E-book
4.41
drukowana A5
35.79
Prokreator

Bezpłatny fragment - Prokreator


5
Objętość:
167 str.
ISBN:
978-83-8324-154-8
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 35.79

Rozdział 1

Jestem człowiekiem wyjątkowym. To bez dwóch zdań. Człowiekiem zacnym, mądrym, złotym. Dlaczego, zapyta facet jakiś. Ano dlatego. Bóg wybrał, Bóg rzekł: bądźże Prokreatorze mózgiem ludu ciemnego, ludu zacofanego, ludu ubogiego. Oto więc jestem. Jestem byłem i będę. Ja — Prokreator, mąż intelektualnie rozbestwiony, mąż żywej prawdy spragniony!

Ta książka to zbiór mych przygód. Bo ja — prócz czytania dzieł greckich filozofów — brałem udział w wydarzeniach wielce ważnych. Towarzysząc Karolowi Młotowi widziałem walki, w których ginęli ludzie potężni, ludzie waleczni, ludzie stworzeni do katowania Saracenów w bitewnym szale. Opiszę więc swoje dzieje z nadzieją, że kiedyś zostanę wpisany w karty historii przez jakiegoś kronikarza. Przecież jestem wyjątkowy. Przecież jestem zacny. Czyż, cholera, nie? A więc tak…


Na świat przyszedłem w roku 712. Ten dziadowski okres mego żywota skwituję trzema słowami: bla bla bla. Nic ciekawego. Rodzice tyrali w polu, a ja jako pachoł żwawy robiłem za michę wody i pajdę chleba ze smaluchem.

Gdym osiągnął wiek godny, pomyślałem: chcę być jak Karol Młot. Piąłem się po szczeblach kariery niczem jaki karaluszy intruz.

Rok 732 przyszedł cichuteńko. Był to czas grozy, ponieważ emirem Kordoby został Abdul Rahman Al Ghafiqi. Ten cwany wódz postanowił przekroczyć Pireneje i wkroczyć na teren Franków.

Jak przystało na przybocznego Karola Młota, nosiłem za wodzem teczki, trunki oraz buzdygany. Wódz uwielbiał broń; gdy bywało, iż w pobliżu zabrakło miecza, toporka, bądź korbacza, wpadał wtenczas Karol w szał nieokiełznany. Nalewałem mu prędko wina, a ten pił i pił, aż osiągał stan uspokojenia.

Kiedy dowiedział się o Abdulu co Pireneje przekroczył, krzyknął:

— Jasny gwint!

— Tak jest, dobrze powiedziane — mówiłem, by okazać wsparcie memu szefowi.

Siedzieliśmy w domu u Karola Młota. Karol jadł pizzę z karczochami, ja zaś delektowałem się kebsem.

Dobry kebs to dar niebios. Szkoda tylko, że potrawa ta powstała na terenach Bliskiego Wschodu. Czyżby Arabowie byli lepszymi kuchmistrzami niż my, Europejczycy? Bóg jeden wie. Gdym tak tkwił w zamuleniu rozkminnym, Młot z ustami zapchanymi karczochami, rzekł:

— Czeka nas ważna bitwa. Wiedz Prokreatorze, że wygrana gwarantuje nam wejściówkę na karty historii. Czyś zadowolon z takiego obrotu sprawy?

— Oczywiście. Najpierw jednak musimy wygrać.

— Czy wierzysz w wygraną?

— Wierzę!

— To dobrze. Kocham cię Prokreatorze miłością rycerską, miłością surową, miłością dziką. Nie myśl jednak, iż masz do czynienia z homoseksualnym dewiantem. O nie. Jestem chłop prawy. Prawy i lewy.

— Co to znaczy?

— Znaczy to, że skręcam czasem sobie…

— Gdzie skręcasz waćpan?

— W rejony dzikie, nieznane…

Dziwnie patrzył Młot. Chytrze zerkał. Niepokój jaki targnął mną deczko, lęk o proweniencji nieznanej. Pierwszy raz przestraszyłem się Karola Młota. Kiedy ten powrócił do pałaszowania pizzy, ja odetchnąłem głęboko. Wstałem, poszedłem na werandę. Widok dzikich łąk rozanielił mą duszę. Zacisnąłem pięści. Arab tu nie wejdzie — mówiłem cichuteńko do mego alter ego.

Usłyszałem kroki. Odwróciłem głowę i ujrzałem go. Młot stał za mną. Dyszał.

Rzekłem:

— Muszę do toalety.

— Jedynka czy dwójka?

— Czwórka.

Umknąłem zwinnie, wyślizgnąłem się z onej matni onirycznej. Biegłem. Gdzie jest ten cholerny wucet? Napieranie potężniało.

Wskoczyłem w buraki. Sikałem strumieniem silnym. Ulga to wspaniałe doznanie. Proces mikcji to jakby huk wody, przyjemność zakazana…

Poszedłem do lokalnego baru. Wąsaty oberżysta stanął na wysokości zadania napełniając kielich, który został prędko osuszony.

Perspektywa bycia sławnym uskrzydlała. Jeśli wygramy z Arabami będziemy znani na cały swiat! Wpadłem w stan euforyczny. Moja wyobraźnia kreśliła różne scenariusze; krzyczące nagłówki gazet, plakaty z mą facjatą, wywiady, biografie… Prokreator powstrzymał muzułmańską armię! Prokreator jako ludzka tama, brama na cztery spusty zamknięta! Duma ma skrzydła i lata. Oj, daleko lata. Musiałem niekiedy przywoływać ją do porządku. Co ona sobie myśli ta duma, że kim ona jest. Niech bierze przykład z pokory. Pokora nie lata, pokora leży i cichutko woła. Pokora bywa nudna.

rozdział 2

Mieszkałem sobie w Akwitanii u Karola Młota. Domek jego to zameczek zrujnowany nieco. Zameczek przypominający hacjendę świętej pamięci Gargamela. W zameczku tym mieszkała żona Karola — Swanhilda, syn Karola — Gryfo, służący — pan Stefan, kochanica Karola — Ruda Lisica, pierwsza żona Karola — Chrotruda, ochroniarz Karola — Pepin Krzywozębny i tajemnicza postać — King of wands. Ten ostatni to mag. Gandalf przy nim to cieć.

Śniadaliśmy sobie spokojnie, spożywaliśmy pierogi ruskie. Kefir na popitkę był świetny: zimny i słabo gęsty. Aby umilić poranne pochłanianie tłustości, postanowiłem coś zagadać. Zwróciłem się do Młota:

— Jak się spało?

— Wybornie, kochany Prokreatorze, a tobie?

— Świetnie, jeno łupania jakoweś kostne zaburzały homeostazę snu… ale jeśli boli to znak, że człek przy żywota wodzie jeszcze.

— Co ty gadasz, przecieżeś młodzik, o jakich łupaniach prawisz?

— Młodzik, nie młodzik, jednakowoż swoje w życiu przeżyłem. Ciało pamięta, ciało kwili żałośnie.

— Nie popadaj w patos, Prokreatorze, boś skłonny do wchodzenia w buty poetów tragicznych.

Zamilkliśmy. Przy stole, prócz mnie i Młota, była Swanhilda, Ruda Lisica i Chrotruda. Dziwiło mię, iż damy, bądź co bądź rywalki, siedziały grzecznie w nastrojach zgoła pogodnych. Odezwała się Swanhilda:

— Ruda Lisico, czy podasz mnie kefir?

— Oczywiście, pani Swanhildo, proszę…

Gdy Swanhilda wzięła solidnego łyka, przeszyła Lisicę wzrokiem dziwnym, po czym tak rzekła:

— Ruda Lisico, jak sądzisz, czy mój mąż pokona Arabów?

— Tak, to bez wątpienia, przecie to pewne, jak dwa plus dwa daje pięć…

— Cztery.

— Że co?

— Dwa plus dwa daje cztery, nie pięć.

— Z całym szacunkiem, ale mylisz się, droga Swanhildo, ja przecie ukończyłam kurs matematyczny z wyróżnieniem!

— Zatem nauczyciel twój to luj. Ale okej, przyjmijmy, że masz rację. Zobacz: przy stole siedzi Prokreator, Karol Młot, z drugiej strony ty i Chrotruda. Mnie nie licz. A więc, Prokreator i Młot, plus ty i Chrotruda jaki daje wynik cyfrowy?

— Pięć.

— Dobrze, policzymy zatem razem. Prokreator — raz, Karol Młot — dwa, ty — trzy, Chrotruda cztery. Cztery, słyszysz?

— Pięć.

Przeczuwałem nadchodzącą nawałnicę. Kobiece kłótnie to sprawa gorsza niźli najazd Saracenów. Boże chroń, mówiłem sobie w duchu, pałaszując pierożki w trybie przyspieszonym. Chciałem bowiem jak najszybciej skończyć i umknąć w kąt jaki…

Kiedy zjadłem, złożyłem ukłon i poszedłem do mego pokoju. Pokój sąsiadował z sypialnią Młota. Nocne odgłosy dobiegające zza ściany umarłego by obudziły. Miał finezję Karol, oj miał.

Planowałem wskoczyć do łóżka, by odbyć kwadransową drzemkę, ale usłyszałem pukanie.

— Wejść — rzekłem nieco podenerwowany.

Do pokoju wbiegł Gryfo, syn Młota.

— Panie Plokleatoze, pobawimy się w chowanego?

— Później drogi chłystku, dopiero co zjadłem obfite śniadanie, daj odpocząć.

— Ale Plokleatoze, nie być wafel!

— Powiedziałem, że później, uszanujże starszego smarku żałosny!

— Wsystko powiem tacie, głupi Plokleatoze!

— A to se mów…

Gdy dzieciak trzasnął drzwiami, pomyślałem, iż tarapaty są blisko. Przecie Gryfo to nie byle gówniarz, to syn samego Młota! Prędko wybiegłem za smarkiem, by jednak przystać na propozycję tej durackiej zabawy. Niestety, było za późno. Zapłakany Gryfo obejmował nogę Karola. Młot rzekł:

— Tego się nie robi dziecku królewskiemu. Przegiąłeś Prokreatorze, przegiąłeś ostro. Będę cię musiał ukarać.

— Jaka to będzie kara? — zapytałem drżąc nieco.

— O tym dowiesz się podczas kolacji. A tymczasem zjeżdżaj. Nie chcę widzieć człeka, przez którego kwili me dziecię!

Biegłem w rozpaczy przez łąki barwne, łąki południowym słońcem oblane. O ja głupi, o ja pozbawiony mózgownicy — marudziłem wewnętrznie. Biegłem dobre pół godziny, aż zadyszka wzięła górę nad tężyzną moją. Zasiadłem zadem na pniaczku jakimś. Dookoła umajenie, woń taka, woń siaka. Kwiatki, pszczółki, ptaszki. Kichnąłem. Okazałe glucicho wypłynęło z nosa i zawisło na wysokości pępkowej. Gdyby ktoś ujrzał mnie w tamtej chwili, rzekłby: oto biedny niedorozwinięty parob. Na moje szczęście nikogo w pobliżu nie było. Glut jak zwisał, tak zwisał.

rozdział 3

Gdy czas kolacji nastał, moje serce przesunęło się w stronę przełyku. Usiadłem między Chrotrudą a Rudą Lisicą. Pan Stefan położył na stole gar. Zaczęliśmy boże spożywanie.

Jedliśmy w milczeniu posępnym a krwistym. Synek Karola Młota obrzucał mię nienawistnym spojrzeniem. Musiałem włożyć sporo wysiłku, by nie zbesztać smarka słowami typu: gównarz żeś jest, gównarz gównarski z gówniarzerii rodem!

Ciszę zakłócały sztućcowe postukiwania, chlipania, chlapania, chrupania. W końcu Karol Młot rzekł:

— A więc, Prokreatorze, tak jak obiecałem, przedstawię ci zaraz karę jaką musisz ponieść. Ukarać cię muszę, boś mi dzieciaka rozkaprysił odmową w zabawie. A więc słuchaj waćpan: dobrze wiesz, iż Arabowie przekroczyli Pireneje. Starcie z nimi to rzecz pewna. Nie wiemy jednak, kiedy ono nastąpi. Wyślę cię więc na przeszpiegi, byś zdobył cenne informacyje. Gdy uda ci się ten niebezpieczny wypad, wówczas możesz być pewien mojej dobroduszności. O powodzeniu misji będziemy mogli mówić wtedy, gdy wrócisz z bagażem cennych wiadomości. Musisz wiedzieć ilu najeźdźców jest na obszarze naszego państwa, co zamierzają zrobić, a także, czy kradną i plądrują nasze świątynie. Dobrze też będzie, jeśli uda ci się jakiego jeńca capnąć. Gdy to wszystko uczynisz, ja przestanę być człekiem zeźlonym i odpuszczę ci twe przewiny względem dzieciaka mego.

— Kiedy mam ruszyć, zacny Młocie?

— Za tydzień. Masz tydzień na balowanie, odpoczywanie, po łąkach hasanie. Czy jasne jest to, com rzekł?

— Oczywiście. Jak słońce wieczorową porą. Zrobię jakżeś mi nakazał, o potężny Karolu Młocie.

— Znakomicie. A teraz popijmy nieco wina. Swanhildo, zabierz no Gryfa do łóżeczka, nadchodzi bowiem pora męskich rozrywek, pora wulgarnych żartów i sprośniactw niemożliwych!

Posłuszna żona zabrała synka bez oznak sprzeciwu, bądź twarzowych grymasów. Było dziwne, że Karol nakazał, by Chrotruda i Ruda Lisica zostały przy stole. Było to nie w porządku wobec jego małżonki. Ale co ja się będę wtryniał w sprawy cudze — pomyślałem.

Wino było mocarne. Pan Stefan polewał niczym rasowy żulniczy chlor, a my, czyli ja, Chrotruda, Ruda Lisica, Karol, i ochroniarz Karola — Pepin Krzywozębny, byliśmy w humorach mocno ordynaryjnych.

Gardziłem kobietami odkąd sięgam pamięcią. Jednak alkohol rozmiękczał moją pogardę, rozpogardzał ją do tego stopnia, że pogarda nie przypominała pogardy, a coś, co jest jej przeciwieństwem. Zacząłem smalić cholewki do Chrotrudy. Poalkoholowe smalenie cholewek szło całkiem całkiem, a gadkę jaką rozwijał mój język, miałem giętką, plastyczną, lepką. Oto przykład takiego podboju:

— Droga Chrotrudo. Wiedz, że mój konar płonie wtedy tylko, gdy w pobliżu znajduje się kwiat niewieści o zapachu oszałamiającym.

— Czy w tej chwili twój konar płonie?

— Nie.

— Jak mam to rozumieć?

— Zwyczajnie. Po prostu nic nie płonie!

Tu muszę wyjaśnić czytelnikowi, że mój sposób na podryw był taki: im bardziej dowalałem kobiecie, tym bardziej zadurzony w niej byłem. Może brzmi to dziwnie, ale tak to wyglądało. I właśnie w chwili, kiedy Chrotruda miała mi sprzedać karcącego listka, ja wywinąłem się w taki oto sposób:

— Oczywiście są to z mojej strony droczenia, dworowania, głupostki. Ona ceregielnia to w gruncie rzeczy hołd składany pięknu.

— Twój hołd zatem przypomina buracki wybryk gołowąsa. Sorry Prokreatorze, aleś w ogóle nie w mym guście. Idź do innych panien, pukaj do innych drzwi!

Ubodła mię ta dama. Wstałem, przybrałem minę zranionego żubra i z wielką ostentacyjnością zmieniłem miejsce imprezowania.

Gdym zasiadł w pobliżu Pepina, ten tak mi wystrzelił werbalnie prosto w twarz:

— I jak Prokreatorze, czy aby twoja misja szpiegowska nie przerosła cię?

— O tym jeszcze za wcześnie mówić, wiedz jednak Pepinie, że jam człek co zadań się nie lęka. Zresztą nie wyruszam jutro, mam jeszcze tydzień na pasa popuszczanie! Być może lęk zawita w przeddzień onej misji, teraz trwa bal, bal ludzki.

Do rozmowy wkroczył Karol Młot:

— Prokreatorze! Ta misja to test zaufania. Jeśli go zdasz, będziesz moim przybocznym do końca mych dni.

— Z całym szacunkiem Karolu Młocie, ale ja nie zamierzam być li tylko jakimś marnym przybocznym. W swych planach mierzę daleko dalej…

— Nie wnerwiaj mię Prokreator! Kim ty chcesz być? Królem Franków? Władcą Europy? Nie rozśmieszaj nas, nie pleć głupot!

— Zacny Młocie! Czy me śmiałe plany są ciosem wymierzonym w twe dobre imię? Zastanów się! Ja chcę tylko zaistnieć, do historii wejść jako bohater prawy, jako rycerz, a nie jako przyboczny. Przecie przybocznych nikt nie pamięta, przybocznych traktują jako parobków…

— Prokreatorze, ja nie chcę na łonie swym hodować niebezpiecznego pasożyta o chorych ambicjach. Historia zna takie przypadki, gdzie byle pachoł wyrasta na krwiopiłcę!

— Karolu, ranisz me uczucia…

— I robię to celowo, byś mnie potem batogiem po rzyci nie smagał!

rozdział 4

Tydzień to dużo — pomyślałem myślą swobodnie przeciekającą przez palce. Przez palce patrzałem na boży świat. Będąc zagorzałym fanem pelagianizmu, ludzie mówili mi, żem heretyk. Ja jednak nie przejmowałem się tym zbytnio. Analizowałem ludzi, ludzie ciekawili mię niezmiernie, uwielbiałem zaglądać im do dusz, do sfer gdzie psyche oddycha sobie powietrzem z kosmicznych wyżyn. Psychologia fascynowała mię. Psychologia wnerwiała mię. Psychologia doprowadzała do szału mię. Czasami.

Poniedziałek przyszedł jak listonosz. Poniedziałek erotyczny jak biustonosz. Postanowiłem zabawić się. Za tydzień miałem wyruszyć na przeszpiegi. Misja to będzie trudna, bolesna, w stres wprowadzająca człowieka. Zabawa miała przykryć rozedrganie, zamaskować zdemaskowanie. Udawałem, żem w skowronkach. Udawałem pacjenta szpitala psychiatrycznego. Takiego Jasia, co to nie wie co grane jest. Głupiego głuptaka, pijanego birbanta, poszukiwanego banitę, owcę co owocami zapycha pyszczek. Pycha, więcej, dawać więcej owoców — mówiła owca ta.

Mamiłem zmysły. Oszukiwałem siebie, by potem poszukiwać siebie, pierdalamentowałem, gadałem takie bzdury, że jeno pałę chycić i lać onego po mordziszku aż do usrania mordziszka.

A tak na serio, to piłem sobie w poniedziałek, piłem we wtorek, piłem w środę, piłem w czwarty dzień i piąty. Stąd bełkoty one. Koty zabełtane bełtem mym. Alem balował, alem wlewał do gardła napoje! Napoje złote, napoje srebrne, napoje różnobarwne, smakujące niczem cierpkie powietrze międzywojnia. Jakiego wojnia? Ano takiego to a takiego. Gadałem tak do siebie w niedzielny dzień kaca. Jutro trza iść, szpiegować Arabów, informacyje zdobywać, jeńca jakiego dorwać, powrozem związać i niczem wilka dzikiego po piachu włóczyć.

Gdym wypił pięć szklanic soku z ogórków, odżyłem. Przytroczyłem miecz do pasa, nożyk w cholewkę żem wpuścił, nunczako takoż skitrałem sprytnie.

— Po cóż ci ono nunczako — spytał Młot.

— By wroga tłuc. Przecie im więcy broni, tym lepi, co nie?

— A umiesz obsługiwać się takim narzędziem?

— Nie. Wiem jeno, że wymachiwać należy, wymachiwać zdecydowanie, wymachiwać widowiskowo.

— Widzę, że popisy ci w głowie. Wiedz, podgłupiasty Prokreatorze, iż Arab zna takie sztuczki, że gdybyś ujrzał zręczność takiego, zwinność takiego, szybkość takiego, byś rzygnął ze strachu, a także w nachy deczko popuścił byś.

— Nie, na pewno nie.

— Tak, na pewno tak.

Karol Młot zbił mię z pantałyku. Poczułem gorzkość w ustach, przykrości gorzkość. Chciałem wyrazić ból swój, jednak postanowiłem grać twardziela, co to nie lęka się słów wypowiedzianych głosem tłustym, głosem basowym, głosem polipowym i dymnym. Pakowałem się, się pomadowałem, chciałem bowiem z terenem jedność stanowić, tłem być, niczem więcy.

Karol bacznie obserwował me pakownicze, pakowalne poczynania. Nie interesowało mię to, chociaż nie pasowało, że gapił się na mnie namolnie mol ten. Ale co tam.

Kaca pokonałem ostatecznie. Stanąłem twardo, pewnie. Rzekłem do zgromadzonych:

— Witam szanowne towarzystwo. Pragnę rzec coś, na pożegnanie coś. Jutro wyjeżdżam na przeszpiegi. Będę szpiegował Arabów, spisywał ichniejsze zachowania, będę badał, do dusz im zaglądał. Gdy wrócę — a wrócę w glorii, nimbem otoczony i cudownością — a zatem gdy wrócę, damy mdleć będą. Zobaczą bowiem bohatera, człeka, co sam wyruszył na tysięczne wojska nieprzyjaciela. Otóż żegnajta ludzie, żegnaj Karolu, żegnaj Swanhildo, żegnaj Ruda Lisico, żegnaj Chrotrudo, żegnaj smarku Gryfny, żegnaj panie Stefanie i Pepinie Krzywozębny. Nie ma z nami pana maga, pana King of cośtam. Przekażcie mu ode mnie skromne pa pa. Czy wszystko jest jasne?

— Jak księżyc — burknął Karol Młot.

Posłałem im soczystego całusa, odwróciłem się na pięcie i… poszedłem do łóża, była bowiem niedziela, a ja w poniedziałek wyruszyć miałem.

Długo nie mogłem zasnąć. Różne lęki nawiedzały głowinę moją. Wyobrażałem sobie rozmaite przykre sceny. Na przykład, że porywają mię Araby, torturują mię, biją mię, przypiekają ogniem mię. Cholera jasna — krzyknąłem prawie — w co ja żem wpakował się.

W końcu przyszedł sen. Zasnąłem niczem struty trutką szczur. Dlaczego do szczura się przyrównywałem? Jakby zbadał mię jaki psychiatra, to by wiedział. Śniłem o Rudej Lisicy i Chrotrudzie. Cóż to był za sen wykwintny! Okrutnie lepki, sokiem jakby zalany, malinowym, czerwonym, ależ cierpkim też, cholera, cóż one w onym śnie wyczyniały, jakie wygibasy, figury jakie… a ja w tym cichy, podpatrujący zza winkla jakiego. Kiedy doszło do zbliżenia, zamknąłem oczęta. We śnie. I zasnąłem w tym śnie.

Obudzenie nastąpiło w innej rzeczywistości. Wszędobylska zieloność liści i zapach skoszonej trawy. Z listowia wyłoniła się Swanhilda. Naga. Ssaki, niczym zaczarowane, w nieruchomościach zostały. Potrząsnąłem głową, zamknąłem oczy znowu i… następny sen otwierał wrota. Tym razem ujrzałem żółty, niemal złoty piach. Pustynia. Leniwe camele paliły głupa, że niby do pracy lezą, ale z tego co mi wiadomo, to do pracy się biegnie, więc co, w bambuczko lecim, tak?

I nieoczekiwana zmiana scenerii. Kolejna. Zobaczyłem, iż otacza mię tłum dziki, tłum krewki mej łaknący. Cholera dzika, krzyknąłem, a podpity Arab uniósł swój miecz, taki wiecie, arabski i mi tym mieczyskiem łebski łeb odciął jednym zamachem. Spadła głowa, poturlała się głowa, ja za nią, goniłem łeb w turlaniu zapamiętały. W końcu złapałem głowę. Trzymając ją za włosy, taką gadkę zapodałem dzikusom tym:

— Bóg chrześcijański, Jezus, w proch was zetrze! Wygramy! Paszoł won, dziady jedne!

Rozdział 5

Gdym otrząsnął się ze snów tych chorych, wstałem z łóżka z trudem wielgachnym. Jako żem spał we zbroi, nie musiałem prosić pana Stefana o pomoc w odziewaniu.

Zmówiłem krótką modlitewkę, zjadłem plaster wędliny soczystej, sera ementalerka, mortadeli też skubnąłem i będąc w nastroju dość dobrym, opuściłem posiadłość Karola Młota.

Pokonałem łąki łan, mały zagajniczek, potem lazłem przez błota cuchnące, aż dotarłem do drogi. Ta droga prowadzi aż do Iberii — pomyślałem i strach objął mię niczem kochanica we burdelowym łożu. Szedłem dziarsko, głowę mając wysoko, może zbyt wysoko… nie widziałem bowiem przeszkód i parę razy glebę zaliczyłem, bo: albom na kamyczek nastąpił, albo żaba jaka pod nogami mnie się zawieruszyła, albo bóbr ogonem chlasnął po goleniach. A trzeba wam, czytelnicy, wiedziec, iż bobrze ogony są jak pasy, którymi to ojczymowie przybranych synów naparzają w szałach alkoholowych. Nie wiedziałem, iże pierwszej kontuzji nabawię się tak szybko. No cóż, takie życie. Parłem do przodu jak kuń, jak ogier, jak byk, bydlak jaki. Zgniatałem ślimaki, zadeptywałem mrówki, biedronkom robiłem małą apokalipsę wg. św. Prokreatora. Nie czułem żalu ni skruchy. Te pogromy insektowe traktowałem jak ćwiczenie przed walką właściwą. Bo to, że przyjdzie mi walczyć z arabskim wojem, było pewne, jak to, że po dniu nastanie noc.

Kiedy przyszła godzina dziewiąta, zachciało mię się pić. Wyjąłem bukłaczek w którym chlupotało wesoło winko. Czy winko może wesoło chlupotać? — zadałem sobie pytanie retoryczne. In vino veritas — przyszło nie wiadomo skąd. Lazłem dali jak… cholera, czy ja wiecznie muszę przyrównywać coś do czegoś? Nie! A więc lazłem. I lazłem. I lazłem. Aż człon mię strzelił. Ileż można iść? I dlaczego Karol nie dał mnie kunia? A to sknerus podły! Dziad cholerny! Pokemoński kulis! Wyzywałem go z pewną ulgą, nigdy bowiem nie mogłem tego czynić, bo Karol zazwyczaj znajdował się na orbicie mego jestestwa. Zawsze był blisko. Zbyt blisko. Ta bliskość czasem przytłaczała mię. Gniotła mię. Uwierała mię. Denerwowała mię. Nagle ujrzałem po lewej stronie oberżę. Wchodzić, czy nie? Po namyśle ciężkim postanowiłem wkroczyć tam, gdzie wino i dziewki, mięso i pajdy chleba, ciepełko kominkowe i oberżysta wąsaty. Stanąłem w otwartych drzwiach jak bohater jaki, co zaraz rozdupić miał zbirów paru. Tak sobie jeno wyobrażałem, bo w rzeczywistości było tak, iż jakiś wkurzony miłośnik piwska kazał mi prędko zamykać cholerne drzwi, bo przeciąg. Zamknąłem posłusznie. Usiadłem przy samiutkiej ścianie, przy wąskim stoliczku. Zerknąłem na menu, ale w menu były kotlety z psów, trzeciej kategorii, itd… Pomyślałem, iż dobrze uczynię, kiedy zamówię browara. Zamówiłem więc. Zimne, pszeniczne, jasne, z pianką na trzy palce. Czy tam dwa. Wziąłem łyka. Zimność zalała żołądek, w ustach niebo. Beknąłem. Drugim łykiem dobrnąłem połowy. Trzecim osuszyłem pokal. Kiwnąłem na kelnera, by podał mnie drugiego. Ten na jednej nóżce, raz raz i już postawił drugi. Ja doń tak:

— Do kufla lej waćpan, do kufla!

Wypiłem szybciusieńko. Trzeci browar był — tak jak chciałem — we kuflu ogromnym. Chłeptałem teraz wolniej, jakoś tak nieśmiało, jakbym zatkany, zagazowany zbytnio był. Dopieroż beknięcie żubrze odkorkowało przewód. Ludzie zaczęli zerkać na mię, a w tych zerkaniach nienawiść jakaś, zło jakieś. Zdziwiłem się, bo przecie nic złego im nie czyniłem. Siedziałem sobie i piwerko żłopałem. Z pełną kulturką.

Kiedy napój został wypity w całości, stanąłem przed pewnym dylematem: czy pić dali, czy może zbastować, ogarnięcie zdecydowane wybierając. Pierwsza opcyja nęciła bardziej. Bo przecie, aby sprytnie Arabów podejść, musiałem być trunkiem złocistym pokrzepion. Czyż tak? Piłem więc kolejne piwo, aż poczułem brzuchowe burczy burczy. Krzyknął żem:

— Kelner! Goloneczkę, a prędko, bom głodny niczem dinozaurzy abominator.

Kelner musiał w przerażenie jakoweś wpaść, bo zaiste, jakby mu kto motorek jaki w zadzisko wsadził. Przybył zziajany i postawił przede mną michę z pachnącą goloneczką. Rzekłem:

— Dziękuję.

Pałaszowałem zwierzęco. Browar sprawił, iż mógłbym tak jeść i jeść, i jeść. W końcu z bebechem na wierzch wywalonym, doświadczałem przykrych napierań przejedzenia. Postanowiłem wucet odwiedzić. Gdym dupnął na tron, zgrzyt jakiś niepokojący mych uszu dobiegł. Czym muszlę rozpieprzył?

Czynności toaletowe to sprawy wchodzące w skład rzeczywistości intymnej. Byłoby głupstwem, gdybym zaczął tu opisywać, jak, co, ile. Jednakowoż właśnie ona przykra czynność spowodowała, iż następne wydarzenia miały charakter bandycki; otóż po mnie, do toalety wszedł pewien duży facet. Facet, o którym rzekłbym: oto gość, co na siłowni spędza więcej, niźli przewiduje ustawa. I zaraz jak wszedł, wrzasnął:

— Ten kto obsrał całą toaletę, niech tu zaraz wraca i posprząta po sobie!

Jako żem pod chmielem był, nie miałem zamiaru wchodzić w buty pokoranta, grzecznisia, gumisia. Tak mu w facjatę wypaliłem (gdy ten z kibla wyszedł):

— Sam sobie posprzątaj, co ja sprzątaczka?

Nastąpiło: bij, zabij a równo i z pasją. Barowe mordobitki mają jeden wspólny mianownik. Jest nim nieustępliwość. Każda strona z takimż samym uporem do wiktoryji dąży, do chwały, do godności.

Na początku srogo oberwałem od onego zbulwersowanego mymi fekalnymi poczynaniami jegomościa. Ale po czasie i ja wigoru nabrałem. Waląc piąchą na prawo i lewo, pomyślałem, że w gruncie rzeczy ta bitka to dobry trening przed ewentualnymi starciami z Saracenami.

Złamałem trzy nosy, pięć żeber (tak na ucho), jedną rączkę. I gdym to uczynił, czmychnąłem niczem zajączek, co przed ruskim wilkiem zwiewa. Na zewnątrz panowały już nocne ciemności.

rozdział 6

Była północ kiedym zorientował się, iż leżę w rowie. Jak to, dlaczego, kiedy? Pytania odpowiedzi pozbawione są straszne, ale gdy przypomniałem sobie, że spożywałem alkohol, jasność i klarowność wzięły górę nad pomrocznościami. Przecie ja plus alkohol — to rów niezaprzeczalny. Rów cholerny.

Wygramalanie z dołu nie szło mnie łatwo. Miałem w końcu na sobie blachę, a miecz, mój główny przyjaciel, ważył prawie drugie tyle co ja.

Po paru minutach stałem na nogach. Księżyc rozjaśniał noc, a ja postanowiłem kontynuować marsz. Lazłem trochę krzywo, ale można rzec, że dziarsko. Idąc pogwizdywałem. Gdybym tylko wiedział, że gwizd mój zbirów zwabi, pewnie samemu sobie bym liścia soczystego wypłacił, ale człek jest mądry dopieroż po szkodzie. Na rezultaty braku roztropności nie musiałem długo czekać. Pięciu zakapiorów wystrzeliło z krzaków. Stanąłem jak wryty. Tak zagadał jeden z nich (najpewniej szef szajki):

— Dawaj waćpan dziengi bo jak nie, to sprawimy łomot!

— Drodzy moi! Nie dalej jak dwie godziny temu dostałem omłot, sam omłotu sprawcą będąc. Jeśli chceta się sprawdzić czyście w formie odpowiedniej, proszę was bardzo!

Moje słowa musiały zasiać niepewność w ichniejszych sercach, bowiem stali czas jakiś w milczeniu, zastanawiając się zapewne, cóż to za zacz idzie duktem nocną porą i czemu lęk się go nie ima. W końcu przemówił dalej ten sam:

— Kimżeś jest, zuchwały włóczykiju?

— Jam Prokreator, człek prawy i pobożny. Idę sam na Arabów!

— Nie może być!

— A jednak może.

Kolejna zawiecha odebrała mowę zbirom. Rzekłem:

— No dobra, ja czasu nie mam, jak chcecie sobie pomilczeć, to chyba możecie to robić bez mojego udziału. Bywajcie, obowiązki wzywają.

— Stać!

— Co znowu?

— Zanim pójdziesz, daj nam forsę!

— Czy mam na czole napisane: bank? Hę?

— Rzeczywiście nie masz, ale to nie zwalnia cię od daniny!

— Daniny? Czyście są normalni, czyście z byka na dyńkę poupadali? Ustalmy coś: jesteście zbirami i chcecie mojej sakwy. Ja jestem rycerzem i nie chcę waszej zguby. Ale. Jeśli przekroczycie granicę mej cierpliwości, wówczas wyjmę miecz z pochwiska!

— Hahaha!

Ich śmiech wzbudził gniew. Ruszyłem. Nagle poczułem ból w plerach. Upadłem. Złodziejskie wielkie łapska obmacywały, szukały sakiewki.

— Mam, mam! — wołał szczęściarz, któremu udało się wyrwać woreczek z cennościami. W momencie odzyskałem pion, gotów do walki. Krzyknąłem:

— No dobra, żarty żartami, aleście przegięli. Albo oddacie mnie woreczek, albo… zrobię z was sałatkę!

— Hahaha!

Śmiech szyderstwa zawsze działał na mię niczem płachta na byka. Ruszyłem z nagim mieczem na tych drani. Minuty ostrej szarpaniny, wulgaryzmy, uderzenia.

Skądś ja to znam — rzekłem do siebie, gdy leżałem w rowie przywalony własną tarczą i mieczem. Dobrze, że przynajmniej tego nie zdołali zabrać — pocieszałem kogoś, kogo do tej pory miałem za woja pierwszej wody. Poczucie własnej wartości leciało na łeb, na szyję. Cóż, taki los.

Wyłażenie z rowu zabrało tym razem nieco więcej czasu. Gdyby ujrzał mię Karol Młot, pewnie by ze śmiechu sczezł.

Szedłem jak paralityk. Kuśtykałem, o własne nogi się potykałem. Stanowiłem obraz rozpaczy i nędzy.

W pewnym momencie ujrzałem dość wysokie drzewo. Pomyślałem tak: tylko głupcy maszerują nocą w pojedynkę. Powinienem w nocy spać, a nie wędrować, na niebezpieczeństwa rozmaite się narażając. Drzewo to miejsce wymarzone na przeczekanie nocy. Nie kminiłem już wiele. Jak małpiszon jaki zacząłem wspinaczkę. Trzy minuty nie minęły, a ja już tkwiłem w koronie drzewnej, patrząc z góry na księżycem oblany krajobraz. I wtedy usłyszałem:

— Kto śmie przerywać mój cholernie kruchy sen!

— Kto tu jest? — zapytałem zapytaniem strachem podszytym.

Zatrzeszczało, zaszeleściło. I buchnęła płomieniem pochodnia. Ujrzałem brodatą gębę jakiegoś dzikusa, lub czarodzieja. Ten ktoś wyglądał jak przeciwieństwo oazy spokoju. Tak mi huknął małpolud ten:

— Spierniczaj gdzie raki zimują, jeśli ci życie miłe!

— A w życiu! Przed chwilą stawiłem czoła zbójcom, chyba należy mi się odpoczynek?

— Ale dlaczego w moim domu?

— To jest twój dom?

— A jeśli powiem że tak, to sobie pójdziesz?

— Ni cholery, muszę gdzieś przenocować!

Trudno powiedzieć co ten małpolud uczynił, ale musiał być bardzo zwinny, bo nim się zorientowałem w moim położeniu — już leżałem obolały na glebie przy akompaniamencie rechotu dziada.

rozdział 7

Mój towarzysz ma na imię Pech. Słońce południa paliło niemiłosiernie. Pocieszająca myśl brzmiała: gorzej jest jeszcze na pustyni.

Dotarłem do jakiejś wioski. Wieśniacy stali z otwartymi gębami i gdym wlazł w opłotki, rzekłem:

— Płatnerza potrzebuję na gwałt! Trza wyklepać blachę tu i ówdzie. Znajdzie się ktoś taki?

Głos zabrał najbardziej ogarnięty facet. Tak przemówił (bełkotliwie dość):

— Do kowala idź waćpan, kowal panu pomoże!

— A gdzie ten kowal?

— Ło, tam!

Poszedłem we wskazanym kierunku.

Kowal naparzał młociskiem, aż błona uszna zassaniom ulegała. Stał ten kowalski mąż pośród iskier wytrysków, językami ogni pieszczony, osmalony, umięśniony, lśniący od soków skóry, jakby z kąpieliska prosto wyszedł, pracował wytrwale, pracował potężnie, pracował zwierzęco. Na nic wówczas moja chrząkanina, kaszlnięcia, o chwilkę przerwy proszenia. Kowal pracą zahipnotyzowany — hipnotyzował. Gapiłem się na młotkowanie kowadła, jakbym pierwszy raz widział takie dziwy. Po czasie nieokreślonym, kowal chyba doświadczył zmęczenia, bowiem z rytmu pracy wytrącon, spojrzał na mię i tak przemówił:

— Widzę, że trzeba panu zbroję wyklepać! Spokojnie, wyklepie się. Chyba musiał waćpan jakieś straszne boje odbyć…

— Owszem, odbyłem ja boje, masz nosa mości kowalu. Były to boje straszne…

— A z kim, jeśli można wiedzieć, toczyłeś waść te boje?

— Z Arabami. Cały oddział się rzucił, a ja, choć strudzony i osamotniony, odparłem najazd ten niespodziewany…

— Szacunek!

— Dziękuję.

W dalszej części rozmowy kowal poinformował mię, iż klepanie zbroi trwa zwykle parę dni, i że dobrze będzie, jeśli zakotwiczę tu na pewien czas. Przystałem na tę propozycję z radością. Wlazłem do domu niezwykle gościnnej i pobożnej rodziny, usiadłem w kuchennej izbie i przywitawszy się z wąsatym chłopem, jego żoną oraz córką, czekałem na zupę.

Kiedym napełnił bęben potrawami, tak rzekłem do wieśniaków:

— Bardzo wam dziękuję, że pozwoliliście mi pomieszkać u was parę dni. Oczywiście, nie myślcie sobie, iż będę jeno na dupie siedział i muchy łapał. Nie. Jeśli zajdzie potrzeba, będę niczem fryga kręcił się przy obowiązkach wszelakich. Ja i krowę wydoję, kurze łeb odjebię, gnój przerzucę…

Uradowałem wieśniaków tymi słowami. Trafiłem bowiem do nich w czasie żniw.

Kolejny dzień przyniósł ze sobą dwie opcyje: miałem pójść kosić zboże lub z dziewkami do lasu zrywać jagody. Bez namysłu wybrałem leśne jagobranie. Rolnicy patrzali na mię jakoś tak dziwnie, jakby ze złością jaką…

Trzymając pusty jeszcze koszyczek, szedłem podskakując i podśpiewując z innymi dziewczętami. W lesie panował miły chłodek. Zbieraliśmy owoce ze swoistym tumiwisizmem. W sensie, że nie obchodziło nas, czy spotkamy jakąś jagodę, czy też nie. Skupieni byliśmy na rozmowach. Tak żem wypalił do jednej dziewki (najbardziej urodziwej):

— Widzę, że na licu waćpanny kolory jakieś, freski jakieś, różowości jakieś…

— Eee tam, co też waćpan wygaduje, lico jak lico, normalne!

— Nie! Lico pani jest oblane rumieńcem, a to oznacza, iż tkwi pani w podnieceniu, podekscytowaniu jakimś tajemnym!

— A w życiu! O jakim podnieceniu gadasz pan? Ja nie dziwka co w krzakach zada daje za marne słowo, bądź grosików garść…

Speszyłem się deczko po słowach tej dziewczyny, więc zamilkłem. Tymczasem weszliśmy w las bardzo gęsty: gdyśmy przekroczyli granicę z paproci, wkroczyliśmy do jagodowego raju. Zaczęliśmy rwanie, gdyż owoców był tam cały ogrom. W krótkiej chwili zapełniłem mój koszyczek. Nagle podeszła jedna dziewka i tak mnie rzekła:

— A słyszał waćpan o wilczym gwałcicielu?

— Nie. Opowiedz o nim prędko!

— A więc w tutejszych lasach grasuje pewien chłop. Łatwo można go poznać, gdyż na łbie ma maskę wilka. Łajdak ten gwałci niewiasty na potęgę, dlatego bardzośmy szczęśliwe, że jesteśmy tu z panem, panie Prokreatorze.

— Jest zatem szansa, iż natrafimy na onego zboczeńca?

— O tak, jest to wielce prawdopodobne!

Zacząłem uważnie zerkać na wszystkie strony. Ciążyła w końcu na mię pewna odpowiedzialność, nie wyobrażałem sobie, aby coś którejś dzieweczce miało się stać.

Gdy gęstwina drzewna blokowała promienie słońca, zawołałem:

— Hej panny, może by tak już wracać dodom?

— Eee nie, poczekaj waćpan, jest tu jagód od groma!

Usiadłem na pniaczku wygodnym i obserwowałem. Dziewki zbierały jagody z gracją, rzekłbym, że nawet ze swoistą maestrią. I byłoby wszystko w porządku, ale krzyk jak nagły nóż rozpłatał ciszę na połowy. Wstałem do akcji gotów; wszędy pisk i ucieczki. Co jest do licha — pomyślałem spanikowany ostro. W zamieszaniu mignęła morda wilka. Mam cię gagatku — wysyczałem, miecza szukałem, alem miecz w chałupie zostawił.

— Dziewczęta, wskakujcie na drzewa, a żwawo — wrzeszczałem, mając nadzieję, iż mają opanowaną umiejętność wspinaczkową.

I, szanowne państwo, było tak: zrobiłem parę kroków i dostałem w łeb czymś twardym. Straciłem tak zwaną przytomność.

rozdział 8

Otworzyłem oczy: ciemność dookoła, zimno, sowy jakie, oczy w zaułkach, oczy drapieżne, oczy strachu szukające. Oczy moje i oczy złych potworów. Szybko powiedziałem sobie: nie być dzieckiem Prokreatorze, pawiana nie świruj!

Wstałem i ruszyłem w kierunku wsi. Gdy dotarłem, doskoczyli do mię wieśniacy i tak gadać poczęli:

— Gdzie dziewki, co się stało, gadaj zbójcu podstępny!

Musiałem prędko wyłożyć im przebieg wydarzeń, bo gdybym tego nie uczynił, oni gotowi byli zlinczować mię, skarcić mię, oplugawić mię, zabić mię…

Kowal, chłop najpotężniejszy (mię nie licząc), wziął głos:

— Trza w las ruszyć i wilczego gwałciciela zabić a dziewki uwolnić, bo pewnym jest to, że zbok ów dziewki wziął w niewolę. Ty Prokreatorze ruszysz z nami, boś widział tego karakana. Prowadź zatem!

Ruszyliśmy. Prowadziłem wieśniaczy kondukt. Byłem nieco podreperowany duchowo, bowiem mieczyk dyndał przy boku, a nożyk słodko uwierał w cholewie buciora ukryty. Nunczako zaś za pazuchą dodawało pikanterii. Było nas z dziesięciu chłopa. Pochodnie rozjaśniały ponurą noc letnią. Świerszcze wygrywały znane muzyczki, nocne ptaki skrzeczały sprośniaczo, dziki i bobry obserwowały nas z bezpiecznego ukrycia. Chyba. Szliśmy dumnie i mocno. Kroczyliśmy tak, jak potrafią kroczyć jeno chłopy, czyli dudniąc, łomocąc, pierdząc. O tak, tak właśnie. I nagle wleźliśmy w znane matecznikowe gęstości. Gałęzie orały gęby, czyniły bruzdy na skórach chłopskich. Jednakowoż olbrzymie łapska łamały gałązki, rozgarniały chaszcze, piąchy wyrąbywały korytarz. W końcu pokonaliśmy okropną gęstość drzewiastą. Przed nami rozciągała się mała łączka, która w samym sercu lasu była niczem oaza jaka, przystań jaka… kowal rzekł:

— I co teraz, Prokreatorze, gdzie jest ów wilczy gwałciciel?

— Tego ja nie wiem drogi kowalu, może powinniśmy pójść dali, przeca nikt nie powiedział, iż wędrówka ta będzie lekką, przyjemną i rozrywkową.

I gdym to rzekł, szelest jakiś, tupot stóp, chichot ob(leśny), dziki, wrednawy. Zaraz skoczyliśmy kupą w stronę hałasów tych groźnych. Biegliśmy, a ten ktoś uciekał szybciutko, spierniczał fachura fachowo, unikał bowiem wykrotów, korzeni, dołów, biegł jakby od dziecka znał las, jakby w lesie całe życie swe, jakby las żywotem jego, sercem jego, fiutem jego. Cholera — zakrzyczał wieśniak jaki, co łbem w glebę zarył. Zaraz jednak wstał i ruszył pędem. Czułem, że gagatek umyka nam, że skrzydła mu wyrosły i lata teraz ponad koronami drzew. Wiedziałem również, iż to wyobraźnia płata mię figla, iż żadnych skrzydeł uciekinier ten nie posiadał. Nastąpił jednak pewien niemiły akcent. Padłem całym ciężarem i pędem na pień. Krew chlusnęła mię z ust, z nosa, z dziury w czaszce. Otarłem juszkę i rzekłem: a członek z tym, i biegłem dali z onymi szalonymi wieśmakami. W końcu nastąpiło coś, co można opisać mniej więcej tak: stanęliśmy jak wryci. Przed nami sapał zmęczony i spocony wilczy gwałtownik. Wyglądał drań ten następująco: łeb, jak już zostało wspomniane niejednokrotnie, miał un wilczy; kły cholerne łyskały mu z japska, chuch miał niczem cuch z najgorszych śmietławców, gnojowicy czy nawet trupiarni. Dali; miał un, człek ten ciało zgoła normalne, takie jak każdy śmiertelniczy humanoid. Ręce, nogi, pomiędzy nogami człon (to w domyśle).

Na przodek wysunął się kowal. Tak mu w wilczy pysk wycharczał:

— Gdzie są dziewki, podły nicponiu!

Wilk wwiercał się spojrzeniem w ślepia kowalowe. Nastąpiła walka spojrzeń: kowal przybrał minę psychopatycznego klauna, łilk natomiast uśmiechem sadysty poczęstował obecnych. Mierzyli się dobre parę minut. Kiedy straciłem cierpliwość, rzekłem:

— Dobra, koniec tych debilnych zabaw. Gadaj wilku z Łol Strit gdzież są dziewczyny, do cholery ciężkiej!

Dziwna rzecz, ale wilkowi chyba zmiękła rułka. Spuścił un łepek, coś burknął pod nosem.

— Gadaj głośno i wyraźnie — skarciłem dewianta tego. Rzekł tedy:

— A gdy zaprowadzę was do dziewek, czy puścicie mię wówczas wolno?

— Oczywiście, że tak — powiedziałem, maskując prawdziwe zamiary.

— To chodźcie za mną — burknął smutno łilk.

Ruszyliśmy więc. Znowuż te dudnienia krokowe, oddechy ciężkie, sapania, świsty. Po około dwunastu minutach dotarliśmy do miejsca, gdzie łąka przechodziła płynnie w las. Stała tam chatka, przy ścianie lasu, mała, stara, dzikim winem porośnięta.

Łilk wymamrotał:

— Tu, w tej chałupie są wasze panienki. Czy mogę sobie teraz pójść w tak zwane pizdu?

— Poczekaj jeszcze chwilunię — rzekłem z wymuszoną grzecznością. Twarz wilka, ta maskowata, posmutniała jeszcze bardziej. Chyba przeczuwał co.

Tymczasem kowal otworzył drzwi chaty i wszedł do środka.

rozdział 9

Pisk dziewczęcy niczem zimny prysznic otrzeźwił mię. Wbiegłem tam, do chaciszcza małego a drewnianego. Otóż dziewki były nagie. Wszystkie. Kowal gały wybałuszył i słowa wypowiedzieć nie mógł.

— Czy zrobił wam coś ten wilk? — zapytałem.

— Nic nie zrobił, ale gdybyście nie przyszli, to miał nas tej nocy chędożyć. Jak to dobrze, żeście przybyli!

Płacz wdzięczności targnął dziewczętami. Płakały jak bobry, dziewki te. Rzekłem:

— Nie płaczcie już, już dobrze jest, spokojnie, spokojnie, no, już, wysmarkajcie ostatki i weźcie się w garść, kochane skarbeńka!

Niewiasty jęły odziewać się w kiecki pstrokate. Kiedy wyszły z chałupska, otoczyły wilka i zaczęły szydzić z niego, dręczyć, męczyć, krzyczeć, drwić. Łilk trząsł się jak osika. Huknąłem wtenczas:

— Dosyć! To my, mężowie, musimy zbesztać zbereźnika wilkiem się zasłaniającego, nie wy, niewiastki. Po pierwsze: zdejmij maskę, podły synu suki!

Wilk nie chciał ściągnąć machy szpetnej. Nie kminiąc za dużo, podszedłem i zdjąłem z niego wilczą przykrywkę.

To co ujrzały ślepia me wprawiło mię w stan zawałowy. Otóż wilczym gwałtownikiem był… bardzo dobrze znany mi mag — King of wands. Z wrażenia padłem na kolana.

— Nie wierzę, po prostu nie wierzę — mówiłem jakby w malignie, gorączce okrutnej, kowidowej.

Mag wyglądał normalnie: lekki wąsik zakręcał ślimaczo nad ustami wąskimi, oczy miał duże, patrzał przenikliwie, badawczo patrzał. Nos garbaty nie stanowił ujmy, czy defektu jakiego. Wszystko w tej twarzy do siebie pasowało. Powiedział mag:

— Prokreatorze! Wybacz mi, żem ci kuku zrobił, żem dziewki porwał, że moją pasją są ostatnio gwałty leśne, szpetne, ohydne. Czy wybaczysz?

— Tak, wybaczam ci, King of wands (a tak na marginesie, masz strasznie ciulowate imię, twoi rodzice mieli poczucie humoru, oj mieli!). Ale do rzeczy. Co teraz masz zamiar zrobić?

— Ja? To raczej wy powiedzcie, co chcecie ze mną uczynić…

Popatrzyłem na wieśniaków, na dziewki: ich twarze były groźne, współczucia pozbawione. Wiedziałem, iż zrobią wszystko, aby ukarać zboka karą straszną, choćby nawet śmiertelną. Zapytałem więc:

— Czy okażecie litość temu draniowi? Otóż wypłynęły na wierzch pewne fakty, fakty mnie samego z pantałyku zbijające. Ten wilczy zbok to… mój dobry znajomy magik. Powiadam: ulitujcie się nad nim!

Wieśniacy i wieśniaczki odkrzyknęli chóralnie:

— Nigdy w życiu! Śmierć fejkowemu wilkowi!

Stanąłem wtenczas przed magiem, zasłaniając go ciałem. Rzekłem:

— Okej, jeśli chcecie go zabić, musicie też zabić i mnie!

Wieśniactwo ruszyło na nas. I nastąpiło coś takiego: mag za mymi plerami wypowiedział cichaczem zaklęcie i w sekundzie ci agresorzy ulegli przeobrażeniu. Miast ludzi, pędziło na nas stado osłów. King of wands rzucił:

— Oto moja odpowiedź na ludzką podłość!

— Z całym szacunkiem, ale ty też byłeś podły, przecieżeś parę minut temu miał w planie szpetne chędożysko!

— O tym porozmawiamy potem, teraz spadajmy stąd, te zwierzęta są coraz bliżej!

Osły w istocie podeszły na niebezpieczną odległość, daliśmy więc przysłowiowego dyla.

Biegnąc przypomniałem sobie, iże zbroja moja jest w pracowni kowala. Gdym powiedział o tym magowi, ten rzekł:

— Spokojny twój rozczoch! Jestem magiem, zrobienie takiej zbroi to dla mnie pikuś.

Osły biegły i my biegli. Gdyby Karol Młot zobaczył ten żałosny spektakl — pękłby ze śmiechu. Jeden osioł, pewnie kowal, dobiegł do mię i ugryzł w zad. Zakwiliłem. Mag znowuż wymamrotał zaklęcie, a zwierz zmienił się w ślimaka. Pozostałe osły takoż ześlimaczone, zwolnione do tempa iście geriatrycznego. Przestaliśmy biec. Zapytałem:

— Kochany King of wands, powiedz dlaczego gwałciłeś… przecie tkwiłeś do tej pory po jasnej stronie mocy, czy tak? Dlaczegoż więc, do cholery dennej, przeobraziłeś się w szpetnego zbereźnika?

— Bo pragnąłem poznać zło. Od dawna wiem, czym jest dobro, teraz zaś chciałem spenetrować mroczne korytarze zła. Czy jest coś złego w tym, iż człek pragnie poznać świat? Świat bowiem, zacny Prokreatorze, zbudowany jest z klocków różnych. Są klocki dobra, są klocki zła. Aby być mądrym, należy poznać wszystkie klocki. I te dobre i te złe. Zrozumiano?

— Niby tak, ale… to jest jakieś chore. Nie potrafię tego pojąć, nie potrafię tego wyczuć.

— Spokojnie, wszystko przyjdzie z czasem. Jesteś jeszcze szczawikiem, gołowąsem, szczylem, który gada bzdury.

— Ja bzdury? O nie! Nie zgadzam się!

Szliśmy razem przez pola szerokie, ogromne, płaskie. Niebo przybrało kolor zmęczonego błękitu. Brak zbroi zasmucał mię, dlatego zacząłem marudzić niczem rozkapryszone dziecię, któremu odebrano lizaczka w kształcie serduszka. King of wands stanął, wyjął z rozporka różdżkę i jął bełkotać w tym swoim zaklęciowym dialekcie.

Nagle patrzę i szok: miałem na sobie piękną, lśniącą zbroję. Duma rozsadzała mię. Miecz, nóż, nunczako i świetna zbroja. Oto rycerz z krwi i kości — pomyślałem rozradowany.

— No, tera możemy sobie powalczyć! Hej, Arabowie, nadciągamy! Bójcie się!

Gdyśmy tak leźli i leźli, King of wands tak przemówił:

— Dosyć już tego marszu żałosnego. Czy chcesz sobie polatać, zacny Prokreatorze?

— Oczywiście że tak, też mam dosyć tego łażenia z monotonią nieodwracalnie zjednoczonego. Polatajmy sobie niczem wiedźmy dzikie!

King of wands w mamrotaninie pogrążon, wyczarował nam piękne miotełeczki. Bez namysłu wskoczyliśmy na nie i po sekundzie lataliśmy w przestworzach. Cudowność lotu była, że o w mordę. Wiatr targał włosy, muskał lica, łzawił oczęta. Widok z góry zapierał dech w piersiach męskich. Poczułem wolność tak ogromną, iże bluzgi szpetne wydobywały się z mych ust. Mag takoż poczuł rozkosz, bo wył niczem łilk jakiś, krzyczał jakby rodził. Jako żem nigdy wcześniej nie latał, doświadczenie to odmieniło mię bez reszty. Pomyślałem sobie tak: jeśli latam, tom na pewno lepszy od innych szaraczków, co jeno łażą po ziemi i ględzą, i ględzą, i nie wiedzą, że wolność ptasia jest czymś wyjątkowym, że latać mogą jeno wybrańcy. O tak, w wielką pychę wbił mię ów lot miotełkowy, lot wiedźmowy, lot wiedźmiński. Gdyśmy wylądowali na polanie za borem koszmarnie wielkim, King of wands zapytał:

— Czy lot ten zrobił na tobie wrażenie, podgłupiasty Prokreatorze?

— Oczywiście, że tak. Pragnę jeno wtrącić jedno małe ale. Proszę, nie obarczaj mię przymiotnikiem szpetnym a wulgarnym. Ja podgłupiastości w sobie nie dostrzegam, a jeśli ty ją we mnie widzisz, proszę, wytęż zmysły i zobacz, iże podgłupiastość ona jest jeno wymysłem twego rozbujania intelektualnego. Zbastuj więc magu zacny i potężny.

— Ja zbastuję wówczas, gdy uznam to za potrzebne. Teraz jadę na fali bystrej spostrzegawczości i żadne słowa nie są w stanie zburzyć mej przenikliwości umysłowej. Czyś zrozumiał?

— Widzę, że pycha rozszerza twe jestestwo do granic możliwości. Powtarzam, zbastuj pan!

— Prokreatorze nadwzroczności pozbawiony! Ujrzyjże potworne deficyty tkwiące w rozumowaniu twoim. Jesteś jeszcze, jak powiedziałem wcześniej, młodzikiem szczawnym, młodzikiem gołowąsnym, bezruchalnym, bezrozumnym. Ja wiem, iż ciężko jest dostrzec belkę, bo przeca ta belka zasłania obraz, więc tak: najpierw usuń belkę, potem możemy porozmawiać.

— Przeginasz magu, ja żadnej belki nie mam, sukinkocie jeden!

rozdział 10

Bezhołowie w mojej głowie to rzecz, która przekładała się na poczynania w rzeczywistości. Okej, może King of wands miał nieco racji odnośnie mojego zacofania, może powinienem popływać sobie w cierpkiej wodzie pokory, ale… w końcu żem Prokreator!

Szliśmy wzdłuż wartkiej rzeki. Szum tej umilał wędrówkę. Chociaż nie, wędrówka nie była miła. Tak gadał mag:

— Prokreatorze! Duractwo twe to rzecz przerażająca. Nie masz na świecie człeka równie zadufanego w sobie, co ty!

— Nie zgodzę się z tobą, zacny magu. Nie wiesz co w mojej głowie się mieści, jakie zachodzą tam procesy, co jest tematem moich rozważań. Widzisz jeno powierzchnię, nic więcej!

— O nie, mój drogi, mylisz się. Posiadam dar wwiercania się w duszę interlokutora. Potrafię rozebrać go do naga, uczynić prawdziwą duchową wiwisekcję.

— Pozwól, iż nie uwierzę w te brednie, magu-sragu. Jesteś bucem!

— Coo? Ja buc? Ożeż ty draniu cholerny!

I tu nastąpiło coś, co można włożyć do szufladki z napisem: szczyt chamstwa. Oto mag King of wands popchnął mię tak, żem wpadł na główkę do rwącej wody rzeki. Rzeka ta porwała mię. Rzeka ta zjadała mię. Rzeka ta gwałciła mię swym zimnem, młynem, szumem, szałem swym bałwanowym. Otóż liczne fale zalewały głowę mą i parę razy zachłysnąłem się. Kaszlałem, krztusząc się, kichając, umierając prawie. Wrzeszczałem: ratunku, ale przecie nikt nie słyszał, boż nikogo nie było prócz cholernego maga, którego zostawiłem daleko w tyle. O to bydlak, o to cholernik — myślałem płynąc tak niczem bela drewna. Płynąłem i płynąłem. Straszne to — nie mieć wpływu na los własny. Niesiony wodą uzmysłowił żem sobie, iż losem mym kieruje siła wyższa, siła boża, bo czyż nie?

Mijały minuty, a ja płynąłem. W pewnym momencie pochwyciłem myśl, która brzmiała mniej więcej tak: fajne doświadczenie tak sobie pędzić szlakiem wodnym w nieznane. I wiecie co? Płynąłem. Szybko płynąłem. Nade mną mostki, mosty, kładki, kłady, kłody. Woda wszędzie: w ustach, poza nimi, cały świat wodą, wodny świat, rześki świat, podły świat. Kropelki, krople, fale, bałwany, spienienia, piana tu i tam. Zimność dawała mi się we znaki. Zimność parząca niemal, powodująca drętwienie kończyn, nie czułem już nóg, rąk, bębna, plerów, łba. Gdy próbowałem chycić jakiego badyla z brzegu wystającego, prąd wyrywał mi z dłoni pochwycony koniuszek, próbowałem capnąć kępka trawiastego, ale znów klapa, klapa wszędzie. Byłem płaczu bliski. O, jak to dobrze, że nie widział mię Karol. Zawiodłem cię Młocie — myślałem, ze śmiercią prawie pogodzon. Pędziłem wodą niesiony w nieznane, na nieznane zatraty, wodniste zaświaty. Dopadała mię jakaś mroczność. To znaczy latały mroczki jakieś, mroczki mroczne, zwiastujące koniec mój. I nagle… coś dziwnego. Rzeka płynęła a ja nie, ja w miejscu stojący. Siła jakaś duża poczęła mię ciągnąć do tyłu.

Okazało się, iże rybak jaki złowił mię i teraz ciągnął wędką, by wyłowić belę Prokreatorem będącą.

W końcu wyłowił. Drżałem jak galaretka. Rybak rzucił koc, którym okryty, dziękowałem wybawcy:

— Szacun ci rybaku, bardzo dziękuję, uratowałeś moje życie.

— Nie ma sprawy. Myślałem, żeś rybą wielką, ale niestety…

— Kiedy dorobię się bogactw wielkich, sypnę ci garść złotych monet!

— Haha, ale kiedy to nastąpi, ono bogactwo?

— Niebawem.

Zasnąłem snem człeka styranego.

Obudzenie nastąpiło dwadzieścia cztery godziny później, w chacie rybaka. Tak zagadałem:

— Dajże chleba, dobroduszny rybaku, głodny jestem jak wydra.

— Mosz!

Jadłem. Mlaskałem. Naśliniałem. Łykałem. I znów… gdy brzuch został zawalony potrawami, rzekłem:

— Zostanę u ciebie ludzki rybaku, zostanę parę dni. Razem będziem teraz łowić.

— I co, mam się z powyższego cieszyć?

— By wypadało, w końcu jestem Prokreator.

— Że jak? Nic mi to nie mówi.

— Nic a nic?

— Zupełnie nic.

— Cholera, muszę popracować nad sławą, wciąż ciąży nade mną pieprzone nołnejmstwo. No cóż, może jak dokonam jakiego przewrotu, odkrycia jakiego… albo złowię wielką rybę, potwora wodnego!

— Mosz wybujałą wyobraźnię, chłopcze.

— Proszę nie mówić do mię per chłopiec, boż to wkurzenie budzi, a po cóż kurzyć w miejscu odkurzonym?

— I bystrość mosz pan, no no…

Rybak ten denerwował mię. Cóż un sobie myślał, przecie szedłem jako szpieg na arabski przeszpieg, czyż już sam fakt ten nie czynił mię wielkim? Olałem jednak tego faceta. Może był denerwujący, ale co najważniejsze, uratował me życie. Olałem więc może nie faceta, lecz przykre emocje, jakie budził rybacki mąż. Wstałem, przeciągnąłem się i rzekłem:

— No to możemy na rybołowy ruszyć!

— Przepraszam pana, ale to ja będę decydować, kiedy na łowy ruszymy.

— No to decyduj pan!

— … a pies tam, możemy iść.

Wzięliśmy wędki, robale, flachę z trunkiem i ruszyliśmy.

rozdział 11

Łowiliśmy ryby z moim rybackim wybawcą, a ja układałem plan zemsty. Mag King of wands zasługiwał na karę, karę okrutną, wulgarną, chamską. W wyobraźni mej przypiekałem dziadygę żywym ogniem, biczowałem, podtapiałem w wodzie. Jednak mag to mag, złapać takiego gagatka to rzecz prawie niemożliwa. Aby do tego doszło, musiałbym zatrudnić innego czarodzieja, czarodzieja zdolnego do pochwycenia pana King of wands.

Nie znałem zbyt wielu magów. Gandalf nie żył od setek tysięcy lat, inni zaś bytowali w odległych zakamarkach Europy i trudno było się z nimi skontaktować. Może Arabowie posiadają w swych szeregach czarowników? Jeśli tak, powinienem dogadać się z takim, sypnąć mu nieco grosiwa a wtenczas… drżyj King of wands! — rozmyślałem podczas monotonii, jaką czasem niesie ze sobą czynność połowu rybiąt.

Wybawiciel rybak nie należał do ludzi dużo gadających. Był to raczej milczek. Pociągaliśmy z flaszeczki, ogóreczkami zagryzając, aż poczułem, iże wędka ma ulega naprężeniom jakimś. Zacząłem ciągnąć, ciągnąć, nawet mój towarzysz odrzucił swą wędeczkę, by pomóc mi wyciągnąć potwora. W końcu udało się. Na brzeg wyskoczył sumiasty sum, tłusty, dorodny, oleisty. Jako, że gad ważył swoje — prędko pobiegliśmy na targ.

Stoisko rybaka wybawiciela było w samym sercu cuchnącego rybnego targowiska. Targowisko to miało miejsce w wiosce dość znanej w tej części Akwitanii. Nie minął kwadrans, gdy przybył kupiec rybką naszą oczarowany. Dał nam więcej niźliśmy przypuszczali. Rzekłem uradowany:

— Za tyle pieniążków to mogę kupić konia!

— Hola hola, jeszcze nie podzieliłem zarobionej forsy! Co prawda ty złowiłeś wodnego bydlaka, jednakowoż wędka to moja własność.

— Czyli co proponujesz, rybaku wybawicielu?

— Nic. Całą kasę biorę ja.

— Coo?

Rybacka brać (skąd ona się nagle wzięła) rzuciła się na mię. Nim żem się zorientował — byłem związany, leżąc na jakimś wozie drewnianym. Chłop dał z batoga, a koniczek pognał.


Oto pozbyliśmy się problemu — rzekł rybak wyzwoliciel do jakiegoś swego kumpla.

Konie szły w wolnym tempie, a moje myśli krążyły wokół klęski. Coś się zaczyna, coś się kończy.

Słońce paliło niemiłosiernie. Znowu maligny dopadały mię, jakby kto włożył ducha mego w imadło i zacisnął, samą esencyję wyciskając. Jak pokrętne i dziwne bywają drogi. Z mojej perspektywy wyglądało to tak, iż powinienem krążyć wokół tego co najważniejsze, czyli wokół mojej misji szpiegowskiej, ja natomiast nie zbliżyłem się nawet na milę do obozowiska Arabów.

Żal. Leżałem na wozie, a konie ciągnęły mię. A pies: co ma być to będzie.

Jedyny widok jaki rejestrowały oczy me, był to przesuwający się krajobraz nieboskłonu. Lecz, czy krajobraz ten podlegał jakiemuś ruchowi? Niebo drwiło ze mnie. Jeszcze nie tak dawno temu latałem na miotle w przestworzach, a teraz przywiązany do rozklekotania na kółkach, stanowiłem obraz kupki nieszczęścia. Który to już raz zdany byłem na los. Na Boga. Bo, podług moich rozumowań, Bóg i los to w gruncie rzeczy jedno i to samo, bo czyż nie?

Myślicie sobie teraz, szanowne państwo, iż skorzystam — będąc bądź co bądź narratorem — z wygodnego dość wybiegu, polegającego na tym, iż zaraz stracę przytomność i tym samym przejdę płynnie z jednego rozdziału do następnego, w którym dzięki sprzyjającym okolicznościom, wymknę się po raz któryś ze szponów śmierci. Nie tym razem moi mili. Rozkład ciała trwał w najlepsze; brak wody na dłuższą metę to pewna śmierć. Na nic moje plany, że wejdę na karty historii z przytupem i fajerwerkami, że Karol Młot uczyni mię swym następcą.

Konie ciągnęły wóz z leżącym dogorywem, przegrywem, truchłem niemal. Gdzie mię tak ciągniecie dobre zwierzątka, przecie chyba wiecie, iż mój koniec równoznaczny jest z waszym. Chciałem jeno dokonać zemsty na magu, a teraz do grona zdrajców zawitał też rybak wybawiciel… cóż to za czasy, w których rewers człeka poczciwego pokrywa ohydna plugawa!

Konałem w skwarze tym. W ustach pustynia, w oku czerwone pęknięcia, oko wysychające, nawet łzy pożegnalnej pozbawione.

Konie stanęły. Biedne zwierzęta te wydawały rzężenia przedśmiertne. I nagle coś na przekór rzeczywistości; jakby fala ożywczości zalała mię, konie i cały wóz, na którym leżałem. To było jak nagłe odzyskanie wigoru i sił. Szybko oswobodziłem się ze sznurów, zeskoczyłem z wozu, próbując poukładać sobie w głowie zdarzenia z ostatnich godzin.

Czyli:

a) razem z rybakiem wyzwolicielem złowiliśmy tłustą rybę.

b) na targu rybnym szybko sprzedaliśmy wspomnianego suma.

c) nastąpił pewien zgrzyt, bowiem mój wspólnik chciał całą zarobioną forsę tylko dla siebie.

d) mój sprzeciw zaowocował tym, żem został przez rybackich drabów przywiązany do wozu i pognany hen na zatracenie i pewną śmierć.


Nagle zza przysłowiowego krzaka ktoś krzyknął:

— Hej Prokreatorze! Nie czas na rozkminki! To ja, mag, King of wands. Przybyłem by cię uwolnić, bo owszem, działasz mi na nerwy, ale to nie znaczy, że mam ci nie pomagać w sytuacjach trudnych i beznadziejnych.

Serce załomotało mię z wrażenia.

rozdział 12

Spotkanie z magiem wzbudziło we mnie dwojakość uczuć: z jednej strony chciałem zadźgać go byle nożysławem, zakatrupić ostatecznie i bezapelacyjnie, jednakowoż przecie typ ten wyzwolił mię ze śmierci sideł; wystawiony na szczery upał padłbym jak ta mucha przylepiona do lepkości jakiej. Tkwiłem więc w konsternacji, a słowa jak nie przychodziły, tak nie przychodziły. Pierwszy paszczę otworzył mag:

— Na sam początek chciałem cię przeprosić za tamto… no wiesz, żem cię do rzeki wtrynił.

— Okej, ale powiedz: po jasną cholerę żeś to zrobił? Za co chciałeś mię ukarać wpieprzając do tej lodowatej, rwącej rzeki?

— Jeśli mam być szczery, to powiem tak: wkurzałeś mnie Prokreatorze. Twoja duma, zuchwałość, pewność siebie, zadufanie, przekonanie, żeś wszystkie rozumy pozjadał, to wszystko wzbudzało we mnie mega niechęć w stosunku do cię.

— Ale… ludzie inteligentni inaczej rozwiązują problemy swe, czyż nie?

— Skąd pewność, że należę do tej inteligentnej grupy zwanej potocznie mózgowcami?

— Jesteś magiem, ciężko sobie wyobrazić maga-głupa.

Rozmawialiśmy dobre pół godziny, aż dotknęliśmy spraw ważych. King zapytał:

— Co planujesz, zacny Prokreatorze, w najbliższych dniach?

— Mój pryncypał, Karol Młot, obarczył mię misją. Misja ta polega na szpiegowaniu Arabów, którzy przekroczyli Pireneje. Do tej pory nic jeszcze nie zdziałałem.

— No dobrze… w ramach tak zwanego odbudowania naszych relacji, mógłbym pomóc ci w tej misji. Wyczaruję miotełeczki i zaraz polecim w kierunku nieprzyjaciela.

— Tylko ciężko jest określić, gdzie ów nieprzyjaciel się znajduje!

— Drogi Prokreatorku! Toć z lotu ptaka wszystko widać jak na dłoni, spokojny twój rozczoch!

Wskoczyliśmy zatem na miotełeczki i sru. Znowu ten wiatr, szum, pęd wyzwoleńczy.

Kiedy mag zauważył podejrzane skupiska ludzkie, dał znak byśmy lądowali. Okolica ta nie należała do urodziwych — pewnie stoczono tu krwawą bitwę, bo tu i ówdzie walały się zwłoki. King of wands rzekł:

— No, mości Prokreator, możesz teraz pokazać na co cię stać w roli szpiega.

— A ty co będziesz wtenczas czynił?

— Ja? To twoja misja a nie moja. Ja będę sobie czekał na ciebie, rum z flaszeczki popijając.

— No dobra. Zatem bywaj szlachetny, acz złośliwy magu!

Rozdzieliliśmy się przy dębie wielce rozłożystym. Lampardzim susem wskoczyłem w zarośla. Dookoła brzęczały komary, muchówki, drobinki owadzie i inne.

Po czasie cholera wie jakim, zauważyłem namiocik. Niczem orangutan podbiegłem na palcach. Z namiotu dobiegały takie oto głosy:

— Mówiłem ci już tyle razy, że zupa nie może być przesolona!

— Ale kochany mężu, w warunkach biwakowych trudno jest w ogóle coś ugotować, cóż dopiero mówić o przyprawianiu i doprawianiu!

— Wnerwiasz mnie małżonko ma!

— I co teraz nastąpi?

— Przemoc domowa!

I gdym usłyszał pisk, wbiegłem z nunczakiem do namiotu niczem wybawca ludzi uciśnionych a źle traktowanych.

Niestety — namiotowa masakra skończyła się niezbyt fortunnie, bo nunczako uderzyło również niewiastę, która wpadła w lament okrutny, myślała bowiem, iż zbój jaki zaatakował ichniejszy obozik. Musiałem prędko tłumaczyć, żem jest rycerzem samego Karola Młota i że mym zadaniem jest śledzenie Arabów.

Przeprosiwszy biwakowiczów, pognałem dali w poszukiwaniu orientalizmów jakich, śladów świadczących o bytności Arabów bądź innych tego typu.

Pora wieczorna sadziła wielkie kroki — znać to było, iże ciemności są blisko. Moje złe doświadczenia z nocnych wędrówek skierowały me stopy do pewnego barku prowadzonego przez sympatycznego braciszka. Braciszek o imieniu Zygfryd prowadził coś jakby szynk. Wlazłem tam, usiadłem na zydelku i zamówiłem piwo.

— Skąd waść przybywasz? — zapytał braciszek.

— Od samego Karola Młota.

— Ooo, to zacnyś wielce przybysz! W takim razie nie jedno a dwa piwa dostaniesz!

— Nie nie, jedno wystarczy. Moja czujność musi być wyostrzona niczem strzała jakiego łucznika.

— O tak, czujność to rzecz pierwszej wagi!

— Powiedz no mi braciszku, czy tu doszło do jakiejś bitwy? Pytam, gdyż widziałem trupy…

— O tak, to sprawka pewnego bogatego właściciela ziemskiego. Zachciało się paniczowi nowych ziem, a że nikt nikomu niczego nie daje za darmola, to doszło do małej rzezi.

— A już myślałem, iż to Arabów sprawka…

— Niee. Co prawda doszły mnie słuchy, iż udało im się Pireneje przekroczyć, lecz póki co nie wzniecili żadnej burdy.

Gdym wypił browara, mniszek zaprowadził mię do sypialnej izdebki. Siadłem na skrzypiącym łóżku, minęło może pięć minut i zasnąłem snem, Bogu dzięki, iż nie wiecznym.

rozdział 13

Szynkwasownia braciszka Zygfryda to dobre miejsce na bazę wypadową — pomyślałem sobie pewnego ranka. Oczywiście braciszek Zygfryd okazał mi tyle dobroduszności, że bez problemu ulokowałem się u niego. Przy śniadaniu wybuchnął nawet szczerą radością, bo jak powiedział:

— Wiele złych typów krąży po tych stronach, dobrze mieć bratnią duszę, co w czasie niebezpieczeństwa poda pomocną dłoń, a zbirów w pierony pogoni.

Braciszek ułożył mi także plan dnia. Do dziewiętnastej mogłem robić co dusza zapragnie, jednak o dziewiętnastej miałem pomagać mu w nalewaniu piwska. Bowiem wieczorem miejscowa ludność waliła kupą, by wychylić parę głębinowych shotów.

— Nie ma sprawy — powiedziałem mając nadzieję, że i mi jako nalewającemu spłynie troszkę do gęby.

Zaraz po obudzeniu schodziłem zwykle na dół by zjeść obfite śniadanie, potem zaś wyruszałem na tak zwane zwiady. Aby nie rzucać się w oczy, zbroję i tarczę postanowiłem zostawić w szynkwasowni. Nawet miecz musiałem, namówiony przez braciszka Zygfryda, odłożyć na bok.

Chodziłem po okolicach uzbrojony jeno w nunczako, mały nożyk i butelkę wina. Bo, drodzy czytelnicy, wiedzieć musicie, iż taka flasz, gdy rozbita o pniaczek brzozy, tworzy rzecz tulipanową, rzecz zdolną do rozpłatania wrogiej mordy w trybie natychmiastowym.

Łaziłem więc i łaziłem. Aż oczy me dojrzały boginię, nimfę, cudowną dziewkę zbierającą polne kwiaty. Wszedłem na łąkę — niby zielska ciekaw — pełen buzujących motylków, onieśmielony, dziwnie zaczarowany. Zrywałem te wrotycze zbliżając się do niej. W końcu nawet nie zważałem na to, co zbieram, co zrywam. Nim doszło do mię, iż w dłoni trzymam pokaźny bukiet pokrzyw, stałem przed samą białogłową. I gdy podniosła oczy — odjęło mię mowę.

— Czy pan zabłądził? — zapytała głosem obsypanym cukrem pudrem (czy czymś w tym rodzaju).

— Nie… to znaczy tak… to znaczy chyba…

— O Boże, pan chyba udaru dostał, proszę za mną, zaprowadzę szanownego do mej chatki, tam jest deczko chłodniej niż tu na tej patelni.

Słowa niewiasty uradowały mię niezmiernie. Udawałem człeka upałem zamroczonego, zmordowanego, zgonu bliskiego. Gdyśmy weszli w półmrok chaciska tej pięknej dziewczyny, mogłem wówczas dojrzeć prawdziwe skarby jej urody: niebieskie oczy, mały, lekko zadarty nosek, włosy koloru dojrzałego zboża, twarz szlachetna — czy możliwe, że dziewka ta jest chłopką? — rozważałem dochodząc do siebie.

Kiedy podała kubek zimnej wody, zaordynowała krótką drzemkę. Wskoczyłem do wyra niczem gołowąs do seksiwa gotów. Dzieweczka rzekła:

— Proszę sobie tu odpocząć. Mam nadzieję, iż chyżo odzyska pan siły. Ja tymczasem lecę zbierać zioła. Bywaj, tajemniczy łąkowy mdlejaku!

Jak tylko zniknęła z mego pola widzenia, wyskoczyłem z łóżka by iść za nią. Od drzewka do drzewka, aż odprowadziłem ją na znaną polanę. Zacząłem toczyć wewnętrzną batalię, aż finalnie postanowiłem objawić się dziewczynie w prawdzie. Wyszedłem zza brzózki, chrząknąłem, a gdy ta odwróciła główkę w moim kierunku, krzyknęła:

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 35.79