E-book
2.2
drukowana A5
33.79
prochy szarpane przez wiatr

Bezpłatny fragment - prochy szarpane przez wiatr

czyli kolejna przystań w podróży zwanej poszukiwaniem odpowiednich słów


Objętość:
174 str.
ISBN:
978-83-8221-066-8
E-book
za 2.2
drukowana A5
za 33.79

jestem teraz na „1 — Tychy Szpital Wojewódzki” i szczerze, nie zamierzam się stąd ruszać. jeszcze nie. może jeszcze kiedyś przyjdzie na to czas. ale teraz zostaje mi jedynie patrzeć, jak moja łódka powoli tonie w mrocznych otchłaniach zszarganego i zmęczonego umysłu. podobnie jak niewypowiedziane słowa, których świeże prochy leżą teraz na podłodze, szarpane przez bezlitosny wiatr. przepraszam, że tak często tkwią one w moim gardle, nie znajdując ujścia i nigdy nie zobaczywszy światła tych cudownych dni. bo słońce świeci, świeci bardzo jasno, jego promienie padają na moją skórę, ku jej wielkiej uciesze. bo jeśli nigdy mają już na nią nie paść, to jaki jest sens jej istnienia? na to pytanie nie ma odpowiedzi, jak na wiele innych pytań od lat zaprzątających moją głowę, których nikłe echo słyszalne jest jedynie w całkowitej ciszy. jednak nie pora na niepotrzebne dygresje. chciałbym zaprosić Was na cmentarzysko snów, wystawę prac artysty zwanego Setką Nieprzespanych Nocy, scenę zalaną pomyjami przelanymi na nią z wielkiej, żelaznej wanny. być może znajdziecie tu i Wasze porzucone idee. pozostawione na pastwę losu, zapomniane, potępione niczym to jedno zdjęcie, które raz niedbale tam wrzucone, nigdy już nie miało opuścić środkowej szuflady szafki w ciemnym rogu pokoju. playlista się nie zmieniła. to tylko wokalista lekko zmienił ton.

In a while now
I will feel better
I’ll face the weather before me
In a while now I’ll race the irony
And buy back each word of my eulogy

All the uninvited tragedies
Step outside

Ask yourself now
Where would you be without
Days like this
When you finally collide
With the moment you cant forget

So do I remind you of
Someone you never met
A lonely silhouette
And do I remind you of
Somewhere you wanna be
So far out of reach
Oh, I wish you’d open up for me
„Cause I wanna know you
Amaryllis
Bloom

Stay a while now
Undress your colors
„Cause they’re like no others
I’ve ever seen
I could get used to your company
Step inside

Ask yourself now
Where would you be without
Days like this
When you finally collide
With emotions you can’t resist

~ „Amaryllis”, Shinedown

Notka od autora

Witajcie Kochani!

Na samym początku muszę wspomnieć, że to mój pierwszy zbiór opowiadań, który samodzielnie stworzyłem („Zbiór opowiadań” z dwa tysiące siedemnastego się nie liczy, bo został napisany w grupie na potrzeby konkursu!) i… Nie jestem do końca pewny, czy wszystko dobrze zrobiłem. Także wszystkie ewentualne błędy podyktowane są brakiem doświadczenia w tej konkretnej dziedzinie i powinny zostać naprawione w moich następnych publikacjach. Z góry dziękuję za wyrozumiałość.

Kiedy pisałem ten zbiór, pomyślałem, że mógłbym poprosić moich przyjaciół o pozwolenie na umieszczenie tutaj ich prac (wierszy, opowiadań itd.). Ot tak, żeby trochę go urozmaicić i bardziej zaciekawić czytelnika. Zgodzili się Przemysław Święs i Julia Homa, którym z tego miejsca bardzo dziękuję!

Moje opowiadania są różnej długości, jedne krótsze, inne trochę dłuższe. Nie chciałem ograniczać się w żaden sposób czy wymuszać na sobie jakichś określonych wymiarów słów, które te miałyby osiągać (ten sposób nigdy pozytywnie na mnie nie wpływa), więc pod tym względem mogą się znacznie od siebie różnić. Nie planowałem też żadnej spójnej, wspólnej tematyki, czy prób połączenia tych historii w całość; to luźno napisane opowiadania na tematy, które akurat w tamtych momentach przychodziły mi do głowy. Myślę, że mimo tego wszystkiego powinny Wam się spodobać! Ale więcej anegdotek dotyczących procesu tworzenia tego zbioru znajdziecie w sekcji „Od autora”.

To by było chyba na tyle. Dziękuję, że zdecydowałeś się mnie wesprzeć i przeczytać ten zbiór opowiadań! Życzę miłej lektury.

Główne opowiadania

Prolog

(17.03.2020)

Zdaję sobie sprawę z tego, że to może być trochę niebezpieczne. Chociaż, niebezpieczne to raczej troszkę nieodpowiednie słowo. Powiedziałbym raczej: nieodpowiedzialne. Nie powinienem był tego robić, oh nie, to powinno zostać w strefie rzeczy podpisanej czerwonym markerem: „nie wyciągać na światło dzienne; mogą ugryźć”. Być może ten napis brzmi trochę jak fałszywe ostrzeżenie, by powstrzymać mijających go ludzi od pchania ku niemu wścibskich łapsk, ale uwierzcie mi, to ani trochę nie jest fałszywe. Serio, nie powinienem był tego robić. Być może w ciemnościach jakiś potwór już ostrzy sobie na mnie swoje ostre, połyskujące ząbki, gotów zanurzyć je głęboko w mojej krtani. Ot tak, by mnie uciszyć. Pewnie w Waszych głowach zrodziło się już pytanie: „czym jest to coś, o czym on tyle gada?”. Albo nieco podobne. No, nieważne; nie jestem dobry w zgadywaniu czyiś myśli, a już szczególnie tych należących do czytelników. Wkładanie w usta czytelnikom „ich własnych” myśli przez pisarza nie należy do najlepszych zagrań. Wiem, zdaję sobie z tego sprawę. I przepraszam. Widzicie, znowu odbiegam od tematu. Być może dlatego siedzę teraz przy biurku, na, no, powiedzmy dość niewygodnym fotelu, popijając herbatę (chciałbym napisać w tym miejscu „kawa”, ale jest już wieczór. Kawę pijam jedynie przed południem) i pisząc to coś. No, z pewnością jest to tekst literacki napisany prozą (jakżeby inaczej), jednak ze stwierdzeniem jego tematyki i gatunku, no, miałbym pewne problemy. Nie jestem w tym dobry, absolutnie. Analizowanie i wypatrywanie pewnych wzorców, szablonów oraz specyficznych cech, na pewno nie należy do moich największych umiejętności. Pewnie (i z powodu mojej tendencji do odbiegania od tematu), zamiast wykorzystać swój czas jakoś pożyteczniej (wcześniej spędziłem około dwóch godziny na granie w grę, teoretycznie rzecz biorąc to, co teraz robię, jest bardziej pożyteczne i wartościowe… w praktyce jednak i tak nie plasuje się to zbyt wysoko w rankingu Rzeczy, Które Młody Człowiek Może Zrobić, Spędzając Wieczór Przed Komputerem®), na przykład pisząc jakieś wypracowanie, referat, esej lub inną formę publikacji naukowej, poświęcam te niezwykle cenne, przemijające zawrotnie szybko sekundy, na opisywanie tego, co teraz robię. Dosłownie, piszę o tym, że piszę o tym, że piszę. Absurdalne, czyż nie?
Pewnie, drogi Czytelniku, trzymasz tę książkę w rękach i ze zdziwioną, zdegustowaną lub skonfundowaną twarzą śledzisz oczami tekst, dziwiąc się, po co w ogóle takie coś trafiło do druku. Spodziewałeś się tu odpowiedzi na któreś ze swoich pytań? Oh, to źle trafiłeś. Tutaj rzadko udzielam odpowiedzi. Wolę stawiać pytania. Często i gęsto. Zarzucać Cię nimi bez przerwy, czy to oznaczając je pytajnikiem, czy zostawiając je do wyłowienia przez Ciebie z kontekstu historii. Tych pytań pewnie trochę się zebrało w tym zbiorze opowiadań. Przygotuj się na to. Najlepszym rozwiązaniem byłoby odłożenie tej książki i przeczytanie czegoś wartościowego, ale jeśli już naprawdę zamierzasz zmarnować swój cenny czas na lekturę mojego „dzieła”, postaraj się obniżyć troszkę swoje oczekiwania oraz przygotować się na różne bezsensowne analogie i metafory.
W tym prologu (wreszcie przyznałem się, że piszę „prolog” do zbioru opowiadań pod tytułem „prochy szarpane przez wiatr” autorstwa Szymona Czardybona [czyli mnie]) na początku miałem napisać coś kompletnie innego. Tak szczerze. Serio, oryginalny pomysł wymagałby ode mnie o wiele więcej pomyślunku, kreatywności i abstrakcyjnego myślenia. Ale otworzyłem wreszcie ten plik z tekstem, położyłem palce na klawiaturze, zacząłem pisać, aż tu nagle zorientowałem się, że pomysł ten rozpadł się nagle jak bańka mydlana stykająca się z najbliższą ścianą. Czy mi to przeszkadza? Szczerze, zupełnie nie. Lubię jak tekst sam „płynie”. To znaczy, gdy nie mam kompletnie żadnego pomysłu czy planu na to, co piszę. A mimo to i tak wciąż i wciąż stawiam kolejne litery. Fascynujące, nieprawdaż? Lecz spokojnie, nie wszystkie opowiadania takie są. Czasami pozwoliłem sobie na trochę planowania. Ale zwykle jego zakres nie wykracza poza to magiczne słowo „trochę”. Ot, taki już ze mnie pisarz. Jest miejsce na dobrze rozplanowaną fabułę książki („Noc w szkole”) i jest miejsce na to, by dać ponieść się pisarskiej inwencji twórczej („prochy szarpane przez wiatr”).
Mam nadzieję, że ten zbiór opowiadań się Wam spodoba. Szczerze, troszkę się boję. O ile w przypadku książek i tomików poezji mam już wyrobiony pewien poziom tej pisarskiej pewności siebie (tak, dalej będę wymieniać dosłownie wszystko z dopiskiem „pisarskiej” by zabrzmieć bardziej profesjonalnie), to tutaj wkraczam na nowy grunt i za bardzo nie wiem, jak to ma do końca wyglądać. Bo tak, to mój pierwszy pełnoprawny zbiór opowiadań. A to, dlaczego dotąd pisałem je rzadko, zostawię sobie na sekcję „Od autora”. Ot, taka autoreklama.
Mógłbym gadać tak jeszcze długo. A w zasadzie, nie, raczej nie. Szczerze, kończą mi się powoli pomysły. A więc, bez przedłużania, zapraszam do czytania! Pięknie się zrymowało. Naprawdę, czasami jestem z siebie tak dumny, że aż z tej dumy dosłownie pękam. Troszkę zajmuje zebranie tych wszystkich kawałeczków mojego ciała i zmycie tych dziesiątek (czy ile ludzkie ciało w sobie ich ma!) litrów krwi, ale gdy się już z tym człowiek upora, satysfakcja zostaje na długo. Trzymajcie się. Ja, w czasie gdy Wy będziecie zajęci lekturą, szybko skoczę do schowka na narzędzia po ulubioną łopatę. Pora pochować jakiegoś kota. Słodkich snów!

O człowieku, który spędził wieczność czekając na pasach

30.01.2020 (ukończone 02.02.2020)

Nieprzyjemnie zimny wiatr uderzał w moją twarz, gdy niestrudzenie przedzierałem się przed siebie. Z ciężkim plecakiem zarzuconym na plecy, telefonem w lewej ręce i zwiniętymi w rulon dokumentami w prawej. Śpieszyłem się. Miałem jedynie pięć minut, by przejść ponad kilometr, zasiąść za eleganckim, drewnianym biurkiem i ułożyć dłonie na klawiaturze. A potem uderzać w nią szybko, rytmicznie, śledząc wzrokiem pojawiające się na ekranie komputera linijki tekstu. Obok mnie będzie stała jeszcze parująca, aromatyczna kawa z wyszukanego ekspresu znajdującego się w niedawno wyremontowanej kuchni. Z głośników zamontowanych przy suficie naszego biura, które dzieliłem jeszcze z czterema osobami, lecieć będzie przyjemnie spokojna, relaksująca muzyka. Uśmiechnąłem się na samo wspomnienie tych wszystkich dogodności. Tam przynajmniej będzie mi ciepło. Zrzucę gruby płaszcz, ściągnę wełnianą czapkę, rozwiążę puchaty szalik, a bawełniane rękawiczki wylądują w kieszeniach lub rękawach. O wiele lepsza alternatywa od biegu do pracy w zimny, jesienny poranek. Gdy uczniowie masowo gromadzą się pod osłoniętymi przystankami, dorośli wyjeżdżają na ulicę różnorakimi samochodami, a emeryci udają się do osiedlowego sklepu uzupełnić pustawe lodówki i szafki. Tamta pora dnia miała w sobie coś magicznego, niezwykle ciekawego, intrygującego. Jak wszystko, co nowe, wszystko, co dopiero się rodzi, nabiera kształtów i dopiero zaczyna swoją mozolną wędrówkę ku nieuchronnej śmierci. Nikt nie wie, jaki będzie ten dzień. Można to przewidywać, planować, zakładać, że coś się wydarzy, a coś, dla kontrastu, nie. Jednak nigdy nie możemy być niczego pewni. W głowach tych setek, jeśli nie tysięcy ludzi, którzy na moich oczach przygotowywali się do biegu, jakim jest kolejna doba ich życia, kotłowały się miliony pytań, domysłów, teorii. „Czy znowu będę mieć problemy u szefa, bo spóźniłam się jeden dzień z nadesłaniem tego sprawozdania?”, „Czy pan z geografii znowu przełoży nam kartkówkę, czy tym razem jednak nie odpuści?”. Chociaż te sprawy zupełnie mnie nie dotyczyły, chociaż zdawały się oddalone o mnie o miliony, jeśli nie miliardy, lat świetlnych, chciałem poznać na nie odpowiedzi. Chciałem zobaczyć ich reakcję, odpowiedź, rozwiązanie, na jakie wpadną, by zaradzić wszystkiemu, co spotka ich na tej drodze. Chciałem tak wiele, chociaż sam dawałem od siebie tyle, co nic. Jedynie szedłem przed siebie, przyglądając się wszystkim dziejącym się na około mnie wydarzeniom, samemu nie biorąc w nim najmniejszego udziału. Gdy podczas powstania każdy chwyta za broń, zbiera zapasy i zajmuje się przygotowaniem osłon, barykad oraz worków z piaskiem, ja pewnie siedziałbym na dachu, przyglądając się rozgwieżdżonemu niebu, przecinanemu smugami dymu zostawianymi przez krążące nad nami samoloty wroga. W pewnym momencie na moją twarz spadłby piach i pył, wzniecone w górę przez eksplozję ręcznego granatu, rzuconego przez jednego z powstańców. Odwróciłbym się, spojrzałbym w tamtym kierunku i pomyślał „A może dobrze byłoby tam zejść i im pomóc?”. Jednak ta myśl nigdy nie przeszłaby dalej; nigdy nie została wdrożona do realizacji. Moje nogi dalej pozostałyby zgięte w wymyślnej pozie, w jakiej zwykłem już siedzieć, a ręce dalej podpierałyby zmęczoną głowę. Czasami właśnie tak się czuję. Jak bezsilny obserwator, pozbawiony kontroli widz, świadek niemający nic wspólnego z mijanym wypadkiem. Ktoś pewnie znalazł określenie na dopadającą mnie przypadłość. Jakiś wyszukany, obco brzmiący termin mogący zrobić wrażenie na wyedukowanych ludziach. Jednak nie znałem go i bynajmniej nie chciałem poznać. Znajomość nazwy choroby sprawia, że przyznajesz się do jej posiadania. A ja nie byłem jeszcze do końca gotowy tachać na swoich plecach, przynajmniej świadomie, kolejnego, dziwnego zaburzenia. Pod tym względem byłem ciekawym człowiekiem. Ale kolekcję problemów związanych z moją, jakże chorą, głową pozostawmy na inną opowieść. Na razie skupmy się na mojej drodze do pracy. Idę, stopniowo coraz bardziej przyśpieszając kroku. Mijam kilka drzew, słup wysokiego napięcia i niezliczone krzaki. Chociaż, czy naprawdę są one niezliczone? Od tego momentu zaczynam skrzętnie notować sobie w głowie ich liczbę. Jeden, dwa, trzy. Lista szybko zaczęła się powiększać. Jednak po drodze pojawiły się pewne komplikacje.
Jeden z krzaków był o połowę mniejszy od innych. Malutki, złożony z zaledwie kilku, żałośnie odgiętych na parę stron gałązek pozbawionych liści. Czy mogę go zaliczyć jako pełnoprawny krzak? A jeśli nie — jak go zapisać? Jako pół? Coś na kształt krzaka? Ten konflikt toczący się w mojej głowie może wydawać się niezwykle zabawny, jednak mi nie było w tamtej chwili do śmiechu. Co zrobić z tą dziwną rośliną? O ile, oczywiście, krzaki są roślinami. To też jest dobre pytanie. A jeszcze lepsze brzmi „jaka jest właściwie definicja krzaka?”. Definicja krzaka… Jedynie co przychodziło mi na myśl to gałęzie wystające z ziemi. Ale czy jeśli wsadzę kilka oderwanych z drzewa gałęzi w miękką ziemię i przyprószę liśćmi dla lepszego efektu, to czy w efekcie stworzę faktyczny krzak? Sytuacja robiła się coraz bardziej napięta. Czym, do jasnej cholery, jest krzak!? Miniaturowe drzewo pozbawione pnia? A może coś kompletnie innego, jak na przykład źle rozwinięty kwiat? Źle rozwinięty kwiat… Skoro tak, to czym może być źle rozwinięty krzak? Źle rozwiniętym kwiatem, który przy swoim złym rozwijaniu postanowił źle rozwinąć się jeszcze bardziej? Tego było już za wiele. Nie, nie, nie. Miałem dość. I krzaków i tej bezsensownej rozmowy. A przede wszystkim krzaków. Skreśliłem całą listę i zamiast niej, w jej miejscu, niewidzialnym piórem piszącym po równie niewidzialnej kartce w środku mojej głowy, zapisałem: „Spalić wszystkie krzaki”. Na agresję odpowiem agresją, a czemu nie. Nawet mimo tego, że oba źródła agresji pochodzą z tego samego źródła. Przez cały czas stałem biernie, więc ten jeden, jedyny raz wezmę czynny udział w słusznej sprawie. Oh, i to jak słusznej! Wezmę w dłoń zapalniczki, parę starych gazet zamoczonych w benzynie i sprawię, że ostatnią rzeczą jakie te marne, nawet-nie-wiadomo-czy-rośliny, zobaczą w swoim życiu, będzie szalejący po ich gałązkach i liściach ogień. Ogień, który strawi wszystko na swojej drodze. Nawet jeśli ma pochłonąć przy okazji mnie, ciebie czy nawet cały świat, warto poświęcić się tej słusznej sprawie.
Ale już powoli wracając do tematu. Szedłem dalej, albowiem ta burzliwa i dynamiczna rozmowa trwała zaledwie kilkanaście sekund. Do celu nie brakowało mi dużo, oh nie, zaledwie kilkaset metrów. Jakbym się pośpieszył, zdążyłbym i w minutę. A w efekcie, byłbym w firmie na czas. Na drodze jednak pojawiły się przeszkody. Chociaż, w tym przypadku lepiej użyć akurat liczby pojedynczej. Przeszkoda. Jedna, wielka, ogromna, nie do przejścia czy pokonania, zabijająca każdą, najmniejszą iskierkę nadziei i otuchy tlącą się jeszcze w sercu nieszczęśnika, który na nią trafi. Niczym w znanych naszej obecnej cywilizacji tragediach antycznych, w których bohater mierzy się z przeciwnościami nie do przemierzenia, ja znalazłem się w dość podobnej sytuacji. Gdy znalazłem sobie sprawę z tego, co się stało, było już za późno. Klamka zapadła, kurtyna się odsłoniła, a aktorzy wyszli na scenę. Światło sceniczne padło na mnie, głównego bohatera, główną ofiarę, głównego męczennika tego smutnego seansu, w którym kara przewyższa winę tak, jak drapacz chmur przewyższa wiejską chatkę. Ale zanim upadnę na kolana w akcie totalnej rezygnacji i oddam się lamentom ku górze, gdzie zwykli śmiertelnicy boją się nawet podnieść swój marny wzrok, może opowiem, co dokładnie się stało. Chociaż ostrzegam. Jest to historia, która może zmrozić krew w żyłach, stanąć w gardle, wstrząsnąć człowiekiem do głębi i, zaciskając pięść na jego krtani, przycisnąć brutalnie do ściany. Spojrzeć mu w oczy chłodnym, wręcz ociekającym topniejącym lodem spojrzeniem i wyszeptać rzeczy, które nigdy nie powinny trafić do ludzkich uszu. Jednak ja je usłyszałem, dusząc się i na marno próbując złapać oddech. Gdy chciałem odejść, umrzeć, wydać ostatnie zdławione tchnienie, ta historia mi na to nie pozwoliła. Szeptała dalej, wypełniając moje serce czarną goryczą, smutkiem, strachem i nienawiścią. A ja dalej próbowałem, na marne, się wyrwać, wydostać z tych żelaznych objęć i uciec, chociaż też wiedziałem, że życie z umysłem przeszytym tą trującą strzałą nie będzie już takie samo. Oh, właśnie taka to będzie historia.
Otóż utknąłem, czekając na przejściu dla pieszych. Pewnie brzmi to strasznie zabawnie. Normalnie boki zrywać, ha ha ha. Ale sprawa była całkiem poważna. Tak poważna, że muzyka z radosnego pobrzdąkiwania na gitarze zmieniła się na subtelne dźwięki pianina i towarzyszących mu skrzypiec. Stałem na niewielkim pasku chodnika umieszczonym między dwoma pasami drogi. Za moimi placami i przed oczami pędziły dziesiątki samochodów, tworząc nieprzerwaną linię złożoną z ciężkich, stalowych potworów. Ich głośne warczenie i pomrukiwanie atakowały moje spragnione ciszy uszy, szybko przyprawiając mnie o migrenę. Z kolei odór wydzielanych przez nie spalin dostawał się do mojego nosa, podrażniając gardło i powodując nagły atak duszącego kaszlu. Czułem się jak w potrzasku. Niczym ser umieszczony między dwoma kawałkami białego tosta, który pod wpływem ciepła powoli zaczynał się topić. Lub, jakbym znalazł się w gigantycznej pułapce na niedźwiedzie, która z każdą sekundą zaciskała się coraz mocniej na moim ciele, wrzynając się ostrymi krawędziami w skórę, brutalnie rozrywając mięśnie, przecinając żyły i tętnice, miażdżąc kości. Chciałem uciekać, ale nie mogłem wykonać żadnego ruchu. Niczym wrzucony do zasychającego betonu pies, który panicznie szczekał i przebierał przednimi łapkami, a jednak mimo wszelkich wysiłków dalej tam tkwił, skazany na powolną i bolesną śmierć. A gdy otwierałem usta, nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Żaden krzyk przerażenia czy jęk bólu. Żaden skowyt, ryk, czy wezwanie pomocy. Cisza, która od razu po opuszczeniu mojego gardła zostawała rozszarpywana na drobne kawałeczki przez odgłosy przetaczających się w obie strony aut. Tak więc stałem tam, bez ruchu, licząc na jakiś ratunek. Wyobrażałem sobie, jak samochody nagle stają i przepuszczają mnie na drugą stronę. Jak nadlatuje helikopter i zabiera mnie stamtąd. Jak jeden z kierowców wyskakuje przez okno własnego pojazdu i oferuje mi pomoc. Każda wizja dziwniejsza od następnej, a ta następna bardziej chora od poprzedniej. Prześcigają się, same ze sobą, w ciasnej przestrzeni oferowanej mi przez mój zmęczony umysł, w wymyślaniu najgłupszych i najbardziej odjechanych wyjść z tej sytuacji. Jednak żadna, w żadnym stopniu się nie spełniła. Pasek progresu nie przesunął się nawet o milimetr, wiem, bo przypatrywałem mu się dokładnie. Tkwiłem w tym dziwnym stanie, jakby piekle, nie wiadomo ile czasu i nie wiadomo było czy w ogóle się z niego wydostanę. Jakiekolwiek pytania usychały i umierały, zanim na dobre zrodziły się w mojej głowie, a odpowiedzi na nie odpychał wiatr, zwiewający je na drugą stronę świata. Aut nie ubywało, cały czas było ich tyle samo, cały czas jechały z tą samą prędkością. Szybko, ale nie łamiąc przepisów. Były tak blisko siebie, że gdyby jeden z nich zwolnił czy przyśpieszył o chociaż jeden kilometr na godzinę, wbiłyby się w siebie jak gigantyczne domino, ale złożone nie z drewnianych klocków, a metalowych samochodów. Różnych, całkowicie różnych. Jedne można by określić jako normalne, miejskie. Niewielkie, brzydkie, ale funkcjonalne. Poza tym były terenówki, jakby domyślnie noszące na sobie ślady zaschniętego błota, sportowe wypolerowane na błysk, wany, półciężarówki, limuzyny i wszystkie inne rodzaje, które w tej chwili nie chcą przyjść mi do głowy. Szlag. Nigdy nie pasjonowałem się motoryzacją. Znaczy, dobrze, zdarzało mi się popatrzeć czy poczytać coś z tym związanego — nie jestem jednym z tych, którzy oddzielają się grubym murem od pasji innych od ich — ale nigdy nie robiłem tego tak długo, żeby coś konkretniejszego wpadło mi do głowy. Teraz mam tego jasne i oczywiste wyniki oraz wnioski, które muszę wyciągnąć. Nawet jeśli do niczego się już nie przydadzą, w końcu nie wiem, czy w ogóle wyjdę z tej pułapki, to i tak warto je wyciągać. Ot tak, dla samego zabicia czasu i rozruszania umysłu. A ten postawiony w takiej, a nie innej sytuacji potrafi płatać najróżniejsze figle.
Na przykład, pewnego razu na twarzach wszystkich kierowców pojawiły się maski. Wszystkie identyczne. Duże, plastikowe, obejmujące cała twarz; Białe, z wymalowanymi czerwonymi i czarnymi farbami sztucznymi uśmiechami. To było naprawdę przerażające. Gdy każda żywa istota wokół ciebie zaczyna ukrywać swoją prawdziwą twarz, a ty jako jedyny zostajesz odsłonięty i niemal nagi, szargają tobą uczucia trudne do opisania. Coś jak strach, ściskający w potężnym ucisku serce, zatrzymując je i nie pozwalając mu dalej bić. Oddech słabnie, puls niemal się zatrzymuje. Przed oczami pojawiają się ciemne mroczki, a sam człowiek powoli opada z sił. O ile ten stan nie trwa długo, można dojść do siebie dość szybko. Jednak gdy ciągnie się to więcej niż dwadzieścia oddechów lub trzydzieści mrugnięć, zaczynają się problemu. Podniesienie się z ziemi potrafi zając nawet tysiąc oddechów, co, jak dla mnie, jest całkiem długim okresem. Bo tak, z braku jakichkolwiek innych informacji o upływającym czasie (mój zegarek w tym dziwnym stanie przestał działać), musiałem wymyślić własny sposób odmierzania go. Może nie było to najbardziej efektywne, ale po kilkunastu tysiącach oddechów zacząłem powoli się przyzwyczajać i przestawiać sposób myślenia. To naprawdę zadziwiające, jak ludzki mózg przyzwyczaja się do zmian w otoczeniu. Nigdy nie byłem i pewnie nie będę w stanie tego w pełni pojąć.
Jednak i ten system po jakimś czasie zawodził. Po kilku milionach oddechów powoli zacząłem tracić siły potrzebne na liczenie. Czułem się tak, jakby minęły całe lata, ba, nawet dekady, wieki, tysiąclecia. Ale nic się nie zmieniało. Poza paroma incydentami z maskami wszystko toczyło się dokładnie tak samo. Jakbym stał przed wielkim ekranem, na którym leciał zapętlony, kilkunastosekundowy film. Po jakimś, nieokreślonym z powodu zaniechania liczenia, okresie zacząłem dostrzegać miejsca, w których, na dosłownie milisekundy, film ten się zatrzymuje i zostaje puszczony od nowa. Nie mogłem jednak ustalić jednej rzeczy: czy ja jestem częścią tego pokazu, czy jednak widzem, zamkniętym między wyświetlaną rzeczywistością? Szybko doszedłem do wniosku, że poprawną wersją jest ta druga. Sam zacząłem się starzeć. Moja skóra, co było szczególnie widoczne na dłoniach, marniała, szarzała i stawała się coraz bardziej pokryta wystającymi żyłami. Ataków masek było coraz więcej, a podniesienie się po nich wymagało ode mnie więcej wysiłku i czasu. Dobrze wiedziałem, że koniec nadchodzi. Chociaż, właściwie nie mogłem niczego być pewien. Co, jeśli w pewnym momencie zostanie ze mnie jedynie szkielet? Ciało umrze i zgnije, pozostawiając same, powoli bielące się kości. A świadomość zostanie, dalej wpatrzona w przejeżdżające przed nią samochody. Co, jeśli zostanę tak na wieczność — to fizyczne ja rozpłynie się całkowicie, niczym proch wyszarpany z rąk żałobników przez bezlitosny wiatr, ale mój umysł zostanie, lewitując nad szarym chodnikiem, dalej patrząc się w niezmiennie żałosny krajobraz składający się z dziesiątek pędzących przed siebie aut. Wizja ta napełniała mnie olbrzymim niepokojem, który rósł z każdą chwilą, ale tylko do pewnego momentu. Po jakimś czasie, znowu nie podam dokładnej ile go upłynęło, ten niepokój osiągnął poziom szczytowy, taki, którego nic już nie przebije. Moja głowa była jak szklanka, do której ktoś uparcie wlewał wodę. Mimo że wylewała się i ciekła po krawędziach naczynia, stole i potem podłodze, ten ktoś dalej próbował wlać w nią więcej. Dziękowałem Bogu, że każde naczynie ma swoje limity.
Chciałem sięgnąć do przeszłości, przypomnieć sobie co takiego złego zrobiłem, by zasłużyć na tak bolesną karę. Jednak nic nie potrafiłem przywołać. Nie pamiętałem kompletnie nic. A dziurę tę wypełniał ryk samochodów, odór spalin i ich widok, przejeżdżających w jednym rządku przed moimi oczami. Może byłem okropnym człowiekiem? Może faktycznie zasłużyłem na coś takiego, na tak mocne tortury? Nie mogłem tego potwierdzić ani zaprzeczyć. Nie mogłem nic. Nawet gdy chciałem wydłubać sobie przeklęte oczy, nie mogłem nawet kiwnąć palcem. Nie mogłem zamknąć powiek, nie mogłem ruszyć gałkami. Jedyne co mogłem, to wpatrywać się w auta. Nic innego nie było mi dane. Patrzeć się na jedną, nieprzerwanie nudną i powtarzalną rzecz przez, potencjalnie, wieczność. Dlaczego akurat mnie to spotkało? Krzyczałem wewnątrz mojej głowy tak długo, aż uświadomiłem sobie, że krzyk powoli zmienia się w odgłos wielu silników jednocześnie napędzających jeżdżące pojazdy.
Koniec nastał jednak szybciej, niż sądziłem. Samochody nagle ustały. Zupełnie jak za kiwnięciem magicznej różdżki, wszystkie stanęły jak wryte. Zrobiłem niepewny krok, a potem dwa na przód. Potem kolejny i kolejny. Przeszedłem przez pasy, dotarłem na drugą stronę, wreszcie postawiłem stopę na podłożu innym niż tamten chodnik. W głowie miałem kompletną pustkę. Nie wiedziałem nic. Kompletnie nic. Odgłosy samochodów jeszcze chwilkę odbijały się echem od pustej powierzchni mojego mózgu, aż w końcu i one umilkły. Nastała cisza. Całkowita, głęboka cisza.
Zniknął obraz. Została tylko całkowita, głęboka czerń.
Jestem też całkiem pewny, że moje ciało też się rozpłynęło. Przestałem czuć cokolwiek, nic nie dotykałem, wokoło nie było żadnych zapachów, a w ustach nie czułem smaku. Ust właściwie też nie miałem.
Moje myśli też nagle umilkły. Nie zostało nic. Nagle uderzyło mnie ostre, białe światło. Było mi gorąco, moje ciało było całe mokre i pokryte jakimś dziwnym, czerwonym śluzem. Wszystko było rozmyte i nieostre. Z trudem dostrzegłem czyjąś twarz, częściowo zasłoniętą niebieską maseczką. 
— Gratulujemy, pani synek urodził się cały i zdrowy.
Z moich ust wydobywał się nieprzerwany niczym, przeraźliwy krzyk.

Komentarz autora do „O człowieku, który spędził wieczność czekając na pasach”

O genezie tego konkretnego opowiadania pisałem już nieco w sekcji „Od autora”, więc jeśli jeszcze się z tym nie zapoznałeś, zapraszam tam (chyba że panicznie boisz się spoilerów do reszty zawartości zbioru — wtedy zostaw sobie lekturę tego na później). Ale w skrócie: bazowałem tę historię na sytuacji, która przydarzyła mi się osobiście, gdy wracałem ze szkoły do domu. Zatrzymując się na przejściu między dwoma pasami jezdni, z przodu i tyłu, zacząłem się zastanawiać „co by było, gdyby te samochody nigdy się nie zatrzymały? Gdyby tak ciągle, nieprzerwanie jechały przed siebie, zmuszając mnie do pozostania na tym malutkim pasku chodnika?”. To może dość ekscentryczne i dziwne, że zadałem sobie właśnie takie pytanie. Lecz szczerze, osobiście lubię takie pytania. I pewnie już to wiecie, jeśli zaczęliście czytać ten zbiór. Ta sytuacja, a raczej jej metaforyczne przedłużenie, przez kilka tygodni krążyła mi gdzieś z tyłu głowy. Myślałem na początku, by przekształcić ją w książkę, jednak finalnie zrezygnowałem z tego pomysłu i napisałem komentowane teraz opowiadanie. Jak już mówiłem, nie żałuję tej decyzji. Gdybym zabrał się za pisanie tego jako pełnoprawnej książki, na pewno w połowie (albo i wcześniej) zabrakłoby mi pomysłów. Nie wiedziałbym jak dalej poprowadzić fabułę i pewnie straciłbym motywację oraz chęci do pisania. Chciałem tego uniknąć. Nie mogłem pozwolić, by ta metafora (chociaż dziwna) się zmarnowała. Bardzo pragnąłem użyć jej w którymś z moich utworów.
Jest to pierwsze opowiadanie, które napisałem „w takim stylu”, widać więc w nim lekkie wahanie i niepewność autora. Prowadzenie historii także zostawia trochę do życzenia, tempo akcji jest mocno poszarpane i nieregularne (w złym tego słowa znaczeniu), a finał wydaje się lekko przyśpieszony i zrobiony na szybko, bo autorowi kończyły się pomysły (i w zasadzie tak było). I pewnie dałoby się jeszcze długo na nie narzekać, wynajdywać mnóstwo błędów i złych decyzji podjętych na etapie pisania. Ale mimo tego wszystkiego, jestem z tego tekstu bardzo zadowolony. Ma w sobie coś intrygującego, a końcowe przesłanie daje do myślenia. Przynajmniej moim zdaniem. Starałem się przedstawić w nim głównie paraliżujące bezsilności i braku kontroli. I myślę, że całkiem mi się to udało. Upchnąłem do niego też parę takich, mniejszych, wątków, ale to już raczej musicie znaleźć na własną rękę. Było to opowiadanie dość eksperymentalne i dla mnie nowe. Jednak myślę, że wskazało mi nową ścieżkę, jaką, jako pisarz, poszedłem, pisząc ten zbiór. Może dlatego czuję do niego taki sentyment i darzę pozytywnymi uczuciami, mimo jego wielu niedoskonałości. Być może. Chciałbym poznać też Waszą opinię, ale na etapie pisania tego nie mam takiej możliwości. Jeśli chcecie, na końcu książki podałem, gdzie można mnie znaleźć. Jestem otwarty na wszystkie opinie i krytykę.

A co, jeśli już nigdy nie złapię za pędzel?

03.02.2020 (ukończone 9.02.2020)

To był całkiem zwyczajny, pogodny wieczór. Zbliżała się dziewiętnasta, więc słońce powoli chowało się za horyzontem, zalewając świat coraz większą ilością ciemnego mroku. Jakby powoli oblewało ziemię wiaderkiem czarnej farby, stopniowo pokrywając nią coraz większe obszary. Nakładała jedną, drugą, a potem trzecią warstwę, by potem, następnego ranka, zerwać je wszystkie i ukazać swoje promieniące szczęściem i ciepłem oblicze. Jakby opuszczało żaluzje w mieszkaniu, czy kurtynę w teatrze na koniec przedstawienia. Finalny akt, pożegnanie, sygnał, że nasz czas wreszcie nadszedł i pora udać się do domu na zasłużony spoczynek. W moje okno wiał porywisty wiatr, targający koronami drzew i wznoszący w górę walające się po ulicach worki, stare gazety i inne wszechobecne śmieci. Pukając w szybę złożonymi z wprawionego w ruch powietrza palcami, zdawał mi się coś powiedzieć. Może mnie przed czymś ostrzec, a może czegoś mi życzyć. Nie miałem pojęcia, mimo że z należytą uwagą przysłuchiwałem się temu dziwnie obco brzmiącemu odgłosowi, czasami przypominającemu cichy, zniekształcony szept. Podszedłem bliżej i oparłem dłonie na zimnym, kamiennym parapecie. Nietypowy dźwięk najpierw znacznie przycichł, a potem całkowicie umilknął. W pomieszczeniu panowała całkowita cisza. Instynktownie wstrzymałem oddech, a dodatkowo wydaje mi się, że moje serce też na chwilę przestało bić. Wyostrzyłem wszystkie zmysły, szukając jakiejś następnej poszlaki, wskazówki, podpowiedzi. Co próbował powiedzieć mi wiatr? Co on, do jasnej cholery, mógł ode mnie chcieć? Te wszystkie pytania kotłowały się w mojej głowie. Chciały wyjścia, ujścia, jedyne czego pragnęły to wypłynąć na zewnątrz i dać o sobie znać. Czułem się jak garnek postawiony na silnym ogniu, po brzegi wypełniony ziarnami kukurydzy. One powoli się prażyły, z donośnym dźwiękiem wybuchając, a ja musiałem to wszystko znosić, zachować formę, niewzruszenie stać i jedynie prosić o to, żeby jak najszybciej to wszystko się skończyło.
Idiotyzm, powiedziałem cicho do siebie, i to naprawdę okropny idiotyzm. Jak zwykle mi odwalało i jak zwykle przejmowałem się drobiazgami, przypisywałem wielką wagę drobnym pierdołom oraz wymyślałem niestworzone rzeczy, by potem brać je na poważnie i całkiem serio. Z tego, co pamiętam, zawsze taki byłem. Niepoważny, dziwny, ekscentryczny. Chwilami wydawało się, jakbym żył w kompletnie innym świecie i bujał gdzieś głową w obłokach, nie przejmując się tym, co dzieje się naokoło mnie. Chociaż stale starałem się z tym walczyć. Karciłem sam siebie za różne durne pomysły, jak na przykład wtedy, gdy pół godziny obserwowałem czy lecący za mną leśny ptak na pewno mnie nie śledzi. Zwykle dopiero po jakimś czasie dochodzi do mnie, że to, co robię, mocno odstaje od normy. Zatrzymywałem się, brałem głęboki oddech i próbowałem skoncentrować na czymś innym. Wszystko, byleby nie pozwolić przejąć władzy nade mną głosom w mojej głowie. W teorii proste, w praktyce czasami niezwykle trudne. Odsunąłem się kilka kroków od parapetu, wziąłem kilka głębokich oddechów i westchnąłem. Wiatr przestał wiać i nigdy nie próbował mi niczego przekazać. Po prostu na zewnątrz szaleje wichura, a gdy tak się dzieje, czasami rozlegają się dziwne dźwięki. Tyle. Nie ma żadnego drugiego dna, to nie jest żadna metafora, to nie miało wnieść nic do mojego życia. Po prostu wiatr robił to, co wiatr zwykł robić — wiać. To wszystko dzieje się tylko w mojej głowie.
To wszystko dzieje się tylko w mojej głowie.
Usiadłem na niewielkim, obitym skórą taborecie, który stanowił stałe wyposażenie mojej pracowni. Małego pomieszczenia trzy na dwa metry w rogu mieszkania, w którym mieścił się tylko wspomniany taboret i sztaluga. Od biedy mógłbym tak wcisnąć jeszcze farby i inne potrzebne mi przybory, ale wtedy robiło się tak tam ciasno, że nie było mowy o żadnej swobodzie ruchów. Musiały więc wylądować na korytarzu, ustawione na kawałku brązowego kartonu tuż koło drzwi. Może nie było to najbardziej efektywne i mądre rozwiązanie, ale na razie spełniało swoją funkcję. Dopóki kiedyś w nocy albo wcześnie nad ranem ich nie zauważę i się o nie potknę, mogą tam zostać. Tak postanowiłem i tego postanowienia bynajmniej chciałem dotrzymać. Nie nazwałbym tego lenistwem — raczej większą świadomością własnej wolności.
Przeprowadziłem się tam trzy miesiące temu. W zasadzie sam nie wiem, jak wylądowałem właśnie w tym miejscu. Pewnego dnia, zmęczony dotychczasowym życiem, wyprowadziłem się z niewielkiej, wynajmowanej za grosze kawalarki, rzuciłem pracę, wypłaciłem wszystkie oszczędności z banku i wsiadłem w pierwszy lepszy pociąg. Nie wiedziałem, dokąd mnie zawiezie — i to właśnie było w tym magiczne. Gdy siedziałem w prawie pustym wagonie o piątej nad ranem, obserwując deszcz z wielką zawziętością uderzający o szyby, czułem się fantastycznie. Jakbym wreszcie stał się całkowicie wolny. Mogłem iść i robić co tylko chciałem, na co tylko miałem ochotę. Tak za młodu wyobrażałem sobie dorosłość. Że kiedyś wsiądę w losowy pociąg i odjadę w nieznane. Spełniłem swoje marzenie, tym samym wywracając całe swoje dotychczasowe życie do góry nogami.
Ostatni przystanek mieścił się w nieznanym mi dotąd mieście. Liczyło sobie pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Z zarzuconym na ramię plecakiem, w którym mieściło się właściwie całe moje dotychczasowe życie, zacząłem zwiedzać. Pierwszy miesiąc spędziłem w hotelu, praktycznie każdego wieczora chodząc po mieście, spotykając się z nowymi znajomymi czy udając się na różne klubowe imprezy. Któryś z poznanych w tamtym okresie ludzi wciągnął mnie w branżę reklamy, w której zacząłem pracować. Zdalnie, nie musząc nawet ruszać się z hotelowego łóżka, zacząłem coś na siebie zarabiać; moje oszczędności kurczyły się w zastraszającym tempie, także, jeśli nie chciałem wylądować na ulicy, prędzej czy później musiałem czymś się zająć. Na szczęście tamta robota całkiem mi się spodobała. Na pewno nie należała do prostych. Musiałem stale być obeznany w różnych trendach, ciągle uczyć się obsługi różnych programów do tworzenia filmów i grafiki komputerowej, szkolić język oraz spędzać co najmniej parę godzin dziennie przed ekranem laptopa. W zasadzie nie przeszkadzało mi to jakoś bardzo, a wręcz przeciwnie, dawało sporo radości. Od zawsze uwielbiałem doskonalić się w różnych dziedzinach i udowadniać sobie, że staję się w czymś coraz lepszy. Wysiłki się opłacały, bo już jakiś czas później dostałem podwyżkę. A potem kolejną. I tak powoli piąłem się po szczeblach kariery.
Po miesiącu przesiadywania w tym samym hotelu, w tym samym pokoju, płacąc za to horrendalne kwoty, stwierdziłem, że pora coś z tym zrobić. Już wtedy wiedziałem, że Kosiarczna, bo tak nazywało się to miasto, to miejsce, w którym chciałbym zostać. Przynajmniej na jakiś czas. Zacząłem więc szukać jakiegoś małego mieszkanka na wynajem. Najlepiej blisko centrum i względnie taniego. Reszta za bardzo mnie nie obchodziła. Przez moje krótkie, trzydziestoletnie życie zdążyłem zasmakować i spróbować różnych skrajnych warunków życia — od ubóstwa po bogactwo. I, jeśli mam być szczery, nie przywiązywałem do tego zbytniej uwagi. Jeśli miałem gdzie spać, gdzie pracować i gdzie jeść, byłem zadowolony. Ciepła woda, prąd i dostęp do internetu były przyjemnymi, ale jednak niekoniecznie niezbędnymi do życia dodatkami. Z podobnym nastawieniem znalazłem coś dla siebie bardzo szybko — mieszkanie w starej, ale przy tym i urokliwej kamienicy, które dorosła córka odziedziczyła po zmarłej matce. Jak tłumaczyła, z dziećmi i mężem zamieszkali na drugim końcu Polski, więc w zasadzie w ogóle go nie potrzebowała. Zgodziła się wynajmować mi je za niezbyt duże pieniądze, co naprawdę mnie ucieszyło. Najpewniej nie znała się na rynku nieruchomości i tego typu rzeczach. I nie wyglądała, jakby kiedyś chciała się tego nauczyć. Oprowadzając mnie po jej rodzinnym mieszkaniu, sprawiała wrażenie bardziej zmęczonego życiem sprzedawcy, który za wszelką cenę chce pozbyć się oferowanego towaru, niż energicznego agenta nieruchomości, zdolnego wyskubać z klienta najlepszą dla jego agencji cenę. Zgodziła się na pierwszą kwotę jaką podałem, skoczyła do samochodu i dała mi dokumenty do podpisania. Jeszcze tego samego dnia wieczorem wstępnie się tam wprowadziłem. Niby nie miałem dużo rzeczy, ale przez czas pobytu w hotelu trochę się ich jeszcze nagromadziło. Jednak wniesienie ich na pierwsze piętro, a potem ich rozlokowanie po poszczególnych pokojach nie było specjalnie trudne. Dwu, może trzygodzinna robota, po której z westchnieniem klapnąłem na łóżko, by odpocząć. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, było zadzwonienie do grupki dobrych znajomych, których poznałem za pośrednictwem portalu społecznościowego dosłownie kilka godzin po tym, jak moja stopa pierwszy raz stanęła w Kosiarcznej. Składała się z dwóch dziewczyn i jednego chłopaka — Magdy, Aleksandry i Bartka. Na początku przez lata trzymali się we trójkę, a potem, dość niespodziewanie, dołączyłem do nich ja. Jakoś tak wyszło, że Bartek odpowiedział na mój post, w którym pisałem, że zamierzam przeprowadzić się tu na dłuższy czas, ale, jako że nie znam ani miejscowych, ani miasta samego w sobie, szukałem jakiejś dobrej duszy chcącej mi pomóc. Spotkaliśmy się na piwo raz czy dwa, oprowadził mnie po najważniejszych punktach takich jak sklepy, galerie handlowe i tym podobne oraz zapoznał z jego dwiema przyjaciółkami. Szybko przypadliśmy sobie do gustu i zaczęliśmy spotykać się częściej i bardziej regularnie. Pewnego dnia przeszedłem żartobliwy „rytuał przejścia”, dzięki któremu już oficjalnie stałem się jednym z nich. Podobno każdy z nich kilka lat temu musiał wypić kieliszek kisielu przygotowanego w toalecie — podobno, bo nikt nie miał na to żadnych dowodów. Ale nie zamierzałem się kłócić. W końcu, czego nie robi się dla nowo zdobytych przyjaciół? Lecz wracając; zadzwoniłem do nich, by powiadomić ich o tym, że za tydzień, może dwa, gdy przywyknę już do nowego mieszkania, urządzam niewielką imprezę z tej okazji. Przyjęli to bardzo entuzjastycznie. Gratulowali podjęcia tej decyzji, życzyli szczęścia, a następnie zaoferowali pomoc, gdybym przypadkiem jej potrzebował. Ale odmówiłem. Nie było to konieczne. Od zawsze sam umiałem sobie poradzić. I szczerze, chyba nie wychodziło mi to jakoś najgorzej.
Ale ta historia nigdy nie miała koncentrować się na mojej podróży w nieznane, która skończyła się tym, że osiadłem na stałe w Kosiarcznej. To temat na zupełnie inną opowieść. Lubię to powtarzać. I to często. Każdy interesujący wątek ucinać słowami „to temat na zupełnie inną historię”. Wtedy mogę zainteresować, zaintrygować, pociągnąć za nos czytelnika lub rozmówcę za nos i zmusić go do zostania ze mną na dłużej. Bo w końcu, kto powiedział, kiedy opowiem tę historię? Nikt tego nie wie. Nawet ja. Sam nie mam pojęcia, w jaką stronę polecą moje słowa. Nie wiem, jak je ułożę, jak je wypowiem oraz, co najważniejsze, czy kiedykolwiek opuszczą moją głowę. To właśnie interesująca część opowieści. Jeśli je słyszymy, czy czytamy, to znaczy, że mamy ogromne szczęście. Bo, tak właściwie, mogły one nigdy do nas nie trafić. Także powinniśmy wszyscy być wdzięczni słowom. Nie ważne, jakie są. Dobre, złe, przyjazne, wrogie, kulturalne, wulgarne… Wszystko jest lepsze niż wieczna cisza. Wszystko, naprawdę wszystko, jest lepsze niż wieczna cisza. Lecz, znowu, to nie temat tej historii. Chciałem opowiedzieć wam o mojej przygodzie z malarstwem. Jak zmieniła mnie i moje podejście do świata. I o wszystkim, co się na nią składało. Jednak nie wiem, jak to wyjdzie. Zawsze, gdy mówię, część moich słów uderza w twarde skały wystające z dnia morza i osiada na nich, bez żadnych szans na ratunek. Także, gdybym pominął coś ważnego w tej opowieści, chciałbym was naprawdę przeprosić. Czasami po prostu tak mam. Niestety, nie jestem prostym człowiekiem. Jestem dziwakiem, szaleńcem, odmieńcem. W skrócie: artystą. Chodzę cały czas z głową w chmurach i myślami wędrującymi gdzieś po drugiej stronie ziemi. I chociaż cały czas przelewam swoje uczucia na płótno, moje wnętrze wciąż przypomina kipiący wulkan. Pełne gorącej lawy, gotowej wypłynąć na powierzchnie i natychmiast zastygnąć. Jeśli więc natkniecie się na popiół i zastygłą magmę na moich pracach, nie przejmujcie się tym. To tylko prawdziwy ja.
Malowałem wiele lat. Wiele, wiele lat. Tak długo, że przestałem już to liczyć. Byłem samoukiem, wszystkiego uczyłem się sam. Jedynie oglądałem prace innych i starałem się przybliżać moje własne dzieła do ich poziomu. Czasami słuchałem wskazówek innych, bardziej doświadczonych malarzy, ale — tak szczerze — w większości przypadków miałem je wszystkie głęboko gdzieś. Moje obrazy to zdjęcia wnętrza mojego umysłu. Nikt nie może się w to wtrącać, dotykać tego swoimi brudnymi łapskami czy wtykać tam nos. Nigdy nie obchodziło mnie to, czy komuś się to podoba. Mógłby zwyzywać mnie od najgorszych za to, jak malowałem, a ja i tak dalej obstawałbym przy swoim. Tak, jestem zadufanym i zbyt pewnym siebie artystą. I kocham to. Jeśli ktoś miałby mnie docenić, to mnie doceni. Takiego, jakim jestem. A jeśli ktoś miałby przejść obojętnie, to cóż, nic na to nie poradzę. Nie jestem cudotwórcą. Ja tylko przesuwam pędzlem po kawałku papieru. Nie mam boskich cech, jak niektórzy postronni mogą myśleć. Dalej mogę się mylić i popełniać błędy. A pewnie popełniam ich o wiele więcej niż normalni ludzie. Taka już moja dola i przeznaczenie. Mogę albo je uległo przyjąć, albo z krzykiem i płaczem odrzucić. Nie chcę robić scen, przykro mi, nie jestem taki jak niektórzy. Po prostu zaakceptowałem kolej rzeczy, jaką jest moje życie. I nigdy jeszcze tego nie pożałowałem. Nawet pobity, przygnieciony do ściany, zmiażdżony, rozwalony na części i całkowicie zniszczony nie zwątpiłem w słuszność tej decyzji. Możesz ciężkim butem przygnieść moją krtań, a z moich ust i tak nigdy nie wydostanie się cień żalu. Taki już jestem. I naprawdę przykro mi, jeśli nie umiesz tego zaakceptować.
O przeszłości mojego malarstwa mógłbym mówić wiele. Tworzyłem najróżniejsze obrazy w różnych stylach i formach. Części ich się wstydzę, z części jestem całkowicie dumny. Niektóre zdobią ściany mojego nowego mieszkania, reszta spoczywa głęboko na dnie walizki, najpewniej nigdy nie doczekawszy się swojego zasłużonego miejsca na ścianie. Takie już życie. Część zazna światła dnia i ciemności nocy. Jednak jakim kosztem? Znacznie liczniejszej reszty tkwiącej w wiecznym mroku, skazane na cierpienie dla wyższego dobra. Gdy tak o tym myślę, robi mi się ich czasem żal. Ogarnia mnie autentyczny smutek. Jednak potem zdaję sobie sprawę, że to już chyba tak musi działać. Ściany nie pomieszczą wszystkich, tak samo, jak ograniczona pod względem miejsca walizka. Zawsze więc będzie pewna niesprawiedliwość, rozdzielenie, podział na mniejsze i większe grupy. Nawet chcąc stworzyć perfekcyjny świat własnej wyobraźni przelanej na papier, trafia się na nieprzekraczalne mury. Może to sam Bóg broni nas przed odtworzeniem Raju? Skoro już raz zostaliśmy z niego przegonieni, pewnie już nigdy nie postawimy w nim choćby kawałeczka stopy. Skazani na tułaczkę po nieprzyjaznym świecie i cierpienie za grzechy możemy tylko próbować zbliżać się do ideału, niczym pies uwiązany na zbyt krótkim łańcuchu, który umierając z pragnienia, stara się dosięgnąć językiem do oddalonej miski z wodą. Życie bywa okrutne, nawet te, stworzone za pomocą pędzla, papieru i kilku farb. Każdy malarz ma w sobie coś z Boga, jednak ta cząstka jest zbyt mała, by być dla nich w pełni miłosiernym. Na tyle duża, by uczyć i karać, a na tyle mała, by nie potrafić przebaczać. Okropna sprawa, naprawdę, spędzająca sen z powiek i niepozwalająca odpocząć nawet najbardziej utrudzonemu umysłowi. Tak właśnie podsumowałbym moją sztukę, a dokładniej, moje obrazy. Stworzyłem je, mając w sobie tę cząstkę dobra, pozwalającą im wyciągać wnioski i odpracowywać swoje błędy, jednak nie przebaczając tym złym i skazując je na okrutne cierpienia. Z części jestem zadowolony, a część najchętniej wrzuciłbym do ognia. Jednak stworzenia żadnego z nich nie żałuję. Nawet tego najgorszego. Tego, który wciąż śni mi się po nocach i nie daje zmrużyć oczu. Boję się go, czasami autentycznie mnie on przeraża. Ale wisi nad moim łóżkiem, by każdego dnia dosadnie przypominać mi o abominacji, jaką stworzyłem. Opowiem Wam teraz o niej trochę. Chociaż nie jest to pasjonująca opowieść. Bardziej pasjonujący jest efekt końcowy, wynik, rezultat całego tego ciągu wydarzeń. Lecz jego nigdy nie ujrzycie. A przynajmniej nie takim, jakim ja go widzę.
To był wieczór. Chłodny, spokojny, niezwykle przyjemny. Przez lekko uchylone okno do środka dostawał się delikatny wietrzyk, odprężający i odświeżający. Stałem w swoim standardowym kombinezonie do malowania, czyli w zasadzie komplecie starych i zużytych ubrań tak przesiąkniętych plamami farby, że można by je właściwie uznać za dzieła sztuki same w sobie. Po kolei, z namaszczeniem otwierałem puszki z farbami i przygotowywałem pędzle na małym taborecie stojącym koło sztalugi. Pociągnąłem łyka jeszcze ciepłej, czarnej kawy, którą zrobiłem sobie chwilę wcześniej. Uwielbiałem pić ją w trakcie malowania. Co jakiś czas odrywać się od płótna, odkładać pędzel i pociągać łyka przyjemnie gorzkiej i mocnej kawy. Tak też miało być w tym przypadku. Nie robiłem żadnych wyjątków. Proces malowania największego i najbardziej ambitnego projektu był identyczny z procesem malowania małego, robionego na szybko obrazka w formie ćwiczenia. Wyrobiłem sobie te wszystkie nieco specyficzne rytuały i samemu sobie kazałem ich przestrzegać. Nie ważne, czy ma to sens, czy nie.

Wreszcie ułożyłem średniej wielkości płótno na sztaludze. Zwyczajne, prostokątne, o wymiarach trzydzieści na siedemdziesiąt centymetrów. Chwyciłem za ołówek i zabrałem się za malowanie wstępnego szkicu. W głowie miałem dokładne wyobrażenie tego, co chciałem stworzyć. Nie potrzebowałem do tego żadnych zdjęć — wszystko potrafiłem odtworzyć z wyobraźni. Można powiedzieć, że to wielki dar. I być może tak jest, chociaż szczerze, sam niezbyt często z niego korzystałem. Jedynie parę razy w życiu malowałem coś mającego realistycznie oddać rzeczywistość na płótnie. Może nie tak, że tego nie lubiłem; po prostu nie czułem takiej potrzeby. Jednak wtedy ta potrzeba z jakiegoś powodu się we mnie pojawiła. Nagle, niemal znikąd, zaczęła rozgrzewać moje wnętrze i zmuszać do natychmiastowego działania. Z dnia na dzień zmieniłem zdanie. Wyrzuciłem poprzedni, będący w miarę zaawansowanym stanie produkcji obraz i postawiłem na jego miejsce czyste płótno. Z jednej strony wiedziałem, że nie powinienem tego robić, ale to było silniejsze ode mnie. Nie wiem czemu. Może po prostu tak już musiało być.
A co właściwie przedstawiał ten obraz? Dziewczynę. Tak. Pewnie brzmi to żałośnie i dziwnie, ale tak, przedstawiał dziewczynę, kobietę, człowieka płci żeńskiej z krwi i kości. Siedzącej w urokliwej kawiarni i popijającą espresso z małej filiżanki. Z długimi, czarnymi włosami zaczesanymi do tyłu i wpiętą w nie kryształową spinką. Z lekkim makijażem, dobrze podkreślającym jej naturalną urodę. W eleganckim, beżowym bawełnianym płaszczu i aksamitnie czarnych spodniach. Z pięknymi, zielonymi oczami, które błyszczały jak najdroższe i najdelikatniejsze brylanty. Spoglądającej lekko nieśmiało w moją stronę i posyłającą mi zachęcający uśmiech. Pewnie widzicie to doskonale oczami wyobraźni, a może nawet podobne czy niemal identyczne wspomnienie tkwi w Waszych głowach. Zdaję sobie sprawę, że to nic oryginalnego. Ale czy kiedykolwiek powiedziałem, że moje obrazy są odkrywcze i nowatorskie? Wydaje mi się, że nie. A ten to wisienka na torcie tego stwierdzenia, a właściwie, zaprzeczenia. Miałem ochotę namalować urokliwą nieznajomą siedzącą naprzeciwko mnie w kawiarni i to zrobiłem. Chociaż, ochotę to złe określenie. Czułem ogromną potrzebę namalowania jej. Coś wewnątrz mnie kazało mi to zrobić. Nie ważne, że nie znałem nawet jej imienia. Nie wiedziałem o niej absolutnie nic. A mimo to czułem, że wypada to zrobić. Udokumentować, uczcić, zapisać na płótnie to piękno, które dano mi ujrzeć.
Jednak po drodze coś poszło nie tak. Skończyłem szkic i zaczynałem go wypełniać go podstawowymi kolorami, na które potem miałem nakładać kolejne, bardziej szczegółowe warstwy. Zanurzyłem pędzel w ciemnobrązowej farbie i dotknąłem nim miejsca, gdzie zaczynały się jej wspaniałe włosy. Jednak gdy jego włosy dotknęły tkaniny, nie mogłem ruszyć ręki. Nie mogłem wykonać żadnego ruchu. Jedynie patrzyłem, jak w tym miejscu powoli tworzy się coraz większa plama i jak pojedyncza strużka farby zaczyna cieknąć, powoli pędząc w dół obrazu, tworząc na nim długą, brązową linię. Nieregularną, krzywą, brzydką. Wtedy już wiedziałem, że to był koniec. Odzyskałem władzę w ręce, ale zamiast odsunąć ją, odrzucić pędzel i odejść, zacząłem z furią mazać po płótnie. Byłem naprawdę wściekły. Jeszcze nigdy w życiu tego nie zrobiłem. Owszem, czasami zdarzało mi się porzucić jakiś obraz, bo z czasem jego koncepcja przestawała mi się podobać tak, jak podobała mi się w mojej wyobraźni. Jednak nigdy ich nie niszczyłem. Przechowywałem je ostrożnie razem z resztą, tak, jakbym jeszcze kiedyś może miał do nich wrócić i je skończyć. To był wyjątek. Obraz, który został przekreślony, splamiony, opluty i poniżony przez samego twórcę. Piękne i delikatne rysy kobiety bezlitośnie przykryła brązowa farba. Patrząc na to, chciało mi się płakać. Załamałem ręce, odrzuciłem wszystkie narzędzia i przez ponad tydzień nie wchodziłem do pracowni bo wiedziałem, że robiąc to, skażę się na ten widok.
Nienawidziłem siebie za to, co zrobiłem. Czułem się tak, jakbym skrzywdził nie tylko sztukę, ale też i ją. Żywego człowieka niemającego żadnego pojęcia, że stał się inspiracją dla specyficznego malarza, jakim byłem. Chciałem pewnego dnia jej go wręczyć. Nie wiem czemu, tak o, w ramach podziękowania za jej piękno. Liczyłem, że wpadnę na nią tej samej kawiarni, utknę krótką pogawędkę i dam jej mój obraz. Może nawet wymienimy się numerami, spotkamy się raz czy dwa. Starałem się być realistą, ale w tym konkretnym przypadku moje myśli wybiegały daleko w przyszłość. Przyszłość, która miała nigdy się nie spełnić. Przez co? Przez mój głupi, samolubny błąd? Miałem poczucie, jakbym zdradził wszystkie wartości, jakie wyznawałem przez lata jako artysta. Jakbym zgromadził wszystkie moje prace w jednym pokoju, splunął na nie, oblał benzyną i bezlitośnie spalił.
Od tamtego wydarzenia minął miesiąc. A ja wciąż nie namalowałem ani jednego nowego obrazu. Najpierw tłumaczyłem to sobie traumą, nieprzetrawionymi jeszcze uczuciami, strachem przed popełnieniem kolejnego błędu. Jednak z biegiem dwóch, trzech, czterech tygodni zaczynałem coraz bardziej się niepokoić. Bo w końcu, co jeśli już nigdy nie sięgnę po pędzel? To pytanie męczyło mnie niemal codziennie, spędzało sen z powiek i napełniało strachem w każdej sekundzie życia. Co, jeśli już nigdy nie namaluję nic nowego? Jeśli moim nieprzemyślanym, impulsywnym, raptownym ruchem przekreśliłem nie tylko tę jedną pracę, ale też wszystkie przyszłe dzieła, jakie miały kiedykolwiek powstać? Nie umiałem się z tym pogodzić, o nie, to nie byłoby takie proste. Całe moje życie opierało się na malowaniu. Jakbym, na niepozornej, drewnianej sztaludze układał wszystkie cegły, z których składałem się ja. Wszystkie wspomnienia, marzenia, cele, priorytety i wartości, które tkwiły w mojej głowie, były w jakimś stopniu związane z malarstwem. I myślę, że nic nie mogłoby tego zastąpić. Ani rodzina, ani przyjaciele. Ani alkohol, narkotyki i inne używki. Ani jakiekolwiek inne hobby, zajęcie czy pasja. Tylko trzymanym w ręce pędzlem umiałem przekazać to, co naprawdę czuję. Były to uczucia nie do opisania, nie do ubrania w jakiekolwiek słowa, nie do pokazania na jakikolwiek inny sposób. Nawet gdybym chciał, nie zdołałbym w pełni otworzyć się ani przed najbliższymi, ani nawet najlepszym terapeutą. Może to mój minus, może słaby punkt, może nawet największa wada. Nie wiem. Raz czułem się, jakbym to ja górował nad moimi obrazami, jakbym to ja trzymał je na wodzy i nimi kierował, ale czasami… Czasami czuję się, jakby to one mną owładnęły i sterowały moim ciałem i umysłem tak, jak tylko chcą.
Jednak tamtego wieczoru postanowiłem jakoś z tym skończyć. Usiąść przed płótnem i coś namalować. Wreszcie, po, jak dla mnie, dość długim okresie pustki. Nie miałem żadnego pomysłu. W głowie miałem czarną otchłań. I wtedy pomyślałem, że to może być mój pomysł, którego tak mi brakowało. Otworzyłem puszkę z czarną farbą i powoli, skrupulatnie zamalowałem nią całe, białe płótno. Nazwałem go „Pustka.”. Koniecznie z kropką na końcu.
Może wiatr miał rację? Mniej myśleć a więcej pracować. Pracować więcej a myśleć mniej. Pewnie to chciał mi przekazać, wiejąc w moje okno tamtego wietrznego wieczoru. Podniosłem się z siedziska i powoli wyszedłem z pracowni, uprzednio gasząc w niej światło. Dziękuję, pomyślałem, myjąc ręce w kuchennym kranie. Sięgnąłem do lodówki po butelkę chłodnego piwa. Otworzyłem ją, przelałem sobie do szklanki i pociągnąłem sporego łyka. Mniej myśleć. Wypiłem jeszcze trochę. Brzmi jak coś, co może chciałbym wprowadzić w mojego życie. Na zewnątrz panował całkowity mrok, był środek nocy, zdaje mi się też, że zaczął padać lekki deszcz. A ja stałem w kuchni i piłem piwo, chwilę po skończeniu abstrakcyjnego obrazu. Życie jest dziwne, a ja chyba robię wszystko, żeby nie odstępować go pod tym względem ani na krok. Po paru minutach skończyłem swoje piwo. Wyrzuciłem pustą butelkę do kosza, znowu umyłem ręce i udałem się do sypialni, by zaznać chociaż trochę tego słodkiego snu. Życie jest okropnie dziwne, a ja robię wszystko, by nie odstępować go pod tym względem ani na krok. To była ostatnia rzecz, jaką pomyślałem, zanim zamknąłem oczy i pozwoliłem zabrać się w magiczne krainy sennych mar. Dobranoc, jeśli to czytasz. Dobranoc, jeśli mój głos dotarł aż do ciebie. Dobranoc, jeśli w dzień na niebie pojawia się słońce, a w nocy księżyc. Dobranoc, jeśli moja gwiazda dalej gdzieś tam jest, wysoko nad ziemskim sklepieniem. Dobranoc, drogi słuchaczu, może i czytelniku. Po prostu dobranoc.

Komentarz autora do „A co, jeśli już nigdy nie sięgnę po pędzel?”

„A co, jeśli już nigdy nie złapię za pędzel?” to moje drugie opowiadanie z tego zbioru. Powstało właściwie zaraz po pierwszym („O człowieku, który spędził wieczność czekając na pasach”). Szczerze, bardzo spodobała mi się ta forma. I choć kiedyś zdarzało mi się już pisać jakieś opowiadania, zwykle powstawały one na różne konkursy i z innych tego typu okazji. Nie były więc one jakoś specjalnie dobre, a pisanie ich nie sprawiało mi specjalnie dużo radości i satysfakcji. Ot, teksty jak teksty, jak ktoś zachęcał mnie do napisania jakiegoś, to wykorzystywałem okazję i to robiłem. Jednak zmieniło się to wraz z postępem prac nad „prochami szarpanymi przez wiatr” — niejako okryłem, że pisanie opowiadań może być świetnym doświadczeniem i dobrą formą twórczego wyrażania się.
Ale przejdźmy do tego jednego, konkretnego tekstu: Jak zwykle, na początku nie miałem zbyt rozwiniętego pomysłu. Chciałem napisać opowiadanie o malarzu zmagającym się z tworzeniem jego obrazów i opowiadającym o swoim dotychczasowym życiu, opartym głównie na sztuce. Główną inspiracją był oczywiście główny bohater „Śmierci Komandora” autorstwa Harukiego Murakamiego, ale inspirowałem się też stworzoną przeze mnie postacią Mai z „Nocy w szkole”. Bardzo spodobało mi się pisanie o malarzach i przedstawianie ich prac. Jakoś tak już jest, że słowa bardzo łatwo przetłumaczyć na obrazy, a więc tworzenie słów na tworzenie obrazów. I chociaż z pozoru prace te bardzo się od siebie różnią, to wierzę, że w praktyce są one do siebie bardzo zbliżone. Nawet bliżej niż te obie strony mogłyby pomyśleć.
Głównym tematem opowiadania jest zmaganie się z tworzeniem sztuki oraz tytułowe pytanie „a co jeśli już nigdy nie sięgnę za pędzel?”. Chciałem za pośrednictwem tego tekstu przekazać moje wahania oraz trudności, jakie napotykam podczas tworzenia moich prac. Oczywiście sporo rzeczy wyolbrzymiłem, jednak myślę, że ich ogólny cel pozostał taki sam. Zmagania się ze zwykle kapryśną weną, poszukiwaniem odpowiednich słów, zachowywaniem odpowiednich stosunków co do swoich prac oraz poszukiwaniem sensu w natłoku pisarskich obowiązków. Bo chociaż przyjemna, praca pisarza to niestety nie sama tęcza, jednorożce i kwiatki — na drodze prowadzącej do ukończenia danej książki czy opowiadania pełno jest przeciwności, dziur, kamieni, a tego wszystkiego trzeba się wystrzegać i uważać, by przypadkiem na nie nie wpaść. O tym właśnie jest to opowiadanie.

Martwy ząb nie boli

09.02.2020 (ukończone 15.02.2020)

Ostatnio strasznie bolał mnie ząb. Był to intensywny, pulsujący ból, nieodpuszczający i niedający mi spokoju ani na chwilę. Zaczęło się to jakieś dwa dni temu, a przynajmniej wtedy cierpienie weszło na wyższe obroty. Powodem tego wszystkiego była dolna czwórka, która, nawet na moje niedoświadczone oko, była w naprawdę opłakanym stanie. Zionęła w niej ogromna dziura, która swoją objętością zdawała się przewyższać objętość pozostałości po tym, jakże biednym, zębie. Wizytę u dentysty miałem dopiero w czwartek, gdy na kalendarzu wciąż czerwonym, plastikowym kwadracikiem zaznaczony był poniedziałek. Miałem ochotę uderzać w niego głową tak długo, aż wreszcie nadejdzie ten przeklęty czwartek. Dlaczego to nie może tak działać? To przecież nie jest takie trudne czy głupie. Gdybym to ja tworzył świat, zaimplementowałbym tę funkcję z pewnością.
Ale, stety czy niestety, nie tworzyłem świata. A przynajmniej nie świadomie. W końcu — kto może wiedzieć co się z nami dzieje, gdy zamykamy oczy i oddajemy się w objęcia snów? Co, jeśli Bogiem jest nie jednostka, a sieć umysłów ludzi złączonych w jakimś dziwnym, niemożliwym do ogarnięcia umysłem, miejscu, w czasie gdy ich ciała leżą spokojnie w ciepłych łóżkach? To jednak nic nie wyjaśnia, a jedynie wszystko bardziej komplikuje. Skąd więc wzięli się ludzie, skoro sterują oni sami sobą? Czy było kiedyś coś takiego jak „początek”, czy oni istnieli od zawsze, nieprzerwanie, za pomocą jakiejś nieznanej nam siły?
Myślę też, że pojęcie początku i startu są strasznie wypaczone przez zwykłe, ludzkie umysły. Wyobrażamy sobie je jako rezultat jakiejś akcji. Akcji napędzanej jakąś inną akcją, która napędzana była jeszcze inną akcją. I tak w nieskończoność, jako ogromny ciąg przyczynowo-skutkowy. Ale o ile takie myślenie może sprawdzać się w przypadku bolącego zęba (akcją może być rozwinięcie zapalenia i zaniedbania w dbaniu o higienę jamy ustnej, a reakcją wspomniany ból) to w przypadku czegoś tak skomplikowanego i trudnego do wytłumaczenia jak wszechświat jest ono tylko niepotrzebnym i błędnym uproszczeniem. Analizując krok po kroku jego rozwój, w końcu doszliśmy do pewnego niewytłumaczalnego zjawiska — skąd mogło wziąć się coś, co nie było wynikiem reakcji niczego innego? Ludzie, zwierzęta, rośliny, wszystko na tym świecie ma swoich przodków, którzy oczywiście również ich posiadają. Jednak według tego uproszczenia, to drzewo genealogiczne musiałoby ciągnąć się w nieskończoność, bez przerwy, od zawsze. A to zaś kłóci się z logiką tego założenia — że wszystko się z czegoś wzięło i że wszystko jest odpowiedzią na coś, co wcześniej się przydarzyło. Nie, nie tędy droga. Żeby zrozumieć tak trudne tematy, należy założyć sobie jedno — że są rzeczy, które wychodzą poza nasze zrozumienie. Możemy próbować sprowadzić je do naszych standardów i sposobów rozumowania, ale czasami zwyczajnie nie da się tego zrozumieć. Nie jestem specjalistą, naukowcem, ba, nawet filozofem. Nie znam się na niczym, a opowiadam Wam o wszystkim, jakbym był specjalistą. Najważniejszą rzeczą jest to, że nie przychodzicie tu po informację, naukę, sprawdzone dane i prawdziwe teorie. Przychodzicie tu po sztukę, po opowieść, jakąś historie i wszystko inne, czego spodziewacie się znaleźć w czysto fabularnej książce. I to dostajecie. Prosta wymiana — wy poświęcacie mi swój czas, a ja w zamian daję wam coś, co (przynajmniej czysto teoretycznie) ma jakąś artystyczną wartość. Chciałbym zmusić Was do myślenia, natchnąć i zachęcić do tego, byście spojrzeli na otaczający nas świat z nieco innej strony. Nawet na głupi, bolący ząb.
W tamtym okresie czasami wręcz nie mogłem wytrzymać z bólu. Czekając, aż silne tabletki przeciwbólowe wreszcie zaczną działać, co potrafiło trwać nawet godzinę, waliłem głową w ścianę, na zmianę krzyczałem i pozostawałem w całkowitej ciszy, raz wstrzymywałem oddech, a raz łapczywie pożerałem każdą kolejną porcję powietrza. Próbowałem wielu rzeczy, chociaż sam dokładnie nie wiedziałem, co chcę uzyskać. Dzięki temu nigdy nie byłem rozczarowany. Nie pokładałem żadnej nadziei w tym, że ząbek czosnku wtarty w dziąsło sprawi, że ból magicznie zniknie. Kiedy więc okazywało się to totalną bzdurą, po prostu wzruszałem ramionami i cicho wzdychałem. Może w innym przypadku się to sprawdza, a w moim, akurat tylko w moim, ta dotąd bardzo skuteczna metoda zawiodła. Tak czasami to sobie tłumaczyłem, wkładając najróżniejsze przyprawy do ust i licząc na jakąś poprawę, choćby chwilową ulgę.
Ból to jedna z tych dziedzin, w których możemy poczuć się prawdziwie wyjątkowo. Nikt nie wie, jak go przeżywamy, jak intensywnie go czujemy, ile go potrzeba by powalić nas na kolana. Możemy próbować wyrazić to różnymi przymiotnikami, określeniami i przymiotami, jednak nigdy nie przeniesiemy swoich własnych odczuć do czyjegoś mózgu. W zasadzie, gdyby tak pomyśleć, wszystko, co odczuwamy, jest czysto subiektywne. Nie mamy żadnej możliwości określić tego, jak inni odbierają bodźce, na które są razem z nami wystawieni. To z jednej strony dość oczywiste, a z drugiej problematyczne. To w pełni zrozumiałe, że stosujemy mnóstwo uproszczeń i uogólnień. W ogóle nasze życie jest ich pełne. Szczegóły są spychane na margines, bo tak szczerze, kto tak naprawdę ich potrzebuje? Nasz mózg ma niezwykłą umiejętność dopowiadania i uzupełniania dziur w informacjach, które odbieramy. Zostaliśmy niejako zaprogramowani do patrzenia na świat z przymrużeniem oka, z lekkiego dystansu, zdając się w mniejszym czy większym stopniu na siebie. Jednak to nie opowieść o tym, jak skonstruowany jest człowiek. Niestety, dalej nie wiemy tylu istotnych rzeczy o samych sobie. Potrafimy wysłać się w kosmos, a nie znamy nawet trochę bardziej skomplikowanych zawiłości naszego mózgu? Z perspektywy nauki to normalne i uzasadnione, a według mnie, patrząc na to artystycznym okiem, absurdalne. Łatwiej ustawić przed sobą lustro niż zbudować gigantyczną maszynę z ton metalu. Chociaż, czy naprawdę? Być może kiedyś uda mi się znaleźć odpowiedź na to pytanie. Do tego czasu zostawiam to tak, jak jest.
Zastanawiałem się też trochę nad tym, jaka właściwie jest istota bólu. Przede wszystkim, jest to reakcja niezwykle prosta, wręcz prymitywna. Sygnał alarmowy, oznaka, że dzieje się z nami coś niedobrego. Towarzyszy nam od niemal samego początku po sam koniec. Rodzimy się, by przeżywać ból, a umieramy, by ten ból uśmierzyć. To jasne i oczywiste. I mimo upływu lat nie utracił na swoim znaczeniu; dalej niemal konieczne dla naszego przeżycia jest to odczucie. Żyjemy jednak w takich czasach, że ból możemy niemal dowolnie kontrolować. Uśmierzać go, gdy nie jest konieczny lub wystawiać się na niego, gdy sytuacja tego wymaga. To pokazuje, jak rozwinięci jesteśmy, jako cywilizacja. Blokowanie pierwotnych instynktów i zachowań jest wyznacznikiem tego, jak daleko już się posunęliśmy. To jednocześnie fascynujące, a z drugiej przerażające. Postaram się jednak na chwilę odejść od bardziej historycznych i biologicznych tematów, a skupić się bardziej na jego filozoficznym znaczeniu. Przede wszystkim — jeśli raz czy dwa poczujemy ból w jakiejś konkretnej sytuacji, potem boimy się, że przy kolejnej takiej okazji znowu się on pojawi. Niemal automatycznie pojawia się strach, obawa przed nawrotem tego bólu. Jeśli przez dwa dni bez przerwy cierpimy z powodu bólu ucha, a trzeciego dnia obudzimy się bez tego problemu, to z jednej strony owszem, poczujemy ulgę. Ale z drugiej, gdzieś w środku, dalej będziemy bać się o to, czy przypadkiem nie wróci. W końcu raz się pojawił — czemu nie miałby przyjść drugi raz?
To samo tyczy się sytuacji, w których ten ból już czujemy. Pojawia się obawa, że ból ten się zwiększy, przybierze na sile. Że zamiast po prostu jęczeć będziemy krzyczeć i uderzać głową w ścianę. Tak też może się zdarzyć. Tak więc całkowita ulga od bólu może pojawić się jedynie, gdy czujemy najsilniejszy osiągalny przez nas ból. Taki, którego nie da się już niczym przebić. Znika obawa o nawrót, bo już go czujemy — a to, co stanie się później ukryte jest za niezwykle jasną, różową kurtyną przyszłości. Znika również strach o to, że ból ten się zwiększy — nie ma on jak się zwiększyć, bo już jest na największym możliwym poziomie. Wtedy człowiek skupia się na przyszłości — na chwili, w której cierpienie się zakończy. W takich chwilach wszystko lśni wyjątkowo jasnym blaskiem, wspomnienia wydają się ciekawsze, jedzenie smaczniejsze a stan pozbawiony ciągłego bólu o wiele lepszy i przyjemniejszy niż jest w rzeczywistości.
To powód, dla którego nigdy nie powinniśmy pozbywać się bólu. Nawet gdybyśmy kiedyś pozbyli się wszystkich zagrożeń, które ten może zwiastować (lub odpowiednio je zneutralizowali), moim zdaniem nie powinniśmy odbierać ludziom możliwości odczuwania bólu. Działa on jak dobrze dobrane okulary, pozwalające wyostrzyć i nieco zmienić nasze spojrzenie na świat. Postawić kurtynę między życiem z nim i bez niego, jednocześnie sprawiając, że chwile go pozbawione jawią się o wiele słodsze niż z nim. Ale też, że jawią się o wiele słodsze, niż są w rzeczywistości.

Najważniejszą rzeczą jest jednak to, że rzeczy martwe nie mają prawa boleć. Czy dotyczy to całych organizmów, czy poszczególnych części ciała — zasada pozostaje ta sama. 
— Martwy ząb nie boli
To zdanie usłyszałem z ust przyjaciółki, gdy dowiedziała się o mojej dolegliwości. Przyznałem, że być może mój ząb już obumarł. Właśnie to usłyszałem w odpowiedzi. Że martwy ząb nie boli. Musiałem się z nią zgodzić, nie miałem innej opcji.
Właściwie, to zainspirowało mnie do opowiedzenia Wam tego wszystkiego. Myślę, że ująłem już w słowa wszystko, co chciałem przekazać. Za chwilę mam wizytę u dentysty. Oh, wreszcie! Mam nadzieję, że pozbędę się tego okropnego bólu. Chociaż strach przed nieco zbyt sterylnym i jaskrawobiałym gabinetem wypełnia moje żyły, chęć zakończenia lub choćby zmniejszenia cierpienia zdecydowanie przeważa. Otwieram drzwi i biorę głęboki oddech. Parę kroków do recepcjonistki, poczekać kilka minut i poddać się serii dziwnych, skomplikowanych zabiegów. To na mnie czeka. Także do widzenia, drodzy czytelnicy i słuchacze. Jestem koszmarny w pisaniu zakończeń. Musicie mi to wybaczyć. Przymknąć oko na okropną końcówkę i skupić się na, mam nadzieję, lepszej całości. Nie rozkazuję Wam tego, ale po prostu proszę. Z góry dziękuję. Życzcie mi powodzenia — drzwi gabinetu zaraz się uchylą.

Komentarz autora do „Martwy ząb nie boli”

Tytuł omawianego przeze mnie w tym komentarzu opowiadania wziął się od słów naszej nauczycielki wychowania fizycznego Izabeli Bieleckiej (którą z tego miejsca chciałbym serdecznie pozdrowić!), która, komentując ból zęba jednego z uczniów, powiedziała „martwy ząb nie boli”. Te same słowa, bez kontekstu nie mają może jakiejś szczególnego znaczenia czy artystycznej wartości, jednak mimo wszystko zainspirowało mnie do napisania opowiadania traktującego głównie o bólu i jego roli w ludzkim życiu. Jest to temat, który uważam za niezwykle ciekawy i inspirujący — chciałem więc przelać moje przemyślenia na papier, układając to przy okazji w jakąś historię.

Jednocześnie sam w tym okresie miałem „przygodę” z zębami (jak to piszę, to w zasadzie dalej się ona ciągnie, ale wizyty u dentysty trochę pomogły) — niszczejące uzębienie, ból oraz dyskomfort tym spowodowany są naprawdę okropne. Ale i przy tym inspirujące. W końcu, ze wszystkiego złego można wyciągnąć coś dobrego (na przykład materiał na historię).
Jeśli zaś chodzi o samo opowiadanie i to jak według mnie ono wyszło, to… Szczerze, miałem z nim trochę problemów. Głównie brak pomysłu na rozwinięcie koncepcji i zbudowanie wokół niej jakiejś ciekawej historii. Początek przepisywałem chyba trzy razy, a każdego następnego dnia pracy siadałem przed klawiaturą niechętnie, wiedząc, że czekają na mnie nieprzyjemne próby wyduszenia ze szczątek pomysłów choćby kropelki inspiracji do skończenia tekstu. W końcu jakoś dopiąłem to do końca, chociaż szczerze, nie mogę powiedzieć, że jestem z tego całkiem zadowolony. Nie wyszło okropnie czy źle. Powiedziałbym raczej, że „miernie”. To z pewnością najsłabsze opowiadanie w tym zbiorze. Ale wiecie co? Nie żałuję, że go napisałem. Nie wstydzę się go. Po prostu nie jest tak dobre, jak mogłoby być. Każdy zbiór prac potrzebuje czegoś lekko odstającego od reszty, by móc lepiej docenić pozostałe. A przynajmniej ja wyznaję taką zasadę.

O spotkaniach klasowych po latach i zegarze tykającym w tle — część 1

15.02.2020 (ukończone 05.03.2020)

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 2.2
drukowana A5
za 33.79