radości i smutków?

W książce „Kto ukradł mój ser?” na ścianie zostało wyryte pytanie, które Ty też powinieneś i powinnaś sobie zadać:

„Co bym zrobił, gdybym się nie bał? Co bym zrobiła, gdyby strach nie miał znaczenia?”


Pamiętasz (słyszałeś) wykład Jacka Walkiewicza?

„Puk, puk. Strach puka do drzwi. Otwiera mu Odwaga. A tam… nikogo nie ma.”

Sam tego się uczę… spokojnie, nie udaję oświeconego. Co to, to nie ;)

Ciekawe, czy zgodzisz się ze mną, że życie to nie film. Ale jednocześnie nim jest. Niemniej jednak: nie mamy dublerów. Nie mamy kaskaderów. Czasem sami ręce i nogi połamiemy w drodze za naszymi marzeniami.

I dobrze!

No co?

Kości się zrastają. Złamane żalem serce już nie.

Gorzej, gdy nie mamy za czym biec.

Ale to rozprawka na inną okazję ;)


Wiesz co?

Widziałem spojrzenia umierających. Widziałem niemy krzyk o życie tych, którym pozostały dosłownie godziny. Byli tak słabi i zżarci przez chorobę, że słowa nie mogli wydusić. Ale ich oczy mówiły wszystko. Ich chude ramiona cuchnące grobem, szukające drugiego człowieka, chciały poczuć to, na co miały czas przez dekady przepierdzielone na głupoty.

Ale dla nich było za późno.

Oddali by wszystko za jedną minutę pełnego życia.

Jedną, cholera, minutę!

Te, które zostawiamy na facebooku. Na Netflixie. Na kłótniach. Na czekaniu w kawiarni na przyjście kogoś, kto wcale nie ma zamiaru się pojawić.

Czy jesteś w stanie to pojąć?

Jeszcze nie?

Spokojnie.

Masz czas.

Masz mnóstwo czasu.


Ci ludzie… leżący w ostatnim posłaniu.

Oni zeskoczyli z dachu życia.

Niektórzy zostali zepchnięci.

Widziałem ich żal. Ich ból.

W zamian za pełne wygodnego tchórzostwa i konformizmu przetrwanie dostali na łożu śmierci bezdenne morze żalu.

Żalu za życiem, które już się nie powtórzy.

Żalu za życiem, które CHIELIBY przeżyć KIEDYŚ.

Ale strach nie pozwalał.

Bo czasu było zawsze pod dostatkiem.

Bo co ludzie powiedzą?

No bo przecież ja się nie nadaję.

Bo może kiedyś… Tak! Kiedyś na pewno, ale nie dziś.

Jestem za stary. Jestem za młoda.

Jestem za brzydka, jestem za gruby…

Nie zasługuję…


To, tak mi się wydaje, najgorszy ból, jaki może przeżyć człowiek.

Ból nad zmarnowanym życiem.

Ale może tylko mi się wydaje. Bo co ja tam mogę wiedzieć?

W każdym razie nie mam zamiaru tego sprawdzać na sobie, cholera!


Ale spokojnie. My przecież mamy czas.

Będziemy żyć jutro. Na pewno. Na sto procent! Zaczniemy jutro. No, może pojutrze. Jutro mamy przecież oddać ważny projekt. Czekaj, czekaj. Pojutrze też nie, bo jest spotkanie w sprawie „bardzo ważnej i niecierpiącej zwłoki.”

Może we czwartek.

Tak!

Czwartek to odpowiedni dzień.

Chociaż… czwartek. Hmm. Nie bardzo mi pasuje.


Zabawimy się, dobrze?

Spójrz na swoje życie. Na malutki, maciupeńki jego kawalątek.

Rzuć spojrzenie w lustro swojego własnego Ja.

Bez pieprzenia, rzecz jasna, o jakichś pseudo filozoficznych i głupotach z nurtu New Age.

Tak twardo. Rzetelnie na to popatrz.

Projektowo (lubię to słowo).

Spójrz na swoje stanowisko.

Czekaj! Zatrzymaj się na sekundę. I zanim przejdziesz dalej, weź daj sobie sekundę. Tę sekundę, której być może będziesz wypatrywać kiedyś. Być może jedna sekunda podaruje Ci zmianę, zwrotnicę, inna drogę, inną wersję siebie. Inne życie. Inne JA. A co? Nie należy Ci się?

Spójrz.

Na swoją rolę w rodzinie. Męża. Żony. Córki. Syna. Zięcia…

Rolę dyrektora. Pracownika. Studenta. Szefa. Kierowcy. Bezdomnego… wymieniaj sobie, ile chcesz.

Kim jesteś dziś?

Kim miałeś się stać?

Kim miałaś zostać?

Być może te wszystkie role zostały Ci przez innych nałożone na plecy, niczym płaszcz? A Ty uwierzyłeś, że to Twoja skóra?

Zdejmij ten płaszcz, zroluj i rzuć w kąt w cholerę.

Zapytaj: kim Ty jesteś?

Być może zadajesz sobie pytanie: gdzie podziały się moje marzenia, które przepełniały mnie w dzieciństwie?

Ile plastikowych paciorków były warte?

Ile breloczków ze szmelcu?

Ile tego szajsu przyjąłem w zamian za coś bezcennego, czego już nigdy nie odzyskam?

Ile złota wymieniłem na odpustowe muszelki?


Zastanawiasz się nad tym?

Jak wiele zostawiłaś?

Głębokich spojrzeń w oczy?

Dotyku poprzedzonego przeskokiem iskry w pełnym napięciu oczekiwaniu?

Wyjątkowych zachodów słońca nad pełnego smogu torowiskiem?

Spacerów po łące obok pędzącej życiem autostrady?

Śmiechu podczas tarzania się w stercie jesiennych liści?


Eh. Życie wieczne…

To odwieczne, mityczne marzenie.

A jednocześnie wieczyste przekleństwo.

Bo jak możesz docenić jeden dzień, ten dzień dany nam przez wschodzące słońce,

jeżeli masz tych dni nieskończoność? Coś, czego masz nieograniczone zasoby, okazuje się nic nie warte.

Jak dni, których jeszcze nie poznałaś…

Masz ich aż tyle?

Gdyby każdy z nas miał w domu dziesięć ton złota, byłoby warte ono mniej, niż złom żeliwny.


Pamiętam, że w książce „Tajemnice milionera” padło mniej więcej takie pytanie:

Co byś zrobił, gdybyś wiedział, że to ostatni dzień twojego życia?

Szczera odpowiedź na to pytanie to właśnie, wbrew pozorom, pełna kwintesencja filozofii życia.


Wczoraj skończyłem pieprzone czterdzieści pięć lat życia w tej kadencji rzeczywistości.

Ale chyba coś nareszcie zaczyna docierać do tej łepetyny.

Tak mi się przynajmniej wydaje.


Parę lat temu napisałem słowa do piosenki.

Adekwatnym w moim mniemaniu fragmentem egoistycznie się z Tobą podzielę. Fragmentem, w którym następuje przebudzenie.


„W końcu, gdy w lustra patrzę oblicze

i mój iloraz na palcach ręki liczę

faktycznie niewiele pojmuję.

Ale głupi nie czuje głupoty swej udręki.

Ciemnotą trawiony

nie został do zrozumienia stworzony.


Kogo w lustrze oglądam?

Kogo chcę widzieć?

Kogo wyglądam?

Kowala swego losu,

czy kogoś, kto nigdy nie miał głosu?”


Oj, będzie się działo ;)

Ale pewnie zacznę od jutra, co?

Mam przecież mnóstwo czasu…

Strach

Prawdę mówiąc…

Boję się strachu.

Boję się bać.

Przeraża mnie przerażenie.

To takie bez sensu, powiesz. W sumie nie mogę odmówić Ci racji.

Ale.. do czasu, aż sam poczujesz, gdy silny bodziec, przypuszczenie lub wydarzenie wyłączy rozum i uruchomi protokół strachu.

Dobra, dobra. Ja naprawdę to rozumiem. I mnie też irytuje to, że nieracjonalne emocje potrafią przejąć władzę nad rozumowym fundamentem. Ale tak to już jest. Biologia. Zawsze, gdy w silnym wzburzeniu bodziec neurologiczny pomija układ limbiczny i pobudza od razu ciało migdałowate, nasz gadzi mózg, tracimy rozum ze strachu. Biologia — mówiłem już. Nic na to nie poradzimy.

Połóż cienką deskę na ziemi, a przejdziesz po niej raźno. Połóż ją pomiędzy wieżowcami, a kroku nie uczynisz.

Analizowałem to długo, taplając się w oceanie gęstych pytań.

I zawsze, gdy wynurzałem się na powierzchnię po haust świeżego powietrza, doznawałem oświecenia, że paliwem wszelkich blokad jest strach.

Strach, który potrafi zatrzymać nas w najczarniejszym miejscu.

Strach, który jest naszym największym wrogiem, ale jednocześnie największym przyjacielem naszych nieprzyjaciół.

Bać się… to tak, jakby zapomnieć o tym, kim naprawdę jesteśmy.

Bo większość tego, czego się boimy, tak naprawdę nigdy się nie wydarzy.

To zbyt rozległy temat na zwykły felietonik.


Boisz się popełniać błędy? Witaj w klubie produktów przemysłu szkolnego. No i co z tego, że popełniasz błędy? Poprawisz je lub za nie zapłacisz, po prostu. A jak nie? To co najgorszego się stanie? Cały świat się rozpadnie? Nie? No to nie jest tak źle. A jak się rozpadnie? To nikt tego nawet nie zauważy.

Boisz się tego, co inni powiedzą? A może zapytaj sam siebie, kto Twoje własne życie przeżyje: Ty, czy oni? Kto za Twoje błędy zapłaci: Ty, czy oni? Kto wypije Twojego szampana sukcesu? Kto uściska bliską Ci osobę? Kto przyjmie pomoc będąc zbyt słabym, by o nią prosić? Kto podzieli się owocami dobrobytu, którym Cię życie obdarzy? Kto podrapie plecy ukochanej osoby? Kto podrzuci pod sufit wrzeszczącego z emocji berbecia? Kto… kto to przeżyje? Ty — czy oni?

My, ludzie, jesteśmy doskonale omylni. Perfekcyjnie niedoskonali. Idealnie wadliwi. I przez to tak niewyobrażalnie interesujący.

I chociaż można z tym polemizować, to często perfekcja jest po prostu nudna.


Co bym zrobił, gdybym się nie bał?

Co Ty byś zrobił, gdybyś się nie bał?

Bo wszystkie Twoje Marzenia leżą tam. Tak. Właśnie tam. Blisko. Tuż po drugiej stronie strachu. Strachu, którego tak naprawdę nie ma.

„Puk, puk.

Strach puka do drzwi.

Otwiera mu Odwaga.

A tam…

nikogo nie ma.”

Jacek Walkiewicz


Barometr życia

Tym razem może być pozornie mrocznie, ale tylko pozornie. I tym razem (żarcik) piszę specjalnie zawile. Ty zrozumiesz. Inni pominą.

Piszę zawile, ponieważ trochę jest o mnie. Więc muszę zagmatwać, co nie?

Raz na jakiś czas przeprowadzam pewien mroczny rytuał. Życiową auto rozmowę ewaluacyjną. Rozmowę, której wynikiem jest decyzja. Decyzja, czy daję sobie życiową podwyżkę, czy też udaję się do kadr po ostatnie uposażenie.

Wbrew pozorom to czysta kwintesencja życia. Przynajmniej w tej powłoce. I jak to w Excelu bywa — nie ma tutaj miejsca na sentymenty, emocje i oczekiwania.

Biznes musi się dopinać. Ten życiowy również.

Dlatego właśnie skrupulatnie analizuję życiowe tabelki i wcieleniowe zyski. Zliczam i prognozuję bilanse.

Ale dość o tej nudnej eschatologii ;)


Do tej pory każda z moich rozmów kończyła się awansem. Dowodem tego jest fakt, że piszę. Chociaż do tej pory jadę na kredycie zaufania. Kredycie zaufania do samego siebie.

Tanie odsetki, więc korzystam, a co?

Ale to działa. Dowodem jest to, że oddycham. Spokojnie — nic depresyjnego. To czysta egzystencjalna matematyka istnienia.

Po lewej stronie równania jest bilans wieczoru, po prawej (nie zawsze za znakiem równości) brzask poranka i świadomy pierwszy wdech.

Ci, co mnie znają, wiedzą, że pragmatycznie podchodzę do życia (wybacz tę prywatę o sobie, ale jest w tym metoda).

Marnowanie tlenu na nieproduktywne trwanie jest bezsensowne.


I tutaj chcę zadać Ci pytanie, które zwiąże Cię z moją tezą.

Czy w Twoim życiu zdarzyły się takie momenty, które zmieniły wszystko?

To nie jest, wbrew pozorom, banalne pytanie.


Wiesz, co mam na myśli, pisząc „WSZYSTKO”?


Czasem wystarczy dzień.

Czasem godzina.

Czasem jedno spojrzenie oczu.

Czasem jeden uśmiech.

Czasem o jeden za mocny siarczysty policzek.

Czasem ostatnie słowo zatrute pogardą.


Takie momenty są napędzane siłą, której jeszcze nie do końca rozumiem. Ale zaczynam czuć jej zakres i respekt do niej. Siła ta jednym ruchem ramienia przestawia zwrotnicę życia. I w cholerę nie mamy na to wpływu. Dzieje się to ponad nami. Bez względu na to, co mówią samozwańczy nauczyciele życia, paradujący po czerwonych dywanach w podartych gaciach.

Studiuję tę moc od wielu lat, wierz mi. Działa ona specyficznie w środowisku naturalnym, ale całkiem inaczej w środowisku ludzkim, ponieważ napędza je dodatkowo oczekiwanie i ludzka intencja. A ta ma wpływ na rezultat.

Mam mnóstwo przemyśleń i wniosków, które dyplomatycznie pominę.

Ale ta napędzana mocą fatum siła działa. Chyba każdy, kto trochę przeżył wie, że ona istnieje. Pod wpływem często pozornych wydarzeń posyła nasze życie nas na zupełnie inne tory. Najczęściej sami nie zdajemy sobie z tego sprawy, ponieważ to nie my kierujemy lokomotywą, która ciągnie ten nasz cały skład. Nie sprawdzamy biletów pasażerów, weryfikując, czy aby ktoś nie podróżuje z nami na gapę. Nie sprawdzamy stanu technicznego pojazdu. Ilości paliwa w baku. Nie patrzymy na ostrzegawcze światła na trasie.

Wolimy często delektować się rozcieńczonym tanim winem w wagonie restauracyjnym.


Wielu do tego wagonu ucieka, by się w kieliszku skryć.

Wielu ucieka, by w kieliszku się odnaleźć.


Każdy ma prawo do bycia najsmutniejszym błaznem przed obliczem zabawnego władcy.

Ale sprowadzę Cię na właściwe „tory” mojej tezy. Nie piszę tego ot tak.

Moment, który przestawia zwrotnicę życia jest czymś, co jest nieodwracalne. To moment, który w kulturze japońskiej jest nazywany satori. W naszej kulturze bywa nazywany „oświeceniem” (dawniej „olśnieniem”), chociaż oryginalne znaczenie tego słowa uległo zatarciu.

To moment, który pali mosty. Nie ma powrotu do tego, co było wcześniej.

To chwila, gdy ktoś dostaje „tę” diagnozę.

To moment, gdy ktoś dowiaduje się o zdradzie.

To pierwszy kontakt z własnym, dopiero co narodzonym dzieckiem.

To ułamek sekundy przed roztrzaskaniem się o drzewo.

To sekunda, gdy następuje przebudzenie.

Wtedy poznajemy wartość tego, co bezcenne, a przed oczami innych położone, nigdy nie zostaje przez nich zauważone.


To podobno pierwsze zakochanie. To z przedszkola też się liczy ;)

To pierwszy pocałunek.

To pierwszy kac pędzony apokaliptycznym bólem głowy, womitami i sraczką.

To pierwsze rozstanie.

Pierwsza praca…

i pierwsze z tej pracy odejście.

To pierwsze rozpoznanie tej istoty, z którą umówiło się na tę konkretną „wędrówkę” na tej kadencji winylowej, skrzeczącej rzeczywistości.

Ale tak przyziemnie, może to być pierwszy spektakularny sukces, który gromadzi wokół wianuszek „przyjaciół”.

I pierwsza druzgocąca porażka, która tę przyjaźń weryfikuje.

To może być pojawienie się tęsknoty za drugim człowiekiem, ale także uświadomienie sobie pragnienia samotności.

Takich momentów może być wiele. Nie ma sensu wszystkich wymieniać. Nie zdołałbym i mi się nie chce. Zawsze piszę do inteligentnego Ciebie, więc nie muszę wykładać tej doktryny łopatologicznie. Ty to zrozumiesz.

Wędrówka jest koniecznością wymuszoną zapierniczającą, jak szalona wskazówką zegara życia.

I przed wieloma rozstajami przychodzi nam na tej drodze stawać.

(ale, cholera, filozoficznie to zabrzmiało).


Dawno temu przeczytałem książkę, która odmieniła moje życie.

Tak. Wiem.

Banał.

W sumie to takich książek przeczytałem wiele. Ty na pewno też. Ale to nie kącik recenzji, więc nie o tym.

Ta konkretna pozycja, bardzo krótka i niezwykle skondensowana, uświadomiła mnie w prawdziwym znaczeniu każdego oddechu. W sensie, który kryje się pod spodem każdego skończonego dnia. Wiem, że może to brzmi bez sensu, lub jakoś tak… patetycznie. Ale jak pisać normalnie o sprawach ostatecznych? No, może nie ostatecznych, ale ważnych?

Więc…

Książka, o której wspominam nauczyła mnie zadawać samemu sobie pewne pytanie. Pytanie potężne w swym znaczeniu, ale banalne w brzmieniu. Pytanie o sens życia. Jednak nie bezpośrednio, rzecz jasna. Ale zdecydowanie perfidnie i precyzyjnie lufą prosto między oczy.

Pragmatyczna natura ludzka, napędzana ewolucyjnym mechanizmem, wymusza zachowanie zgodne z zaszytym w naszym zwierzęcym i społecznym DNA zachowaniem. I najbardziej przerażające, ale jednocześnie sprawiedliwe jest to, że jest to prymat działający zupełnie poza naszym świadomym obszarem. Pewne rzeczy dzieją się poza nami. Poza naszym obszarem decyzji. Poza naszym zrozumieniem. Dążenie do wygody jest zgubą kreatywnej i smacznej strony życia.


Trzeba rozumem objąć to, że nie wszystko jest możliwe do ogarnięcia rozumem.


Ale fakt, że się to wie, jeszcze o niczym nie świadczy.

Wiedza nie oznacza zrozumienia.

I trzeba się z tym pogodzić.


Fakt, o którym wspominam, pojmie tylko ten, kto uświadomi sobie, że pewna idea, którą wpychają mu w gardziel kołcze, nauczyciele, mentorzy i inni domorośli „zmieniacze życia”, jest kłamstwem. Perfidnym łgarstwem.

Tym kłamstwem jest to, że każdy zawsze jest kowalem swojego losu.

I tak, i nie.

Przecież oczywiste jest to, że to zależy od tego, kto jest właścicielem kuźni.


Imposybilizm, czyli tak popularny u dekadenckich melancholików nurt mentalno-filozoficzny mówiący o tym, że wszystko jest już zapisane w księdze przeznaczenia, a my nie mamy na nic wpływu, jest drogą na manowce.


Pytanie, które zadaję sobie co jakiś czas, jest sprawdzianem. Sprawdzianem, podczas którego na stole egzaminacyjnym są położone pytania o sens, znaczenie i powód obudzenia się każdego kolejnego ranka. Do kolejnego egzaminu. W najgłębszym tego słowa znaczeniu.

Znałem paru ludzi, którzy żyli, ale dawno temu oblali ten egzamin.

Nie potrafili odpowiedzieć.

A komisja jest surowa i nie lituje się nad żadnym leserem.


Tak piszę i piszę… ale ostatecznie zadaj sobie pytanie, czy powinno się co jakiś czas sprawdzać, czy warto? Czy „warto” sprawdzić czy się „śpi”, czy po prostu jest się wiecznym lunatykiem błądzącym nieświadomie w ciemnościach?


Budzik, pobudka, śniadanie, praca, przerwa, nerwy, kłopoty, cele, ASAPy, bilanse, targety, korki, zakupy, rachunki, zobowiązania, kłótnie, nerwy, harmider, brak czasu, ból pleców, nocny kaszel…

A do kompletu fałszywi „przyjaciele”, niepotrzebne znajomości, toksyczne związki.

Role do odegrania. Zobowiązania do wywiązania. Rewizyty do udekorowania. Fortele do zaplanowania.

Sztuczne uśmiechy do uśmiechania.

Wyreżyserowane uściski dłoni.

Maski z namalowanymi uśmiechami.

Egzystencja wyłącznie po to, by spłacić ujemne saldo.

A życie?

Życie…


A może znasz odpowiedź na to pytanie?

Po co?

Po co?

Po co budzisz się każdego ranka?

By żyć?

Czy tylko przetrwać?


Czasem, gdy zastanawiam się nad odpowiedzią, zadaję sobie to pytanie z książki.

Ono wszystko rozjaśnia.

Bo wiesz, że czasem, by uzyskać właściwą odpowiedź, wystarczy zadać odpowiednie pytanie.

Treści TEGO pytania z TEJ książki niestety na tacy podać nie mogę ;)

To pytanie musisz samodzielnie odkryć.

Bo odpowiedź jest warta zadania tego pytania.


W zamian za moje milczenie życzę Ci wspaniałego weekendu.

Depresja

Jedenastego sierpnia minęła kolejna rocznica samobójczej śmierci Robina Williamsa. I z tej smutnej okazji postanowiłem napisać ten post.

Chociaż ten uwielbiany przez miliony aktor cierpiał na całą listę przypadłości, to głównie jedna choroba nam go odebrała.

Choroba śmiertelna.

Nieuleczalna. Ale bywa, że zaleczalna.

Depresja.

I nie mylić tego z chwilowym spadkiem nastroju spowodowanym zbyt długą kolejką do kasy, chandrą po kłótni o „niezwykle istotne” pierdoły czy jesienną melancholią, którą roztapiają pierwsze przebijające się przez śnieg krokusy.


Już brzmi poważnie? Będzie poważnie.

Aha. Zdecydowanie chcę podkreślić, że nie piszę o sobie i niczego osobistego nie przemycam. Piszę o społecznym zjawisku.

I najważniejsze: nie ma możliwości, aby tak niezwykle rozległy i głęboki temat zamknąć na tak małym skrawku ekranowego papieru. Poruszam tylko mały wycinek całego zagadnienia, ponieważ nie wszystkie tematy mogę i powinienem tutaj przedstawiać. Ale o tym później.


Temat depresji z przerwami zgłębiam od dekad. Od naprawdę bardzo dawna. Odkąd depresja nie była jednostką chorobową a jedynie lenistwem, niedorobieniem życiowym i niedojrzałą modą zblazowanych luksusem życiowym niedorosłych gówniarzy. Nawet, gdy ten „gówniarz” miał pracę, rodzinę i dwie, trzy dychy na karku.

Depresję „leczyło się” wtedy reprymendą, pasem i karą. Często dodatkowo aplikowano choremu szyderstwo, pogardę i ostracyzm koleżeński. A bywało, że rodzinny.


Ta jak to niektórzy określają — choroba duszy, wyżera bezlitośnie człowieka od środka, pozostawiając tylko pustą skorupę. Działa podobnie, jak pewien gatunek grzyba który rozrasta się w ciele nosiciela, infekuje wszystkie tkanki i w momencie przejęcia układu nerwowego, zamienia jego funkcje neuronalne. Zaczyna sterować jego motoryką, zachowaniem i układem hormonalnym. Wszystkim. Nosiciel powoli zanika, gaśnie, aż w całości staje się marionetką na sznurku pasożyta.

A z zewnątrz wcale tego nie widać.

Przynajmniej na tym etapie.

Potworność tej choroby zbiera silne żniwo, zwłaszcza po wydarzeniach ostatnich paru lat. Ale w wyjaśnienia czynnika społecznego, który zadziałał na pewien przekrój populacji niczym katalizator, zapuszczał się nie będę, bo do wieczora bym nie skończył.


Wyobraź sobie taką sytuację.

Jest obok Ciebie człowiek. Bywa pogodny. Może nawet się uśmiecha. Funkcjonuje w swoim środowisku. Wydaje się być normalny. Czasami intrygujący. Z normalnym zaangażowaniem podchodzi do swoich zadań.

Niby wszystko gra. Wszystko w normie. W porządku.

Ale w jego środku rozrasta się pasożyt choroby, która przemienia go w dosłownie najbardziej cierpiącego człowieka na planecie. I nie jest to parabola. To może brzmieć niczym herezja, ale człowiek w depresji jest zogniskowany w stu procentach na sobie. Jest podręcznikowym egoistą doskonałym, tylko z tą różnicą, że jego rozszargane Ego ulokowane na przeciwległej stronie skali, niż u narcyzów. Taki człowiek dosłownie czuje się tak samotny w roztapiającym go cierpieniu, jakby był jedyny na całym świecie. Nawet, gdy otacza się innymi.

Dobra, kolejny rozdział, który muszę uciąć tutaj, bo książki nie piszę.


Niepokoi mnie natomiast pewne nasilające się zjawisko. Mocno patologiczne, nie ma co owijać w bawełnę. Cuchnące perfidią, celebryckim wyrachowaniem i zbijaniem osobistego społecznego kapitału na najniższych zagrywkach. Takich, które w podstępny sposób wampiryzują na ludziach o dobrej ludzkiej wrażliwości i wysokiej empatii.

Coraz częściej dostrzegam, że modnym się staje publicznie wyznać, iż oto samemu przeżyło się „dwa epizody” depresji. Takie wiesz: strasznie dołujące.


„Tak, ja też miałam. Serio. Uwierzcie mi. Ale na szczęście po tygodniach walki z tą depresją udało mi się odnaleźć w sobie siłę, by wygrać. A teraz? Po takim zahartowaniu? Już tylko prosta droga na szczyt. W nas jest siła. Tylko wystarczy uwierzyć. Wystarczy się uśmiechnąć. Serio, to naprawdę działa. Jestem tego przykładem. Wystarczy po prostu złe myśli zamienić na dobre i wszystko magicznie się ułoży. A teraz daj serduszko i zasubskrybuj.”


Niestety, ale takich ludzi się spotyka. Tylko nie pasuje to do obrazu człowieka naprawdę trawionego tym pasożytem karmiącym się jego duszą. Bo chorzy na depresję ludzie ostatnie czego chcą, to wbiegać na piedestał, by się z tym obnosić za jakieś lajki, benefity, współczucie, czy inne wytwory spółecznościowej generacji. Już to kiedyś pisałem: za paciorki i szkiełka.

Tak, chwalenie się posiadaniem śmiertelnej choroby stało się za często perfidnym łapaczem lajków, serduszek, atencji i oszukańczego współczucia. Przemieniło się w wielu przypadkach w inscenizację, zwykłą grą pod publiczkę, sprzedaż lub zdobywanie popularności.

Gdy czytam takie wyznania czasami trudno nie odnieść wrażenia, że ta jednostka chorobowa stała się pewnego rodzaju modą. Jednostka chorobowa. Nie choroba. Bo dotkniętemu nią człowieka nawet przez myśl nie przejdzie, by się na niej lansować na herosa, który śmiertelne choroby w pięści zgniata, jak kukurydziane prażynki.

Czasem to aż żenujące.


Oczywiście, takie przypadki to tylko drobne wyjątki w morzu cierpiących w milczeniu, ale jak zawsze: patologia, chociaż marginalna, najbardziej szkodzi i najbardziej jest widoczna.

Zwłaszcza, że ta patologia żeruje na tych, którzy są przekonani, że i tak już nic im nie pozostało.

Te skoncentrowane na sobie hieny żerują kosztem tych, którzy patrzą na swoje przeguby, spoglądając z tęsknotą na szufladę z nożami. Stoją na torach i nie martwią się już, czy zostawili włączone żelazko. Nie gaszą światła na noc, bo wiedzą, że nie muszą już się martwić rachunkami za prąd. Albo szukają najwyższych budynków zastanawiając się, czy da się otworzyć właz na dach.

Człowiek, który zamiast powiedzieć na odchodne „do widzenia” mówi ”żegnaj” nie krzyczy o tym w mediach. Taki człowiek mówi to tak cicho, by nikt go nie usłyszał. Bo tak naprawdę żegna się z samym sobą.

Przez dekady przewinęło się naprawdę wielu wybitnych, znanych ludzi, którzy zmagali się z tą straszna chorobą. I dzielnie walczyli. Z całych sił.

I przegrali.

Z milionów wymienię kilka.

Kurt Cobain.

Ernest Hemingway.

Vincent van Gogh.

Marylin Monroe.

Janis Joplin.

Piotr Łuszcz.

Avicii.

Ojciec.

Pomimo tego, że wielu z tych nieszczęśników otaczało wsparcie, odpowiednie środowisko, przyjaciele i opieka. Mieli warunki do rekonwalescencji i terapii, pasjonujące zajęcia. Czasem całe rzesze fanów, którzy wspierali ich i kochali. I często ci chorzy byli w zaawansowanym procesie terapeutycznym.

A mimo to — odeszli. Samotny strzał. Fiolka pigułek. Tory kolejowe. Sznur na szyi. Dwururka…

To są właśnie jedne z nieskończonych faset tej strasznej choroby. Okrywa się pancerzem z człowieka, którego samą sobą infekuje. Odporna na wsparcie społeczne, środowiskowe. Czasem nawet na profesjonalne i nowoczesne terapeutyki.


Na początku wspomniałem, że zbyt wiele nie mogę tutaj pisać i to prawda. Bo prawdy, której dokopałem się przez te dekady analizy takich przypadków, rozmów, studiów nad tą chorobą duszy, nie wolno wypowiadać na głos.

Nie, to nie tajemnica. Chodzi o to, że tak naprawdę, gdyby pominąć czynniki popularności, sensacji, atencji, litości, gier politycznych i społecznych, to tak naprawdę nikogo to nie interesuje. Społeczeństwo ma to gdzieś. Bo chociaż depresja stała się w wielu kręgach „modna”, to już sami dotknięci nią chorzy zdecydowanie nie.

Ci, którzy przypięli sobie na klapę nakleję chorego, dostają wiele litości. Litości, która nie trafia jednak do dotkniętych tą chorobą.

I z szacunku do tych ludzi, należy na ten temat milczeć. Tak długo, aż w którymś momencie jedno wypowiedziane słowo wybrzmi i zostanie usłyszane.

Bo tylko podczas ciszy można to słowo usłyszeć.

Pod warunkiem, że ktoś słucha.


Ludzie naznaczeni tą chorobą przypominają trędowatych. Z tą różnicą, że sami wykluczają się ze społeczeństwa, a swój trąd widzą wyłącznie oni. Od poranka po zapadnięcie w sen żyją zainfekowani przekonaniem o własnej parszywości i cuchnącej, odrażającej egzystencji.

Dla innych ludzi symptomy są najczęściej niewidzialne. Często bagatelizowane, trywializowane. Bywa, że wyśmiewane.

Chorzy w zaawansowanym stadium potrafią tak perfekcyjnie udawać swój stan, że nikt, nawet najbliżsi nie są w stanie dostrzec prawdy. No wiesz, znowu jakichś perfekcyjnych zdolności oni nie mają. Wystarczy, że się uśmiechną i gotowe.

Ale bywa i tak, że te zmiany widać, ale ludzie po prostu odwracają wzrok. Mają swoje sprawy, swoje kłopoty. Bo poza tym, że to „modna” choroba, to nadal jeszcze bywa często krępującym tematem. Po prostu nie potrafimy o niej rozmawiać.

Wielokrotnie słyszałem ucinaną rozmowę, gdy tylko to magiczne słowo w konwersację się wkradło.

Cóż…


Pora przejść do poważniejszych obszarów.

W społeczeństwie lansowany jest mit że ci, którzy targnęli się na swoje życie są tchórzami, którzy boją się żyć. Boją się chwycić byka za rogi. Stać się kowalem swojego losu. Podjąć decyzję, by być zwycięzcą…

Od samego słuchania takich „porad i opinii” robi się niedobrze.

Tego typu wypowiedzi są niczym innym, jak pieprzeniem ignorantów rodem ze spędów motywacyjnych, gdzie wszyscy skandują „jestem zwycięzcą”. A później wychodzą z sali z listą numerów telefonów ludzi, do których nigdy nie zadzwonią, dumni z siebie, że udało im się oto oszukać wszystkich, jakie to ich życie jest poukładane. I z tym fałszywym przekonaniem o swojej zajebistości, w który wierzą tylko do następnego poranka, wracają do swojego życiowego bałaganu. Tego samego, przed którym uciekli na weekendowe kołczo-wakacje, które miały im uświadomić, że to, iż dupy nie ruszą by coś realnego ze swoim życiem zrobić jest w porządku.

No jak to? Przecież pojechali zostać kowalem swojego losu, co nie?

Ale o tym mam osobny wpis ;) Kontrowersyjny dość.


Wracamy do tematu.

Depresyjnych samobójców, którzy jako ludzkie skorupy odeszli ze świata na długo przed aktem samozniszczenia, nie należy kwalifikować, jako tchórzy. Wielu z nich odczuwa, że ten akt jest ostatnim wołaniem do siebie samego. Nie do świata. Do swojego Ja. Oni samym sobie chcą jeszcze udowodnić, że jest ostatnia rzecz w życiu, nad jeszcze którą mają kontrolę. Prawdziwą kontrolę. I mogą podjąć jedną decyzję. Ważną, która coś zmieni, zanim rozrastający się w nich pasożyt choroby zeżre ich dusze do ostatniego okruszka i całkowicie pozbawi woli. Ten cały zestaw przerażających przekonań, na których nadbudowują poczucie własnej wartości odcina ich od myślenia o przyszłości innej, niż pełnej coraz większego cierpienia. A jednocześnie choroba eliminuje wybiórczo engramy tak, iż pamiętają wyłącznie złe momenty w życiu, które potwierdzają przekonania zainfekowane przez chorobę. Nie brakuje również abstrakcyjnych wręcz wyolbrzymień, gdzie normalne zdarzenie z przeszłości staje się pomnikiem i symbolem tego, jak parszywe życie się wiodło i jak nic nie wartym jest się człowiekiem.

Jak pisałem — to podstępna choroba.

I przerażające jest to, że ktokolwiek może targnąć na swoje życie. To bezsprzecznie dramat, którego nie sposób opisać. Nawet nie będę próbował.

Rozmawiałem z takimi ludźmi. I to wygląda (tak to zrozumiałem) zupełnie inaczej, niż wszystkim się wydaje. Zwłaszcza niż wydaje się tym, którym wydaje się, że wiedzą. Może o tym kiedyś napiszę…

Ale społeczeństwo tak łatwo ich ocenia, nazywając tchórzami.

Powtórzę dosadniej, bo to kluczowe: ci, którzy tak mówią to szkodliwe durnie, którzy autorytarnie z pozycji plastikowego autorytetu wypowiadają się na temat, o którym mają zerowe pojęcie. Poziom ich ignorancji jest tak wielki, że obnaża tylko ich głupotę. Ale tego typu deklaracje pojawiają się i potężnie szkodzą nie tylko środowisku, ale przede wszystkim tym, którzy cierpią na tę śmiertelną chorobę.

Dlaczego?

Bo podtrzymują paradygmat, który blokuje właściwe podejście i zrozumienie ludzi dotkniętych depresją. Ich motywacje, mechanizmy myślenia. Bezmiar pustki, w którą zostają rzuceni wbrew swojej woli lub po prostu cały wachlarz przyczyn i wyzwalaczy.

Przyczyny te powiązane bywają z mechaniką neuronalną, hormonalną, trawienną, genetyczną, itp. Ale bywa, że z mechaniką związaną z myślami, higieną mentalną, sytuacją życiową, presją, toksycznym miejscem pracy, zranionym sercem, czy środowiskiem społecznym w którym się żyje.

Ostatnie parę lat dosadnie nam to pokazało. Nikt nie może powiedzieć, że czynnik społeczny nie jest skutecznym wyzwalaczem.

No, nikt o zdrowych zmysłach nie może tak powiedzieć, bo różne głosy się słyszy…

Czynników jest zawsze wiele, są powiązane i bardzo często powiązania pomiędzy nimi — ukryte. Tych przyczyn, które interferują ze sobą zawsze cały wachlarz. Trujący koktajl przyczyn ma dla każdego chorego inny smak.


A ci, którzy decydują się odejść? Tak naprawdę taki człowiek odszedł na długo wcześniej, nim wykonał ostatni krok. Zabrała go choroba. Zżarła jego duszę nie wypluwając resztek. Człowiek taki zniknął przygnieciony i rozpuszczony przez piekło, które ta choroba funduje. Stał się marionetką pasożyta, który karmi się wnętrzem jego fundamentalnego Ja. Jego Duszy.

Dramatyczne jest to, że ignorancja społeczna generuje w takich ludziach przekonanie fałszywe już w swoich podstawach. Na ich podstawie dochodzą do fałszywych wniosków i podejmują ostateczne, często niestety nieodwracalne decyzje.

Ludzie podejmujący ten ostatni krok, często postrzegani jako tchórze, tak naprawdę budzą się ostatni raz, by podjąć ostatnią świadomą decyzję i udowodnić sobie, że odchodząc z tego piekła, odchodzą jako wolni ludzie samodzielnie naciskając klamkę drzwi wejściowych do innego pokoju.

A może tego innego pokoju wcale nie ma?

Kto to wie?

Perfidia złudzeń i iluzji chorobowych jednak jest nieskończenie podstępna. Bo dla tych ludzi ryzyko warte jest zachodu. Bo chociaż być może nie liczą, że trafią do raju, to przynajmniej rozpuszczą się w nicości, gdzie nie doświadczają już gehenny życia z tą chorobą.


I teraz najbardziej kontrowersyjna (pozornie) część.

Po rozmowach z takimi ludźmi (którzy przeżyli, żeby nie było…) wiem, że wyłania się tutaj pewien schemat oparty na tej fałszywej grze, sterowanej przez chorobę.

Oni nie uciekają przed życiem — oni uciekają przed piekłem.

Nie boją się, że trafią do piekła, bo właśnie z niego wychodzą.

Zdecydowanie nie boją się życia. Oni go wcale nie czują. W swoim wnętrzu już są martwi, więc nie mają się czego bać.

Nie myślą o przyszłości, bo żyją wyłączne w przerażającym TERAZ.

I nie pamiętają niczego dobrego, ponieważ choroba odcina pamięć o rzeczach i wydarzeniach dobrych, wesołych a zwłaszcza takich, które mogą podnieść samoocenę lub wartość we własnych oczach. A wszystkie „dobre wydarzenia” są tak racjonalizowane przez przeżarty chorobą umysł i skrzywioną samoocenę, że stanowią bazę do przekonania, że już nigdy nie będzie dobrze.

W ich mniemaniu się nie zabijają. Oni przestają odczuwać nieskończony ból.


A bodajże największą zbrodnią tej choroby jest to, że człowiek nią dotknięty jest opasany niemożliwym do przebicia kłamstwem, który ta choroba zasiewa w umyśle i sercu. Kłamstwem co do siebie samego, otaczającego świata, możliwości, nadziei, wartości siebie samego, wspaniałości życia, szans na szczęście i rozwój.

Nie dopuszcza do świadomości potencjału, jakie niesie świat. Nieopisanej wartości bycia z drugim człowiekiem. Szans wyłaniających się z talentów i pasji.

Filtr tej strasznej choroby nie pozwala widzieć tych wszystkich rzeczy.

Bo te dobre rzeczy i myśli potrafią osłabić chorobę, więc depresja je filtruje.

I tutaj trochę rola dla specjalistów, którzy potrafią takie okulary iluzji najpierw delikatnie czyścić a później zdejmować. To praca Syzyfa, ale się opłaca.


A na koniec taka myśl: nie wiemy, kim jest człowiek stojący obok nas. Nie mamy pojęcia, co siedzi w jego środku. Dlatego może rozważniej by było nie oceniać nikogo, bo co my niby możemy wiedzieć o życiu innych? Całe g… Nie mamy zielonego pojęcia, co w nich siedzi. Z czym się zmagają. Z jakimi demonami walczą. A ponieważ nikt tego nie wie, można wyłącznie na ten temat spekulować. A to oznacza tylko to, że każde ocenianie i szufladkowanie drugiego człowieka jest metką, którą przyczepia się samemu sobie. Metką z naprawdę niską wartością.


Wiemy, że depresję da się czasami zaleczyć. Wyciszyć. Stłumić. Z wytłumioną i ukrytą da się żyć i funkcjonować. Ale czy da się ją wyleczyć?

Na to pytanie nie odpowiem. Wątpię, czy ktokolwiek rzetelnie zdoła. Ale jest coś, co możemy zrobić my. Ty i ja.

Robin Williams powiedział: „Wystarczy się uśmiechać, by ukryć zranioną duszę i nikt nawet nie zauważy, że cierpisz.”

Teraz jest czas, gdy zaczynamy widzieć więcej. Patrzmy na drugiego człowieka, który chowa się pod maską uśmiechu. Celowo użyłem tego słowa: maską.

Ból często jest przykryty przez śmiech.

I wcale nie trzeba prowadzić długoletniej psychoterapii, by pomóc. Nie.

Wystarczy spełnić podstawową potrzebę ludzką. Pokazać, że ktoś jest doceniony, ważny i potrzebny.

Często nie trzeba nic robić ponad to, że zauważymy drugiego człowieka. Czasem wystarczy zauważyć.


P.S. Jeżeli dotrwałeś aż tutaj, to gratuluję. Zasługujesz na słodkie ciasteczko. Serio :)

Dzień matki

Pewnego razu, w dzień matki…

W odległym kraju, na tej samej porodówce, przyszło na świat dwoje dzieci. Chłopców.

Urodzonych z innych matek.

Ok, będę trochę „nowoczesny” i od razu wrzucę wątek ojca. Ojciec w tej historii jest nieistotny, bo albo jest niewidzialny, albo pierdoła, albo wcześnie zniknął z ich życia. W obecnych czasach genicentryzmu to standardowy zabieg storytellingowy. Hollywoodzki wręcz. Ale to nieistotne.

Matki tych noworodków nigdy się nie spotkały. A swoim synom nadały imiona: Abel i Merlin.

Abel dorastał samotnie ze swoją matką. Nie było łatwo, ale od malucha był otoczony miłością i zrozumieniem. Dojrzewał w solidnych ramach budowanej pewności siebie opartej na uniwersalnych, tradycyjnych wartościach. Jego mama uczyła go od małego samodzielności, wiary w swoje możliwości i determinacji. Tak. Miał wiele obowiązków, ale dzięki temu z czasem Abel nabrał przekonania, że problemy i zobowiązania w życiu będą zawsze, ale on sobie z nimi poradzi. Że jest potrzebny światu, bo potrafi coraz więcej. I coraz więcej umie. Mama stale mu powtarzała, że osiągnie swoje marzenia, o ile się nie podda. Bo marzenia się zdobywa, a nie czeka, aż same się spełnią. A nawet, gdy los podda go zbyt wielkiej próbie, której nie podoła, to jego własny szacunek do siebie nie ucierpi. Los może go przygnieść, ale nie może go złamać. I że płakać to wcale nie jest wstyd.

Mama każdego dnia powtarzała mu, że najważniejszą osobą w jego życiu jest on sam dla siebie. Gdy to pojmie i się tego nauczy, będzie w życiu szczęśliwy. Reszta przyjdzie sama.

Gdy jako mały chłopiec Abel cierpiał z powodu złośliwości kolegów, niesprawiedliwości nauczycieli lub niezrozumienia otoczenia, mama zawsze tuliła go do siebie i mówiła, że chociaż świat nie jest sprawiedliwy, to zawsze znajdzie się w nim miejsce na szczerość, odwagę i miłość. A im więcej sprawiedliwości i miłości wyjdzie od niego do świata, tym więcej świat będzie jej miał w sobie.

Abel nie wiedział, że istnieje inne życie. Takie, które nie maluje przed nim nieograniczonych możliwości, opartych na realnym podejściu do swojej wartości, pracy, rozwoju i determinacji. I zawsze, każdego dnia i w każdym momencie wiedział, że cokolwiek nie zrobi, dla własnej matki zawsze będzie najważniejszy.

Bo został nauczony fundamentów. Przede wszystkim miłości do siebie samego. Matka chłopca nigdy nie wymagała od Abla miłości. Dawała jej za to tak dużo, że wystarczało dla ich obojga. I dla reszty świata.

I tak Abel dojrzał. A nauki te wydały soczyste owoce. A każdego ranka obdarzał uśmiechem swoje odbicie, patrząc w lustro. Uśmiechał się nie do swojej doskonałości, lecz do samego siebie.

Abel chciał spełniać marzenia poprzez pracę i wiarę w swoje możliwości, dlatego wcześnie się usamodzielnił.

Przenieśmy się teraz do drugiego domu.

Merlina samotnie wychowywała matka. Było ciężko, o czym chłopiec słyszał każdego dnia. W zasadzie dorastał schowany pod kloszem, który chronił go przed strasznym światem. Płacz był oznaką słabości. Od małego był uczony, że życie powinno być sprawiedliwe i powinno dopasować się właśnie do niego. Do jego oczekiwań. Matka ciągle mu powtarzała, jak to źle, że inni nie są skoncentrowani na zaspokajaniu jej potrzeb. I potrzeb jej syna. Mawiała mu każdego dnia, że musi być gorszy i mniej ważny od innych, bo tylko tak zasłuży na uwagę, litość i przywileje. Ale chociaż inni są ważniejsi od niego, to kiedyś przyjdzie czas, że sprawiedliwość zatryumfuje i w rezultacie zagości w ich życiu dostatek.

Merlin jako mały chłopiec nigdy nie miał okazji poznać smaku wysiłku i obowiązku. Matka wyręczała go we wszystkim. To zaszczepiło w nim pustkę, nudę i przekonanie, że do niczego się nie nadaje. Że świat go nie potrzebuje. To oczywiste, skoro niczego nie był nigdy uczony i nigdy od niego nie wymagano, niczego również nie potrafił. Zresztą, cokolwiek nie zrobił w własnej dziecięcej inicjatywy, nie mógł liczyć na pochwałę matki, lecz na krytykę i poniżenie, że inni robią to lepiej i szybciej. I że z innych jest jakiś pożytek.

Matka wbijała Merlinowi do głowy każdego dnia, że inni są ważniejsi od niego. I że tylko tak znajdzie w życiu spełnienie. Bo zaspokajanie potrzeb innych powinno zagwarantuje mu nagrodę. Ktoś w końcu zauważy jego poniżenie, usłużność i poświęcenie. To w końcu kiedyś na pewno zostanie docenione. A gdyby było zbyt ciężko, lepiej zrezygnować, niż głupio się męczyć. W końcu Merlin nie jest tym, który ma zdobywać świat. On ma czekać, aż jego marzenia same się spełnią. Bo na to ZASŁUGUJE.

Matka Merlina wymagała od syna bezwarunkowego szacunku z racji tego, iż wydała chłopca na świat. Żyła w przekonaniu, którym nie krępowała dzielić się z otoczeniem, że malec powinien być jej wdzięczny za to, że w ogóle pojawił się na tym świecie. I że dopóki nie dorośnie i się nie usamodzielni, powinien służyć swojej matce w hołdzie wdzięczności za własne istnienie. I że to on powinien ją kochać bezwarunkowo i wiecznie.

Bywało, że kazała do siebie zwracać „Pani matko”.

Najgorsze było to, że Merlin tego nie rozumiał i nie mógł przypuszczać, jak gorzkie przyniesie to owoce.

Mały chłopiec dorastał odtrącony przez matkę, która karmiąc swoje puste ego, oraz brak pewności siebie, uznawała wszystkie inne dzieci, jako ważniejsze od jej własnego. Merlin nauczył się wszystkim ustępować, oddawać własne rzeczy, godzić się z niesprawiedliwością i brać winę na siebie. Nie rozumiał, dlaczego miał zawsze ustępować i godzić się z niesprawiedliwością. Matka zawsze mówiła: bądź mądrzejszy i ustąp. Ale zawsze, gdy to robił, czuł się głupszy i mniej wartościowy. Dla zachowania statusu i pozorów matka nauczyła go przyjmować role ofiary, której się należy „szacunek”. Nie rozumiała różnicy pomiędzy szacunkiem a litością. I nie nauczyła syna, jak na ten szacunek zapracować. Mawiała często, że szacunek jest czymś, co im się NALEŻY. I świat powinien im to dać. Za darmo. I bezwarunkowo. Jako mały chłopiec tego nie rozumiał, ale przyjmował bezwarunkowo za prawdę.

Merlin wraz z biegiem lat częściej obserwował płytki na chodniku, niż pierzaste chmury na błękitnym niebie. I szybko się wyprowadził, by uciec do krainy samotności i izolacji. Przecież do niczego się nie nadawał. Merlin nie miał marzeń. Nie został ich nauczony.

Gdy dorósł nie wiedział, że to uczucie, które toczyło go, od środka, było czymś złym. Nie znał po prostu innej alternatywy. Ale czuł, że to „normalne uczucie”, z czym żył od lat i czego nauczyła go matka, nie pozwalało mu uśmiechnąć się do siebie, gdy patrzył na siebie w lustrze. Bo w swoim odbiciu widział wyłącznie niedoskonałości. Tym zastał nauczony być.

Minęło kilka dziesięcioleci…

Pewnego razu, w dzień matki…

Obaj: Abel i Merlin, stanęli przy tym samym stoisku z prezentami. Myśleli o własnych mamach.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 34.39