E-book
15.75
drukowana A5
67.38
Proroctwo tom 1: Niebo mnie kocha, piekło pragnie

Bezpłatny fragment - Proroctwo tom 1: Niebo mnie kocha, piekło pragnie


Objętość:
303 str.
ISBN:
978-83-8431-001-4
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 67.38

Prolog

Zanim światło rozdarło ciemność, coś już tam było. Patrzyło. Czekało. I pamiętało, że nie każdy, kto stworzył świat, zasługuje, by go sądzić. Niebo powstało z posłuszeństwa. Piekło — z pytań, których nie wolno było zadawać. A pomiędzy nimi zawsze był ktoś, kto kochał za bardzo.

To nie jest historia o upadku. To historia o tym, co zostało zbudowane na strachu.

O miłości tak głębokiej, że Bóg próbował ją zniszczyć, zanim zakwitła.

O zdradzie, która nie była zdradą — tylko próbą ocalenia duszy.

Dziewczyna — śmiertelna, a jednak klucz.

Anioł — stworzony do światła, lecz zbyt ludzki, by pozostać posłuszny.

Lucyfer — ten, który nie upadł z pychy ani namiętności.

Upadł, bo odmówił milczenia.

Bo nie chciał służyć tyranii. Bo spojrzał Bogu w oczy… i nie odwrócił wzroku. To on pierwszy zrozumiał, że nie wszystko, co boskie, jest dobre. To on usłyszał prawdę, której nie sposób już uciszyć. Nie pochodzą z tego samego świata. Nie mieli prawa się spotkać. Ale ich losy skrzyżowały się jak ostrza — teraz niebo, piekło i wszystko pomiędzy musi zadrżeć. Bo kiedy ich troje stanie razem, Stare trony zaczną się chwiać.

A Bóg…

Bóg po raz pierwszy poczuje strach.

Gdzieś, daleko od świętych świątyń i pustych modlitw, Pisze się ostatnia ewangelia. Nie znajdziesz jej w żadnym piśmie. Nie usłyszysz w żadnym kościele. Ale ona istnieje.

Wyryta w kościach zapomnianych aniołów. Zaklęta w spojrzeniach tych, którzy widzieli, jak płonie niebo. Nie wypowiada się jej na głos. Nie jeszcze. Ale są tacy, którzy już ją znają. Którzy widzieli tron pokryty popiołem. Którzy wiedzą, że do pewnych bogów się nie modli — tylko obala. Coś się zbliża.

Nie wojna.

Nie pokój.

Przebudzenie.

I kiedy to się stanie. Gdy ona dotknie słowa, które nie miało nigdy zostać wypowiedziane,

Świat się zakołysze. Niektórzy nazwą to bluźnierstwem. Inni — zbawieniem.

Ale tylko nieliczni zrozumieją: To nie koniec świata. To koniec Boga.

Rozdział I

Na granicy dwóch światów, w miejscu, gdzie światło mieszało się z cieniem, Velior klęczał wśród ruin zniszczonej Świątyni. Jego skrzydła — lśniące i białe jak świt — były złożone, ale drgały. Z cienia wyłonił się inny byt. Ciemny, potężny, o spojrzeniu jak płynny obsydian. Lucyfer. Uśmiechał się powoli, jak ktoś, kto od dawna czeka na moment triumf

— Ona nigdy nie należała do ciebie, Lucyferze. Jej dusza nie należy do ciebie.

Velior zadrżał. Nie ze strachu — z gniewu.

— Muszę ją chronić. Nawet jeśli oznaczałoby to zdradzenie wszystkiego, w co wierzę. Od dawna czekałem, żeby być Aniołem Stróżem. W końcu jej dusza mnie wybrała. Od teraz żyje tylko po to, żeby ją chronić, to jest cel mojego istnienia…

Ona jest wszystkim tym co mam. ‐ Złamał zasady. Już dawno. Obserwował ją zbyt uważnie. Czuł zbyt mocno. Gdy śniła, on czuł jej sen na własnym ciele.

A Lucyfer… już ją wyczuł. Wiedział, że wystarczy jeden moment, jedno zawahanie, a dziewczyna utonie w jego ciemności.

Anioł miał dwa wyjścia albo patrzeć, jak ją traci...Albo złamać wszystko, w co wierzono w Niebiosach.

Zacisnął pięści. Światło wokół niego przygasło. Niebo za nim pękło na krótką chwilę — tak, jakby nawet Bóg wstrzymał oddech.

Szepnął jej imię.

„Inez.. wybacz mi.”

Z ogniem w oczach.–Lucyfer zaśmiał się ironicznie bez żadnej odpowiedzi i znikną.

Tymczasem w królestwie ciemności Lucyfer obserwował wszystko z uśmiechem. Wiedział, że Inez wpadnie w pułapkę, którą on sam ułożył. Bo nie wystarczyło mieć ciała tej kobiety… Trzeba było zdobyć jej duszę.


A dusza Inez — jasna, nieświadoma, pełna sprzeczności — była dokładnie tym, czego pragnął najbardziej. Nie chodzi tylko o pożądanie. Dla Lucyfera to obsesja. Chce ją… nie tylko mieć, ale złamać, tak by sama wybrała ciemność. Z własnej woli. Ona była mu przyrzeczona… obiecano mu ją wieki temu.. Należy do niego… Lucyfer nie spocznie dopóki nie dostanie jej w swoje ręce. Jego wściekłość nie była hałasem. Była ciszą. Lucyfer zaciskał dłonie tak mocno, że czarne pazury wbijały się w jego własną skórę. Krew sączyła się powoli, jakby sam świat płakał jego gniewem. Ona — istota krucha, z ciałem ciepłym jak grzech i sercem delikatnym jak światło poranka. Spojrzeniu jak błękitne niebo. Miękkość. Łagodność. A Lucyfer ofiarował jej prawdę. Pożądanie. Ogień, który pali do samego rdzenia. Była jego. Powinna być. Czuł jej ciało, nawet teraz — Jego oczy płonęły jak piekło. Nie z nienawiść Z pragnienia. Bo Lucyfer nie chciał tylko jej duszy. Chciał jej ciała w ekstazie, serca w chaosie, myśli w szaleństwie. Chciał, by krzyczała jego imię, nienawidząc go i pragnąc jednocześnie. Nie mógł jej mieć — więc zamierzał ją złamać. A jeśli nie zdobędzie jej przez miłość… Zrobi to przez rozkosz tak przerażającą, że sama poprosi o ciemność.

— Zniszczę cały świat, jeżeli ona nie będzie należeć do mnie… — Powiedział do siebie ale jakby do całego świata.

Rozdział II

Usłyszałam szelest, zanim go zobaczyłam. Delikatny dźwięk, jakby wiatr poruszył firanką — choć okna były zamknięte. A potem… on. Stał przy mnie. Zbyt piękny, zbyt nierealny. Jak sen. Czułam jego obecność w sercu jeszcze zanim przemówił.

— Powinnaś być ostrożna — powiedział szeptem. — Noc staje się coraz ciemniejsza.

Zmarszczyłam brwi.

— To tylko sen, to nie może być realne…

— To nie jest sen — odparł po chwili. — Jestem Twoim Aniołem Stróżem. Mam na imię Velior.

Zrobiłam krok bliżej, szukając potwierdzenia, że on jest rzeczywisty. Milczał. Zbyt długo.

— Powiedz mi — Co tu w takim razie robisz — Masz w oczach coś, czego się boję.

Spojrzał na mnie, jakby chciał mnie dotknąć, ale nie mógł.

— Niektórzy… pragną światła nie po to, by je pokochać. Ale by je posiąść.

— A ja? — wyszeptałam. — Jestem światłem?

— Jesteś czymś znacznie cenniejszym — powiedział cicho. — I właśnie dlatego powinnaś uważać. Jesteś w niebezpieczeństwie.

— Nie rozumiem, czy możesz jaśniej?

Zapytałam już i tak zagubiona. Nie wierząc w istnienie Veliora.

— Nie mogę Ci tego wyjaśnić. To, że tutaj jestem, objawiłem ci się jest złamaniem jednej z najważniejszych anielskich zasad. Gdy się dowiedzą czeka mnie najwyższy wymiar kary. To już nie jest naginanie zasad by cię chronić…

— To dotyczy mnie....Muszę wiedzieć. — Wyszeptałam, tak cicho, żeby tylko on usłyszał. Jakbym bała się, że ktoś nas podsłuchuję.

— Wyjaśnię ci wszystko w swoim czasie… teraz najważniejsze jest to by cię chronić.

— Proszę powiedz co mi grozi. Anioł zbliżył się do okna. Długo milczał.

— Jedyne co mogę Ci teraz powiedzieć to, że demony chcą cię zabrać do swojego pana… Lucyfera.

Upadłego Anioła. Pierwszego i najbardziej umiłowanego przez naszego pana.

Po chwili ciszy odpowiedziałam.

— Wiem kim jest Lucyfer…

— Nie mogę ci więcej wyjawić. Muszę już wracać do nieba. Czuję, że domyślają się co chcę zrobić… Proszę cię tylko uważaj na siebie. — tak jak się pojawił, zniknął… Zostawiając mnie z tyloma pytaniami. Czego może chcieć ode mnie Lucyfer. Od zwykłej szarej, cichej dziewczyny. Trudno mi zebrać myśli. Moje życie przewróciło się do góry nogami. W tym momencie nie wiem co mnie bardziej martwi....Czy myśli o tym, że w każdej chwili mogę zostać porwana przez demony czy… Fakt, że nie mogę przestać myśleć o moim Aniele Stróżu? Mam wrażenie, że znam go od zawsze. Światło księżyca wpadało przez okno oświetlając pokój. — Demony, które widziałam tylko w filmach czy w wyobraźni podczas czytania książek, naprawdę istniały. Wydaje mi się, że czuję ich obecność. Wiedziałam, że jeśli nie znajdę sposobu, by się bronić, wkrótce nie zostanie ze mnie nic poza wspomnieniem. Anioł Velior chcę mnie ochronić, ale czy jest w stanie? Tyle pytań… a odpowiedzi żadnej. Minęło parę dni, od tego czasu ani demonów ani Anioła nie widziałam. Nagle Velior pojawił się przede mną.

— Przepraszam, że tak długo mnie nie było. — jego słowa były delikatne… jakby czuł mój niepokój.

— Rozumiem.

— Nie wolno spotykać się nam z naszymi podopiecznymi. — Wyczułam niepokój w jego głosie.

— Wygląda na to, że znalazłeś jakąś lukę w Prawie. — Odparłam.

— Tak ale wciąż łamie zasady. — W ten sposób ciężej im będzie mnie przyłapać. –Kontynuował ściszonym głosem.

— A więc dlaczego postanowiłeś łamać zasady. To, że jestem zagrożona ze strony demonów to nie powód, żeby narażać się. — Powiedziałam lekko zdenerwowana.

— Po pierwsze, kolejna ważna zasada… nie powinniśmy ingerować w wasze świadome wybory. Pan obdarzył was wolną wolą co oznacza, że macie prawo decydować o własnym losie… — słuchałam słów Anioła.

— To nadal… — Velior nie dał mi dokończyć zdania.

— Ale jak mam nie ingerować? — zadał pytanie jakby do siebie. — Przecież jedyny cel mojego istnienia to ochrona ciebie. Jesteś wszystkim co mam… zasady są niczym w porównaniu do tego. — dodał.

— Celem twojego istnienia, wszystko co masz… właśnie sobie uświadomiłam. Byłeś ze mną cały czas? Od momentu moich narodzin? — zapytałam.

— Tak jakby. Przychodziłem do Ciebie gdy byłaś w niebezpieczeństwie. Chociaż nie było to częste ale pakowałaś się w bardzo poważne kłopot. Chociaż nie powinienem w większości ingerować, przecież dokonałaś świadomych wyborów? Anioły się nie rodzą. Bóg nas stworzył, jesteśmy jego światłem, miłością do ludzi objawiającej się w materialnej formie. Powiedział, chciał kontynuować…

— Jego miłością, a czy ty potrafisz kochać? — zapytałam.

— Kochamy ludzi, kochamy naszych podopiecznych. — Odpowiedział z powagą.

— Nie o to mi chodzi…

Mówisz o miłości do ludzi jak o rodzicielskim uczuciu. A mi chodzi o romantyczne uczucie. — Chciałam dowiedzieć się o nim wszystkiego.

— Sam nie wiem. Lubię obserwować jak zakochani na siebie patrzą, jak się do siebie uśmiechają. Jakby coś wewnątrz mnie wypełniało się światłem.

Towarzyszy temu niemiłe uczucie pustki… — Urwał.

— Brzmi jak byś sam chciał się zakochać. — zaśmiałam się lekko.

— Może bym chciał, sam nie wiem. Ale nie jestem pewien czy to możliwe… — Pan nie stworzył nas w ten sposób.

Nie posiadamy ludzkich uczuć.

— Ale ty byś chciał. Jesteś wyjątkowym Aniołem. — wypaliłam.

— Myślę, że jestem złym Aniołem. Na pewno nie wyjątkowym. — wydawało mi się, że posmutniał.

— Dobrze, teraz chciał bym dokończyć rozmowę o tym co Ci zagraża. — nagle zrobił się znów poważny. — Lucyfer pragnie cię, twojej duszy. Jest przekonany o tym, że należysz do niego. Nie spocznie póki cię nie posiądzie, w każdy możliwy sposób… Będę cię chronić. Jego demony nie mają ze mną szans. — podsumował.

— Brak mi słów… nikt nigdy mnie nie bronił...nawet moi rodzice. — Posmutniałam.

— Od mojej wyprowadzki z domu nie mam z nimi kontaktu. Kiedyś może Ci opowiem, chociaż pewnie nie muszą…

— Wyczuwam twoje emocje… wiem co przeżywałaś. Bardzo mi przykro, że nie mogłem pomóc… –kończąc zdanie nagle znikną.

Rozdział III

Kiedy noc zapadła nad światem, a srebrzysty blask księżyca rozciągał cienie pośród drzew, siedziałam sama — w ciszy, która nie przynosiła ukojenia, lecz niosła ciężar dwóch istnień ciągnących moją duszę w przeciwnych kierunkach. Byłam tylko kobietą. Ciałem z krwi i kości, sercem bijącym wśród lęków i pragnień. A jednak znalazłam się między dwoma siłami, których nie sposób było pojąć. Z jednej strony Lucyfer — groźba zniewolenia, ciemność, strach… Pożąda mnie, mojej duszy… nigdy nie przestanie mnie ścigać i wysyłać swoje demony. Poczułam spojrzenie przenikające przeze mnie niczym ogień. To tylko moja wyobraźnia … Nie powinnam tego czuć, to jest w brew wszystkiemu. Niepokój, drżenie, tęsknota...Ale jest moją światłość. Anioł — cichy, nieziemski, z sercem łagodnym jak wiatr nad wodą. W jego obecności świat stawał się prosty, czysty, lekki… Jego słowa nie budziły drżenia ciała, lecz ukojenie duszy. Miłość i pożądanie. Niebo i otchłań. Strach i pragnienie. Moje serce rozdzierało się jak materiał między tym co czuje a strachem o Anioła, który mnie chroni. Wiedziałam, że Lucyfer jest zdolny spalić wszystko i zniszczyć wszystkich bym należała tylko do niego– a mimo to, nie mogłam oderwać się od myśli o Velirze. To nie może się wydarzyć… To tylko moje głupie uczucia… Wspomnienie jego spojrzenia było jak pocałunek na duszy. Zakazany. Grzeszny. Prawdziwy. Ale rodząca się miłość do Anioła daje mi wiarę, że nie jest tylko narzędziem w rękach niebiańskich sił. Może on czuję to samo?… Nie to nie możliwe, że jest coś ponad instynkt Anioła, który jest materialną miłością Boga do wszystkich ludzi. Czystą miłością, rodzicielską… I w tej chwili, pomiędzy światłem a cieniem, wśród szeptów nocy i dreszczy skóry, wiedziałam jedno: Nie mogę żyć bez Veliora.

— Pamiętasz, że czuję twoje emocję. Jesteś rozdarta…

Pamiętaj, że zawsze jestem przy Tobie. — Odparł po chwili.

— Dlaczego zawsze jesteś tak blisko… a jednak tak daleko?

Czuję, że jesteś przy mnie, ale nigdy naprawdę… ze mną.

— Bo jestem… czymś innym. Nie powinienem czuć tego, co czuję.

To sprzeczne z tym, kim jestem. Z tym, czym jestem.– Wyszeptał z bólem.

— Więc też coś do mnie czujesz. Widzę to teraz w twoich oczach, gdy milczysz.

Dlaczego to musi być zakazane?

— Bo miłość ludzka wiąże. A ja mam być wolny. Nie posiadam, nie powinienem posiadać ludzkich uczuć.

Mam strzec, prowadzić… nie kochać w ten sposób.

— To dla Anioła najgorszy grzech… nie mogę pozwolić na wyrwanie ci skrzydeł… nie chcę pozwolić abyś cierpiał…

— A jednak w każdym przypadku będę cierpiał. Myślę o tobie cały. Gdy patrzę, jak zasypiasz. Gdy pragnę być tylko z tobą, Dla ciebie w każdy możliwy sposób. –Wyszeptał jakby bał się, że usłyszy nas Bóg.

Rozdział IV

Cisza wypełniała powietrze jak napięta struna. Noc była chłodna, lecz ja czułam gorąco. Nie takie, jakie daje ogień — to było coś innego. Ciężkie, lepkie, jakby każda cząstka powietrza nasiąknięta była mrokiem. Stanęłam na progu ruin Świątyni, czując jak drżą mi dłonie. Serce tłukło mi się w piersi w rytmie, który nie należał do mnie — jakby biło w odpowiedzi na coś, co właśnie nadchodziło. Czułam, że muszę tu być. Tu znajdę odpowiedzi.

— Nie powinnaś tu przychodzić Inez.– rozbrzmiał głos tuż za mną. Cichy, niemal szeptany, ale z mocą, która przeszyła mnie na wskroś. Odwróciłam się. Stał tam Velior… Jego skrzydła lśniły jak srebro, choć noc powinna je skryć. Oczy miał pełne niepokoju.

— On wie powiedział, podchodząc bliżej.– Lucyfer wyczuł cię. W twoim sercu zrodziło się coś, czego on się lęka… miłość, która nie jest do niego. Przełknęłam ślinę. Pomyślałam „Ale to przecież tylko uczucie.” Velior uniósł dłoń i położył ją na mojej piersi, nad sercem.

— Nie w twoim przypadku. Ty jesteś światłem ukrytym w ciele. On chce je zgasić, zanim się rozbłyśnie, żeby mieć cię tylko dla siebie.

Z ciemności wysunął się cień. Smukły, wysoki, z oczami jak topiony obsydian. Lucyfer. Piękny i przerażający zarazem. Na jego ustach błąkał się uśmiech.

— Miłość? Naprawdę? Z istotą, która została stworzona, by mnie nienawidzić, chronić ludzi… Jesteś bardziej naiwna, niż sądziłem. — Powiedział z kpiną.

Velior stanął między nami, skrzydła rozpostarte szeroko.

— Nie pozwolę ci jej skrzywdzić. — Powiedział gniewnie. Lucyfer spojrzał na mnie i przez chwilę jego twarz była pozbawiona emocji.

— Ona należy do mnie. Sama wybierze albo ty albo to co może ocalić świat…

Poczułam, jak ziemia drży pod moimi stopami.

Miłość. Wybór. I wojna, której nawet jeszcze nie rozumiałam. Groźba zniszczenia świata.

Lucyfer jak się pojawił tak szybko zniknął.

— Nie mogę pozwolić na zniszczenie świata… muszę podjąć decyzję. — Powiedziałam złamanym głosem.


******


Stojąc przy oknie, patrząc w ciemność Czuję go, zanim jeszcze się zbliży. Powietrze robi się cięższe…

— Jakby samo drżało na twój dotyk.

— To nie powietrze drży. To twoje serce. I moje, chociaż nie powinno już bić. –Powiedział cicho zza moich pleców.

— Nie mogę przestać myśleć o szantażu Lucyfera. — Wyszeptałam w jego stronę.

— Może dlatego nie mogę cię przestać pragnąć. Martwisz się o innych, zapominając o swoich uczuciach i pragnieniach. — Wyszeptał tuż przy moim uchu. Obejmując mnie w delikatnym uścisku.

— Gdy mnie dotykasz… świat przestaje istnieć. — Powiedziałam dotykając jego klatki piersiowej.

— Świat nie chce, byśmy istnieli razem. Każde muśnięcie to bluźnierstwo. Każdy twój oddech — Pokusa, która zrywa mi skrzydła na nowo.

— To rozdzierające. Kocham cię, a jednocześnie… tracę się w tobie. — Odpowiadam zamykając oczy.

— Bo ja nie jestem zbawieniem. Jestem upadkiem. I jeśli zostaniesz przy mnie –pociągnę cię ze sobą. — mówi z gorzkim uśmiechem.

— Może właśnie tego pragnę najbardziej spaść ale z tobą.–Powiedziałam półszeptem.

— Nie możemy. Nie jeszcze. — nachylając się muskając moje usta swoimi.

— Więc cierp ze mną. Choć przez tę jedną noc.– odpowiadam ocierając się o jego wargi prawie bez dotyku.

— Nie mów tak. Gdybym cię dotknął tak, jak pragnę… wypaliłbym ci serce żarem nieba. A ja… nie chcę cię niszczyć. Chcę cię mieć. — Wyszeptał drżącym głosem.

— To bardziej boli niż ogień. Że jesteś tu. Że patrzysz tak, jakbyś mnie kochał, ale nie możesz. Nie wolno ci mnie kochać, prawda — odpowiadam, ze łzami w oczach. Velior milknie, potem nachyla się do mojego ucha.

— Nie wolno mi… a jednak chce by być bliżej ciebie. Nie rozumiesz… moje pragnienie nie jest ludzkie. Ono pali, wypala świętość z moich kości. A ty… ty jesteś zbyt żywa, zbyt grzeszna, zbyt piękna, bym mógł pozostać czysty.– głos mu się łamał.

— Nie chcę czystości. Chcę cię brudnego z pożądania. Chcę czuć, jak drżysz, walcząc z samym sobą… — Dotykam jego skrzydeł, zakrwawionych, zranionych.

— Gdybyś wiedziała, co wywołujesz. Moje skrzydła ciemnieją, kiedy szepczesz moje imię. Każdy twój dotyk sprawia, że błogosławieństwo dane od Stwórcy zmienia się w bluźnierstwo. — Sykną

— A jednak nie odchodzisz.– odpowiadam uśmiechając się drapieżnie.

— Nie potrafię. Każda sekunda bez ciebie jest jak tysiąc lat bez światła. A każda z tobą… jest jak grzeszny szept w konfesjonale — świętokradcza, zakazana i tak cholernie podniecająca. — Wyznał.

Przyciska się do niego, moje wargi znajdują się tuż przy jego szyi.

— Chcę ciebie — złamanego, żarliwego, gotowego oddać się ciemności tylko po to, by mnie dotknąć bez strachu.– przycisnęłam się do niego, moje usta znajdują się na jego szyj. Obdarowuje go gorącymi pocałunkami.

— Powiedz to jeszcze raz… Zatrać mnie. Zamień mnie w grzech. — Jego szept jest erotyczny, mroczny, jak zaklęcie wypowiadane tuż przy uchu, które sprawia, że moje ciało drży, a serce przyspiesza…

Rozdział V

Dni mijały a Velior się nie pojawiał choć czułam jego obecność, w każdym miejscu w którym się znajdowałam. Chciałam się z nim spotkać, wzywałam go w myślach ale bez skutku. Pomyślałam, że jeżeli udam się do ruin Świątyni, w końcu odpowie na moje wezwania…

— Niech on patrzy, jak stajesz się moja. — Lucyfer wyłonił się z mroku…

Cofnęłam się o krok, ale Lucyfer nie odwracał wzroku ode mnie. Jego głos stał się zimny jak stal.

— Jesteś moja. Twoja dusza już dawno została naznaczona moim przeznaczeniem. Jak możesz zaprzeczać temu, co jest wpisane w twojej naturze?

— Należenie do ciebie to tylko kłamstwo, Lucyferze! Nie widzisz, że twoje ręce są pełne krwi, a twoje słowa przypominają tylko zimny, mroczny gniew? Moje serce należy do Anioła, nie twojej zguby!

— Zguba? To twoje zgubne poszukiwania, która w imię fałszywej miłości doprowadzają cię do upadku. -Wysyczał wściekły Lucyfer

— Twoja siła to tylko przemoc i opresja! Nigdy nie będę ci posłuszna. Czuję, że Velior osłania mnie światłem, którego ty nigdy nie zdołasz zgasić — prawdziwym, czystym światłem nadziei.

— Nadzieja? To iluzja, której ja czynię z krwi twoich łez! Z twojej słabości wyrasta tylko cierpienie.

— To przekleństwo! Twoje słowa to trucizna, która zatruwa każdy oddech życia. W moim sercu już dawno zagościło światło, które przegania twoją ciemność, nawet jeśli oznacza to sprzeciw wobec wszystkiego. — To ty jesteś niewolą, Lucyferze. Moja dusza, choć przepełniona bólem, nie należy do ciebie — należy do miłości, która budzi się wraz z każdym promieniem prawdziwego światła, nie zaś w cieniu twojego gniewu! — oczy błyszczą mi od gniewem, ale też żalem.

— Zostaw ją. — głos Veliora był napięty, prawie błagalny, ale krył w sobie stal.

Lucyfer zatrzymał się. Jego uśmiech był jak ostrze noża.

— Zostawić to, co moje? — odpowiedział z aksamitnym jadem. — Nie oddam jej. Nawet jeśli miałbym spalić wszystko. Nawet jeśli miałaby mnie nienawidzić.– A jeśli spróbujesz ją zabrać, bracie, przysięgam na królestwo cieni … rozerwę twoje skrzydła na oczach niebios. Każde pióro z twoich ramion zamienię w język ognia, który będzie szeptał jej imię po wsze czasy. Zamienię raj w popiół, tylko po to, by patrzeć, jak Bóg milczy. Milczy bo złamałeś najważniejsze prawo boskie.

W ciszy, która zapadła, nawet piekło wstrzymało oddech. Patrzyłam na Lucyfera, nie wiedząc czy boję się, że już nigdy nie będę mogła się od niego uwolnić, czy straty ukochanego.

— On kocha moją duszę! Nie jesteś w moim sercu. Jesteś pod moją skórą jak trucizna. I tylko on… — spojrzałam na Anioła — …potrafi mnie uratować.

— Pozwól jej odejść, Lucyferze. — powiedział cicho Velior — Zabierz mnie, jeśli chcesz. Ale nie ją.

Lucyfer zaśmiał się, głośno, szeroko, obłąkańczo.

— Nie. — Lucyfer rzucił się naprzód. — Ona jest moja. W bólu. W ogniu. W rozpaczy. Chcę ją mieć przy sobie w piekle.

Wtedy niebo zadrżało.

— Jeśli go wybierzesz, świat spłonie. — wyszeptał z uśmiechem. — Wszystko, co znasz, co kochasz, rozpadnie się w popiół. Nie pozwolę, byś odeszła. Zapłacisz cenę. A cena to świat.

Anioł zamknął oczy. W jego oczach była rozpacz — nie z powodu walki, ale z powodu wiedzy. Wiedział, że to prawda. Wiedział, co przyniesie mój wybór.

— Nie jestem twoja. Nigdy nie byłam. Ty mnie niszczysz. On mnie chroni. Ty mnie więzisz. On mnie kocha. I ja… — mój głos zadrżał, ale nie stracił siły — …ja kocham jego. Z całego serca. Z całej duszy. Z całego tego popieprzonego świata, który próbujesz zniszczyć.

Zrobiłam krok w przód tak blisko, że czułam żar jego ciało.

— Należysz do mnie, byłaś mi przyrzeczona.–Powiedział prawię szeptem.

— Nienawidzę cię! — krzyknęłam, mój głos był ostry jak szkło. Nienawidzę twoich przeklętych oczu, które patrzą na mnie jak na rzecz! Myślisz, że możesz mnie mieć tylko dlatego, że mnie pożądasz? Że obracając świat w popiół, zmusisz mnie do poddania się?

— Pomiędzy nienawiścią a miłością jest cienka granica. Zniszczę ją. — zaśmiał się ironicznie.

Anioł stanął między mną a Lucyferem. Jego skrzydła były potargane ale nadal piękne, miecz w dłoni drżał od mocy, którą ledwo powstrzymywał. Jego oczy płonęły — nie światłem nieba, lecz gniewem, który rodzi się z miłości, gdy ktoś chce ją zniszczyć.

— Nie tkniesz jej więcej. — jego głos był cichy, ale każde słowo uderzało jak piorun.

Lucyfer uniósł brwi. Popiół tańczył wokół niego jak żywe stworzenia, głodne, nienasycone.

— Zabierasz coś, co od zawsze było moje. — syknął. — Nie rozumiesz, Aniele… To nie ty jesteś jej przeznaczeniem. To ja jestem jej piekłem. I ona do mnie należy.

Lucyfer uśmiechnął się szeroko, ale jego oczy były dzikie. Wściekłość gotowała się w nim jak lawa pod skórą.

— A ty? Ty chcesz jej dać co — świętość? Czystość? Ona nie jest twoja bracie. Ona ma w sobie ogień. I tylko ja potrafię go rozpalić.

Anioł krzyknął– dźwiękiem tak potężnym, że ziemia zadrżała.

— Nie waż się mówić o niej w ten sposób! — jego głos był hukiem burzy. — To, co nazywasz ogniem, to jej ból! To, co nazywasz pragnieniem, to jej strach przed tobą! Ty ją łamiesz, ja ją składam! Ty ją pożądasz, ja ją kocham!

Zbliżyli się do siebie, ich cienie zlały się w jedną czarną masę gniewu i mocy. Lucyfer nachylił się lekko, szeptem, w którym buzowała furia.

— Pamiętaj, Aniele — ona cię wybierze. A wtedy ja spalę cały ten pieprzony świat… i zrobię to z uśmiechem.

Niebo się rozdarło.

Za trzęsła się ziemia, kiedy ich ciała zderzyły się z hukiem potężniejszym niż tysiąc piorunów. Świat wokół zamilkł — zamilkł wiatr, ogień, zamilkły drzewa i czas. Było tylko: światłość i cień.

Anioł i Lucyfer.

Anioł, o oczach jak ostrze lodu i skrzydłach poplamionych krwią, rzucił się na Lucyfera z furią, która nie znała przebaczenia. Jego miecz rozbłysnął, jakby całe niebo wlało się w ostrze, gotowe razić z mocą miłości, która nie chce stracić.

Lucyfer odpowiadał gołymi rękami. Krew spływa po lśniącym ostrzu. Nie miał broni. On sam był bronią.

Każdy jego ruch był jak tańczący płomień, brutalny, dziki, nieprzewidywalny.

— Nie masz pojęcia, co to znaczy miłość. — warczał, zrywając się w powietrze. — Ja chcę jej całej. W każdej postaci. Jej łez. Jej gniewu. Jej ciała pod moimi dłońmi. Jej duszy, gdy krzyczy moje imię. Anioł wydał z siebie ryk, który roztrzaskał skały. Runął na Lucyfera z impetem rozpaczy, której nikt już nie trzymał na łańcuchu. Miecz przebił się przez płomienie, przez cienie, przez wszystko. Ale Lucyfer się nie cofnął, nigdy się nie cofa. Walka zmieniła się w chaos. Ciosy były zbyt szybkie, by je dostrzec. Każdy z nich mógł zniszczyć góry, przepołowić morza. Nie walczyli tylko o mnie. Walczyli o sens samej miłości. Jeden chciał mnie ocalić. Drugi — złamać, bym była jego na zawsze. Ja patrzyłam z daleka. Z krwią na wargach i ogniem w oczach. Z sercem, które biło dla jednego… i z przerażeniem, że drugi nigdy się nie zatrzyma. A wtedy Lucyfer rzucił się z rykiem i pchnął Anioła na kolana. Chwycił go za gardło, twarz rozciągniętą w grymasie triumfu. Spojrzał na mnie. Lucyfer zbliżył się powoli do mnie, jego ciało płonęło od walki, a oczy błyszczały rubinem wśród dymu. Przechylił głowę, patrząc na mnie z uśmiechem, który mroził krew. Jego głos był niski, niemal szeptany, ale każde słowo wbijało się w moją duszę jak pazur.

— Nie płacz. — powiedział cicho, z zaskakującą czułością w tonie. — Nie dziś. Nie musisz wybierać teraz. — Z tymi słowami zniknął. Stałam bez ruchu. Serce tłukło mi się w piersi jak spłoszone zwierzę. Powietrze wciąż było gęste od dymu i napięcia, jakby echo jego obecności nie chciało mnie opuścić. Zniknął. Tak po prostu. W jednej chwili stał tuż przed nią, ziejąc ogniem i słowami, które ciążyły jak łańcuchy. A w następnej — rozpłynął się w ciemności, jakby nigdy nie istniał. Zacisnęłam dłonie, walcząc z własnym ciałem, z myślami. A potem… mój wzroku przeniósł się na Veliora. Nadal tam był. Poraniony, oddychający ciężko, wciąż patrzący na mnie z tą samą bezwarunkową miłością. Stał. Nie zniknął.

Rozdział VI

Noc była ciężka, duszna, jakby coś unosiło się w powietrzu, czego nie potrafiłam. nazwać. Siedziałam przy oknie, skulona w cieniu, z kolanami pod brodą. Świat za szybą tonął w czerni — przeplatanej blaskiem księżyca, nieprzyjaznej, obcej. Wpatrywałam się w ciemność tak długo, że miałam wrażenie, że ciemność zaczyna patrzeć we mnie. „Nie musisz wybierać dziś…” Słowa Lucyfera nie odchodziły. Krążyły we mnie jak trucizna, nie zabijając, ale też nie pozwalając zapomnieć. Nie rozumiem co jest bardziej przerażające — miłość do anioła, która nie powinna istnieć, bezprawna, bezwarunkowa. Wizja zniszczenia świata czy uległość Lucyferowi. Zamknęłam oczy, przyciskając czoło do zimnej szyby. I wtedy go poczułam. Nie hałas. Nie światło. Po prostu… obecność. Cicha, znajoma, łagodna i przejmująca jak pierwszy oddech po utonięciu. Anioł stał za mną. W półmroku wyglądał niemal nierealnie — skrzydła lekko rozłożone, sylwetka jakby rzeźbiona ze światła i cierpienia. Ale jego twarz… jego twarz była zmęczona. I pełna czegoś więcej niż tylko miłości.

— Wiedziałem, że myślisz o nim. — powiedział cicho, bez wyrzutu. Raczej ze smutkiem, który ścinał krew.

Zacisnęłam dłonie. W gardle miałam sucho. W sercu — zamęt.

— Nie umiem tego wyłączyć. — szepnęłam. — Wciąż słyszę jego głos. I boję się, wizji płonącego świata. Anioł podszedł bliżej, klęknął przede mną. Jego dłonie nie dotknęły mnie, ale były blisko.

— Ja wciąż tu jestem. I nie odejdę.-Powiedział cicho.

Patrzyłam na niego. Nie byłam pewna, co zabolało bardziej — jego obecność, czy to, jak bardzo chciałam w nią uciec. A jednocześnie… jak bardzo bałam się, że Lucyfer znów wróci. Co było pewne… Pokój wypełniał ciężar niedopowiedzianych myśli, niewyznanych pragnień. A ja czułam, że coś się zbliża. Że świat, który znam, już się rozpadł. Anioł Nie mówił. Tylko patrzył. A w jego spojrzeniu nie było już tylko światła. Była walka. Ból. I coś jeszcze… — głód. Głód dotyku. Głód mnie.

— Nie możesz tu być. Nie możesz mnie chronić. Nie możesz łamać dla mnie zasad niebios… — Mój głos był cichy, ale drżał.

— Wiem. — Odpowiedział spokojnie, choć jego oczy przeczyły temu spokojowi. — Ale nie mogę dłużej być tam… bez ciebie. Jeśli wybierzesz mnie świat spłonie. Musisz wybrać inaczej on zrobi to za ciebie.

— Nienawidzę go… — wyszeptałam. — Nienawidzę… Dlaczego ja? Velior zamilkł. Jakby zastanawiał się nad odpowiedzią.

— Lucyfer miał tysiące dusz, które oddały mu się bez walki. Ale Ty walczysz. A to uzależnia. Uważa, że Twoja dusza wieki temu została przyrzeczona dla niego. Lucyfer chcę cię posiąść, bo to sposób, by udowodnić, że wygrał — z Aniołem, z Bogiem, z Twoją własną wolą. Ale pod tą dominacją kryje się coś jeszcze — desperacja, samotność. Ale tak naprawdę tylko on sam zna odpowiedź na twoje pytani. To tylko moje domysły. –Odpowiedział w końcu. Zamilkłam. Podszedł wolno. Każdy jego krok był jak echo w mojej piersi. Serce waliło. Nie wiedziałam, czy z lęku, czy z oczekiwania. Może z jednego i drugiego.

— To wszystko jest wbrew wszystkiemu. To grzech, przeze mnie jesteś zagrożony że strony Boga i Lucyfera… ty i świat…

Nie wiem czy jestem w stanie wybrać… — Powiedziałam ze łzami w oczach.

— Jeśli to grzech… — Velior zatrzymał się tuż przede mną, jego dłoń uniosła się i dotknęła mojego policzka z delikatnością, której nie potrafię znieść — …to niech niebo płonie. Niech wyrwą mi skrzydła. Bo nie żałuję. Moje palce zacisnęły się na jego ramieniu, jakby tylko ten dotyk utrzymywał mnie przy rzeczywistości. A może właśnie od niej uciekałam. Jego dłoń przesunęła się w dół moich pleców, powoli, z rozmysłem. Jakby chciał zapamiętać każde załamanie skóry, każdą drżącą linię mojego ciała. Kiedy dotknął mojego karku, zadrżałam.

— Nie bój się mnie. — wyszeptał wprost do mojego ucha, a jego głos był teraz głębszy, szorstki, jakby walczył ze sobą. — Ale jeśli się boisz… nie przestawaj. Strach smakuje jak prawda. Jęknęłam cicho, kiedy jego usta dotknęły mojej szyi. Całował powoli, nienasycenie, zostawiając za sobą ślad ciepła, który przypominał znamię. Mój oddech przyspieszał z każdym jego ruchem. Kiedy przesunął dłonie wzdłuż moich boków, aż do ud, ciało odmówiło posłuszeństwa. Przylgnęłam do niego, jakbym chciała się w nim zatracić. Jego skrzydła zadrżały. Rozłożyły się szeroko, a ich końce dotknęły ścian — jasność mieszała się z cieniem, jakby świat sam nie wiedział, czy to akt miłości, czy bluźnierstwa.

— Jesteś moja… — wymruczał, wgryzając się lekko w moje ramię. — Choćby niebo miało runąć. Choćbym stracił wszystko. Dla tej jednej nocy. Odpowiadałam mu milczeniem — ale moje ciało mówiło wszystko. Każdy mój gest był błaganiem i wyzwaniem. Każdy pocałunek głębszy, każde pchnięcie bioder bardziej szalone. Kiedy uniósł mnie na ramionach i położył na łóżku, patrzyłam na niego z mieszaniną lęku i nienasycenia. Jego oczy błyszczały jak rozżarzone niebo. Nie było w nim już spokoju. Tylko głód. Pożądanie. Miłość zbyt wielka, by nie bolała. — Nie potrafię udawać. Nie potrafię być święty, kiedy chodzi o ciebie. — W jego głosie była chropowatość, napięcie, którego nie potrafił już ukryć. Zdjął ze mnie ubrania powoli, jakby odkrywał świętość, której nie miał prawa dotykać, a mimo to nie mógł przestać. Moje ciało drżało — nie ze strachu. Z tęsknoty. Z otchłani, która budziła się we mnie. Jego usta sunęły po mojej skórze jak ogień, ale nie parzyły — rozbudzały. Wnikał we mnie spojrzeniem, potem dłońmi, potem całą swoją istotą.

— Powiedz, że tego chcesz. — wychrypiał, kiedy przesunął się między moimi udami.

— Nie przestawaj. — odpowiedziałam wbijając paznokcie w jego plecy.

W końcu połączyliśmy się ciałem. Wszedł we mnie mocno, głęboko, nie czekając — i dokładnie tak, jak tego chciałam. Nasze ciała zderzyły się bez wstydu. Ruchy były szybkie, rytmiczne, brutalnie szczere.

— Tylko dziś… — szepnęłam, łapiąc jego twarz między dłonie. — Pozwól mi zapomnieć, kim jesteś. I kim ja jestem.

— Nie. — odpowiedział. — Pamiętaj. Bo właśnie dlatego to tak boli. I dlatego to jest prawdziwe.

Nasze ciała poruszały się w rytmie, którego nie dało się zatrzymać. Nie było już pytań. Tylko dotyk. Tylko głosy. Tylko grzech. Złapał mnie za gardło, nie mocno, ale wystarczająco, żebym poczuła kontrolę. Spojrzałam mu w oczy i zobaczyłam tam coś dzikiego. Jakby walczył z samym sobą. Jakby chciał się we mnie zatracić i nigdy już nie wracać. I błysk światła w ciemności, która nie chciała odejść.

— Zatrzymaj mnie. Nigdy mnie nie puszczaj.– Syknął.


******


Tym czasem z perspektywy Lucyfera ciemność była spokojna. Do czasu. Lucyfer siedział na szczycie zrujnowanej Świątyni, jak cień rozciągnięty między światem a tym, co już dawno opuścił. Jego skrzydła drgały nerwowo, palce zaciskały się na marmurowej poręczy. Coś czuł. Ziemia drgnęła pod nim. Nie fizycznie — ale w niej. W niej coś się zmieniło. Zamknął oczy i pozwolił sobie sięgnąć myślą. I wtedy poczuł ich. Jej jęk. Jego oddech. Dotyk ich ciał. Ruchy. Ciepło. Anielski dotyk w miejscach, których Lucyfer sam pragnął dotknąć tysiąc razy. Ich połączenie. Jak zdrada. Jak ogień w jego żyłach. Zamarł. Oczy otworzyły się szeroko, błyszcząc czerwienią. Kamień pod jego stopami pękł z trzaskiem.

— Nie… — wyszeptał. — Nie jego ręce. Nie jego oddech. Nie jego ciało.Wstał. Jego postać zaczęła się rozrastać, ciemnieć, gęstnieć. Cała okolica wokół ruin Świątyni zaczęła drżeć. Noc zbladła. Niebo przygasło, jakby bało się jego wściekłości. Widział ich — nie oczami, ale duszą. Widział jej rozkosz. Jej oddanie. I właśnie to bolało najmocniej.

Nie zbrukanie. Nie cielesność. Tylko to, że ona tego chciała. Chciała jego. Anioła. Nie Lucyfera. Piekło w nim nie było miejscem. Było uczuciem. I teraz płonęło. — On cię dotknął. On wszedł w ciebie. — wysyczał, krocząc przez cień, który sam rzucał. — A ja czułem każdą sekundę. Każdy twój drżący oddech. Każde jego pchnięcie. Każde twoje ‘tak’. Jego paznokcie wbiły się w dłoń, aż popłynęła czarna krew. Nie zwracał na to uwagi. Jego serce było jak pęknięty dzwon — biło nierówno, nieregularnie, głośno.

— Zabrali mi niebo. Teraz odbierają mi ciebie.

— Nie pozwolę. Rozłożył skrzydła. Cień spłynął z jego ramion jak ciecz, pochłaniając ziemię. Nie potrzebował armii. Wystarczył on sam.


*******


Miasto pogrążone we śnie w piękną księżycową noc. Jeszcze przez chwilę, nieświadome… A potem… niebo zapłonęło. Nie błyskawicą czymś innym. Czerwienią. Krzykiem. Cieniem, który nie przynosił chłodu, lecz ogień. Patrzyłam, jak płomienie połykają ulice. Jak dzieci płaczą, jak budynki zawalają się jak kartonowe pudełka. Wszystko wokół płonęło — jakby samo powietrze zamieniło się w żar. A w środku tego wszystkiego stał on. Lucyfer. Jego skrzydła były rozłożone. Złamane. Czarne jak popiół, który spadał z nieba jak deszcz. Oczy — czerwone, wściekłe, dzikie. Usta wykrzywione w grymasie, który nie był już nawet uśmiechem.

— Powiedziałem ci. — rzucił, idąc przez ulicę, która za jego krokami zamieniała się w spalone zgliszcza. — Mówiłem, że nie żartuję. Ale ty — ty spojrzałaś na niego. Dotknęłaś jego skóry. Oddałaś mu siebie.

— Zamordowałeś tysiące! — wykrzyczałam, gdy wreszcie stanęłam przed nim, trzęsąc się z przerażenia i gniewu. — Dlaczego? Dla czegoś tak żałosnego jak chęć posiadania akurat mnie. On roześmiał się nisko, głucho. Jakby ziemia w jego wnętrzu pękła. Nachylił się, nasze twarze dzieliły centymetry.

— Dla dowodu. Dla tego, byś wiedziała, że ja… jestem tym, przed kim nie ma ucieczki. Tym, którego nie odrzucisz bez kary. Tym, który kocha inaczej.

— To nie miłość! To przemoc! Obsesja! Ty mnie nie kochasz — ty chcesz mnie ZŁAMAĆ! — krzyczałam, łzy spływały po moich policzkach w gorącym powietrzu. Z tyłu, z popiołów, wyłonił się Velior — z raną na piersi, ze skrzydłami pokrytymi sadzą. Jego oczy były spokojne, ale blade. Lucyfer spojrzał na niego i uniósł dłoń.

— Nie jesteś Bogiem, Lucyferze. Miłość nie rośnie z popiołów i krwi. — powiedział Anioł cicho, ale jego słowa miały siłę miecza. Lucyfer spojrzał na miasto za sobą — morze ognia. Ludzkie cierpienie, które miał w oczach jak blizny.

— Ale rośnie z cierpienia. Z walki. Z tego, co przetrwa koniec świata. I właśnie to jej daję. Koniec. Odwrócił się do mnie. Moje serce waliło jak młot. W oczach łzy — nie tylko ze strachu. Z żalu. Z gniewu. Z niezrozumienia.

— Nie musisz wybierać dziś. Ale już nigdy nie spojrzysz na to miasto bez myśli o mnie. Bez świadomości, że to była cena odwlekania nieuniknionego.

I zniknął.

Pozostawiając nas dwoje samotnych na tle płonącego miasta.


******


Cisza była duszna. Zbyt cicha, jakby świat wstrzymał oddech, czekając, aż dokonam wyboru. Siedziałam na podłodze starego kościoła. Dłonie drżały. Serce waliło, jakby próbowało wyrwać się z klatki. Na kolanach miałam ślady popiołu, pod paznokciami — krew, której nawet nie pamiętałam. Nie da się… Nie da się tego unieść. — wyszeptałam do ciemności. Lucyfer chciał mnie. Na zawsze. Nie miłość — własność. Obietnica wiecznego więzienia w jego ramionach, gorących jak ogień, dusznych jak strach. Bez światła. Bez Anioła. Ale z żyjącym światem. Z drugiej strony — Velior. Tylko on mnie rozumiał. On trzymał mnie, kiedy pękałam. Kiedy bałam się siebie. Ale wybierając jego… wybieram śmierć dla niego. I zagładę dla świata. To nie wybór. To egzekucja. Zacisnęłam dłonie w pięści. Jak mam ratować świat, który pozwala, bym była narzędziem? Ofiarą? Jak mam żyć, wiedząc, że jego odejście jest ceną mojej wolności? Wybór między piekłem a pustką. Między życiem w kajdanach a śmiercią ukochanego. Wtedy — pojawił się Velior. Stał w progu, mokry od deszczu, skrzydła złożone, twarz blada. W oczach miał spokój. Ale też ból. Rzuciłam się ku niemu — wtuliłam się jakby to miał być ostatni raz.

— Nie każ mi wybierać… Proszę…

— Inez.....Nie mogę nic zrobić po za walką z Lucyferem. Zrobię wszystko, żeby go pokonać i to on zginie nikt inny.. — szepnął mi we włosy. — Ale on ci nie pozwoli żyć, jeśli nie wybierzesz. Dlatego muszę go pokonać, bez względu czy przetrwam.

— Nie mogę pozwolić byś z nim walczył. Ostatnio prawie cię zabił. A jeśli wybiorę ciebie, umrzesz.

— A jeśli wybiorę jego — zniknę. Przestanę być sobą.

Chwycił moją twarz w dłonie. Za oknem rozległ się grzmot. Niebo pociemniało. Lucyfer nadchodził. Muszę dokonać wyboru inaczej wszystkich czeka śmierć. Drżałam. Zaczynałam rozumieć: Nie ma dobrego wyboru. Jest tylko odwaga.

Rozdział VII

Poczułam pieczenie. Tuż przy lewym obojczyku. Ściągnęłam ramiączko koszuli i spojrzałam.

Zamarłam.

Na skórze, tam gdzie jeszcze przed chwilą nie było nic, teraz ciemniał znak — subtelny, ale nie do pomylenia. Wypalony w moim ciele cienki, zakrzywiony symbol, jakby litera z języka, którego nie znałam. Czułam, jakby tlił się pod skórą. Nie bolało. Ale pulsował. Jakby żył.

— On… coś zostawił. — wyszeptałam do siebie.

Nagle pojawił się Anioł. Zbliżył się i zerknął na znak, nie dotykając mnie. Tylko patrząc. W jego oczach pojawił się cień gniewu i strachu.

— To jego pieczęć. Zaznaczył cię jak rzecz. Jakbyś była jego własnością.

Zamknął oczy, jakby chciał ukryć przed sobą bezradność.

— Nie powinien był tego zrobić. To złamanie zasad, nawet dla niego.

— Ty robisz to również…

— Dla ciebie, dla miłości. Nie po to, żeby cię posiąść zniewolić… — Odpowiedział półszeptem.

— Ale on chce, przyspieszyć twoją decyzję. Najpierw spalił miasto teraz to… —

Jego głos stwardniał, pełen wewnętrznego światła i gniewu. — Nie jesteś jego. Jesteś wolna, póki żyje twoje serce. On próbuje cię oszukać. Osaczyć przez strach. Dotknęłam znaku, próbując go zetrzeć — ale nie zniknął. Tylko pulsował mocniej, jakby reagował na mój dotyk. Cicho, z przerażeniem wyszeptałam.

— A jeśli już jestem po części jego?

Delikatnie, z bliskością Velior odpowiada

— Wtedy wyrwę cię z jego rąk, choćby miało mnie to spalić.

Zbliżył czoło do mojego czoła. — Nie oddam cię ciemności.

— Ale to oznacza koniec wszystkiego. Skazanie świata na zagładę… — Odpowiadam z bezradnością w głosie.


***********


Granica snu i jawy. Zerwałam się z łóżka z krzykiem. Pot spływał mi po karku, oddech rwał się w nierównych spazmach. Pokój był ciemny, jakby noc nie chciała odejść. Serce waliło mi jak oszalałe. Oparłam dłonie o pościel i spojrzałam w swoje drżące palce.

— To był tylko sen… — wyszeptałam, bardziej do siebie niż do świata. Ale w powietrzu coś było nie tak. Chłód. Ciężar. Jakby cień z innego wymiaru wciąż dotykał jej skóry. Głos z moich myśli. Ze snu.

“Nie każ mi wybierać za ciebie…”

Zacisnęłam powieki. Ten głos nie zniknął z mojej głowy. On był tam. Żywy. Realny. Czułam go. Wciąż czułam jego obecność jak ten gorący ślad Lucyfera na moim ciele. To nie był zwykły sen. Lucyfer wszedł w moje sny… przez ten znak jesteśmy jak jedno ciało… Szepnęłam

— On naprawdę tu był…

Wtedy powietrze się zmieniło. Nie słyszała kroków. Nie było dźwięku skrzydeł. A jednak wiedziałam, że nie jestem już sama. Odwróciłam głowę. W rogu pokoju stał on. Anioł. Z oczyma, w których płonęło światło i niepokój. Skrzydła miał złożone, jakby bał się mnie przytłoczyć. Ale jego obecność była jak świt po nocy.

— On cię dotknął.

To nie było pytanie.

— Wślizgnął się do snu. Do mojego umysłu. Mówił jakby miał prawo… jakby naprawdę wierzył, że do niego należę. Anioł zbliżył się do mnie powoli, ostrożnie, jakby zbliżał się do czegoś co miało się zaraz rozpaść…

— Lucyfer nie zna granic. Sen, rzeczywistość, czas — wszystko dla niego to tylko zasłona. Jeśli pozwolisz mu wejść raz… znajdzie drogę znów.

Patrząc mu w oczy odpowiadam.

— Ale on… on był prawdziwy. Tak cholernie prawdziwy. Jakby wszystko, co mówił, już działo się poza mną. Świat płonie w jego oczach.

Spojrzał na mnie z bólem.

— Bo on nie tylko mówi. On tworzy. Niszczy. I jeśli nie odrzucisz go całym sercem, będzie wracał. Coraz bliżej. Coraz mocniej. Aż dokonasz wyboru. Przyklęknął przy mnie, jego dłoń odnalazła moją dłoń — drżącą, lodowatą. Oplotła mnie ciepłem, którego nie znałam nigdzie indziej.

— Nie jesteś sama. Słyszałem cię przez mrok. Twoje serce przywołało mnie przez ciemność.

— A jeśli… jeśli wybiorę źle? Jeśli nie potrafię wybrać wcale?

Jego spojrzenie stało się miękkie, ale intensywne.

— Jeżeli wybierzesz ocalenie świata zrozumiem. Ale będę próbował zniszczyć Lucyfera, nawet za cenę mojej śmierci… uratuję Cię. — Wyznał. — Wybór nie musi być teraz. Ale nie możesz już udawać, że to wszystko to tylko sny. On cię pragnienie. Ja cię kocham. A świat… zawisł pomiędzy.


********


Czas się kończy. Cisza przed burzą wisiała nad światem jak ciężka zasłona. Czas stanął w miejscu — między dwiema decyzjami, których ciężar mógł zniszczyć rzeczywistość. Siedziałam na skraju urwiska. Noc była bezgwiezdna, niebo martwe. W oddali, niczym szept, tliły się zgliszcza spalonego miasta. Za moimi plecami rozległ się znajomy głos — głęboki, aksamitny, niosący chłód i ogień zarazem.

— Ile jeszcze będziesz uciekać?

Głos był spokojny. Zbyt spokojny. Jak głos kogoś, kto zbyt długo czekał.

— Nie uciekam. Myślę.

Zacisnęłam dłonie, jakbym mogła w nich zatrzymać rozsypujące się wybory.

— Myślenie to przywilej tych, którzy mają czas. Ty go już nie masz. A ja wciąż czekam i pozwalam oddychać Veliorowi. Czy to nie wystarczający dowód mojej… cierpliwości?

— To nie cierpliwość. To gra. Ty nie kochasz. Ty chcesz posiąść. Chcesz mnie złamać, zniszczyć. Lucyfer zbliżył się powoli. Jego kroki nie zostawiały śladów, a jednak ziemia pod nim drżała.

— Nie jestem twoim wybawieniem, ale jestem twoim przeznaczeniem. A on… Zadrwił, spluwając.

— On cię nie ochroni. Kocha cię — słabo, naiwnie. Dokonaj wyboru albo zrobię to za ciebie, będziesz ze mną w królestwie ciemności a Anioł spłonie razem ze światem. Z mroku wyłoniło się światło. Velior. Skrzydła złożone, twarz napięta bólem i czułością.

— Odejdź, Lucyferze. Zabiłeś zbyt wiele. Jej serce nie należy do ciebie.

— Och, ależ należy. Tylko jeszcze tego nie rozumie.

Spojrzał na mnie. W jego oczach płonęły piekielne obietnice.

— Wybierz mnie, a świat ocaleje. Odmów… i zgaśnie.

— To szantaż. –odpowiadam.

— To miłość, ukazana tak, jak ją znam. Brutalna, ale bez kłamstw. On ci oferuje niebo, które zatracił dla ciebie. Ja — ogień, który przynajmniej jest prawdziwy.

Łzy paliły moje policzki. Nienawidziłam. Lucyfera za to, co zrobił.

— Ja… Nie mogę jeszcze wybrać.– Krzyczę

— Zbyt długo milczysz. Za każde twoje zawahanie giną tysiące. Mój gniew rośnie. — Sykną Lucyfer.

Zbliżył się jeszcze bardziej, zaledwie krok ode mnie. mógł mnie pocałować. Mógł mnie spalić.

— Nie każ mi wybierać Inez… za ciebie. Bo wtedy już nie będzie wyboru, wtedy zniszczę wszystko I wszystkich… a w szczególności tego… którego niby kochasz… –Z tymi słowami Lucyfer kolejny raz zniknął. Szeptem, patrząc w dal

— To wszystko… przez mnie. On naprawdę to zrobił. I zrobię o wiele więcej…

Anioł z gniewem, zbliżając się powiedział :

— On zrobi wszystko, żeby cię mieć. Wpędza cię w poczucie winy. Ale nie oddam cię, słyszysz? — krzyknął Velior.

Odwracam się do Anioła a mój glos drży.

— A jeśli następnym razem to będziesz … ty? –Anioł łapie mnie za ręce, mocno, niemal boleśnie.

— Nie myśl o „następnym razem”. Jestem tutaj. Teraz. I nie pozwolę, żeby cię skrzywdził. Nigdy.

— On zna moje lęki. Zna moje sny. Czasem mam wrażenie, że oddycham jego gniewem, nawet kiedy śpię. –Powiedziałam półszeptem.

Głos Veliora staje się niższy, zbolały.

— Nie jesteś jego. Nie będziesz. Nawet jeśli wypali twoje imię ogniem na ruinach świata… to ja je znam inaczej. Delikatnie.–sięgną dłonią do mojego policzka.–Pamiętasz, jak wypowiadałem je pierwszy raz?

Moje palce chwytają jego koszulę, zaciągając go bliżej, czując napięcie jego mięśni pod tkaniną


— Pamiętam …jak mówiłeś moje imię. Szeptem. Jak grzech wypowiedziany z czcią.–ledwo słyszalnie odpowiadam.

Moja dłoń sunie po jego karku, wplatając się w jego włosy, przyciągam jego twarz do swojej.

— Przeraża mnie to jak, bardzo cię pragnę.

Anioł pochyla się, jego głos ociera się o moje ucho.

— Inez .....Ale to mój szept masz pamiętać. Moje dłonie, nie jego ogień. –Dotyka mojej szyi wzdłuż linii żuchwy — delikatnie, jakby modlił się do mojego ciała. Dotykam jego ust, cicho. Anioł z gardłowym westchnieniem mówi, zanim w końcu dotknie moich ust — najpierw oddechem, potem wargami.

— Pozwól mi zapomnieć, że nie powinienem.

Nasz pocałunek jest z początku miękki, niemal nabożny — jak modlitwa. Potem staje się głębszy, głodniejszy. Velior łapie mnie za dłonie — mocno, ale z czułością. Przesuwa kciukiem po moim nadgarstku, jakby próbował zapamiętać puls pod skórą.

— Jestem tu. Cały dla ciebie.– Wyszeptał.

Całuje moje czoło, a potem zsuwa usta niżej — policzek, linia szczęki, kącik ust. –Bo jesteś moim grzechem. Nasze oddechy splatają się, jego dłonie przesuwają się po moich plecach, aż zatrzymują się na biodrach, przyciągając mnie do siebie. Patrzę na Anioła oczy mam pełne lęku i pożądania.

— Jesteś czymś więcej niż tylko światłem w ciemności. Jesteś moją słabością… i moim przekleństwem. –Przerywa, w jego głosie pojawia się szorstka czułość.

— Ale jeśli Lucyfer chce wojny, będzie ją miał. Nie oddam cię bez walki. Nawet jeśli mnie za to strącą… po raz drugi.

Moje palce chwytają jego koszulę, zaciągając go bliżej, czując napięcie jego mięśni pod tkaniną. Myśl, że ktoś może nas przyłapać napawa mnie lękiem ale z dreszczykiem podniecenia. Moją głowę zaprząta myśl o szantażu Lucyfera. To co robimy z Veliorem jest złe ale nie mogę przestać....nie potrafiłam....nie chcę. Boję się, że świat rozpadnie się od samych dźwięków naszej zakazanej miłości. Zamykam oczy, przechylam głowę ku jego dotykowi.

— Nie powinniśmy… Wiem, że to grzech ale nie potrafił przestać. Nie chcę.– Szepcze z bijącym sercem.

— Wiem. Każdy dotyk pali mnie jak ogień, niebo milczy, gdy jestem przy tobie. — Z trudem powstrzymuję drżący głos.

Przyciskając się bliżej, ledwie dotykam jego ust.

— A mimo to tu jesteś.– Wypowiadam prawie bez tchu.

— Bo piekło byłoby mniej bolesne niż myśl, że cię nie dotknę. –Szepcze do mnie z zamkniętymi oczami. Jego oddech miesza się z moim.

Łapiąc go za rękę, prowokacyjnie mówię.

— Więc zgrzesz ze mną… jeszcze jeden raz.

— Każdy raz z tobą to mój upadek. I nie umiem przestać. Nigdy nie chcę przestać. — odpowiada nachylając się, głosem pełnym czułości I desperacji.

Rozdział VIII

Wybór w cieniu zagłady jest nieunikniony. Noc była ciężka jak oddech śmierci. — przykryta czarną zasłoną popiołu i milczenia. Siedziałam na skraju lasu. W dłoniach trzymałam coś, co wyglądało jak zeschnięty liść, ale w rzeczywistości było to spalone pióro ze skrzydła — jego skrzydła. Veliora. Cisza bolała. Była jak echo groźby, która rozlała się w moich myślach jak trucizna.

„Wybierz mnie — albo spłoną.” Słowa Lucyfera były zbyt realne, by je zignorować. Nie były obietnicą. Były wyrokiem. Zadrżałam, kiedy cień padł na moją twarz. Znałam ten zapach — niebo i coś jeszcze… smutek. Anioł ukląkł przed mną, jego oczy lśniły łzami, których nigdy nie miał prawa uronić.

— Myślisz o nim. — powiedział cicho, niemal szeptem.

— Grozi zniszczeniem wszystkiego. A ty… ty jesteś moim wszystkim. — Wyszeptałam.

Spojrzałam na niego, a w moim spojrzeniu nie było już niewinności. Było w nim zmęczenie i strach.

— On nie kusi… On grozi. A ja… nie chcę być tą, przez którą umrzesz. Anioł chwycił moją dłoń, zbyt mocno jak na istotę światła.

— Nie oddawaj się mrokowi tylko dlatego, że boisz się stracić świat. To ja jestem twoim wszystkim, światem? Nawet jeśli przestanę istnieć — kocham cię. Nawet w niebycie. Nawet w bólu.

— A jeśli wybiorę ciebie… wszystko inne przestanie istnieć! — krzyknęłam, wstając. — Ty też! Dzieci, których nie znam. Ludzie, którzy nie wiedzą, że żyją tylko dlatego, że jeszcze nie wybrałam! A on mi to wszystko pokaże… każde płonące ciało, każdą łzę. I powie: To twoja wina.– Mój głos załamał się, a łzy spłynęły po policzkach jak krople ognia.


— Nie umiem dłużej żyć pomiędzy wami. Nie umiem być tym, co dzieli piekło i niebo.

Velior przyciągnął mnie do siebie, jego skrzydła otuliły mnie jak ostatni azyl.

— Nie jesteś tym, co dzieli. Jesteś tym, co miało połączyć. Może świat nie zasługuje na zbawienie. Ale ty… ty zasługujesz na wybór, który nie jest szantażem.

— A jeśli Lucyfer nie da mi więcej czasu? — zapytałam, niemal bezgłośnie.

— Wtedy pójdziemy razem w płomienie — odpowiedział bez wahania. — Ale póki jeszcze mam cię przy sobie, nie pozwolę, żebyś należała do niego.

— Ja nie pozwolę ci zginąć! Wole żyć w królestwie cienia z myślą, że żyjesz… z myślą, że nikt inny nie spłonie przeze mnie… — Uniosłam głos.

Lucyfer był cierpliwy. Ale nie wieczny. Jego kolejne ostrzeżenie może być już ostatnim.

— Twoja dusza pachnie światłem, a ja… ja jestem stworzony, by je chronić, nie posiadać. Ale cień już wyciąga po ciebie ręce. Wiem, że jeśli stanę między tobą a nim, świat zapłonie. A ja — nawet z popiołów — Więc pozwalam ci odejść. Nie dlatego, że cię nie kocham. Ale dlatego, że kocham cię bardziej niż własne serce, bardziej niż własne skrzydła. Więc przyjmij cień. A ja… zostanę tu, rozrywany światłem, którego nie mogę już dotknąć.

— Niech weźmie moje ciało, niech zabierze wszystko… ale dusza? Moja dusza zawsze będzie twoja. Należy do ciebie… i tylko do ciebie.– Moje oczy zaszkliły się łzami, ale nie cofnęłam się. Mój głos był cichy, pękający pod ciężarem decyzji.–Moje światło zgaśnie, jeśli ciebie zabraknie… Niech weźmie mnie, byś ty mógł żyć. Byś mógł… pamiętać, kim byłam, zanim pochłonie mnie ciemność. Czuję go nawet we śnie. Jakby wnikał pod skórę, szeptał do kości. On nigdy się nie podda…


**********


Velior nie mógł znieść napięcia, musiał pomyśleć, oswoić się z nieuniknionym....Szeptem, drżącym głosem, jakby słowa go paliły mówił do siebie.

— Nie mogę… Nie potrafię… Oddać cię jemu? Tobie, Lucyferze? Patrzysz na nią jak na trofeum wojny, jak na nagrodę za wszystkie zbrodnie, które uczyniłeś światu. Ale ona nie jest twoja. Nigdy nie była. I choć jej dusza płonie, to nie z pragnienia — z poświęcenia. Ona cię nienawidzi. Każdy twój dotyk będzie dla niej jak nóż, każda twoja obecność — jak trucizna.

A mimo to… mimo to idzie do ciebie. Nie dla siebie. Dla ludzi. Dla mnie. A ja… ja jestem bezsilny. Skrzydła moje są niczym wobec twojej woli. Nie mogę jej zatrzymać. Nie mogę jej wyrwać z twoich dłoni, choć całe moje istnienie wrzeszczy, by to zrobić. Kocha mnie. Wiem to. I właśnie dlatego mnie ratuje. A ja? Ja tylko stoję. Patrzę. To nie jest ofiara. To jest kara. Dla mnie. Za to, że byłem za słaby. Za to, że Bóg milczy. Za to, że świat żąda świętości od tych, którzy już dawno się wypalili. Zabierz ją, Lucyferze. Zabierz… Ale wiedz, że odebrałeś mi wszystko, co czyniło mnie światłem. Nie mogę znieść tej prawdy… że on jest potężniejszy. Że pęta cię mrokiem, a ja… tylko uczuciem. Ale jeśli to, co czuję — ta wściekłość, ten ból, ta miłość — ma choć cień mocy… spalę go od środka. Nawet jeśli sam przy tym zginę.


***********


Pojawił się bez dźwięku, ale powietrze wokół mnie nagle drgnęło. Spojrzałam. On stał tam — zmęczony, rozdarty, drżący od tłumionego gniewu.

— Już go wybrałaś. — splunął niemal, ale głos zadrżał.

— Zrobię to, żebyś żył. Żeby świat żył. — Wyszeptałam.

Podszedł. W sekundzie chwycił mnie brutalnie za nadgarstek i przyciągnął do siebie. Nasze ciała zderzyły się bez łagodności. Pocałował mnie tak, jakby próbował mnie rozerwać, jakby każde nasze zetknięcie było krzykiem. Rzucił mnie na chłodne, kamienne płyty. Nie byłam delikatna. Rozchyliłam moje uda i patrzyłam mu w oczy, z wyzwaniem i łzami.

— Zrób to. Rozszarp mnie. Złam, zanim on mnie złamie

Wszedł we mnie jednym, brutalnym ruchem. Krzyknęłam, ale nie z bólu — z furii. Poruszał się szybko, dziko, tak jakby każdy jego pchnięcie miało mnie wyrwać z ciemności, która czekała…

— Nienawidzę cię za to, że odchodzisz.–Wyszeptał.

— Kocham cię za to, że mnie nie zatrzymujesz. — odpowiadam.

Oddychałam ciężko, czując jak jego ciało zaciska się nade mną, jak każde jego drżenie odbija się we mnie. Gdy szczytowaliśmy razem, nie było w tym ani czułości, ani nadziei. Tylko pustka, paląca, rozdzierająca pustka. Moje paznokcie rozorały mu plecy. Jego zęby wbiły się w moje ramię. Byliśmy jak bestie — dwie spalone dusze pożerające siebie nawzajem, jeszcze zanim piekło zdążyło je dotknąć.

Po wszystkim nie odezwał się. Wstał. Odszedł, zanim łzy zdążyły spłynąć mi po policzkach. A ja zostałam — naga, drżąca, zagubiona i opuszczona. Zostawił mnie. Bez słowa, bez spojrzenia, jakby to, co nas połączyło, było tylko echem bezsilności, którego nie potrafił unieść. A ja zostałam sama — w ciszy, która dźwięczała jak krzyk, w mroku, który oplatał moją duszę jak ciernie. Chwila jego nieobecności stała się dla mnie wiecznością. Zatruta wspomnieniem dotyku, w którym mieszał się gniew, smutek i żal — tak intensywne, że rozdzierały mi serce. Rozpaczliwą wiecznością przerwało pojawienie się go ponownie. Wrócił....Milczy przez chwilę, patrząc na mnie — skuloną, z nagim ciałem, z oczami utkwionymi w nicość.

— Przepraszam Inez...Nie powinienem cię zostawiać. Nie teraz. Nie choćby na sekundę.

— Minęła wieczność. A ja w niej umierałam.– spojrzałam na niego.

— Nie potrafiłem oddychać bez ciebie, a jednak… uciekłem. Bo wszystko we mnie krzyczało. –Podszedł do mnie i klęknął dotykając mojej twarzy.

— A wszystko we mnie umilkło. Bo ciebie nie było. — Zamknęłam oczy i położyłam dłoń na jego klatce piersiowej.

— Wróciłem, zanim przestałem istnieć. Wróciłem, bo kocham cię bardziej, niż jestem w stanie unieść.– Wyszeptał.

— Ale już nie wystarczy kochać… prawda? — Otworzyłam oczy patrząc prosto w Veliora. Milczymy, tylko nasze oddechy — ciężkie od żalu, lekkie od ulgi, że jeszcze jesteśmy razem. Choćby na moment…

Rozdział IX

Cisza Przed Piekłem mogłabym nazwać tą bezkresną ciszę...Stałam sama. Po raz pierwszy tak naprawdę sama. Niebo było martwe. Ziemia milczała. A we mnie krzyczało wszystko.

— I to ma być wybór? — zapytałam ciszy, ale odpowiedziałam sobie sama.

— To nie jest wybór. To jest egzekucja. Zacisnęłam palce na ramionach, jakbym mogła się jeszcze przed czymś ochronić. Ale wszystko już dawno było stracone. Jeśli zostanę z Veliorem — świat spłonie. On… spłonie. A ja będę musiała patrzeć. Oczy zaszły mi łzami. Jeśli odejdę… do Lucyfera… uratuję wszystko. Wszystko… oprócz siebie. Nie dotknę już jego skrzydeł. –Mój Szept przesiąknięty żalem. Nie poczuję już, jak drży, kiedy całuję go w szyję. Nie zobaczę, jak zamyka oczy, kiedy boi się, że go stracę. Opadłam na kolana. Brud, kurz, kamień — nic nie bolało tak jak to, co czułam w środku. Nigdy już nie dotknę jego skóry. Nie wsunę dłoni we włosy. Nie będę mogła się w niego wtulić, kiedy wszystko będzie mnie przerastać. Zadrżałam. Zamknęłam oczy. I tam właśnie go zobaczyłam. Lucyfera. Jego palce na moim ciele. Twarde, pewne. Nie dotyk, tylko wyrok. Każde muśnięcie paliło mnie do żywego — nawet w wyobraźni.

— Nie chcę go. — wysyczałam, jakby to coś zmieniało.

— Nie chcę jego dłoni. Jego ust. Jego ognia. Nie chcę być jego własnością. Ale wiedziałam. Jeśli go wybiorę… jego dotyk stanie się moim więzieniem. Codziennym przypomnieniem, co straciłam. Łzy spływały cicho, a ja nie próbowała ich już powstrzymać.

— I co wtedy powiem samej sobie? Że ocaliłam świat? Że uratowałam miłość, której już nie wolno mi dotknąć?

Gorzki śmiech.

— To tak, jakby oddychać, ale nie żyć. — Chciałam krzyczeć. Zerwać z siebie to ciało. Zniknąć. Ale nie mogłam. On będzie żył. Będzie wolny. Ale ja… ja stanę się popiołem, zanim ogień mnie dosięgnie. Pochyliłam głowę, jakbym modliła się do czegoś, co już dawno mnie opuściło. — Niebo mnie zostawiło. A piekło czeka z otwartymi ramionami. — A ja… ja jestem tylko dziewczyną, która kochała zbyt mocno. Miłością, która nigdy nie powinna istnieć. I… za to musiałam zapłacić. Przez łzy znów zobaczyłam jego twarz — Anioła. Ostatni raz, kiedy byliśmy razem...Jego pocałunki smakowały rozpaczą. Ręce drżały, jakby trzymał mnie ostatni raz. A ja … wiedziałam, że to naprawdę będzie ostatni. Nasze ciała splatały się w milczeniu. Bez słów, bez przyszłości. Jakbyśmy kochali się w ruinach czegoś, co już dawno się zawaliło. Ogień, który nas otulał, nie grzał. Parzył. Każdy dotyk był modlitwą. Każde westchnienie — pożegnaniem. A potem… zniknął.

— Odszedł. — wyszeptałam.– Nie powiedział ani słowa. Tylko zostawił mnie samą, z resztką ciepła, które znikało jak sen. Siedziałam wtedy naga, wciąż drżąca, nie od zimna — od pustki. Zrobił to z bezsilności… wiem. Ale zabolało. Jakby wyrwał mi coś ze środka i po prostu zniknął. Po czasie wrócił. Oczy miał pełne winy. Przeprosił. Ale było już za późno.

— To pękło coś we mnie. — powiedziałam cicho. Kolejny raz. Kolejna rysa na sercu, które i tak już krwawiło.

— Kochał mnie. Ale nie umiał mnie utrzymać. A ja… nawet wtedy nie przestałam go kochać. Potarłam dłonią obojczyk, gdzie nadal palił znak Lucyfera.

Zrozumiałam. Anioł może mieć skrzydła… ale nie potrafi latać z ciężarem mojej miłości.

A Lucyfer… Lucyfer nie prosił. Lucyfer brał. Niebo było martwe. Żadne światło nie przebiło się przez duszną ciemność. Tylko ja i wybór, który miał mnie pochłonąć. I on — anioł, który już nie był czysty i to wszystko moja wina…

Rozdział X

Cisza przed wiecznym potępieniem, mogłabym tak nazwać tą rozdzierającą ciszę. Byliśmy sami. Kamienna sala, w której się znaleźliśmy, zdawała się oddychać ciszą — tą ciężką, która wgryza się w serce i nie daje zapomnieć, że wszystko, co dobre, właśnie się kończy. Mrok oplatał nasze cienie, a przez wybite okno wpadało blade światło księżyca. Velior stał naprzeciw mnie, bezbronny, jakby skrzydła ciążyły mu bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

— Dlaczego?… — Oczy miał czerwone od łez, ale już nie płakała. Płacz był zbyt ludzki.

— Bo nie umiałabym patrzeć, jak płoniesz. Jak świat staje się popiołem przez moją… miłość. — To, co czułam było czymś więcej. Było śmiercią od środka. Podszedł bliżej, dotknął mojego policzka, jakby próbował zapamiętać ciepło mojej skóry, którego już więcej nie poczuje.

— A ja nie potrafię żyć z myślą, że zostaniesz w jego piekle, tylko dlatego, że kochasz mnie.

Zamknęłam oczy, przywarłam do jego dłoni.

— To nie będzie życie… ale ty przynajmniej będziesz oddychał. A ja… będę trwać. Wśród cieni. Z nim. Nienawidząc każdej sekundy.

— On cię zniszczy. — Głos mu zadrżał. — Dotknie twojej skóry tylko po to, by sprawić ból. Każde jego spojrzenie będzie trucizną.

— Wiem. — Serce krwawiło mi, a dusza pękła. — Ale nie pozwolę mu zniszczyć ciebie.

Zamilkliśmy. Czas przestał istnieć. Tylko bicie naszych serc, jedno złamane, drugie umierające. W końcu on uniósł głowę, a w jego oczach była mieszanka gniewu, rozpaczy i bezsilnej czułości.

— Chciałem cię zabrać stąd. Od wszystkiego. Pokazać ci świat z moich snów. Świat bez ognia i krwi.

— A ja chciałam zostać w twoich ramionach. — Uśmiechnęłam się gorzko. — Ale Lucyfer nie pozwolił. On chce mnie… On chce mnie zniszczyć.

— I dlatego spali wszystko. Bo nie może znieść, że wybrałaś światło.

Podszedł jeszcze bliżej. Nasze oddechy mieszały się. Palce splecione, może ostatni raz.

— Gdy odejdziesz z nim… nie zostanie ze mnie nic. — Szeptał wprost do moich ust. — Będę tylko echem. Cieniem wspomnienia.

— Ale będziesz żył. — Powiedziałam to jak wyrok. Jak modlitwę. — I może kiedyś… może kiedyś, w innej epoce, w innym świecie… wrócimy do siebie.

— A jeśli nie będzie innego świata? — Spojrzałam mu głęboko w oczy.

— Wtedy moje piekło będzie wieczne. — Anioł odwrócił wzrok. Puściłam jego dłoń. Szepnęłam jeszcze:

— Kochaj mnie… nawet jeśli ja się znienawidzę.

Nie czekaliśmy już. Nie było czasu. Nasze usta spotkały się w nagłym zderzeniu rozpaczy i pragnienia, jakby ten pocałunek miał wystarczyć na wieczność. Jego dłonie zacisnęły się na mojej talii, jakby chciał przytrzymać mnie siłą, nie pozwolić odejść. Moje palce wbijały się w jego ramiona, szukając ratunku w ciele, które zaraz straci. Nasze oddechy mieszały się, urywane, ciężkie, gorące. Całowaliśmy się zachłannie, łapczywie, jakby ten dotyk mógł zatrzymać świat w miejscu. Jakby moglibyśmy przekonać los, że to jeszcze nie koniec.

— Nie puszczę cię Inez… — wyszeptał między jednym pocałunkiem a drugim, a potem znowu wpił się w moje wargi, głębiej, mocniej, jakby próbował w nich odnaleźć sens istnienia.

— Musisz… — szepnęłam, łamiąc się w jego objęciach. — Kochaj mnie… do końca, teraz, póki jeszcze tu jestem. Nasze usta znów się spotkały. Tym razem wolniej, bardziej świadomie. Jego dłonie przesunęły się po moich plecach, zatrzymując się na karku. Przyciągnął mnie do siebie z taką czułością, jakby całował coś kruchego, co zaraz rozpadnie się w pył. Pocałunek spowolnił, z łapczywego stał się pełen czułości. Smakowaliśmy siebie nawzajem jak ciszę po burzy, jak nadzieję, której nie ma. Szeptałam jego imię między delikatnymi muśnięciami warg, a on wtulał się we mnie, jakby wdychając mój zapach, zapamiętując drżenie mojego ciała.

— Przepraszam… — szepnął. — Za to, że nie mogę cię ocalić.

— A ja za to, że muszę cię zostawić.

Nasz pocałunek był ledwie dotykiem — miękki, niemal święty. Zawieraliśmy w sobie wszystko, czego już nie wypowiedzą. Wszystko, czego nie będzie. A potem… odwróciłam się i popatrzyłam w dal mój świat rozpadł się w ciszy, która była głośniejsza niż tysiąc krzyków.

— Z tobą nawet koniec, smakuje jak wolność. — Wyszeptałam.–Każdy krok to jak wybór — między byciem martwą za życia a zabiciem wszystkich ludzi na śmierć. Po zmroku, wiatr lekko poruszał drzewami. Świat stał na krawędzi, a ja — krucha, ludzka — stałam naprzeciwko przeznaczenia, które sama wybrała. Moje spojrzenie jest puste, choć w środku płonęło we mnie tysiąc głosów. Jeden z nich brzmiał jak on. Velior zmaterializował się nagle, jak cień przecięty światłem. Jego oczy — lodowate, pełne bólu — spotkały się z moimi. Oddam się Lucyferowi. Nie dla siebie. Dla nich. Dla świata.

— Nie rób tego — wyszeptał, głosem rozdartym. — Nie oddawaj się ciemności… nie jemu.

— Nie mam wyboru — odpowiedziałam cicho. — To jedyny sposób. On mnie chce. I jeśli mnie dostanie… świat nie będzie płonąć. Ty będziesz żył! Zamknął oczy, jakby sama moja obecnością go paliło. W sekundzie, która była wiecznością, przestał walczyć z tym, co w nim dzikie i niebiańskie zarazem. Podszedł i chwycił mnie w ramiona — brutalnie, jakby próbował wyrwać mnie samemu piekłu. Nasze usta zderzyły się gwałtownie, pocałunek był ostry, wściekły, głodny. Jak ostatni oddech.

— Nie pozwolę mu mieć tego, co moje — warknął, całując mnie, wciskając się w każdy fragment mojego istnienia. — Nie oddam cię, nawet jeśli muszę złamać wszystko, czym jestem.

— Już mnie straciłeś — wyszeptałam, gdy dłonie jego zsunęły ze mnie materiał sukni, jakby zdzierał zemnie ciężar świata. — Ale nie pozwól, żeby to było… puste.

To, co się wydarzyło potem, nie miało nic wspólnego z niebem. Nasze ciała zderzyły się z furią, która rodziła się z desperacji. Każdy ruch był aktem rozpaczy, każde dotknięcie — pocałunkiem przed śmiercią. Całował moją szyję, ramiona, szeptał moje imię, jak modlitwę i przekleństwo zarazem.

— Kocham cię — wykrztusił, kiedy moje paznokcie zostawiły ślady na jego plecach. — I nienawidzę za to, że odchodzisz. — Zabij tę chwilę w sobie — odparłam, łapiąc go za twarz, zmuszając do spojrzenia w oczy. — Bo potem zostanie tylko ciemność. Nasza jedność była surowa, niemal brutalna. Łzy mieszały się z potem, jęki z gniewem. Nasze dusze rwały się nawzajem, jakby próbowały zatrzymać czas — zatrzymać wybór. Ale żadne z nich nie miało już tej mocy. Gdy wszystko się skończyło, leżeliśmy w ciszy. Ja z zamkniętymi oczami, z twarzą zwróconą ku niebu, którego już nigdy nie zazna. On wpatrzony we mnie, jakby próbował zapamiętać każdy fragment mojego istnienia.

Rozdział XI

Tym czasem Lucyfer stał sam czując wszystko co doświadcza Inez. Przez jego znak na jej skórze. Dziewczyna. Jego dziewczyna.

— Ten pieprzony anioł.

Czuł wszystko. Jak jej ciało drży pod cudzym dotykiem. Jak wzdycha imię Anioła, nie jego. Jak otwiera się na niego — całkowicie, bez wahania — choć powinna należeć tylko do niego.

Lucyfer w myślach, ziejący wściekłością:

— Ty mała, naiwna dziewczynko… Pozwoliłaś mu wejść w siebie w coś, co należy do mnie. Do mnie. On nie ma prawa cię dotykać. Nie ma prawa cię całować. Nie ma prawa słyszeć, jak jęczysz, jak szepczesz, jak błagasz. — Jego głos staje się niższy, zimniejszy, jakby cały świat miał się zatrzymać.

— Nosisz mój znak. Moje spojrzenie cię zbudowało. Moje palce wyryły cię na nowo.

A ty? Ty oddajesz się jemu? Ty moja, a dajesz się jemu!

Niebiosa zadrżały, jakby czuły, że zaraz runie coś, czego nie da się zatrzymać. Lucyfer cofa się kilka kroków, jakby walczył z samym sobą, z własnym gniewem, który staje się żywy — żywy jak płomień, który zaczyna tańczyć w jego oczach.

Lucyfer z gniewnym rykiem:

— To moje ciało! Twoje biodra, twoje usta, twoje westchnienia — wszystko, czym jesteś, należy do mnie! A ty dajesz to jemu? Temu bezkrwistemu, świętemu …?! Uderzył pięścią w ziemię — fala ognia rozeszła się na kilometry.

— Będziesz żałować, że otworzyłaś się na niego. Nie dlatego, że cię zabiję. Ale dlatego, że będziesz wiedziała, co straciłaś… i do kogo naprawdę należysz. Ogień nie wystarczy. Spalenie miasta to za mało. Lucyfer chce zrównać świat z nicością, chce, by ona poczuła jego gniew, by każdy pocałunek anioła stał się dla niej przekleństwem. Bo to nie była tylko zazdrość. To była zdrada w najczystszej formie. Ogień w jego żyłach był piekielny. Brutalny. Zdradzony. W jego głowie — nie obrazy, lecz uczucia. Czuł, jak jej paznokcie drapią jego plecy, jak jej biodra unoszą się do jego rytmu. Czuł, jak jej serce bije szybciej — ale nie z jego powodu.

— To moje. Każdy twój jęk, każda twoja łza, każde twoje przeklęte drżenie… to moje. On nie ma prawa. On nie rozumie, co znaczy dotykać cię z ogniem we krwi. Zacisną pięść, a ziemia pod nim zaczęła pękać.

— Czujesz to, co ja? Nie… Ty nie wiesz, że gdy cię bierze. Ja płonę. Każdy jego ruch to skrócenie twojego czasu na uratowanie świata. — Cisza, przerywana tylko zgrzytem jego zębów i trzaskiem ognia w powietrzu.

— On cię kocha? On? On nigdy cię nie uratuje. Należysz do mnie.…Ja spalę wszystko.

Ogień lizał jego skórę jak wściekły demon, ale on go nie czuł na skórze… czuł go w duszy. W duszy, której już dawno miał nie mieć. A jednak… Każdy jej rozkoszny krzyk, który nie był dla niego, palił go bardziej niż tysiące lat potępienia. I wtedy wydał z siebie dźwięk — nie był to ryk. Nie był to krzyk. To było zawodzenie potępionego boga, który stracił wszystko. Lucyfer szeptem, drżącym od furii:

— Jeśli jeszcze raz poczuję, że należysz do niego...Przysięgam. Nie zostanie kamień na kamieniu. Niebo się skrwawi. A ty — ty będziesz moja, choćbyś miała mnie nienawidzić na zawsze. A on będzie umierał… światło w oczach Veliora zgaśnie dopiero wtedy, gdy ostatni raz wyszepcze twoje imię, z bólem, który roztrzaska niebo. Lucyfer stanął na wzgórzu, z którego rozciągał się widok na spokojne miasto pogrążone w śnie. Jednym skinieniem ręki sprowadził ogień z nieba — nie czekał, nie ostrzegał. Płomienie pochłaniały ulice, domy i ludzi, a on patrzył bez cienia żalu. To nie była zemsta. To było przypomnienie. Dla niej. Dziewczyny, która śmiała wierzyć, że może kochać anioła i pozostać nietknięta. Jeszcze jeden znak, że należysz do mnie — i że nikt, nawet on, nie zdoła cię ocalić.


************


Gdy Lucyfer kończył swój monolog, jego głos niósł się echem po ziemi, ciężki jak wyrok. W tej jednej chwili czas stanął w miejscu. Kolejne miasto zapłonęło. Stałam w objęciach swojego skrzydlatego kochanka drżąca, przyciśnięta do jego piersi, jakby tylko on mógł zagłuszyć ból wypalający się pod jej skórą. Znak Lucyfera pulsował ogniem, jakby żył własnym gniewem, przypominając, do kogo naprawdę należę. Wokół nas wirował popiół, unoszący się z płonących ruin miasta. Dym szczypał oczy, niebo było czerwone, a ciszę przerywały tylko odległe krzyki. Anioł szeptał cicho, jakby próbował ukoić moje cierpienie, ale wiedziałam — nic nie mogło go zatrzymać. Lucyfer już mnie naznaczył. Znak wypalony przez Lucyfera na mojej skórze zapłonął z nową mocą ogniem piekielnym. Skóra pulsowała czerwienią, a cierpienie rozdarło moją duszę. Padłam na kolana, wbijając palce w ziemię, z ust wyrwał mi się krzyk. — był echem czegoś starszego, głębszego, prastarego. To było ostrzeżenie. Nie dla mnie. Dla całego świata. Bo świat właśnie zaczął chylić się ku upadkowi. Gdy znak na mojej skórze zapłonął, niebo jakby się rozdarło od mojego krzyku. Horyzont płonął — nie ogniem, ale światłem tak intensywnym, że kaleczył wzrok, jakby sam Lucyfer podpalał fundamenty świata, krok po kroku. Skrzydła anioła otulały moje ramionami, jakby sam mógł zatrzymać koniec. A ja — w jego objęciach, z wypalonym znakiem na obojczyku — wyglądałam jak upadła królowa. Ciało drżało, oczy miały w sobie szaleństwo bólu i strachu. Krew z rany sączyła się powoli, ale to nie ona była najgorsza. Najgorszy był blask znaku — pulsujący, żywy, wglądu Lucyfera na moje życie. Gdzieś daleko — a może bardzo blisko — rozległ się śmiech. Niski. Okrutny. Lucyfer patrzył na nas z wysokości płonącego wzgórza, a jego cień kładł się długi i ciężki na ziemi, jak zapowiedź końca. Z bólu ledwie oddychając, wyszeptałam do swojego anioła

— To koniec… Zbyt wielu niewinnych zapłaciło cenę za moje wahanie.

Anioł zamarł, jakby moje słowa przebiły mu serce. Zacisnął pięści, spojrzał w stronę płonącego miasta, a potem bez słowa objął mnie, jakby chciał ochronić choć to, co ze mnie zostało.

Rozdział XII

To chyba już ostatnia noc… nie. Jestem pewna, że to ostatnia nasza noc. Ciemność zapadła nad światem, jakby niebo oddychało razem ze mną — ciężko, żarliwie, pełne niepokoju. W pokoju wypełnionym ciszą rozdzieraną jedynie dźwiękiem mojego przyspieszonego oddechu, stał Velior. Jego oczy błyszczały, od łez, od rozpaczy.

— Nie możesz tego zrobić, — wyszeptał. Jego głos drżał, pękając pod ciężarem emocji. — Nie oddawaj się jemu. Nie jemu. — Odwrócił wzrok.

— To jedyny sposób… Jeśli tego nie zrobię, zginiesz. Wszyscy zginą.

— Nie obchodzi mnie świat. — Jego skrzydła zadrżały, jakby sam walczył z losem. — Nie obchodzi mnie niebo ani piekło. Obchodzisz mnie tylko ty. Tylko ty.

Zbliżył się do mnie gwałtownie, jego dłoń sięgnęła mojej twarzy, przyciągając ją ku sobie. Całował mnie z gniewem, z rozpaczą, jakby próbował wycisnąć ze mnie wszystkie „tak” i wszystkie „nie”, które jeszcze we mnie zostały. Jęknęłam — nie ze strachu, ale z bólu wyboru. Jego usta smakowały żaru, jego dotyk był ogniem, który chciałam pamiętać na zawsze. Odchylił się, patrząc mi w oczy.

— Jeśli to ostatni raz… jeśli naprawdę wybierasz jego… — jego głos zadrżał, a spojrzenie stwardniało jak klinga — to ja też wezmę cię ostatni raz. Nie jak anioł. Jak ten, który cię kocha i którego właśnie zabijasz.

— Nie, ratuję cię. Dzięki mojemu poświęceniu… ty będziesz żył.

— Ale co mi po tym życiu bez ciebie?

— Lepiej żyć z bólem niż nie żyć wcale.

— Nie rozumiesz… to ty jesteś moim życiem.

— Ale ja… kocham cię zbyt mocno, żeby pozwolić ci umrzeć.

— A ja kocham cię zbyt mocno, żeby patrzeć, jak odchodzisz. — Dlaczego on?! — wyrzucił z siebie, wplatając dłonie w moje włosy, wciskając mnie w siebie, jakby mógł w ten sposób cofnąć wszystko.

— Bo ty byś umarł… a ja nie chcę żyć w świecie bez ciebie.

Nasz ciała były splątane w ciszy, którą przerywał tylko szept naszych oddechów. W pokoju panował półmrok, a światło świec drżało na ścianach jak echo tego, co czuliśmy. On — anioł, z twarzą napiętą od bólu, z dłońmi, które drżały, choć były stworzone do wojny, a nie do dotyku. Ja — naga w jego ramionach, z oczyma czerwonymi od płaczu, które wpatrywały się w niego tak, jakbym chciała zapamiętać każdą linię jego ciała, każdą cząstkę jego duszy, zanim zostanie odebrana.

— Jesteś wszystkim, co mam… — odpowiedział, a jego głos łamał się, gdy wszedł we mnie powoli, jakby chciał, by ten moment trwał wieczność.

— Kocham cię — wyszeptałam drżącym głosem, czując powietrze, ciężkie od pragnienia, którego już nie będzie mógł spełniać.

— Kochaj mnie, tak jakby to był koniec świata — szeptałam.

— To jest koniec świata — odpowiedział, z dzikim błyskiem w oczach. Moje palce prześlizgnęły się po jego skórze, jakby dotyk mogła wyryć w pamięci. A on przyciągnął mnie do siebie z desperacją, która bolała. Nasze usta spotkały się w pocałunku, który był pełen ognia, ale nie tego, który niszczy — tego, który żegna.

— Nie chcę iść do niego… — szepnęłam przez łzy, a on poruszał się we mnie szybciej, mocniej, jakby sam ten rytm miał sprawić, że czas się zatrzyma.– Ale jeśli tego nie zrobię, on spali wszystko… świat, ciebie… — odpowiedziałam przez zaciśnięte zęby, a jego palce zacisnęły się na moich biodrach. Pchnięcie. Drżenie. Szept. Jęk. Moje ciało wyginało się w ekstazie, ale każda przyjemność była przeszyta bólem serca. Leżałam naga pod nim, moje ciało drżące, ciepłe, rozświetlone tylko blaskiem płonących świec. Velior patrzył na mnie tak, jakby za chwilę miał mnie stracić — bo wiedział, że tak będzie. Każdy dotyk był jak pożegnanie, każde muśnięcie ust, jakby chciał wyryć smak mojej skóry w swojej wieczności. Wszedł we mnie kolejnym, głębokim pchnięciem. Z jękiem uniosłam biodra, przyjmując go całego. Był twardy, gruby, wypełniał mnie do granic. Ruchy były rytmiczne, mocne, namiętne. Jego biodra uderzały o moje ciało z wilgotnym odgłosem, a moje szeptane „tak, proszę, nie przestawaj” mieszały się z jego ciężkim oddechem.

Złapał mnie za nadgarstki i uniósł ponad głowę, przygwożdżając mnie do łóżka. Wbił się we mnie jeszcze głębiej, czuję, jak moje ciało drży pod nim, jak moje wewnętrzne mięśnie zaciskają się na nim w ekstazie. Moje piersi unosiły się w rytmie naszych ruchów, a sutki stwardniały, błagając o dotyk. Pochylił się, ssąc jeden, potem drugi, jednocześnie nie przestając się we mnie poruszać. Ruchy stały się brutalne, surowe, zdesperowane. Jego dłonie zacisnęły się na moich biodrach, a moje krzyki były już tylko czystą rozkoszą. Czułam, jak zbliżam się do szczytu — całe moje ciało pulsowało. On nachylił się, gryząc moje ramię, gdy oboje dochodziliśmy niemal jednocześnie. Moje ciało zadrżało, a palce zacisnęły się na jego plecach. Był we mnie głęboko, ciasno, idealnie. Ruchy były powolne, niemal ceremonialne — każdy pchnięcie niosło ze sobą rozpacz, każda przyjemność była splątana z bólem. Zatracaliśmy się w sobie, jakby tylko tak moglibyśmy przetrwać to, co nadchodziło. Czułam, jak mojej biodra unoszą się naprzeciw jego pchnięciom, czułam wilgoć, która zalewała mnie od środka i ciepło jego ciała, które stapiało się z moją skórą. Nasze spełnienie przyszło niemal jednocześnie — krzyk, który wyrwał się z mich ust, był nie tylko szczytem, ale pożegnaniem. On skulił się nade mną, wciąż we mnie, trzymając mnie tak mocno, jakby mógł mnie ocalić samą siłą objęcia. Ale oboje wiedzieliśmy, że nie może. Niebo zapłakało. A ja nie należałam już do Veliora.

— Muszę iść do niego.– Powiedziałam ze łzami w oczach, ledwo panując nad głosem. Velior przerażony, chwycił moją dłoń

— Nie. Nie możesz. On cię zniszczy.

— Zniszczy ciebie… jeśli tego nie zrobię. Zniszczy wszystko. Ja… nie mam wyboru. — Odpowiadam cicho, z bólem.

— Masz! Zawsze masz wybór! Nie oddawaj się jemu… nie jego cieniu, nie jego nienawiści! — słychać było gniew w jego głosie.

— Nie oddaję się. Ja… poświęcam. Z nienawiścią. Ze strachem. Ale z miłości do ciebie. Gdyby miał cię skrzywdzić… nie zniosłabym tego. — Mój głos drży.

— A ja nie zniosę stracić ciebie. — Veliorowi lamie się głos.

— Nie stracisz. Będę żyć w twojej pamięci… i tam zawsze będę wolna.

— On cię zabierze. Zmieni cię. Może nawet sprawi, że mnie znienawidzisz…

— Niech mnie zmieni, niech złamie, niech uczyni potworem — i tak będziesz moją jedyną miłością! Nawet jeśli każę mi cię nienawidzić, jeśli odbierze mi wspomnienia… ja i tak znajdę cię w ciemności. Bo bez ciebie nie ma mnie. Bez ciebie… jestem niczym. Zawsze będę cię kochać. –Wyszeptałam.

— A jeśli jednak cię stracę? Jeśli mnie już nie poznasz? — Rzucę się w ten mrok za tobą. Choćbym miał zostać zniszczony — znajdę cię. Zawsze cię znajdę.

— Nie możesz… proszę, nie rób tego. Nie niszcz tego, że… że jestem gotowa oddać się Lucyferowi. Zrobię to… jeśli to jedyny sposób, by cię ocalić. I… ocalić świat.

— Nie mów tak. Nie wiesz, co mówisz. To nie jest miłość, jeśli musisz się zatracić w ciemność, żeby mnie kochać. Jeśli musisz się zniszczyć.

— A ja… ja nie chcę twoich popiołów, nie chcę twoich ran. Chcę ciebie. Żywego. Chcę mieć świadomość, że żyjesz.

Gdzieś daleko w oddali słychać było pierwsze krzyki. Lucyfer nadchodził…

Rozdział XIII

ODDANIE? Cisza. Tylko oddech. Tylko on. Anioł klęczy, z dłonią zaciśniętą na sercu, jakby mógł powstrzymać jego rozpad. Velior szepcze do siebie :

— Niech ktoś powie, że to sen. Że to kłamstwo. Nie mogę, nie oddam jej… jemu. Nie jego dłoniom, które niosą mrok. Nie jego oczom, które płoną piekłem. Nie jego ustom, które potrafią mówić słowa miłości tylko wtedy, gdy są splamione gniewem. Jak jad… — Milknie. Zaciska zęby. Oczy pełne ognia i łez. Gniew go przerasta.

— Dlaczego każesz mi patrzeć, jak odchodzi? Jak staje przy nim… z własnej woli, bo grozi, bo szantażuje, bo niszczy wszystko, co dobre, byle tylko ją mieć? Dlaczego moje skrzydła nie wystarczyły, by ją ochronić? Dlaczego moje modlitwy milczą, a jego przekleństwa rozbrzmiewają echem przez niebo i ziemię?! Wstaje. Ręce drżą. Spojrzenie wbite w ciemność, gdzie czeka Lucyfer. Z bólem Kontynuował wewnętrzną mękę.

— On wie. Wie, że ją kocham. Że oddałbym za nią wszystko. I dlatego… dlatego ją zabiera. Bo wie, że nie ma broni silniejszej od mojego serca. I rozrywa je, kawałek po kawałku… uśmiechając się.–Zamknięte oczy. Głęboki oddech. Szept do siebie.

— Nie mogę. Nie potrafię… Ale muszę.–Wyobraża sobie jej twarz. Jej dotyk. Głos. Ona powiedziała, że mnie kocha. Że przy mnie czuje się bezpieczna. Że przy mnie milknie cały świat. Jak mam ją teraz oddać potworowi? Jak mam pozwolić, by jej świat zgasł? Krzyk, rozrywający gardło. — Zaczął mówić do słowa jakby do Lucyfera, który czeka w cieniu, zimny i cierpliwy.

— Jesteś potworem. Myślisz, że ją zdobędziesz, bo masz władzę. Bo grozisz światu wojną, ogniem, cierpieniem. Ale nigdy… nie będziesz miał tego, co ja. Nigdy nie zdobędziesz jej serca.


Zbliżył się do niej jak spała. — Ona płacze we śnie. On się uśmiecha — słabo, boleśnie. cicho, mówi do siebie żeby się nie zbudziła.

— Przepraszam. Za to, że nie potrafiłem cię ochronić. Za to, że musisz iść. Za to, że twoje łzy stają się moją winą. — Dotknął jej policzka. Ostatni raz. Znika zanim się obudzi.

— Zawsze będziesz moim światłem. Nawet jeśli zgaśnie ono w piekle. — Mówiąc to znika.


***********


Ciemność. Powietrze aż gęste od uczuć. Złote światło Anioła zderza się z mrokiem Lucyfera. Zbliżają się powoli — Jak dwa ostrza, które zbliżając się do siebie, mogą tylko ciąć — nie stworzyć jedności, a zostawić blizny.

— — Ach… w końcu. Zawsze wiedziałem, że przyjdziesz. Złamany, na kolanach… gotów błagać.– Lucyfer zaśmiał lodowatym spokojem. — Jakież to ironiczne, Aniele — niebo nie dało ci siły, by ją zatrzymać. Bo wasza „miłość „jest niezgodna z boskim prawem. A ja… wystarczyło, że spojrzałem. Velior zacisnął pięści, głos drży od gniewu:

— Nie przyszedłem błagać. Przyszedłem zobaczyć, jak nisko można upaść, by mieć to, czego się nie rozumie.

Lucyfer podchodzi powoli, jak drapieżnik.

— Nie rozumiem? Ja… nie rozumiem? –To ja płonę od tysiącleci pragnieniem jej, a ty myślisz, że twoje kilka chwil z nią uczyniły, że rozumiesz?

Zbliżył się. Ich twarze niemal się stykały.

— Byłem pierwszy, Aniele. Pierwszy, który poczuł… jak bardzo NIE JEST TWOJA. Od zawsze należała do mnie. Złamie ją, żebyś cierpiał jeszcze bardziej.

— Ona NIE JEST twoją własnością! — Anioł przez zaciśnięte zęby.

Lucyfer wybucha śmiechem — zimnym, przeszywającym.

— A jednak… przyjdzie do mnie. Bo wie, że jeśli tego nie zrobi, zniknie wszystko, co kocha.

Bo ja się nie cofam. Nie zapominam. Nie wybaczam.

Anioł rzuca się ku niemu, ale Lucyfer tylko lekko się cofną, uśmiechając się szyderczo.

— Ty ją więzisz! Wciągasz w swój mrok zniszczenia i kłamstw! To nie miłość… to obsesja! — sykną Velior.

— A ty? Ty jesteś tylko świętym kłamcą. Ukrywasz się za światłem, ale przecież w tobie też jest ciemność. Bo gdyby jej nie było… nie kochałbyś jej aż tak boleśnie. Wasza śmieszna miłość to anomalia. — Lucyfer odpowiedział ze śmiechem.

Chwila ciszy. Tylko oddechy. Anioł drży. Spojrzenie Lucyfera jest jak chłodna stal.

Lucyfer z zimną zazdrością…

— Ona patrzyła na ciebie tak, jak nigdy na mnie. Z ufnością. Czułością. Ale wiesz co? Złamie się. Jak każdy człowiek. Będzie płakać, krzyczeć… aż w końcu — milczeć. I wtedy stanie się moja.

— Bo to, czego nie mogłem zdobyć miłością… zabiorę siłą. –Anioł odwraca wzrok. Poczuł się, jakby wewnętrznie się rozsypywał.–Nienawidzę cię.– Anioł wypowiedział cicho, rozdzierająco.

— Wiem. I to jest najpiękniejsze. Bo cierpisz. Zazdrość, ból, bezradność. I smak przegranej.– Lucyfer szepnął blisko ucha Anioła.

— Jeśli mój upadek ma ją ocalić… To niech wyrwą mi skrzydła… — Velior zamyka oczy, milczy. Pęka na każdy możliwy sposób… Ale się nie łamie...jeszcze nie.

— Spójrz na mnie, skrzydlaty. Nie odwracaj wzroku. Patrz, jak powoli odbieram ci wszystko — kawałek po kawałku. Miłość twojego życia? Już się łamie pod moim dotykiem. Twój sens? Rozpada się w jej oczach. Twój świat? Właśnie płonie.– I wiesz co jest najpiękniejsze? Że nic nie możesz zrobić. Żadna twoja łza, żadna modlitwa, żadna z tych twoich żałosnych prób nie zmienią tego, co nadchodzi. Bo ona już nie należy do ciebie. Nigdy nie należała. Tylko jeszcze nie wiedziała, do kogo naprawdę należy. Nie chciałeś tego zrozumieć…

— Będę się napawał każdym twoim drgnięciem, Aniele. Bo wszystko poczujesz. Każdy mój dotyk na jej skórze, każdy krzyk, który z siebie wydobędzie, każdą łzę spływającą po jej policzku… –Bo jesteście połączeni, prawda? Twoja dusza związana z jej… Więc gdy ja ją wezmę — mimo jej woli, a jednak uległą ze strachu o ciebie i świat — ty będziesz konał razem z nienawiści i bezradność.–A ja… będę patrzył jej prosto w oczy. — Powiedział Lucyfer, uśmiechem pełnym okrucieństwa.

— Jeśli ją tkniesz… przysięgam, Lucyferze, rozerwę niebiosa, spalę twoje piekło i rzucę cię na kolana.– Anioł krzyczał wiedząc, że ma marne szansę… Ale to bezsilności…

— Dlaczego…? Dlaczego ją…? — zapytała Anioł.

— Ona? Ona zawsze była moja. Jej dusza zna moje imię lepiej niż twoje modlitwy.– Odpowiedział z kpiną Lucyfer, lekko przechylając głowę.

— Zniknął… tchórzliwy wąż, śmiejący się w moją twarz, jakby zwyciężył… Jakby miał prawo ją dotknąć, spojrzeć w jej oczy… wypowiedzieć jej imię tym plugawym językiem. — Nie. Nie. Nie pozwolę mu na to. Choćby miał za sobą ogień wszystkich piekieł — rozszarpię je na strzępy! Zetrę na proch jego tron, rozsypię jego korony, połamię skrzydła jego demonów. Jeśli ma ją zabrać… to tylko przez moje zniszczenie. I niech wie — Nie zginę po cichu. — Myśli, że wygrał, bo zasiał lęk? To nie lęk pali mi serce. To gniew. To… miłość. Tak czysta, że aż boli. Tak silna, że potrafi rwać niebo.– Ona go nienawidzi. A on? On się karmi jej strachem, pragnie złamać to, czego nigdy nie zrozumie. On chce ją posiąść — a ja chcę, by była wolna. I właśnie dlatego… muszę go zniszczyć. — Proszę… nie daj mu wejść do twojego serca. Nawet jeśli już mnie nie chcesz… Nie swojego serca siebie jemu. Niech twoje światło nie stanie się jego ciemnością. Bo choćbym miał umrzeć w ogniu… kocham cię. I tylko to jest prawdą.

Niebo było ciężkie, jakby samo nie potrafiło unieść ciężaru tego, co wydarzyło się na ziemi. Chmury zsunęły się nisko, sino szare, rozszarpane przez wiatr, który wył niczym ranny wilk. Przez ich porwane brzegi sączyło się blade światło — nie ciepłe, nie boskie, lecz martwe, jak spojrzenie anioła, który stracił wiarę. Dawne mury Świątyni, niegdyś wzniesione ku chwale, teraz rozsypane, poszarpane, porozrzucane niczym kości upadłego ciała. Kamień nasiąkł ogniem i krwią. Kolumny, które miały sięgać niebios, teraz leżały złamane, pokonane, jak Velior …W powietrzu unosił się zapach gorzki, ostry, jakby powietrze samo cierpiało. Każdy podmuch niósł ze sobą echo krzyku, już dawno uciszonego, ale wciąż obecnego w drżeniu ruin, który był obecny na wszystkim jak pył po anielskim płaczu. Cała przestrzeń zdawała się oddychać jego emocjami — gniewem, który trawił jak żar od środka, i bezsilnością, która trawiła go jak ogień miasto. Niebo płakało, ale nie potrafiło zmyć z ziemi tej tragedii.


********


Mój cichy, drżący głos, gdzieś na granicy łez i szeptu. — To już naprawdę koniec, prawda? Nie wiem, jak mam oddychać. Jak mam wypowiedzieć to, co rozdziera mi serce, jakby ktoś wbijał we mnie tysiące ostrzy… a każdy z nich nosi Twoje imię. Ja nie chcę odchodzić. Bo każda chwila z Tobą była wszystkim — była domem, była światłem. Ty byłeś moim niebem, nawet kiedy świat wokół mnie pogrążał się w ciemności. A teraz muszę… teraz muszę wejść w tę ciemność sama. Z nim. Lucyfer mówi, że należę do niego. Że od zawsze byłam jego. Że moja dusza… jest jego ogniem. Że jeśli nie pójdę z nim, wszystko spłonie. Ty spłoniesz. Świat — nasz świat — rozpadnie się w popiół. A ja? Ja nie przeżyję, jeśli coś ci się stanie. Więc idę. Nie dlatego, że chcę. Tylko dlatego, że nie ma innej drogi.

— Ale jak mam żyć bez Ciebie? Jak mam znieść każdy dzień, każdą noc, wiedząc, że jesteś gdzieś tam — sam. Że może jeszcze na mnie czekasz, wierząc, że wrócę… A ja nie wrócę. Nie mogę. On mi to powiedział. Nie wrócę już nigdy. — Wstrzymałam oddech, łzy popłynęły mi po policzkach. To jak wyrywanie własnego serca z piersi. Bo kocham cię. Kocham cię do szaleństwa. Do bólu. I właśnie dlatego… właśnie dlatego muszę odejść. Nie mogę pozwolić, by on cię zniszczył. Nie pozwolę mu cię zabrać. Więc oddam mu siebie. Niech ma moje ciało. Niech więzi moją duszę. Ale ciebie nie skrzywdzi.

— Żegnaj, mój ukochany. Bądź silny. Bądź światłem. Za nas dwoje. — Uniosłam głowę, jakbym czuła, że on mnie słyszy. Mówiłam ciszej, ale każde słowo niosło ciężar śmierci i miłości jednocześnie

— Słyszysz mnie, prawda? Wiem, że czujesz… wszystko. Moje łzy. Mój strach. Moje ostatnie „kocham cię”. To wszystko, co mi zostało. I musisz wiedzieć jedno… zanim zniknę. Zanim on mnie zabierze. Gdybym mogła wybrać śmierć zamiast odejścia — wybrałabym ją bez wahania. Ale on nie pozwala. On chce mnie żywą. Złamie mnie. I zrobi to patrząc ci prosto w oczy. Więc błagam cię… nie szukaj mnie. Nie próbuj mnie ratować. Nie trać siebie przez mnie. Bo ja już jestem martwa. Odeszłam w chwili, w której dokonałam wyboru… — Znów zamknęłam oczy. Wspomnienia wróciły z brutalną siłą — jego dotyk, pełen czułości, ale i głodu. Jego szept, rozdzierający ciszę nocy. Nasze ciała splątane w ekstazie, w jedności, która wtedy wydawała się wieczna.

— Pamiętałam każdy szczegół — ciepło jego skóry, smak jego ust, bicie jego serca, które brzmiało jak pieśń nieba, tylko dla niej. A teraz… już nigdy nie zaznam jego pocałunków. Już nigdy nie poczuje, jak moje ciało drży pod jego dłońmi. Miłość, namiętność, seks — wszystko to zostało mi brutalnie odebrane. Kochałam Veliora. I nigdy więcej nie będzie mi dane nawet kochać się z nim. Nawet dotyk jego ciała nigdy już nie będzie możliwy. Odebrał mi wszystko ale tak jest dobrze… nie dala bym rady patrzeć na śmierć ukochanego i wszystkich ludzi na świecie. Chociaż zabija mnie to jestem szczęśliwa, że on będzie żył…„Oddaj się mnie, a świat ocaleje. On również.” — Słowa Lucyfera były jak sztylety wbijające się w moje serce. Ciągle je słyszę. Nawet we śnie nie mogą przestać krążyć mi w głowie. Pomiędzy światłem a cieniem, między miłością a zatraceniem.

Rozdział XIV

Ponoszę najwyższą cenę za moją miłość, która nie powinna istnieć, która jest wbrew woli Boga. Ruiny Świątyni milczały. Kamienie nasiąknięte dawną świętością teraz były martwe, jakby i same opłakiwały to, co miało nadejść. Wiatr świstał między popękanymi kolumnami, niosąc ze sobą popiół — wspomnienie świata, który już płonął. Stałam pośrodku, moja skóra drżała, ale nie z zimna. Drżałam z lęku. Z decyzji, którą podjęłam. Z jego obecności.

— Naprawdę myślałaś, że to zakończy się inaczej? — głos Lucyfera był gładki jak jedwab, lecz niósł ze sobą cierń triumfu. — Że mogłabyś mieć miłość i zbawienie?

Pojawił się z cienia, jego sylwetka ciemniała na tle horyzontu. Oczy jak rozpalone węgle — lśniły, gdy patrzył na mnie, jak na zdobycz, która w końcu przestała walczyć.

— Robię to nie dla ciebie — powiedziałam cicho, zbyt cicho, jakbym miała zgasnąć wraz z tymi słowami. — Robię to, żeby świat przestał płonąć. Żeby Velior żył…

— Oj, wiem — szepnął Lucyfer z uśmiechem. — I dlatego to smakuje najlepiej.

Anioł spadł z nieba jak błyskawica. Twardo wylądował między nami i, skrzydła rozwinięte jak tarcza, oczy płonące gniewem.

— NIE! — jego krzyk poruszył powietrze. — Nie oddasz się jego mrokowi! Ja… ja cię ochronię!

Spojrzałam na niego — oczy miałam pełne łez i pustki.

— Nie możesz mnie ochronić, jeśli spłoniesz razem z tym światem… — szepnęłam. — A on cię zabije. Albo sprawi, że będziesz patrzył, jak ginę… znowu i znowu.

— Nie zgadzam się! — jego głos załamał się. Podszedł bliżej, chwytając moją dłoń. — Proszę. Błagam cię. Nie rób tego… Nie dla mnie. Nie w ten sposób…

— To jedyny sposób — odpowiedziałam. — On chce mnie. Nie świat. Nie ciebie. Mnie.

Lucyfer uśmiechnął się szerzej, jak wilk widzący uległe jagnię. Podszedł, dotykając mojego ramienia. Anioł wyciągnął miecz światła, który zadrżał w jego dłoni.

— Zostaw ją, demonie. Albo przysięgam… spalę cię na popiół, nawet jeśli sam stanę w ogniu.

Lucyfer parsknął śmiechem, cicho, z pogardą.

— Ach, ty wciąż nie rozumiesz. Ona wybrała mnie. Z własnej woli. Nie muszę jej porywać. Już jest moja.

Odwróciłam wzrok od Veliora, nie mogąc znieść jego twarzy. Jego rozpacz. Jego zranionej duszy. Wyciągnęłam rękę w stronę Lucyfera.

— Zabierz mnie — powiedziałam, a mój głos był martwy. — Zrób, co musisz. Ale zostaw ich. Zostaw jego.

Anioł krzyknął i rzucił się do przodu, ale moc ciemności już nas objęła. Lucyfer otulił mnie skrzydłem z cienia, a nasze sylwetki zaczęły znikać, jakby pochłaniała ich noc.

— Inez NIEEEE!!! — Anioł rzucił się na kolana. — Kocham cię! — wykrzykiwał w pustkę. — Wróć… proszę… wróć do mnie…!

Lecz odpowiedziała mu tylko cisza. I echo triumfalnego śmiechu Lucyfera, który wypełnił niebo jak dzwon zagłady. Świątynia zadrżała. A świat na chwilę wstrzymał oddech.


******


— Każda sekunda, gdy się oddala, tnie mnie bardziej niż miecz. Moje skrzydła drżą, bo chcą za nią lecieć, ale muszę je zgiąć. Muszę… bo jeśli ją zatrzymam, świat spłonie. Miliony istnień za jedno serce. Za jej serce. I wiesz, co jest najgorsze? Że bym to zrobił. Zrobiłbym to bez zawahania, gdyby spojrzała na mnie i powiedziała: ‘Nie chcę być silna, chcę byś mnie uratował”. Ale ona patrzy na niego. Na cień. A ja stoję tu, z duszą rozdartą, jakbym właśnie oddał całe niebo za pocałunek, który już nigdy nie będzie mój. Nie jestem aniołem. Jestem klęską odzianą w światło, niebo jako lustro emocji. — Velior mówi do siebie. Nocne niebo, dotąd spokojne, rozświetlone delikatnym światłem księżyca, zadrżało. Jakby samo niebo nie mogło znieść tego, co właśnie się wydarzyło. Księżyc zniknął za ciężkimi chmurami, które zbierały się szybko, złowrogo, jak gniew skryty zbyt długo. Piorun rozdarł niebo jak krzyk — czysty, bolesny, bezlitosny. Niebo zaczęło płakać. Deszcz runął na zgliszcza Świątyni, jakby próbował cofnąć czas. Ale łzy nie cofną tego, co zostało złamane. Były to łzy Anioła. Łzy Inez. On klęczał, wciąż wpatrzony w miejsce, gdzie zniknęła. Skrzydła, zawsze czyste i lśniące, teraz były ciężkie od wody i bólu. Księżyc, który jeszcze przed chwilą świecił nad nimi, zasłoniła ciemność — tak gęsta, że zdawała się wnikać w skórę.


**********


— Czujesz to? — wyszeptał Lucyfer gdzieś w innym wymiarze, z dłonią na moim karku. — Nawet niebo krzyczy za tobą. Jak bardzo trzeba złamać światło, by niebo przestało wierzyć?

Stałam w ciszy. Przemoczona, z drżącym sercem i rozdartą duszą. Krople deszczu spływały mi po policzkach jak łzy, których nie mogłam już wypłakać.

— To niebo płacze za nim — odpowiedziałam cicho. — A ja… ja płaczę za nami.

Lucyfer uśmiechnął się mrocznie. Ale w jego oczach coś błysnęło — cień niepokoju, który nawet on nie potrafił nazwać. Bo choć wygrał… coś we mnie wciąż należało do światła. A świat, jakby rozdarty między nami, płakał dalej. Każdy grzmot był biciem złamanego serca. Każdy błysk — wspomnieniem tego, co mogło być. Pomyślałam, że to miejsce… jest piękne. W sposób, który przeraża. Ciemność tutaj nie jest martwa — ona oddycha, patrzy, dotyka. Gdybym była kimś innym, mogłabym się zachwycić. Ale ja nie potrafię. Nie tu. Nie z nim. Każdy krok u jego boku przypomina mi, że zdradziłam światło. Zdradziłam Jego… mojego Veliora. Nie dlatego, że przestałam kochać. Przeciwnie. Kocham go tak bardzo, że aż boli. Ale teraz to uczucie jest jak nóż wbity we własne serce.

— Czy widział, jak odchodzę? Czy wiedział, że to koniec?

Nie mogę znieść dotyku Lucyfera. Jego ręce są ciepłe, ale nie ma w nich czułości. Chce mnie całą — moje ciało, moją duszę, moją rozpacz. Nie kocha. On żąda. A ja mam się oddać… bez miłości. Bez nadziei. Z nienawiścią. Z bólem. Czy to jest teraz moja przyszłość? Patrząc w jego oczy i widząc tylko ciemność? To nie jest życie. To śmierć za życia. A najgorsze jest to, że część mnie wciąż pamięta Jego oczy. Tę łagodność. Tę czułość, którą potrafił we mnie wzbudzić. I wiem, że nie zasługuję już na to światło. Nie po tym wszystkim. Nigdy już mu nie spojrzę w oczy… Królestwo ciemności było zimne, mimo że płonęło od wewnątrz. Nie ogniem, lecz gniewem, żalem, zniszczeniem. A teraz także moim cichym szlochem. Stałam przed nim, szarpnął moje ubranie, rozdzierając materiał bez wahania. Nie robił tego delikatnie. Nie pytał. Nie zamierzał czekać. Lucyfer patrzył na mnie jak na zdobycz, którą wreszcie rozszarpię. W jego oczach nie było litości. Złamał mnie — wiedział o tym i smakował tę wiedzę jak naj słodszy owoc. Ja nie walczyłam. Nie krzyczałam. Milczenie było moją ostatnią tarczą. Moje ciało drżało, lecz nie ze strachu — z obrzydzenia. Każdy jego dotyk powodował mdłości. Tylko wewnątrz rozpadałam się na kawałki — tam, gdzie już nic nie zostało. Płakałam cicho, by nie dać mu satysfakcji. Łzy płynęły jak krople krwi z serca, które nie chciało już bić.

— Należysz do mnie. –wyszeptał, a jego głos był jak zatrute ostrze.

Nie odpowiedziałam. W myślach widziałam twarz Anioła — jedynego światła w tym piekle. Poświęciłam siebie, by jego ocalić, ludzi, świat. Ale teraz ten świat był tak daleko, jakby już nie istniał. Czuję się jak przedmiot.

W komnatach z czarnego kamienia, zapadła cisza cięższa niż śmierć. Tylko mój oddech — urywany, płytki — wypełniał przestrzeń między nami. Stałam naga przed Lucyferem, z dumnie uniesioną głową i nienawiścią w oczach, choć w środku byłam już tylko popiołem. On podszedł powoli. Jak drapieżnik pewny swojej wygranej.

— — Wystarczy, że powiesz „nie” — mruknął z udawaną łagodnością. — Ale wiesz, co się wtedy stanie.

Milczałam. Palce zacisnęłam w pięści. Wargi — zaciśnięte do bólu. Zgoda nie padła z moich ust, ale poddała się, bo wiedziała, co byłby w stanie zrobić. I wtedy przestał czekać. Zerwał dystans w ułamku sekundy. Jego dłonie były jak kajdany. Silne, nieznoszące sprzeciwu. Cisnął mną na zimną posadzkę z taką łatwością, jakbym była niczym. Jego spojrzenie....to, w którym nie było już cienia człowieczeństwa. Rozdarł mnie nie tylko fizycznie. Każdy ruch był brutalny, surowy. Nie było szeptów, nie było słów. Tylko oddechy, ciężkie i złowrogie, i moje ciche szlochy, uwięzły mi w gardle, by nie dać mu satysfakcji. Moje ciało drżało. Nie z pożądania — z odrazy. Ale trwałam. Dla ludzi. Dla świata. Dla niego… Zrobiłam to. Oddałam mu siebie, żeby ocalić innych. Żeby ochronić jego. Ale to, co ze mnie zostało… nie jest już warte ratunku. Nie zasługuję już na Veliora… Czuję go na sobie. Jego dotyk, jego zapach, jego ciężar. Czuję się brudna, zbrukana. Anioł czuję wszystko … każdy dotyk Lucyfera na moim ciele, jak mnie bierze brutalnie a ja leżę nie poruszając się tylko moje cało drży....Nie zasługuję już na jego spojrzenie. Na jego miłość. Na jego światło. Lucyfer miał rację. Teraz należę do ciemności. Nie przez siłę. Przez wybór, który mnie zniszczył. Moje myśli cichły, jakby wypowiadane bezgłośnie w martwej przestrzeni. Ale on to słyszał. Nie słowami. Czuł to we mnie — pęknięcie. I smakował je. Zbliżył się znowu. Cicho, jak cień. Klęknął obok, a jego dłoń musnęła moje ramię — nie brutalnie, tym razem. Prawie… łagodnie.

— I bardzo dobrze — wyszeptał. — Właśnie o to chodziło.

Moje ciało zesztywniało.

— Światło nie jest dla ciebie, dziewczyno. Miłość? Tylko głupcy wierzą, że chroni. Ty już wiesz, czym naprawdę jest poświęcenie. Smakuje jak popiół, prawda?

Pochylił się bliżej.

— Widzisz? Teraz należysz do mnie nie tylko ciałem… ale i winą. On nigdy nie dotknie cię tak, jak kiedyś. Ty mu na to nie pozwolisz. Bo sama się potępisz. … — Uśmiechnął się. Nie triumfalnie. Cicho, jakby to było nieuniknione.

— I w końcu zrozumiesz… że w ciemności nie trzeba zasługiwać.

Stanął za mną. Złapał mnie brutalnie za kark i popchnął do ściany. Cegła była zimna, tak jak jego głos.


— Przestań się oszukiwać. To nie anioł cię woła w środku nocy. To ja.

Nie odpowiedziałam. Oddychałam płytko, zaciskając zęby. W moim spojrzeniu było coś, czego nienawidził — upór. Złudna wiara, że jeszcze coś kontroluje.

— Mówiłem, że jesteś moja — warknął. — I pokażę ci, co to znaczy.

Przytrzymał moje nadgarstki jedną ręką, drugą prowadząc brutalnie swoje ruchy. Nie miał w sobie czułości. To nie był dotyk — to była kara, pokaz siły. Z każdą sekundą wbijał się we mnie. Pokazuje mi, że należę do niego, niezależnie od tego, co myślę. Wciąż milczałam. W myślach krzyczałam, ale ciało zdradzało mnie coraz bardziej. Napięcie, wstyd, strach i coś, czego nienawidziłam najbardziej — to drżenie, które nie potrafiłam powstrzymać.

— Nie musisz mówić — szepnął mi do ucha, z nutą gniewu. — Twoje milczenie jest głośniejsze niż wszystko.

Przytrzymywał mnie, ale nie po to, by zadać ból. Chciał, bym czuła ciężar jego obecności. Jego woli. Jego siły, która nie potrzebowała przemocy, by mnie złamać. Milczałam. Ale jego gniew nie potrzebował odpowiedzi. Nachylił się do mnie, głos stłumiony, ale ostry jak stal.

— Pozwoliłaś mu cię dotykać.–Wypowiedział to niemal ze wstrętem, jakby same słowa kaleczyły mu język. — Uległaś mu. Takiemu czystemu, szlachetnemu tchórzowi. Pozwoliłaś mu wejść tam, gdzie powinienem być tylko ja. — Zacisnął szczękę, wzrok błyszczał jak żar duszony pod lodem. — I myślałaś, że ja nie wiem? –Cofnął się powoli, krok po kroku, patrząc na nią z mieszaniną pogardy i bólu, którego nigdy by nie przyznał.

— On nie potrafił cię zatrzymać. Ja cię nie wypuszczę.

Jego oddech był gorący przy moim uchu, a dłoń wciąż przytrzymywała mnie do ściany, jakby sam dotyk miał mnie złamać. Zamilkł na chwilę. Cisza zgęstniała między nami, ciężka jak ołów. I wtedy padły słowa — ostre jak ostrze, pełne jadu.

— A jemu… jemu dawałaś się z miękkością. Z jękiem. Jakby miał wstęp do czegoś, co miało być moje. — Warknął, cofając się na krok, jakby sam obraz go parzył.

— Uśmiechałaś się do niego. Drżałaś dla niego. I myślałaś, że ja o tym nie wiem? — Jego wzrok był płonący, spojrzenie rozszarpywało mnie bardziej niż dłonie. — Gdy dotykał cię ten pieprzony anioł, myślałaś, że jesteś czysta? Że ci wybaczy? — Uśmiechnął się z pogardą — chłodno, pusto. Odkręcił mnie szybkim, mocnym ruchem przodem do ściany. Dłońmi przycisnął moje nadgarstki do zimnego kamienia, a jego ciało od razu znalazło się tuż za mną — blisko, zbyt blisko. Wszedł we mnie mocno, niemal brutalnie, jakby chciał wbić we mnie całą swoją złość, całą furię, która gotowała się w nim od tygodni. Z jękiem, który wyrwał się z moich ust z bólu, zadrżałam, ale nie odepchnęłam go. Nie mogłam się nawet poruszyć pod ciężarem jego ciała. Oddychał ciężko przy moim uchu, jego głos był chropawy, gdy syknął:

— Nadal uważasz, że nie należysz do mnie?

Każde jego pchnięcie było odpowiedzią. Każdy ruch — żądaniem, żebym zapamiętała, kim on jest. I że nie pozwoli mi odejść. Gdy skończył, odsunął się bez słowa. Cisza między nami była ciężka, lepka od pożądania Lucyfera i niedopowiedzianych uczuć, mojej nienawiści i strachu… bólu. –Poprawił koszulę, spojrzał na mnie przez ramię — roztrzęsioną, przyciśniętą do ściany, miał ogień w oczach. Uśmiechnął się wilczo, a jego głos był niski, niebezpiecznie spokojny:

— I tak będziesz za tym błagać, maleńka. — Powiedział bardziej do siebie niż do mnie, a jego głos był cichy, chropawy, niemal znużony własnym gniewem — To jest właśnie moja wersja miłości… i lepiej, żebyś nigdy nie próbowałam uciec. — Potem odwrócił się i zniknął w ciemności, zostawiając po sobie zapach siarki, dymu i niewypowiedzianego rozkazu: należysz do mnie. Szeptem, rozbita, pełna żalu i wstydu.

— Nie chciałam...Nie tak to miało wyglądać. Bolało fizycznie i psychicznie.–Czuję go na sobie cały czas. W mojej skórze. W środku. — nie ogniem, nie pazurem, tylko sobą. Zabrał mnie jak burza. Jak coś, co się bierze, bo może. Bo wie, że nie odmówię. I nie odmówiłam.–A ty… ty Patrzyłeś na mnie, jakbym była czymś świętym. Jakbym zasługiwała. A ja dziś zdradziłam cię moim ciałem. Złamał mnie.–Wiem, że czujesz. Wiem, że słyszysz. Moje myśli, moje wyrzuty, moją winę. Ale jak mam ci powiedzieć, że przez chwilę… przez jedną przeklętą chwilę… Nie z miłości. Z bólu. Z chaosu. Z czegoś, czego nie rozumiałam.

— I teraz boli. Wszystko boli.Ale najbardziej to, że zawiodłam ciebie. Nie zasługuję na twoje skrzydła. Na twój dotyk. Na ciebie.

— Przepraszam. Bo mimo tego wszystkiego… Wciąż Cię kocham. I boję się, że już nigdy cię nie zobaczę.

Rozdział XV

Anioł klęczał w ciemności. Skrzydła opadły mu bezwładnie po bokach jego ciała, jakby ich ciężar był zbyt wielki do uniesienia. Nie płakał — nie potrafił. Łzy są ludzkie. A on był przecież… czym? Teraz sam nie wiedział. Widział to. Czuł. Każdy dotyk, każdą ranę, każde wtargnięcie w nią. Lucyfer nie kochał — on brał. Zawsze brał. A ona… pozwoliła mu. Oddała się, by ratować jego — Anioła. I świat, który nie był jej winien ani przebaczenia, ani ofiary.

— Dlaczego…? — jego głos był cichy, drżący, ledwie szept. — Dlaczego nie pozwoliłaś mi umrzeć? Dlaczego nie pozwoliłaś światu spłonąć? — Zamknął oczy. Przed nim obrazy. Ona, naga i piękna w swojej rozpaczy. Lucyfer nad nią. Jego dłonie, brutalne. Oczy — pełne triumfu. Usta — kłamliwe, władcze. A ona… milcząca, oddana. Nie z miłości. Z konieczności. Zacisnął pięści. Paznokcie przebiły skórę, krew spłynęła na marmur, ale ból był niczym wobec tego, co czuł w sercu.

— On cię nie kocha. On cię niszczy. Zrobił z ciebie… coś, czym nigdy nie byłaś. Teraz myślisz, że jesteś brudna, że nie zasługujesz już na mnie. ‐Ale ja… ja i tak cię kocham, rozumiesz? Nawet jeśli oddałaś ciało. Nawet jeśli twoja dusza teraz krzyczy. — Szept przerodził się w krzyk. Echo rozniosło się po ruinach Świątyni.

— Ja czuję każdy jego dotyk! Każdy jęk, który wydałaś z bólu.–Złamał się. Osunął się na kolana, zgiął w pół. Zimny głaz nie dał ukojenia.

— Zabrał cię. Jak rzecz. Jak trofeum. Wziął, co chciał, a ty… ty myślisz, że to twoja wina. Że nie jesteś już czysta. Niegodna mnie.

Cisza.

— Ale ja… nie jestem bogiem. Nie jestem już nawet aniołem. Jestem tylko cieniem istoty, która cię kocha. Zazdrosny. Słaby. Bezradny. Nienawidzę go. I nienawidzę siebie, że nie mogłem cię ochronić. — Przytulił własne ramiona, jakby to miało zatrzymać jego rozpad.

— Wróć do mnie. Nawet jeśli myślisz, że jesteś brudna. Bo tylko ja potrafię zobaczyć w tobie światłość, której on nigdy nie dotknie…


***********


W tym samym czasie w królestwie ciemności.

W mroku panowała cisza, gęsta i lepka jak krew, która spływała z mojej duszy, a nie z ciała. Leżałam na zimnym łożu, przykryta tylko cieniem i wstydem. Czułam jeszcze jego dotyk — brutalny, zaborczy, obcy. Jakby chciał wypalić we mnie wszystko, co należało do światła. Nienawidziłam go. Lucyfer był jak mrok w czystej postaci. — wchodził wszędzie, nie pytając. Otulał, dusił zostawiał ślad. A ja… ja pozwoliłam. Zamknęłam oczy. I właśnie wtedy, pośród tej ciszy, zaczęłam szeptać. Delikatnie, łamiącym się głosem, jakbym wypowiadała modlitwę zakazaną w tym miejscu.


— Chociaż cię nie widzę… wiem, że gdzieś blisko jesteś. — Moje usta drżały. — I chociaż tęsknię… ty przychodzisz w moich snach. Płomień świecy zadrżał. Cień zatańczył na ścianie, jakby zadrżało samo Królestwo. Wiedziała — on mnie słyszy. Może nie odpowiedzią, może nie słowem, ale sercem. Zawsze czuł moje myśli, tak jak ja czułam jego ból. Po policzku spłynęła łza. Paląca jak kropla lawy.

— Nie dotykaj mnie już więcej — wyszeptałam w pustkę, choć nie wiadomo było, do kogo mówię. — Zostawiłam ciało, ale dusza… dusza wciąż jest twoja, Veliorze. Jeśli potrafisz, wybacz mi. Jeśli możesz… Moja dłoń powędrowała do serca, jakbym chciała powstrzymać jego bicie. Jakbym z każdym uderzeniem traciła resztki siebie. A potem zamilkłam.

W Królestwie Cienia znów zapanowała cisza. Ale gdzieś daleko, bardzo daleko… jedno serce. Sen — granica światła i cienia. Zasnęłam. Ciało drżało, lecz umysł odpływał. Ciemność objęła mnie delikatnie, jak kołdra utkane z ciszy. A potem — światłość. Ciepła, miękka, złota. Znalazłam się na pustkowiu otulonym bladą mgłą. Powietrze było ciche, nienaturalnie spokojne, jakby nawet wiatr wstrzymał oddech. A wtedy — on. Szłam boso przez gęstą trawę, a ziemia pod moimi stopami nie bolała. Podniosła głowę. Stał tam. Mój Anioł. Jego skrzydła, zawsze białe, teraz były przygaszone, poszarpane. Twarz miał bladą, zmęczoną, ale w oczach… w oczach paliła się cała miłość świata. I ból. Tak wielki, że aż przyklękła. Nie powiedział nic. Podszedł tylko powoli, jakby bał się, że zniknę, jeśli mrugnie. Wyciągnęłam dłoń, drżącą, niepewną.

— To tylko sen… — szepnęłam.

— Jeśli to sen, to nie chcę się obudzić — odpowiedział cicho.

Dotknął mojego policzka. Tak delikatnie, jakby był z porcelany. Wstrzymałam oddech.

— Widziałeś wszystko…? — zapytała drżącym głosem.

Skinął głową. Łzy napłynęły mi do oczu.

— Jestem brudna, niegodna… — głos mi drżał. — On mnie zniszczył. Zbliżył się i objął mnie. Mocno, jakby chciał złożyć z powrotem wszystkie pęknięte kawałki.

— Nie jesteś brudna. On cię nie dotknął naprawdę. Twoja dusza… ona wciąż należy do mnie. I ja nigdy jej nie oddam.

Zaczęłam płakać, wtulona w jego pierś.

— Tęsknię — szeptałam. — Tak bardzo tęsknię, że boli bardziej niż wszystko, co mi zrobił. — Ja też — odpowiedział i złożył pocałunek na moim czole. — Ale znajdę cię. Obiecuję. Muszę znaleźć sposób, żeby Anioł mógł wejść do królestwa cienia. Mgła zgęstniała. Sen zaczął się kończyć. Nasze dłonie rozdzieliły się z bólem.

— Nie zapomnij o mnie — szeptałam przez łzy, gdy znikał.

— Nigdy. Jesteś moim światłem, nawet w najgłębszym mroku.

I zostałam sama. Ale serce biło już inaczej. Nie jak złamane — tylko jak serce, kogoś kto czeka. Po przebudzeniu zadrżałam, gdy otworzyłam oczy. Królestwo Cienia znów otuliło mnie chłodem, jakbym śniła zbyt długo i zbyt słodko, jak na miejsce, gdzie nie ma snów. Leżałam nieruchomo, bojąc się poruszyć, jakby ten moment mógł zniknąć, rozsypać się jak szkło. Wtedy poczułam to. Delikatne, miękkie. Coś… lekkiego. Podniosłam drżącą dłoń. Pióro. Białe. Długie. Lśniące, jakby utkane z czystego światła. W tym miejscu było absurdem. Cudem. Cudem, który przyszedł przez sen. Zamarłam. To nie był tylko sen. Velior naprawdę był ze mną. Nie tylko duchem, ale ciałem. Wszedł w przestrzeń między światami. Przekroczył granice. Zostawił mi część siebie.

— Jesteś ze mną… — wyszeptałam z trudem. Mój głos łamał się, jakbym uczyła się mówić na nowo. Zacisnęłam palce na piórze. Delikatnym, ale prawdziwym. Czułam jeszcze ciepło jego obecności. Czułam jego dotyk, ramiona, w których mogła się rozpaść, nie czując wstydu. Wzięłam pióro do ust i pocałowałam je, jakbym w ten sposób mogła pocałować jego.

— Znajdź mnie, proszę… zanim zniknę całkiem. — A wtedy cień wokół mnie zadrżał. Jakby Lucyfer poczuł, że coś się zmienia. Ale było już za późno. W jej sercu znów zapłonął płomień, którego on nie mógł ugasić.

Królestwo Cienia — Chwilę później.

Cisza została przerwana. Nie przez dźwięk, ale przez obecność. Gwałtowną, tnącą jak ostrze. Powietrze zgęstniało. Cienie skuliły się w kątach komnaty. Wciąż leżałam z piórem przytulonym do serca, gdy pojawił się Lucyfer. Nie wszedł. On po prostu był. Nagle. Spojrzał na mnie. A potem na pióro. Jego oczy błysnęły. Nie ogniem piekielnym, ale czymś gorszym — gniewem zrodzonym z zazdrości.

— Co to jest? — zapytał chłodno, choć w jego głosie słychać było furię, której jeszcze nie wypuścił.

Nie odpowiedziałam. Milczałam, jakby samym spojrzeniem chciałam go zatrzymać.

— On tu był. — Lucyfer zrobił krok naprzód. — Przyszedł do twojego snu, prawda? Dotknął cię. Zostawił ślad.

Patrzyłam na niego, ale się nie cofnęłam. Już nie. Już nie byłam tą samą dziewczyną.

— To tylko pióro — wyszeptałam.

— Nie kłam. — W jego głosie był tylko mrok. — Ty wciąż jesteś jego. Nienawidzisz mnie, a jego kochasz, mimo że cię zostawił. Mimo że cię zawiódł. Jest za słaby by cię uratować.

Zamknęłam oczy. Pióro drżało w mojej dłoni.

— On mnie nie zawiódł. — Głos mój był cichy, ale pewny. — Wrócił. Znalazł mnie. Nawet tutaj.

Lucyfer zamilkł. W jego oczach zatańczyła ciemność. Coś pękło — nie zewnętrznie, nie dramatycznie. Ale w środku. On przestał być wyłącznie oprawcą. Zaczął być kimś, kto traci.

— Zrobiłaś to dla mnie. Oddałaś się, żeby mnie udobruchać. A i tak śnisz o nim. Wciąż. — Jego głos był cichy. I niebezpieczny. — Wiesz, jak to boli? Nawet ja czuję ból.

Zbliżył się, bardzo blisko. Dotknął mojego policzka, ale inaczej niż przedtem. Z fascynacją. Jakby nie rozumiał, dlaczego nie może mnie mieć do końca.

— Chcesz, by cię zabrał? — zapytał. — By cię wyrwał z mojego świata?

Spojrzałam mu prosto w oczy.

— Chcę, żeby mnie kochał. I on to robi. Ty tylko bierzesz.

Lucyfer się uśmiechnął. Smutno. Mrocznie.

— To prawda. Biorę. Bo nikt nigdy nie dał mi nic za darmo. Ani miłości, ani światła.

Odwrócił się.

— Nie martw się. — dodał, gdy znikał w cieniu. — Zobaczymy, kto przyjdzie pierwszy: on, by cię uratować… czy ja, by cię złamać.


*********


Usłyszałam go, zanim zobaczyłam. Jego kroki nie były głośne, a jednak miały w sobie coś, co sprawiało, że serce zabiło mocniej — nie ze strachu. Z napięcia. Z przeczucia.

— Śniłaś mi się, ale to był tylko sen. — powiedział cicho, gdy pojawił się w cieniu drzwi. — Ale ja wolę rzeczywistość.

Podszedł powoli. Nie był już tą siłą, która rzucała mną o ściany, która paliła skórę samym spojrzeniem. Teraz był ciszą przed burzą, płomieniem bez dymu. Zatrzymał się tuż przede mną. Dłonią dotknął moich włosów, splótł w nich ją, ale nie szarpnął. Przesunął po nich tak, jakby były najdelikatniejszym jedwabiem.


— Dlaczego jesteś… inny? — zapytałam szeptem, czując jak krew pulsuje. Nie odpowiedział. Jego palce dotknęły mojej twarzy, a potem zjechały wzdłuż linii szczęki, na szyję. Był delikatny. Niewiarygodnie delikatny. Usta Lucyfera odnalazły moje usta powoli, bez pośpiechu. Pocałunek był jak gorący wiatr — miękki, ciepły, ale niosący w sobie ogień.

— Jesteś moja… Inez — wyszeptał jej w usta. — Na zawsze.

Zadrżałam. Nie z chłodu. Z żaru, który budził we mnie jego dotyk. Kiedy jego ciało zetknęło się z moim, nie było w nim przemocy. Nie popychał. Jego dominacja była subtelna, nieodparta. Jakby mówił mi– Nie musisz uciekać. Wiesz, że i tak się poddasz. Każdy ruch, każdy jego dotyk, wywoływał dreszcze. Przyjemność, której się wstydziłam, rozlewałam się po moim wnętrzu niczym grzech. Myślałam o Veliorze. O jego oczach. O jego dłoniach, które nigdy nie dotknęły mnie w ten sposób. Przebacz mi… Proszę… On nie powinien… Ale ciało nie słuchało. Ciało już dawno się poddało.

— Myślisz o nim? — zapytał Lucyfer, jego usta tuż przy moim uchu. — Czuję to. Ale twoje ciało kłamie, mała. Ono wie, do kogo należy.

Jęknęłam cicho, nie potrafiąc już ukrywać tego, co czułam. To było inne. Nie było bólu. Nie było strachu. Był tylko on. On i ogień, który we mnie rozpalał.

— Nienawidzę cię… — wyszeptałam, zagryzając wargę.

— Wiem. — Uśmiechnął się ciemno. — Ale twój grzech smakuje lepiej, kiedy próbujesz go wyprzeć.

Był jak piekło ubrane w aksamit. I choć nienawidziłam siebie za to, że mu się oddaje — tym razem nie mogłam zaprzeczyć: moje ciało pragnęło tego. Tego czułego piekła, które paliło mnie od środka. Moje ciało drżało w jego ramionach, splątane z jego ogniem. Oddychałam szybko, chciwie, jakby próbowała złapać powietrze pomiędzy przyjemnością a winą. Lucyfer był cierpliwy, powolny, nienaturalnie delikatny. Ale to trwało zbyt długo. Nagle wszystko się zmieniło. Jakby coś w nim pękło. W jednej chwili jego dłoń zacisnęła się mocniej na moim biodrze, jego ruchy stały się głębokie, gwałtowniejsze, jakby przestał panować nad sobą. Z jego ust wyrwał się niski warkot, gdy przyciągnął mnie do siebie tak, że ledwie mogła oddychać. Nie było już łagodności. Zniknęła. Pożarta przez to, czym naprawdę był.

— Dość tej gry — syknął. — Delikatność to nie moja natura. Zrobiłem to… dla ciebie.

Zabolało. Ale nie moje ciało — dusza. Bo wiedziałam, że to prawda. Dał mi złudzenie. Smak czegoś, co mogłam mieć… gdyby nie był potępieniem w ludzkiej skórze. Jego wzrok przez cały czas spoczywał na mnie — pełen czegoś, czego nie umiała nazwać.

— Moja. Ale… nie tylko moja. Zawsze wiedziałem, że twoje serce zdradza mnie dla niego.

Nienawidziłam siebie. Za to, że mu się poddałam. Za to, że było mi dobrze. Zacisnęłam powieki, dusząc łzy. Jego oddech pieścił moją szyję, gorący i urywany, jakby każde muśnięcie skóry odbierało mu resztki kontroli. Dłonie, silne i pewne, błądziły po moim ciele, nie szukając zgody — ja już zostałam dana, bez słów, w spojrzeniu, w drżeniu ciała. Nasze ciała splatały się w rytmie, który był stary jak grzech, a jednak znów był brutalny. Każdy ruch, każdy szept między pocałunkami, był wołaniem duszy bardziej niż pragnieniem ciała. To było coś więcej niż namiętność — to było potrzeba, głęboka, nienasycona, prawie bolesna. Tym razem jego brutalność pobudzała moje ciało. Nie nadziałam siebie za to....Nie wiedziałam, gdzie kończy się on, a zaczynam ja — tylko że płoniemy razem, jakby świat mógł spłonąć. Wcisnął mnie w ścianę z siłą, która bolała — była obietnicą. Całe jego ciało mówiło: jesteś moja, zanim zdążył wypowiedzieć choć jedno słowo. Pocałunki były głębokie, dzikie, jakby próbował zatopić się we mnie do ostatniego tchu. Palce wbijały się w moje biodra, rytm który nie znał łagodności — tylko żar, napięcie, potrzebę. W tym wszystkim nie było miejsca na rozsądek, tylko na ten moment — brutalnie szczery, cielesny i piękny w swoim szaleństwie. Nasze ciała zderzały się jak burze, a emocje mieszały się z dotykiem — gniew, tęsknota, pożądanie, wszystko w jednym pocałunku, jednym drżeniu. To nie był tylko seks. To było pole bitwy, w którym oboje chcieliśmy przegrać. Jego dłonie nie prosiły o pozwolenie — rościły sobie prawo. Ruchy były szorstkie, jakby każde dotknięcie było próbą przypomnienia mi, do kogo należę. Oddychałam nierówno, w pół drogi między bólem a ekstazą. Zęby zacisnęłam na wargach, ale jęk i tak się wydostał — kruchy, złamany. On uśmiechnął się drapieżnie, jakby właśnie o ten dźwięk walczył. Nasze ciała zderzały się ze sobą bez łagodności, jak dwie burze szukające ujścia. Moje paznokcie zostawiły ślady na jego plecach, a on przyjął je jak ofiarę. Nie było w tym miłości — tylko potrzeba, głęboka i dzika, aż bolesna. Ponownie wcisnął mnie w zimną ścianę, jakby tylko twardość kamienia mogła mnie ocalić przed nim. Drżałam z napięcia, serce biło jak spętane oszalałe, a ciało już dawno przestało być posłuszne. Jego oddech przy moim uchu był ciężki, chropowaty.

— Powiedz, że należysz do mnie.

Nie odpowiedziałam. Zamiast tego, uniosłam biodra, jak błaganie bez słów.

Uśmiechnął się, jak drapieżnik, który wie, że wygrał. I wtedy przyszło to, czego się bałam — nie ból, nie rozkosz — zdrada Veliora. Szarpnął mną do siebie, głęboko, brutalnie, jakby próbował zatrzeć granice między mną a sobą. Każde pchnięcie było deklaracją: „Jesteś moja”. Każde westchnienie — przekleństwem, którego nie da się cofnąć. A ja? Tonęłam w nim, krzycząc bezgłośnie, zagubiona w ekstazie ostrej jak ostrze. Nie było światła. Tylko on. Tylko noc. Tylko grzech. Zamknęłam oczy, zanim dotknął mojej skóry — jakby to, co nadchodziło, było zbyt świętokradcze, by patrzeć na to bezkarnie. A on nie dotykał — brał. Nie całował — znaczył. Usta miał gorące i okrutne, dłonie bezlitosne. Ścierał ze mnie rozsądek palcami, które znały każdy sposób, by złamać opór. Lucyfer bez słowa odszedł.

— Wybacz mi...Myśl o Aniele bolała bardziej niż wszystko inne. Jego czyste oczy, jego dłonie, które nigdy nie wzięły — tylko czekały, dawały wybór. Był światłem, którego już nie byłam godna. — On mnie kochał. A ja… pozwoliłam się dotknąć Lucyferowi, znowu… I nie wiedziałam, co bolało bardziej — że Lucyfer miał rację, czy tak okrutna zdrada Veliora.


**********


Anioł widział wszystko. Czuł jej drżenie, słyszał cichy jęk przyjemności. Zazdrość zacisnęła mu serce, chociaż wiedział, że to nie fair. To tylko ciało, powtarzał sobie. Ciało ma swoje słabości…

— Ale bolało. Bo jej ciało się poddało, a jego nie mogło nawet dotknąć. Jednak gdy spojrzał głębiej — do miejsca, gdzie ludzka skóra już nie kłamie — zobaczył jej duszę. Rozdartą. Płaczącą. Błagającą o coś, czego on już nie mógł jej dać.

— Nie chciała tego. Nie chciała jego — Lucyfera.

Chciała ukojenia. Miłości. Wolności. Chciała jego, swoją miłość, swojego skrzydlatego kochanka.

— Wciąż mnie wzywasz, choć oddajesz się jemu… — I to bolało jeszcze bardziej niż jej jęki.

Bo kochał ją. A nie potrafił jej uratować.

Rozdział XVI

Brutalne zbliżenia z Lucyferem… tak, były za zgodą. Ale nie tą prawdziwą. Ulegałam — zaszantażowana, zastraszona z pogardą do samej siebie i jego nieuchronnością. Serce? Dusza? One błagały o ratunek. Ale potem… potem zaczęłam zauważać ciszę. Gdy jego dotyk był jak nóż, jej myśli milczały. Gdy palił mnie bólem, choćby najmniejszym, ten inny — ten rozrywający od środka — ból wewnętrzny był na chwilę przysłaniany tym fizycznym. Paradoksalnie to właśnie w brutalności znajdowałam chwilę ulgi. Fizyczny ból był prosty. Przewidywalny. Miał początek, miał koniec. Psychiczny… nie miał końca. I tak zaczęłam się zatracać — nie w jego ciemności, ale w swojej własnej. Bo zanim Lucyfer wziął moje ciało, moja dusza już dawno była pogrzebana pod gruzami tego, kim byłam kiedyś. On czuł wszystko. Każde moje drżenie, każdy stłumiony krzyk, każdy moment, w którym ból fizyczny uciszał myśli. I uśmiechał się. Nie z czułości — z triumfu. Bo właśnie o to mu chodziło. Nie chciał mnie tylko złamać. On chciał, bym to ja sama poprosiła o to… A teraz… widział, że sięgam dna. Nie jego piekła — swojego własnego. Moja ciemność… nie odstraszała go. Rozpalała. To, jak gubiłam się w niej bez walki. Jak pozwalałam, by ból stał się moją jedyną ucieczką. To było bardziej podniecające niż jakikolwiek krzyk. Zamknęłam się w sobie, a klucz oddałam jemu. — Veliorowi. I właśnie wtedy Lucyfer zrozumiał, że wygrał. Wnikał w mój mrok, aż nie było wiadomo, gdzie kończę się ja, a zaczyna on. Czasem myślałam,… że może to jednak jest jego miłość. Nie taka, jaką znałam. Nie miękka. Nie bezpieczna. Jego prawda była ostrzem — a on kochał właśnie tak, do krwi, do granic, aż zabraknie tchu. Nie potrafił pieścić duszy słowami. On ją palił. Zawłaszczał. Wgryzał się w nią z siłą kataklizmu. I może właśnie dlatego… coś we mnie drżało, gdy na mnie patrzył. Bo wiedziałam, że to, co w nim widzę … to nie tylko żądza. To głód. Tęsknota. To jego miłość, pokaleczona i przeklęta. I to mnie przerażało bardziej niż wszystko. Bo jeśli to jest miłość, to jest straszna, to przekleństwo… To była zgoda bez wolności — wymuszona ciałem, zdradzająca moje serce. Moje ciało uległo, dusza pozostała nietknięta, zbuntowana w ogniu kłamstwa. Zawsze będzie należała do Veliora. Lucyfer tylko tak potrafił kochać — brutalnie. Tylko tak potrafił pokazać, że należę do niego. W ten wypaczony, diabelski sposób, którego nie rozumiał nikt… Bycie w jego objęciach, bolało. — Kochałam Anioła. A jednak każdej nocy oddawałam się Diabłu, nienawidząc siebie za to. To właśnie w ten sposób mnie kocha. W ogniu, który pali wszystko, czego dotknie. W spojrzeniu, które nie zostawia miejsca na wątpliwości. W słowach, które nie są prośbą, a wyrokiem. Nie mówi: kocham cię. On pokazuje to inaczej. W posiadaniu. W zaborczości. W tym, jak niszczy wszystko, co może mnie odciągnąć od niego. I może właśnie to przeraża mnie najbardziej. Nie jego gniew. Nie ciemność, która kroczy za nim krok w krok. Nie strach, że mnie złamie. Tylko, że ja zaczynam nazywać to miłością. A przecież kocham Anioła. Jego światło, jego łagodność, jego drżące dłonie, kiedy mnie dotykał, jakbym była świętością. To jego głos słyszę, gdy wszystko inne cichnie… Moje myśli urwał chłód. Nie fizyczny, ale ten, który wnika w powietrze tuż przed jego pojawieniem się. Cień zatańczył na ścianie, zanim jeszcze uchyliły się drzwi. Nie było huku, nie było zapowiedzi. Po prostu wszedł. Cisza zadrżała, jakby Piekło wstrzymało oddech. Lucyfer stał w progu — jego oczy ciemne, błyszczące jak rozpalony węgiel, wbijały się we mnie jak sztylety. Na czarnych, pierzastych skrzydłach igrało bordowe światło, jakby splamione krwią. Nie musiał nic mówić. On wiedział. Wiedział, że ja zrozumiałam czym dla niego jest miłość.


— Więc już wiesz — powiedział cicho, niemal szeptem, ale w tym głosie było więcej mocy niż w krzyku.

— Tak — wyszeptałam. — I to przeraża mnie bardziej niż cokolwiek innego.

Uśmiechnął się — nie triumfalnie, lecz jak drapieżnik, który nie musi się spieszyć, bo ofiara już wie, że nie ma ucieczki. Zbliżył się wolno, każdy krok dźwięczał jak wyrok.

— Przestań kłamać. Ty na mnie czekasz. Każdej nocy. Z tą samą drżącą nienawiścią i jeszcze większym głodem.

— Milcz — szepnęłam, ale nie cofnęłam się. Ręce mi zadrżały. — To nie miłość. To…

— To ból. — Przerwał mi. — A ty go pragniesz, bo lepiej znosisz piekące z bólu ciało niż pękające serce i złamaną dusze.

Nie było więcej słów. Tylko dotyk. Tylko rozszarpane ubranie, szarpnięcia, pchnięcia. Całował mnie jakby chciał zostawić ślady aż do duszy — mocno, brutalnie, z pasją, która nie znała czułości, tylko żar i głód. Ręce zaciskały się na moich biodrach, jakby próbował wcisnąć mnie w same fundamenty tej komnaty. Nie pytał. Brał. A ja … oddychałam, zagryzałam wargi, łzy mieszały się z jękami.

Gdzieś daleko, stał Anioł.

Patrzył. Z otwartą raną w spojrzeniu. Lucyfer to wiedział. I właśnie to rozpalało jego rządze. Znowu wygrał. Kiedy cisza wróciła, leżałam w jedwabiach, naga i zniszczona, złamana. On spojrzał na mnie z góry, rozciągnął skrzydła i powiedział cicho:

— Możesz wyjść. Przejść się po piekle, jeśli chcesz.

— Naprawdę? — odparłam z niedowierzaniem, łapiąc materiał by się zakryć.

— Tak. Ale nie zapominaj… Moje demony są twoim cieniem.

Zatrzymał się w drzwiach i dodał:

— Bo to nie jest wolność. To nagroda.


*********


Powietrze w piekle pachniało ogniem i czymś słodszym… jakby spalonym kadzidłem i gnijącymi kwiatami. Szłam powoli, boso, z włosami rozsypanymi po plecach, czując pod stopami gładkie, czarne kamienie, które pulsowały ciepłem. Piekło nie było takie, jak się spodziewała.

Było piękne. Na swój sposób. Zbyt idealne. Przesycone czerwienią i złotem, które migotało w powietrzu jak iskry pożaru. Drzewa o czarnych pniach i liściach jak płynny bursztyn uginały się. Ale wszystko było przesycone mrokiem. Nie brak światła. Obecność ciemności. Jakby była tu od zawsze i wchłaniała wszystko. Zza jednej z fontann — wyszły one. Demony — Kobiety. Nie potrzebowały skrzydeł, by wyglądać nieziemsko. Ale miały… piękne, majestatyczne. Ich oczy lśniły, uśmiechy były pogardliwe, a ich ciała poruszały się z gracją jadu.

— To ona — wykrzyknęła jedna z nich. Jej głos był syczący, pełen obrzydzenia. — Śmiertelna.

— Dla niej odrzucił nasze łoża. Nasze jęki. Nasze pożądanie. — dodała druga, z paznokciami jak sztylety, które delikatnie przeciągała po ścianie.

— Wybrał gnijące ciało… człowiecze słabości… której życie będzie trwać dla nas chwila. Serce, które łamie się przy byle spojrzeniu.–Zbliżały się. Jak drapieżne koty.

— Musi być coś w tobie — wysyczała jedna, zbliżając twarz tak blisko, że poczułam jej oddech jak truciznę. — Ale nie rozumiem, co on widzi…

— Może to, że jestem prawdziwa.–Mój głos był cichy, ale pewny. — Może to, że nie muszę udawać potwora, by być pożądana.

Demoniczna kobieta cofnęła się z sykiem. W oczach miała gniew.

— On cię zniszczy. I wtedy my zatańczymy nad twoimi martwym ciałem.

— A do tego czasu… — dodała inna, — poczuj, jak cię nienawidzimy. Zobaczysz to w każdym spojrzeniu. Bo nie jesteś jedną z nas. I nigdy nie będziesz.

Odwróciłam się, nie odpowiadając. Ich nienawiść była jak trucizna w powietrzu — ale była też dowodem. On ją wybrał. Wśród setek wiecznych, pięknych, potężnych kobiet — wybrał ją. Słabą. Ludzką. Kruchą. I w tej kruchości było coś, czego one nigdy nie miały — jego obsesję.

Demonki jeszcze szeptały między sobą, gdy jedna z nich — ta o srebrnych włosach i pazurach jak noże — nagle wyciągnęła pazury w moją stronę. Jej dłoń była zimna, martwa, pachniała siarką i krwią. Wbiła mi pazury i przeciągnęła, wtedy powietrze… pękło. Jakby przestrzeń się rozdarła. I wtedy pojawił się Lucyfer. Nie wyszedł z cienia. Po prostu był. W sekundzie. Jego oczy płonęły wściekłością. Jego skrzydła — ogromne, czarno-bordowe, z piórami ostrymi jak noże — rozpostarły się, wypełniając całą przestrzeń.

— Zostaw ją. –Słowa nie były krzykiem. Były wyrokiem.

Ciszej od szeptu, ale sprawiły, że powietrze zgęstniało.

Demonica cofnęła rękę — lecz za późno. Lucyfer już przy niej był.

Chwycił ją za gardło i uniósł nad ziemię, jakby była niczym więcej niż cieniem.

W jego spojrzeniu nie było cienia litości. Tylko czysty, gniew.

— Jeszcze raz… — jego głos był zimny, ale ogniście palący. — Jeśli choć jeden demon tknie ją bez mojego przyzwolenia…

Przybliżył twarz do kobiety, która próbowała uwolnić się z jego uścisku.

— Będzie błagać o śmierć, która nigdy nie przyjdzie.

Rzucił ją na ziemię jak brudną niepotrzebną szmatę… Leżała, drżąc. Lucyfer nie spojrzał na nią ponownie. Podszedł do mnie.–Jego dłoń — twarda, gorąca, jakby był z ognia i władzy — musnęła mój policzek. A potem przesunął palcami po mojej szyi. Nie powiedział ani słowa. Pokazał wszystkim, że byłam jego. Każdy demon w piekle już to wiedział. I wiedział, że kara za złamanie tej granicy… będzie wieczna. Lucyfer zabrał mnie do swojej komnaty i rozegrało się między nami kolejne niechciane zbliżenie, pełne napięcia i emocji. Światło w komnacie było niemal całkowicie zgaszone — tylko czerwony, żywy poblask ognia w ciemnym kominku tańczył na ścianach jak grzeszne czyny. Cienie poruszały się zbyt gładko, zbyt świadomie… jakby same były świadkami tego, co miało się zaraz zdarzyć. Miałam wrażenie, że wszystko wokół mnie ociekało mrokiem. I wtedy… Lucyfer podszedł powoli. Nie śpieszył się. Każdy jego krok brzmiał jak wyrok. Ciężkie, buty uderzały w kamienną posadzkę z taką pewnością, jakby nawet niebo należało do niego. Jego ciało było jak wyrzeźbione z nocy. Nagie od pasa w górę, tors pokrywały czarne tatuaże. Na plecach, rozpostarte szeroko, błyszczały ogromne skrzydła — pióra jak aksamit, w barwach krwi i cienia, czarno-bordowe, groźne, Majestatyczne. Władza. Zagrożenie. Pożądanie. Zatrzymał się tuż przede mną. Jego oczy… piekielne, wpatrzone prosto we mnie, jakby widziały każdy mój sekret. Każde zawahanie. Każdą żądzę, której się wypierałam. — Tak właśnie jest…

— Twój Anioł patrzy. — uśmiechnął się drapieżnie. Pragnę, żeby widział, jak się poddajesz. Jak należysz do mnie.

Jego dłoń sięgnęła mojego podbródka, unosząc go delikatnie — zbyt delikatnie, jak na potęgę, którą był.

— Każda twoja myśl o nim… przysunął się bliżej. — …smakuje lepiej, gdy wyrywam ją z ciebie. — Pochylił się. Wargi musnęły moją szyję. Nie całował. Zaznaczał. Gryzły… Krew małymi kropelkami spływała mi po klatce piersiowej. W jednej sekundzie pchnął mnie na łóżko, a ciężar jego ciała przykrył mnie jak płomień rozpalony do granic. Jego dłonie były pewne, silne. Szorstkie od wieków władzy, ale precyzyjne jak sztylet. Rozdzierał ze mnie wszystko, kawałek po kawałku — aż zostałam naga nie tylko z ubrania, ale z całej obrony.

— — Pokaż mi, jak bardzo mnie nienawidzisz… — syknął, muskając moje usta. Wszedł we mnie nagle, mocno. Bez ostrzeżenia. Bez łaski. Jakbym należała do niego od początku stworzenia. Jakby sam Bóg już dawno temu mnie oddał. Ruchy Lucyfera były brutalne, ale piękne w swojej dzikości. — posiadał mnie. I każda moja łza, każdy krzyk, każdy drżący oddech… tylko go napędzały. Jęczałam, zagryzając wargi, a on łapał moje dłonie i przyciskał nad głową. Nie pozwalał mi się schować. Nie przed nim.

— Jesteś moja. — wycedził, gdy doszliśmy razem, z ogniem piekielnym trzaskającym między naszymi ciałami. — Nawet gdyby niebo cię wezwało, twoje ciało zawsze odpowie na mnie.

— — Gdy zniknął wrócił ból serca i duszy. Każda jego pieszczota wypalała mnie od środka. Ciało jęczało z rozkoszy, a dusza krzyczała z obrzydzenia. Gardziłam sobą. Gardziłam tym, jak bardzo moje cało tego pragnęło … jak bardzo zdradziłam go — mojego Anioła. Chciałam zniknąć, zapaść się w nicość. Ale zanim to się stanie… muszę jeszcze raz zobaczyć Jego oczy. Choćby z daleka. Choćby na chwilę. Chcę, żeby znów wziął mnie w ramiona. Na więcej nie liczę… nie zasługuję.


************


Anioł stał samotnie pośród ruin, z twarzą ukrytą w dłoniach, jego skrzydła drżały, ciężkie jakby nasiąknięte bólem. Jego głos drżał, gdy mówił sam do siebie, z gniewem, który próbował stłumić, ale on w końcu rozsadza go od środka.

— Czuję ją. Każde jej drżenie. Każdy szept duszy, który już nawet nie błaga o pomoc. Tylko milczy. Bo cisza boli mniej niż nadzieja. Widzę, jak tonie. Nie w nim. W sobie. I to boli najbardziej — że on tylko podał jej rękę, a ona sama zeszła w ciemność.–Nienawidzę go Lucyfera. Za to, co ci zrobił. Za to, że cię złamał. Za to, że odebrał mi wszystko, co było dobre, czyste, moje. Ale najbardziej nienawidzę tego, że twoje ciało chcę go.

— Wiem, co przeżywasz. Wiem, co cię w środku rozdarło. Każdego by to zniszczyło. A ty… Ty przecież wciąż jesteś tylko człowiekiem. Kruchym, poranionym. Tak delikatnym, że sam dotyk życia cię ranił. Nie mam prawa czuć zazdrości. A jednak czuję. Zazdroszczę mu, że może cię dotykać — choć brutalnie. Że patrzysz na niego, nawet jeśli przez łzy. Zazdroszczę mu nawet twoich łez. Jestem aniołem. Mam nieść światło. Ale to światło już we mnie zgasło. Została świadomość, że straciłem cię na zawsze. Jeśli nie uda mi się tego zrobić… Nie nawiedzę siebie. Nie dlatego, że cię zabrał. Ale dlatego, że nie potrafiłem cię ocalić. — Anioł szepczę, z nienawiścią w głosie. — Byłem za słaby, żeby cię uratować, pokonać go a teraz muszę patrzeć i czuć jak on, cię dotyka… jak bierze cię tak, jakbyś była niczym więcej niż jego własnością… bestia. A twoje ciało… ono reaguje. Drży pod nim, jęczy. Bo zostało tak stworzone, bo ma swoje potrzeby. Bo jest tylko ciałem… — Uderzył pięścią w mur, krew popłynęła mu po dłoni.

— To nie ty. Nie twoja dusza. Twoje serce wciąż woła moje imię. Wiem to. Wiem… ale nie mogę znieść myśli, że on, cię splamił. Że wpełzł w każdy twój oddech, że zniszczył w tobie światło. — Kontynuował wewnętrzny monolog z oczami, pełnymi łez.

— Myślisz, że już nie zasługujesz na mnie. Że jesteś brudna. Że stałaś się jego, bo weszłaś w mrok… Ale ty tylko próbowałaś mnie ocalić. Nas ocalić. Świat ocalić. — Anioł krzyczał z bólem. — A ja nie mogłem cię powstrzymać… Nie mogłem cię ochronić.– Opadł na kolana, skrzydła opadły bezwładnie, jakby złamane. Szeptał, jak modlitwę pełną bólu i łez.

— Wybaczam ci wszystko. Każdy krzyk, każdą łzę, każde zbliżenie z nim. Wybaczam ci to, że wciąż go czujesz. Ale błagam cię… nie trać siebie. Nie pozwól, by on odebrał mi ciebie do końca… — Cisza. A potem tylko echo szeptu, które ginie w ruinach. — Ale wybacz mi, że jestem zbyt słaby, by cię chronić. Wciąż cię kocham. Nawet, jeśli mnie już nie będziesz chciała przez to co on ci uczynił. — Anioł wciąż klęcząc, drżał od emocji, ale w jego oczach powoli zaczynało tlić się coś nowego — determinacja. Wstał powoli, skrzydła prostowały się jakby z trudem, ale z nową siłą. Mówił cicho, lecz z coraz większą pewnością.

— Nie mam prawa się załamać. Nie teraz. Walczysz … każdego dnia, każdej nocy, z nim, ze sobą, z tym co czujesz. A ja? Ja tu stoję w ruinach własnego bólu. — Spojrzał w dal, jakby widział przez mrok i dystans więcej niż tylko przestrzeń — widzi ją.

— Nie mogę cię zostawić. Nie mogę pozwolić, byś uwierzyła, że jesteś sama. Że nie ma już dla ciebie światła. — Zacisnął pięści, skrzydła wyprostowały się z trzaskiem jakby zrywały się z więzów.

— Znajdę cię. Przejdę przez każde piekło, rozedrę niebo, jeśli będzie trzeba. — Zrobił pierwszy krok, ciężki, ale pewny. Z każdym kolejnym krokiem jego głos stawał się twardszy.–Wiem, czego szukać. Może prawdy. Ale jeśli mam cię ocalić, muszę być silniejszy niż ten ból, silniejszy niż Lucyfer. — Spojrzał w niebo, jakby rzucał wyzwanie Bogu. — Nie pozwolę, żeby zgasło w tobie to, co najpiękniejsze. Bo jesteś … jest wszystkim. — Odwrócił się, gotowy. I ruszył — nie jako złamany kochanek, ale jako wojownik, który idzie odzyskać duszę, którą kocha ponad wszystko. Był gotów. Znalazł bramę. Jedną z najstarszych, ledwo uchwytną dla tych, którzy nigdy nie szukali. Ukrytą w cieniu między dwoma światami — tam, gdzie kończyło się światło. Wiedział, że piekło go odrzuci. Nie należał tam. Ale ona… ona tam jest. To, co go dotknęło, nie miało formy. To była nienawiść. Pogarda samej rzeczywistości dla jego istnienia. Piekło zadrżało — jakby samo odrzucało jego obecność, jak ciało pozbywa się trucizny. Jego skrzydła zaczęły płonąć od środka. Nie ogniem, lecz bólem. Nie dotarł daleko. Został wyrzucony. Wypchnięty z miejsca, które nie przyjmuje światła. Leżał, drżąc. W półcieniu świata, który nie był już niebem, ale jeszcze nie był piekłem. Z pokaleczonymi skrzydłami. Z porażką w sercu. Ale nie z rezygnacją. Bo skoro nie da się przejść siłą… Znaleźć trzeba inny sposób. Nie powinien tu być. Nie miał prawa przekraczać Bram. Nie po tym, co zrobił. Nie po tym, jak splamił swoją duszę miłością do śmiertelniczki. Ale wrócił. Znalazł sposób — cichy, skryty, niemal bluźnierczy. Bóg nie wiedział. Bracia nie czuli jego obecności. Ukrył się między cieniami światła. Bo nie przyszedł tu po przebaczenie. Przyszedł po wiedzę. Boska Biblioteka… Zawsze ją podziwiał. Niekończące się korytarze pełne starożytnych tomów, zamkniętych w językach, które, tylko anioły znały. Każda księga była jak serce — tętniące prawdą, potęgą, przekleństwem. I gdzieś tam, pośród nich, musiał być sposób. Nie na zabicie Lucyfera — to niemożliwe. Nikt nie miał takiej mocy. Nawet sam Bóg patrzył na niego z milczącym respektem… jak na coś, co kiedyś było częścią jego serca, a teraz przypominało ostrze skierowane ku wszystkiemu, co święte.

— Ale może… Może da się go zatrzymać. Choć na chwilę. Może uda się go unieszkodliwić. Wyrwać ją z jego objęć, zanim zupełnie zniknie w tej ciemności, którą Lucyfer tak namiętnie w niej podsycał. — Najgorsze było to, że nie mógł po prostu wkroczyć do piekła. Dla anioła to miejsce było bardziej śmiercionośne niż samo piekło dla grzesznika. Musiał znaleźć stare zapiski — rytuały, przejścia, zapomniane bramy. Nie było gwarancji, że zdoła je odnaleźć… Ale nie mógł przestać szukać. Bo jeśli on jej nie uratuje… Nikt nie będzie mógł. To była stara księga jak grzech, który po raz pierwszy splamiła duszę człowieka. Nie miała tytułu. Nie wołała do niego. Ale kiedy dotknął grzbietu, zadrżała cała przestrzeń wokół. Otworzył ją powoli. Strony pachniały kurzem wieczności. Były zapisane pismem, które znał tylko z legend — alfabetem, który miał być dawno zapomniany, bo nosił w sobie zbyt wiele mocy. Słowa… nie brzmiały jak modlitwa. Brzmiały jak wyrok. Tego, który zrodzony był z pierwszego światła, a spadł w ciemność głębszą niż nicość, nie można zabić. Można go tylko zamknąć… Ale tylko na jakiś czas. Nikt nie wie na jak długo.....Ale tylko kosztem czegoś, co ma równą moc. A potem obraz. Rysunek nie ręką anioła stworzony. Dwie postaci. On… i ona. I zrozumiał. Ona nie była tylko ofiarą. Była kluczem. Nieświadomym, ale stworzonym dokładnie takim, jakim potrzebował Lucyfer. Zamknął księgę. Ręce mu drżały. Bo po raz pierwszy… Poczuł, że może mu się udać. W księdze było dokładnie napisane co musisz zrobić i jak zdobyć moc zdolną uwięzić Lucyfera, nie na zawsze ale chociaż na chwilę.

Rozdział XVII

Moje ciało drżało jeszcze od wspomnienia, które zdarzyło się przed chwila w komnacie. Bolesne, intensywne, brutalne zbliżenie, po którym zostałam sama w mroku. Wycieńczona, opadłam na łóżko. Palce zsunęły mi się z pościeli. Skóra mnie piekła. Zasnęłam. A wtedy on znów przyszedł. Velior. Jak zawsze — cicho z niepokojącym blaskiem w oczach. Jego skrzydła lśniły srebrzystą poświatą, rozsiane wokół jak cienie. Kiedy ukląkł przede mną, nie mogłam powstrzymać łez. Nie powiedziałam nic — nie musiałam. On wszystko czuł.

— Jesteś tu… — wyszeptałam, sięgając dłonią do jego policzka. — I będę zawsze — odpowiedział miękko Velior, opierając czoło o moje czoło. — Choćby piekło mnie pochłonęło na zawsze.

Z kieszeni ubrania wyjął małe pudełko. Srebro błysnęło subtelnie, jakby nie należało do tego świata. W jego wnętrzu leżał delikatny wisiorek — srebrny, z głęboko błękitnym topazem i drobnymi diamentami. Kamień zdawał się pulsować, jakby był żywy. Jakby miał pamięć. Ten wisiorek to subtelna pieśń światła i elegancji, zaklęta w srebrze. Jak kropla nieba zatrzymana w czasie, błękitny topaz lśni w sercu zawieszki –głęboki jak spojrzenie pełne marzeń, czysty jak poranek. Otulony senną ramą z chłodnego srebra, niczym ramiona chroniące tajemnicę. Spoczywa w objęciach delikatnych łuków — miękkich, jak szept miłości. A ponad nim — rządek diamencików, jak gwiazdy na nocnym niebie, Prowadzące wzrok ku jego blaskowi. To nie tylko ozdoba — to opowieść o pięknie, które rodzi się w prostocie. O światłach ukrytych w kamieniu, które budzą serce do życia. Jakby ktoś uchwycił sen i zawiesił go na srebrnym łańcuszku — By zawsze był blisko, przy sercu, jako przypomnienie, że magia istnieje.

— Dla ciebie. — Zawiesił go mi na szyi, a jego palce musnęły mi skórę z czcią. — Żebyś pamiętała, kim byłaś… zanim on cię zabrał. Objęłam klejnot dłonią. Czułam ciepło, jakby promieniowało z wnętrza.

— Dlaczego mnie to spotyka? — zapytałam drżącym głosem. — Dlaczego nie mogę po prostu… wrócić? W jego spojrzeniu pojawił się ból.

— Bo z każdym dniem zagłębiasz się w ciemności. I choć wciąż cię kocham… coraz trudniej jest cię odnaleźć — wyznał. — A najgorsze jest to, że widzę, jak ci się to zaczyna podobać. W sensie fizycznym. Nadal czuję, że twoja dusza i serce nalezą do mnie.

Milczenie między nami zgęstniało. Nie zaprzeczyłam.

— — Chciałbym ci coś powiedzieć — dodał cicho. — Coś ważnego. Ale nie mogę.

Zadrżałam.

— On się dowie… przez znak. — Velior skinął głową. — Znak jest otwarty. Czyta z ciebie wszystko, jak księgę. Dlatego milczę, choć moje serce krzyczy.

Łzy spływały po moich policzkach, a palce zaciskały się na wisiorku. Chciałam coś powiedzieć. Zostań. Zabierz mnie stąd. Ale nie powiedziałam nic. Nagle wszystko zaczęło się rozpływać — światło, ciepło, jego dotyk. Aż został tylko mrok. Obudziłam się. Dłoń miałam zaciśniętą. Serce waliło jak oszalałe. Powoli otworzyłam palce — w nich leżał wisiorek z błękitnym topazem. Prawdziwy. Nie zdążyłam nawet unieść głowy, gdy drzwi z hukiem się otworzyły. Lucyfer. Stał w progu, ciemny, wściekły, a jego spojrzenie natychmiast spoczęło na wisiorku. Atmosfera zgęstniała.

— Znów był tu — warknął. — W twoim śnie.

Nie zaprzeczyłam. Nasze spojrzenia zderzyły się jak dwa ostrza.

— Myślisz, że nie wiem, co znaczy ten błękit? — syknął, zbliżając się powoli. — Myślisz, że nie czuję go na twojej skórze?

Był blisko. Zbyt blisko. Ale nie zabrał mi wisiorka. Zamiast tego chwycił mnie za podbródek i uniósł twarz ku sobie.

— Zatrzymaj go. — Głos miał chłodny, ale pod nim pulsowało coś dzikiego. — Niech przypomina ci, że twoje niebo… już dawno upadło.– I pamiętaj… on może cię kochać, ale to ja cię posiadam.

Z wisiorkiem od Veliora i piórem z jego skrzydła, które trzymała ukryte pod poduszką. Dwa kawałki utraconego światła — na dnie piekła. Lucyfer wyszedł, zostałam znów sama a przynajmniej tak myślałam....przez chwilę. Mój oddech jeszcze się nie uspokoił, gdy usłyszałam za sobą skrzypnięcie podłogi. Nie musiałam się odwracać. Czułam go. Powietrze zgęstniało jak przed burzą.

— Nadal go kochasz — powiedział cicho, ale w tym szeptanym zdaniu była siła, która mogłaby łamać skały.

Nie odpowiedziałam. Moje dłoń zacisnęła się na wisiorku. To był błąd. W sekundzie znalazł się przy mnie. Szarpnął mną za nadgarstek, przyciągając do siebie z brutalną siłą. Jego palce wbijały się w moją skórę, a spojrzenie płonęło dziką, niekontrolowaną zazdrością.

— Nienawidzę cię — syknęłam z wściekłością i bólem. — Nienawidzę za to, kim się przez ciebie staję.

Jego uśmiech był zły. — Właśnie za to mnie pragniesz. Zepchnął mnie na łóżko, przygniatając ciężarem swojego ciała. Jego usta znalazły się na mojej szyi — nie z czułością, ale jakby chciał zostawić ślad, jak znak własności. Zęby musnęły skórę, aż jęknęłam, a potem pocałunek zmienił się w coś ostrzejszego, surowszego.

— Nie uciekniesz — szepnął mi do ucha. — Nawet w snach. Jego dłonie były wszędzie. Szorstkie, zaborcze. Rozrywały materiał sukni jakby był niczym. Moje ciało drżało — nie z pożądania, ale z niezgody. Zacisnęłam powieki, łzy spływały po policzkach. A mimo to nie powiedziała „nie”. Wiedziałam, że to nie miałoby znaczenia.

— Chcesz jego światła? — zapytał z szyderczym jadem, rozchylając moje uda, wymuszając pełne odsłonięcie. — To czemu twoje ciało płonie dla mojego cienia?

— Bo mnie zniszczyłeś… moje ciało cię pragnie. Ale tylko ono. A ja nie chcę tego z całej duszy.– wychrypiałam. — I już nie wiem, kim jestem.

Nie odpowiedział. Wszedł we mnie gwałtownie, bez ostrzeżenia. Krzyknęłam — z bólu, z nienawiści, z rozpaczy. Ale nie odepchnęłam go. Nie mogłam. Poruszał się we mnie z siłą, której nie próbował ukrywać. Każde pchnięcie było aktem furii. Każdy jego ruch mówił: moja. A ja płakałam, ściskając pościel, ciało napięte jak struna.

— Płacz, jeśli musisz — syknął. — Ale nie zapomnisz, kto naprawdę cię zna. Kto widzi ciemność, którą tak desperacko próbujesz ukryć. Zatrzymał się, pochylając nade mną. Nasze twarze były niemal stykające się.

— On dał ci kamień. Ja dałem ci to, czego się boisz. Siebie.

Zadrżałam, wciąż próbując nie odpowiedzieć. Ale jęk, który wyrwał się z moich ust, zdradził mnie. A on to usłyszał. Zacisnął dłoń na moim gardle — nie dusząc, ale kontrolując.

— Nienawidzisz mnie? — zapytał. — Dobrze. Bo miłość się kończy. Ale nienawiść… wiąże na zawsze.

Zadrżałam. Nie z lęku — z faktu, że moje cało tak bardzo na niego reaguję. Gdy skończył, nie zostawił czułości. Tylko ciężkie milczenie i ślady na mojej skórze. Wyszedł, nie mówiąc nic więcej. A ja leżałam w pościeli, naga, z wisiorkiem na szyi, piórem pod poduszką i sercem, którego nie mogłam już znaleźć. Boli mnie tak…, że chciała bym je wyrwać z piersi… Mój oddech wciąż był nieregularny, ciało obolałe, wnętrze — rozszarpane. Kiedy drzwi zamknęły się za Lucyferem, zapadła cisza. Nie ta kojąca, tylko ciężka, jakby cały pokój przesiąkł echem jego obecności. Powietrze pachniało słodko jak na miejsce w którym się znajduję, potem i czymś jeszcze… jakimś śladem czegoś, co powinno być święte, a zostało splugawione. Powoli usiadłam na łóżku. Moje dłonie zadrżały, gdy dotknęłam wisiorka — chłodne srebro przypominało mi, że jeszcze chwilę temu byłam w ramionach Veliora. Teraz… była pusta i ból. Łzy nie napływały już tak łatwo. Płakałam zbyt często, zbyt długo. Zamiast tego pojawiło się coś innego — rezygnacja. Pustka. Świadomość, że nikt mi nie pomoże. Anioł mnie kochał, ale nie mógł nic zrobić. Lucyfer mnie chciał, ale jego pożądanie paliło, a nie ogrzewało. Zsunęłam się z łóżka, naga, jeszcze nieumyta z jego dotyku, z jego siły. Ale nie dbałam o to. Narzuciłam jedynie czarną, luźną suknię, która spływała po mnie jak cienie. Wyszłam. Piekło nie spało. Nigdy. Szłam wolno przez kamienisty korytarz, który wił się niczym żyły ziemi. Ściany pulsowały ciepłem, jakby oddychały. Od sufitu zwisały czarne stalaktyty przypominające pazury, a pod stopami ziemia co chwilę jęczała, jakby ktoś uwięziony pod spodem próbował się wydostać. Dotarłam do jednej z otwartych przestrzeni — piekielnych ogrodów, jeśli można było tak to nazwać. Zamiast kwiatów — rosły tam drapieżne rośliny, wijące się w stronę nieba, które było krwiste, przecięte błyskawicami. Strumyki lały się wśród skał, a zamiast śpiewu ptaków, słychać było szepty — urwane modlitwy, wycie wspomnień, zniekształcone echa tych, którzy tu trafili. Uklękłam nad brzegiem jednej z sadzawek i spojrzałam w swoje odbicie. Nie rozpoznałam dziewczyny, którą zobaczyła.

— Kim ty jesteś? — szepnęłam, nie oczekując odpowiedzi.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 67.38