Teoria konspiracji
Dla kapitana SB Wiktora Rozwadowskiego listopad 2028 roku rozpoczął się zwyczajnie — od przeglądania przesłanych siecią donosów i grzebania w życiorysach obcych ludzi. Potem nadeszło piątkowe popołudnie.
Wszedł w chmurę światła wypełniającą eteryczny pawilon chemii. Przed przerzedzonym asortymentem utworzyły się kolejki. W komórkowym bajtku zanotował wszystkie potrzebne rzeczy. Miał ambitne plany, nieco w typie zachodnim. Pierwsze, co zrobił po wprowadzeniu się do własnego M2, to zerwał boazerię i pawlacze. Potrzebował światła i przestrzeni.
Długo czekał na przydział wymarzonego mieszkania. Zawiłego systemu pierwszeństwa, wprowadzonego w drugiej dekadzie XXI wieku, nie rozumiał nikt spoza odpowiednich urzędów. Protekcja wysoko postawionych przybranych rodziców na pewno pchała sprawę do przodu. Za to biologiczna rodzina, oskarżona o konspirację, mogła go strącić na sam dół maszyny losującej. Wszyscy urodzeni pod koniec lat dziewięćdziesiątych mieli zresztą podobno trudniej. Tak się przynajmniej mówiło. Mówiło się też, że stolica się wyludnia i wiele mieszkań stoi pustych. Jednocześnie każdy marzył o wydłużających się nitkach Miast Ciągłych. Te jednak były luksusem dostępnym dla nielicznych.
Kolejka posuwała się sprawnie. Na wyrost wyjął już kartę towarową. Wtedy zadzwonił bajtek. Rozwadowski nie miał pojęcia, że ten telefon zapoczątkuje bieg wypadków, które zmienią jego życie.
— Dobry wieczór, kapitanie. Przeszkadzam? Jest delikatna sprawa. Odbierze sobie pan tę godzinkę czy dwie. Ktoś wsypał konspiratorów. Namierzyliśmy nową melinę. Patrol jest w drodze. Podjechałby pan na dolny Mokotów, żeby się trochę rozejrzeć?
Prośba majora Wielunia była w rzeczywistości rozkazem, wsiadł więc do służbowego poloneza, rocznik 2017, i ruszył spod Domu Partii. Budynek, rozbudowywany o kolejne kondygnacje i skrzydła, rozrósł się do monstrualnych rozmiarów.
Rozwadowski zjechał z estakady wiaduktu i dalej kierował się na Czerniakowską, której jedna strona ciągnęła się ścianą zapuszczonych kamienic, a druga pięła wzwyż sześćdziesięcioletnimi blokami. Nieremontowane, obchodziły płatami tynku, płowiały i odsłaniały wybebeszony styropian. Monochromatyczne barwy oscylowały wokół szarości i brązu. Wjechał w rewir, którego ciemne zaułki i obskurne bramy, nie bez powodu, owiane były złą sławą.
Niczym sonda zapuszczająca się w obce środowisko, omiatał klaustrofobiczną przestrzeń bliźniaczymi snopami reflektorów. Światła wykradały mrokowi ulice lepiące się od brudu, obrośnięte skorupą rdzy i błota, zagracone odpadkami sąsiedniej cywilizacji. Rozpadało się na dobre. Rzęsisty deszcz z uporczywą zaciekłością bębnił o dach.
Na ekranie nawigacji znalazł się pod czerwonym punktem. Adres się zgadzał — Jurija Gagarina 11. Schował bajtka i wyszedł w deszcz. Zanim otworzył parasol, był już mokry. Czekali na niego skupieni wokół światła latarni.
— Kogo moje oczy widzą. Sam kapitan Rozwadowski, najlepszy z najlepszych. Jak zwykle nienagannie wyglądający i gotowy pojmać złoczyńców. Swoją drogą wybrał pan, kapitanie, dłuższą drogę — odezwał się wolnym kącikiem ust starszy inspektor Żuk. Jedną ręką ściskał parasol, drugą podpalał marlboro. Nigdy nie palił krajowych. Oprócz niego marzło jeszcze dwóch młodych osiłków z prewencji. Byli tam tylko na wszelki wypadek.
— Darujcie sobie. Korki były.
— Taka pora.
— Dobrze, to do rzeczy. Wejdziemy do środka? Im szybciej to się załatwi, tym lepiej — stwierdził kapitan Rozwadowski.
— Ja niestety nie mogę. Wie pan, sprawy rodzinne. Muszę wam to zostawić, ale nie ma obawy. Jak coś tam naprawdę jest, przyślemy zespół. Wiecie, procedury muszą być wykonane, więc pokręćcie się trochę, zróbcie notatki. Wiecie, kapitanie, jak to jest… Ludzie donoszą na siebie, a potem okazuje się, że ktoś raz czy dwa zrobił głupotę. Czasami nawet nie trzeba nimi za bardzo potrząsać, żeby zrozumieli, że robią błąd. A niektórych to lepiej nawet zostawić w spokoju. Niech siedzą w tych swoich gniazdach. No, chyba że wciągają w to innych. W każdym razie wszystko to wiecie. Jak już mówiłem, zostawiam to wam. Wasze samodzielne zadanie, kapitanie. To dla was nie pierwszyzna. Aha, i zatelefonujecie do mnie w sprawie tych wczasów. Należy się. — Poklepał go po ramieniu, odchodząc w stronę swojego poloneza. — Nie krępujcie się, kapitanie. Zadzwońcie. Mam jedno miejsce nad morzem. Sami swoi. Daleko od Żarnowca, piaseczek czyściutki, żadnego promieniowania, tylko sam jod dla zdrowia. — Zaciągnął się wilgotnym powietrzem major.
Żuk wydał mu się dziś dziwnie skromny, co zupełnie do niego nie pasowało. Sam Rozwadowski nie spotykał się na co dzień z dużą dawką szczerości w wydziale. Bez wątpienia miało to wiele wspólnego z jego pochodzeniem, zarówno biologicznym, jak i przybranym. Pomimo to wszyscy go szanowali, bo dobrze wykonywał swoją pracę i nie dawał sobą pomiatać.
Kapitan został sam na sam z dwoma wyrostkami w mundurach. Pomagając sobie latarkami, ruszyli przez ciemną plątaninę klatek schodowych i pomieszczeń gospodarczych. Jedno z półpięter porastał gąszcz sztucznych paproci i kaktusów. Wyciągały swoje syntetyczne ciała w stronę mrugających świateł. Dalej w korytarzu leżał przewrócony na bok leżak, a wokół niego porozwalane koce i butelki.
— W okolicy zagnieździły się szumowiny — podsumował milicjant. Komentarz zabrzmiał jak wyrecytowany. Rozwadowski obejrzał się za siebie i zrobiło mu się duszno. Sapiący zomowiec wpatrywał się w niego rozbieganymi oczami. Drugi stuknął wielką rękawicą w kask, żeby obudzić zawieszony wyświetlacz. W radiu brzęczały odległe rozmowy z centrali.
— To tutaj — zakomunikował szeregowiec, wskazując na drzwi pod numerem siedem. Przez mętną, tworzącą półokrąg luksferem, przedzierała się przytłumiona poświata. Wraz z nią wpadał szum samochodów. Gdzieś tam tętnił właściwy krwiobieg miasta, a o całych bezpańskich przestrzeniach, pozostawionych odłogiem fragmentach miasta, mało kto wiedział.
Postanowił, że zacznie od przepytania najbliższych sąsiadów. Na przesłuchania jeszcze przyjdzie czas, ale warto było porozmawiać na bieżąco. Co, jeśli w którymś z mieszkań ukrywał się ostrzeżony w porę konspirator? Mieszkańcy nawet nie musieli otwierać drzwi. Na ścianie niedbale zainstalowano wideofony. Nikomu niepotrzebne urządzenie, symbol rozrzutności w epoce niedoboru. No, ale nie mieli takich nawet na Zachodzie.
Metalowa obudowa zachrzęściła, ekran rozświetlił się cielistymi barwami, a potem pojawiło się olbrzymie oko. Przejaskrawiona gałka poruszała się nerwowo.
— Kto tam? Kogo tak późno diabli niosą? — dopytywał zalękniony głos.
— Służba Bezpieczeństwa się kłania. Kapitan Rozwadowski.
— Dobry wieczór, Władysław Nowak z tej strony. Czy coś źle zrobiłem, panie władzo? U mnie jest zawsze teraz porządeczek. Ja już więcej nic nie robiłem od tamtego. To już tyle lat. Ja zawsze wracam do domu przed godziną policyjną, nawet jak jej nie ogłaszają.
— Nie o was chodzi. Mam pytania o sąsiadów.
— Oczywiście, zapamiętuję wszystko na wypadek, gdybyście przyszli. No i przyszliście. Śniło mi się to nawet — powiedział usłużny głosik, a niewyraźne oko na ekranie zamrugało gwałtownie. — Na przykład ci spod dziesiątki hałasują po nocach. Co drugi dzień robią raban. Gnidy. Ja bym im pokazał. Mięsem od nich pachnie.
— Czym?
— Kiełbasą. Mają skądś gnidy. Skądś kombinują. Nie mówię, panie władzo, że nie ma, nie narzekam, wszystkiego nam starczy, ale czasem jak… no wiecie. Każdemu wedle potrzeb, jak to mówią, ale oni wykraczają poza te swoje potrzeby. Skąd to mają? Przecież nie ze sklepu. Obieg podziemny to się nazywa.
— Dobrze, zanotowałem, ale zostawmy kiełbasy. Chodzi mi o siódemkę. Co tam się dzieje?
— Tam? Tam pusto. Dostanę punkty? No wiecie, panie władzo. Czy to trzeba oficjalną drogą poinformować, żeby dostać punkty?
— Dostaniecie, jak nam pomożecie z tymi spod siódemki.
— Ale ja na nich nic nie mam — zaskomlał wideofon.
— Zupełnie nic? Nikt tam nie przychodził? Nikt się nie kręcił? Nie było słychać radia?
— Nie żebym wiedział. Nie wychodzę za dużo, mam rentę, więc chyba bym słyszał. Za niską rangę mam na pracę. Do jakiego zakładu by mnie zapisali po tym wszystkim? Kopać rowów nie dam rady przecież.
— Nie pytam o waszą rentę — niecierpliwił się kapitan.
— Mogę opowiedzieć o tych spod dwunastki. Ich zięć podobno uciekł do RFN-u i był ministrantem. Na święta Bożego Narodzenia, to znaczy na Gwiazdkę, przyszła do nich poczta. Paczki im przysyła. Ona wyszła wystrojona, cała wypindrzona, aż się niedobrze robi…
Rozwadowski wdusił oślizgły przycisk. Rozbiegane oko zniknęło. Teraz czas na drugi numer sąsiadujący z namierzoną meliną.
— Czego tam chcecie? — odezwał się ekran, byle jak przykręcony do drzwi. Za przesłoną z zakłóceń dostrzegł nalaną gębę, a w tle jeszcze jakąś postać.
— Służba Bezpieczeństwa się kłania.
— To akurat wiem. Słyszałem, jak rozmawialiście z tym świrem spod ósemki.
— No więc wiecie też, towarzyszu obywatelu, że pytamy o sąsiedni lokal.
— No zdecydujcie się, czy towarzyszu, czy obywatelu?
Chyba wódka tamtemu dodawała odwagi. Kapitan nie mógł pozwolić, by jakiś zakapior ośmieszał go przed zomowcami.
— Tacy odważni jesteście przez drzwi? To posłuchajcie uważnie. To, że mieszkacie w tak gównianym miejscu, nie zwalnia was z obowiązku współpracy. Chcecie czy nie chcecie, współpracować będziecie. Więc jak z tą siódemką?
— Czego oni chcą? — zapytał głosik z głębi ponurego mieszkania.
— Zabierz mi ją stąd. Zabierać się! Won mi stąd, powiedziałem! — ryknął ekran.
— Wszystko w porządku?
— To, że mieszkam tu, z tymi z karaluchami, to akurat zawdzięczam wam.
— Jeszcze chwila, a porozmawiamy sobie twarzą w twarz — zmienił ton Rozwadowski.
— Dobra już, bez nerwów. Ja sobie muszę pogadać, bo swoje odsiedziałem.
— Mówcie do rzeczy, towarzyszu obywatelu.
— Tu mieszka albo recydywa, albo jakieś śliskie typy. Takie ludzkie wysypisko, rozumiecie? Wyrzucają tu wszystko, co nie nadaje się do pokazania na mieście. Kiedyś w Związku Radzieckim wszystkie aspołeczne jednostki wysiedlali sto kilometrów od Moskwy. A u nas ścieśniają w środku miasta. Z dala od swoich lśniących Miast Ciągłych — zarechotał wideofon. — A pod siódemką od lat nikogo już nie było. Jeśli ktoś tam się zamelinował, to siedzi jak mysz pod miotłą.
— Czyli na pewno nic nie wiecie?
— Jak esbecja, to pewnie szukacie wrogów władzy ludowej, co nie? Z całym szacunkiem, ale ludzie tu są na to za tępi. Tu same żłoby, świniopasy, co nie potrafią wyjrzeć zza brzęczącego na okrągło telewizora. U nas przynajmniej nie ma telewizora ani komputera.
— A dlaczego nie? — wyrwało się pytanie kapitanowi.
— Bo u nas jest porządek. I zdrowe wychowanie.
Kapitan wyłączył wideofon, nie mogąc dłużej słuchać wywodów malinowej twarzy. Wrócili pod właściwy numer i w trójkę wyważyli drzwi. Wpadli do pomieszczenia zalanego żółtym światłem jarzeniówki, brzęczącej jak uwięziona mucha. W rogu szumiał plastikowy wywietrznik, ale w pokoju i tak unosiła się zatęchła zawiesina. Kanapa, dywan, fotel bujany, ciężkie zasłony, meblościanka i stolik, zbyt mały, by pomieścić stertę piętrzących się na nim przedmiotów. Karaluchy uciekały im spod nóg.
Kapitan Rozwadowski nałożył gumowe rękawiczki, zawiesił płaszcz na rogu drzwi i przystąpił do czynności. Najpierw miejsca oczywiste, w których ludzie naiwnie chowali różne nielegalne rzeczy — pawlacz, spłuczka, plecy meblościanki, listwy, obrazy, doniczki. Nie było na szczęście ani klepki, ani boazerii do zrywania. Pomyślał o tym, jak męczył się z tym u siebie w czasie remontu.
Pierwsze znaleziska pojawiły się po paru minutach. Ostrożność konspiratorów ocenił na trzy z dwoma minusami. Kapitan już dawno doszedł do wniosku, że chowanie czegokolwiek w namierzonym lokalu i tak nie miało sensu. Mogło tylko wkurzyć śledczych. Równie dobrze wszystko mogłoby leżeć na stoliku nocnym. Konspiratorzy byli w tej kwestii niekonsekwentni. W unitrze tkwił dysk z audycjami Radia Wolna Europa. W drewnianym pudełku odkrył kość pamięci ze starymi tytułami w rodzaju Archipelagu GUŁag Sołżenicyna. Dewocjonalia i książki religijne poupychano w pościeli. W różnych miejscach wyszperał trochę ulotek i zeszłorocznej bibuły, samizdaty, rulon z plakatami i wygryzioną przez mole książkę pod wiele sugerującym tytułem Teoria konspiracji. Miał ich już w biurze kilka, zabranych z takich miejsc jak to.
Na stole leżał sprzęt, który mógł posłużyć do podrabiania kart spożywczych. Imadło, precyzyjna lutownica, szlifierka, forma do plastiku. Brakowało tylko samych kart. Idealiści i pragmatycy zarazem — pomyślał kapitan. Na koniec rozpruł nożem fotele i kanapę w połatanych miejscach. Znalazł tam kolejne dwa dyski. Wypiął komputer domowy Mera z gniazda, chwycił go pod pachę i zabrał siatkę z dowodami. Na schodach siedziało dwóch zomowców, a pod nimi sterta niedopałków. Zbliżała się północ.
Posterunkowy wymamrotał coś pod nosem i oddał mu przepustkę. Kapitan Wiktor Rozwadowski przekroczył szlaban żerańskiej strefy przemysłowej. Ponad jałowym krajobrazem unosiła się poranna mgła podszyta smogiem. Minął wysokie strażnice, pociąg nieśpiesznie opuszczający stację, wyłożone odpadkami koryto kanału i olbrzymią hałdę węgla nazywaną Etną. Nędzne szeregowce i hoteliki robotnicze na osiedlu, noszącym trafną nazwę Piekiełko, były chyba jedynymi budynkami mieszkalnymi w okolicy.
Przekroczył fabryczny kordon o nieludzkiej skali. Aż ścisnęło go w gardle. Jechał dalej wzdłuż rur ciepłowniczych, a wokół wyrastały kolejne zakłady: kombinat FSO, stara elektrociepłownia, ruina urzędu celnego, Fabryka Elementów Betoniarskich, zakłady elektroniczne Warel i jego cel — słynna tarchomińska Polfa. Tu musiał zaczekać na swoją kolej, wciśnięty pomiędzy cysterny.
Zadzwonił pułkownik Pychyński. Chciał wiedzieć, co robi kapitan. Jak zwykle musiał wiedzieć wszystko z pierwszej ręki. Czyhał na błąd Rozwadowskiego. Nie on jeden zresztą. Był jednym z tych, których zdawało się mierzić jego dwubiegunowe pochodzenie. Sam pułkownik był porzuconym dzieckiem z pegeeru. Nie cierpiał Rozwadowskiego za to, że pierwszą część dzieciństwa spędził w domu opozycjonistów, a drugą na partyjnych salonach. Kapitan zdążył się do tego przyzwyczaić. Uznał to za cechę równie niezmienną jak wzrost czy kolor oczu.
— Jestem na Żeraniu. Wszystko ustalone z majorem Wieluniem.
— Dobra. Wieluń to jedno, a ja to drugie. Ja się pytam, co tam robisz.
— Jestem w sprawie tej konspiracyjnej meliny na Czerniakowie. Informatycy rozgryźli dyski i stacjonarkę. Było kilka rzeczy. Na dyskach głównie konspiracyjne bzdury. Nic nowego. Ciekawsze były tropy w sieci.
— To znaczy?
— To znaczy, że udzielali się w sieci na opozycyjnych forach. Mało ostrożnie. Interesowało ich skażenie środowiska i punktacja obywatelska. Można powiedzieć, że to amatorzy.
— Namierzyliście ich?
— Na razie jednego. Jest ich dwóch. Co najmniej. Pierwszy, tak go nazwałem, najbardziej się odsłonił. Nawiązał bliski kontakt ze swoim krewnym z zagranicy. Dzielił się szczegółami pracy. Pisał o niedoborach materiałów do produkcji leków i o niskich normach jakości. Obdzwoniłem wszystkie zakłady w województwie, zajrzałem do ich archiwów, systemów, sprawdziłem stany i wszystko się zgadza. W zasadzie nie było to nawet potrzebne, ale chciałem się upewnić. Wymienione w korespondencji rzeczy produkuje się tylko w Polfie. To było zresztą dość oczywiste. Wystarczyło dowiedzieć się, w której sekcji konkretnie pracuje. Zacznę od niego.
— Brawo, Rozwadowski, brawo. No, no, jestem pod wrażeniem. Dobrze, informujcie nie tylko majora Wielunia, ale i mnie. Bądźmy w kontakcie.
Zorientował się, że na siedzeniu pasażera nadal leży książka o jednoznacznym tytule Teoria konspiracji, którą zabrał z mieszkania na Gagarina. Całkiem zajmująca lektura, napisana lekkim piórem. Konspiratorzy, zdaje się, wciąż wierzyli w słowo drukowane, chociaż wszystko jest teraz w sieci Jantar. Zapewne uważali, że książkę można wyrzucić, a ślad w komputerze zostaje na zawsze.
Otworzył przypadkową stronę.
— Gdybanie to ulubione zajęcie Polaków. W systemie jednopartyjnym zastępuje im politykowanie. I tak betonowe mrówkowce wciąż na nowo rozbrzmiewają pytaniami. Czy gdyby partyjny beton nie aresztował Gorbaczowa, to ZSRR by upadło? Czy gdyby SB nie obaliła Jaruzelskiego, to Partia zasiadłaby do negocjowania z Solidarnością? Czy gdyby nie fala zamieszek u progu XXI wieku, to opozycja nie rozpadłaby się na wiele konkurujących ze sobą odłamów? Jest jedno lekarstwo na tę jałową paplaninę. To wytrwała praca. Praca nad sobą, praca u podstaw i praca kierująca ku drobnym zmianom, które ułożą się w proces transformacji ustrojowej. Znamy z historii, że każdy gwałtowny czyn strącał nas głębiej w otchłań. Niech głupcy gdybają i szamoczą się w swoich powstańczych zamiarach. Mądrzy niech czekają, aż nadarzy się właściwy moment.
Nie ulega wątpliwości, że zburzenie żelaznej kurtyny nieomal dokonało się na początku lat dziewięćdziesiątych. Fakt, że to nie nastąpiło, a punkt kulminacyjny znalazł się za nami, wtrącił masy w przenikający je dogłębnie marazm i odebrał im siłę do walki. Pokolenia urodzone po tej fali znalazły się na mieliźnie. Wielu z nich zaakceptowało świat, w którym żyją lub nawet…
Dlaczego to czytał? Dlaczego każdy egzemplarz w jakiś niezrozumiały sposób przypominał mu dzieciństwo lub raczej przerwany gwałtownie prolog dzieciństwa. Miał być zwykłym dzieckiem, ale potem los zdecydował inaczej. Zabrali go z domu i wrzucili do zupełnie innej koleiny czasu, licząc na to, że niczego nie zapamięta. Ale on pamiętał. Niewiele, ale jednak. Tak jakby pamięć sama wiedziała, co będzie ważne, i czepiała się rozpaczliwie tych okruchów, których nie zwiał pędzący w tył wiatr czasu. Posągi jego rodziców traciły kształty, ulegając erozji, upodabniając się do innych, pozbawionych cech ludzi, których kiedyś spotkał. Wystarczyło muśnięcie jakimś zapachem, jakieś migotanie rzeczywistości, by gdzieś tam, na pograniczu pamięci, zabrzęczało wspomnienie. Nie, chyba niemożliwe, żeby cokolwiek pamiętał. Może to sobie wymyślił, dopowiedział, wziął trochę ze snów, trochę z telewizji i poskładał w fałszywą opowieść o biednym Wiktorze wykradzionym przez SB. Tak było łatwiej to wszystko wytłumaczyć, te życiorysy obcych ludzi, które złamał. Czy ich tak naprawdę żałował? Może bardziej użalał się nad samym sobą? Musiał iść do przodu. I tak nie było już odwrotu. Nie dało się tak po prostu przestawić zwrotnicy i wrócić na tamte szyny. Ich nie było. Tamta linia życia urwała się, gdy miał siedem lat.
Pośpiesznie wrzucił książkę do schowka. Podszedł do niego milicjant i kazał mu zjechać na pobocze. Klnąc pod nosem, wjechał w błotniste koleiny. Po dłuższej chwili posterunkowy wrócił i pokazał mu, że ma iść za nim. Rozwadowski wdepnął w błoto, aż poczuł wilgoć w bucie.
Zaprowadzono go do wiekowego budynku z cegły, stojącego w cieniu hali z karbowanej blachy. Mieściło się tam biuro, w którym oczekiwał go umówiony technik. Nieposzlakowana opinia, wieloletni staż, choć bez odznaczeń za wyśrubowane normy. Otworzył mu mężczyzna w niebieskim kombinezonie, o inteligenckim i zafrapowanym wyrazie twarzy. Wydawał się trochę nieobecny, gdy podłączał wszystkie monitory, stojące półkolem na dwóch szkolnych ławkach. Pomieszczenie było zagracone regałami, uginającymi się pod dokumentacją i bujną florą zakładową.
— Przeprowadzka — wyjaśnił technik.
Kapitan przyjrzał się wieży, na której płonął rozmyty w burej mgle neon Polfy. Podobno wytworzono tam pierwszą polską penicylinę. Zapamiętał to ze szkoły, w której uczył się dość dobrze. Zdolny, choć leniwy — mówiła o nim wychowawczyni w podstawówce.
Gdy wszystko było gotowe, Rozwadowski usiadł przed ekranami. Wyjął z teczki bajtka. Obejrzał się na technika, dając mu do zrozumienia, że może już iść. Zamknął za nim drzwi na klucz i obok komputera położył pistolet Tokarev TT.
Ekrany pokazywały kluczowe miejsca w fabryce. Spojrzał na zegarek. Zmiana miała zacząć się za kilkanaście minut. Zdąży jeszcze zaparzyć sobie kawę zbożową. Wystukał wiadomość do kierownika zmiany:
Jestem na miejscu. Wszystko według planu. Powiedzieć im, gdy wszyscy będą w szatni. Muszą być tam wszyscy obecni.
Plan był sprawdzony, ale kapitan nie był pewien natychmiastowego powodzenia. Podejrzany mógł w końcu zachować zimną krew. Plotka zasieje jednak ziarno niepewności, które pozwoli mu lepiej rozpoznać konspiratora. Liczył, że spędzi tu na przesłuchaniach długie godziny. Być może lepiej było wynająć pokój w hotelu robotniczym na Piekiełku.
Obserwował komory oczyszczające. Wszyscy pracownicy wchodzili w zielonych, gumowych kombinezonach pod ciśnieniowy natrysk. Liczył ich, stawiając kreski w notesie. Zatrzymał się na dwudziestu dwóch. Dwóch pracowników miało urlop. Brygada liczyła dwudziestu pięciu, więc brakowało jednego.
Chwycił pistolet i rzucił się do drzwi. Zdał sobie sprawę, że nie zapamiętał rozkładu fabryki. Rozpychając pracowników, wbiegł do asymetrycznie podzielonej hali. Lawirując pomiędzy stołami z chemikaliami, biegł w stronę strzałki z napisem: „Wydział syntezy”. Dotarł do miejsca, które przed chwilą oglądał na ekranie. Przebiegł przez gumowe wejście do natrysków. Wpadł do szatni z bronią w ręku. W lustrze napotkał zaskoczone spojrzenie. Tamten spanikował. Rzucił się do ucieczki, przewracając kierownika zmiany. Ciekawe, jaką wymówkę mu wciskał — przemknęło przez głowę kapitanowi, gdy biegł już za zdemaskowanym konspiratorem.
Zygadlewicz wrzucił torbę do szafki i sięgnął po kombinezon. Po nieprzespanej nocy czuł się fatalnie. Waliszewski zadzwonił do niego wczoraj wieczorem. Od razu wyczuł, że jest przygnębiony. Potem rzucił umówiony sygnał. Oznaczało to, że ich kryjówka jest spalona, Waliszewski ledwo wymknął się esbekom, gdy szedł do lokalu na Gagarina. Zygadlewicz w nocy wykasował wszystko, co mogło mieć coś wspólnego z ich kołem.
Szybko pożałował, że kiedykolwiek wziął w tym udział. Z tej perspektywy zrozumiał, że był na to zbyt słaby. Do tego był z tym sam. Nie mógł nikomu wspomnieć o swojej konspiracyjnej działalności. Wiedzieli o tym tylko Waliszewski oraz jakaś dziewczyna, która ostatnio dołączyła do ich grupki. Korespondencyjnie wspierał ich też niejaki B, o którym niewiele mógł powiedzieć. Podobno miał powiązania z SB i pomagał podziemiu ukrywać działalność.
Teraz dowiedziała się o tym cała esbecja. Chodził z nerwów biały jak ściana. Mógł się tylko modlić, żeby jakimś cudem nie złamali haseł, nie wyciągnęli poczty elektronicznej i nie powiązali jej z jego pracą. Uważał, że byli stosunkowo ostrożni, jednak głównie stawiali na anonimowość kryjówki. Nie zastanawiali się, co się stanie, gdy zostaną nakryci.
Kto ich wsypał? — zadawał sobie to pytanie w przerwach, gdy nie zastanawiał się, czy esbecy są w stanie odtworzyć jego korespondencję z bratem w Londynie. Może oprogramowanie, które ściągnęli, okazało się felerne i po prostu namierzyli ich komputery?
Wstrzymał oddech, gdy do sali wszedł kierownik zmiany, w porządku człowiek, choć trzymający dystans. Szef oznajmił, że będą mieli gościa.
— Jest tu ktoś ze Służby Bezpieczeństwa. Mówi, że to coś poważnego. Podobno ktoś ze zmiany dopuścił się szpiegostwa przemysłowego. Wiedzą już kto, więc nie macie co się martwić. Oprócz oczywiście tego gagatka.
Wszyscy po kolei przeszli przez śluzę, w której spryskiwał ich strumień z płynem odkażającym. Zygadlewicz został na końcu kolejki. Przez długą chwilę siedział z twarzą zatopioną w dłoniach. W głowie, niczym na dotykowym panelu, zmieniały się ponure obrazy przyszłości.
Nie wiadomo, dlaczego wyobraził sobie rzeźby mitycznych bohaterów sierpa i młota obsypane popiołem z hut i obmyte kwaśnym deszczem domy-monumenty. Był to świat przemysłowego chłodu i nieludzkiej skali. Będzie takim nadal, gdy za wiele lat wypuszczą go z więzienia.
Kierował nim impuls, kiedy chwycił torbę i ruszył w stronę wyjścia.
— A ty dokąd? Mówiłem, że mamy gościa — usłyszał za sobą głos kierownika. Zdawało mu się, że czas stanął w miejscu. Pokusa ucieczki skapitulowała przed paraliżującym strachem. Stanęli z szefem twarzą w twarz.
— Nie mogę tam iść — powiedział całkiem spokojnie.
— Dlaczego?
— Mam lekarza, kompletnie o tym zapomniałem. Ważne badania, czekałem w kolejce prawie rok. Przepraszam. Muszę…
Kątem oka dostrzegł ruch. W lustrze napotkał wzrok wysokiego mężczyzny. Miał on na sobie bordowy płaszcz i trzymał broń. Zygadlewicz rzucił się do ucieczki. Wolność albo śmierć — pomyślał, gdy przebiegał przez korytarze. Minął kadzie, w których gęstniała masa zawiesiny, a następnie korytarz z tabliczką: „zbiorniki sedymentacji”, później „kompresory”, aż wreszcie przedostał się do obszernego pomieszczenia, którego środkiem szła szeroka taśma produkcyjna.
Było tu gorąco od strumieni pary i ciasno z powodu licznych urządzeń, aparatur i zbiorników. Przypominało to animowane filmy, w których bohater, przy akompaniamencie kakofonii niepokojących zgrzytów i nieharmonijnych, fortepianowych kaskad, ucieka przez klaustrofobiczny mikroświat mechanizmów, zegarów i brudnych szyb.
Schował się za cylindrem, czekając, aż zbliży się szukające go światło latarki. Serce waliło mu niczym potężna prasa, pompując krew pod ciśnieniem młota pneumatycznego i napędzając zmysły, działające na pełnych obrotach.
Zamachnął się i uderzył na oślep. Wrzask upewnił go, że trafił. Stchórzył jednak i rzucił się do ucieczki w obawie, że tamten zacznie strzelać. Nie pomylił się. Huk, błysk i metaliczny dźwięk rykoszetu rozdarły halę. Dogoniły go przekleństwa, rzucone przez zaciśnięte z bólu zęby. Zygadlewicz biegł na oślep, wpadając na ściany, rury, zwoje przewodów i ślizgając się po mokrym betonie, aż wreszcie trafił na schody prowadzące na górę.
Dźwięk kroków na metalowej konstrukcji natychmiast zwabił jego prześladowcę. Nim znalazł się na pomoście serwisowym, padł kolejny strzał. Zygadlewicz pędził ponad głowami pracowników. Młody esbek był jednak szybszy. Mężczyźni zatoczyli się w klinczu, mało nie wypadając przez barierkę. W ciemną przepaść z brzękiem spadła wypuszczona przez Rozwadowskiego broń.
Zygadlewiczowi udało się wyrwać z rąk kapitana i dopaść do lufcika prowadzącego na dach hali. Wyczołgując się na zewnątrz, odepchnął kapitana, który chciał go wciągnąć z powrotem do środka. Z góry dzielił go dwumetrowy skok na płaski silos.
Zabrakło mu pół metra. Rozpaczliwie szukał rękoma oparcia, gdy osuwał się w dół. Boleśnie wylądował na żwirze. Esbek spokojnie wyszedł bocznymi drzwiami, czyszcząc pistolet o płaszcz. I tak nie wydostanie się z zamkniętego terenu. Gra skończona — pomyślał.
Dysk tkwił w szczelinie odtwarzacza, połyskując obietnicą niezbadanej przyszłości. Błyszczał niczym hologram na dolarach i chromowane zderzaki Chryslera. Wystarczyło jedynie pchnąć go i stanie się coś, co całkowicie odmieni jego życie.
Henryk Pokutnik, szeregowy pracownik wydawnictwa PWN, starał się ochłonąć. Prawdziwy lęk uczepił się jego rękawa, czyniąc dłoń tak ciężką, że nie mógł jej dźwignąć z pokrytego ceratą stołu. Tłumaczył sobie, że dla jakichś złudnych miraży nie powinien ryzykować ułożonej teraźniejszości. Nie wiodło mu się przecież znowu tak źle. Zmień postrzeganie rzeczywistości, bo rzeczywistości nie zmienisz — powtarzali jednym głosem mędrcy z telewizji.
Wszystko zaczęło się po przerwie na drugie śniadanie, kiedy w korytarzu niespodziewanie podeszła do niego Maria i podała kopertę, prosząc usilnie, żeby otworzył ją dopiero, gdy będzie sam. Zakazała mu też rozmawiać o jej zawartości. Maria była szarą myszą biurową, której nigdy nie podejrzewałby o tajemnice. Kiedyś słyszał, że gdy bieda zajrzała jej w oczy, kręciła z jakimś waluciarzem albo partyjniakiem. W dziwacznym swetrze w krwiożercze rośliny, jakby wydzierganym pod wpływem środków odurzających, za zbyt dużymi okularami, kryła się blada twarz. Jej przezroczysta skóra, ponacinana czerwonymi żyłkami, upodabniała ją do jakiegoś wodnego stworzenia. Nie potrafił przypisać jej żadnych wyrazistych cech. Z drugiej strony naszła go myśl, że ona może powiedzieć o nim dokładnie to samo. Oboje byli idealnymi zwierzętami biurowymi. Byli przedłużeniem komputera Meriwa, do którego będą wklepywać dane, dopóki radziecka myśl techniczna nie opracuje doskonalszych algorytmów.
Po tym, jak zostawiła go oniemiałego w korytarzu, trudno mu było się skupić na zamówieniach, a zbliżał się koniec kwartału. Z całego Układu Warszawskiego napływały zamówienia, skargi, rozliczenia. Piętnaście tysięcy sztuk encyklopedii powszechnej, sześć tysięcy „Biblioteki Klasyków Filozofii”, dwadzieścia tysięcy podręczników do polskiego i tyle samo Elementarza. Magazyny pękały w szwach, a kolektyw z dumy nad wykonaniem planu. Ten liczono w liczbie nakładów, a nie przeczytanych stron, ale kto by się tym przejmował.
Henryk był na początku nawet zadowolony, że jako niewielki trybik przyczynia się do zwiększenia czytelnictwa. Przecież drukowano wiele i w dużych ilościach. Było to niewątpliwie wielkie osiągnięcie PRL-u. Mniej dumny był z tego, że jest jedynie małym elementem, a nie ważną przekładnią czy kołem obrotowym państwowej spółki. Gwarantowane podwyżki ze względu na staż oczywiście się dostawało, ale w kolejce po awans znajdował się bardzo daleko i nie wyobrażał sobie, że miałoby się to wkrótce zmienić. Przynajmniej nie, dopóki szefową była Ela.
Ucieleśnienie bezideowej tyranii biło z każdego uderzenia szpilką w podłogę, z każdego precyzyjnego gestu i idealnie wymierzonego słowa. Próbował każdej z możliwych technik, od obrzydliwego lizusostwa po krnąbrność, ale Ela odnosiła się do niego z niezmienną ironią. Jak bardzo była w błędzie co do niego, myślał sobie, gdy wystawiła go na kolejne upokorzenie. Gdyby cokolwiek było w stanie pchnąć go do buntu, byłaby to ona. W swojej przełożonej widział uosobienie opresji władzy.
Gdy Ela wezwała go do siebie poprzez komunikator, pomyślał najpierw, że chodzi o jakieś błędy w rachunkach. Kierowniczka nie rozumiała, że moce przerobowe ludzi i maszyn nie są sobie równe, że ludzki umysł zużywa się dużo szybciej niż baterie litowe jej bajtka. Potem przypomniał sobie, że w kieszeni jego marynarki spoczywa minidysk od Marii. Czy to była jakaś prowokacja?
Zanim doszedł do drzwi Eli, przeszedł między rzędami filcowych boksów, gdzie reproduktorzy wklepywali do meriwy umowy, przepisywacze kopiowali ręczne abonamenty na format cyfrowy, archiwiści notowali, kto i co wykupił, debitorzy wydzwaniali do kiosków ruchu i dystrybutorów, gdy ci zalegali z należnościami. Jedna wielka sieć powiązań, przez którą płynęły miliony nazwisk i adresów.
Kiście ekranów wyświetlały wiadomości i kroniki filmowe, klimatyzatory buczały jednostajnie niczym napęd statku sunącego przez bezkres mozolnej pracy, wężowiska kabli przesyłały strumień informatyczny do kontrolerów, ukrytych gdzieś na niedostępnych piętrach budynku.
Przystanął przed drzwiami kierowniczki. Przytknął identyfikator do bramki. Po chwili, na wideofonie pokazał się klatkujący obraz gabinetu i zepsuty mikrofon powiedział: „Wejść”.
Gabinet był synonimem bałaganu i rozrzutności. W ceramice z Bolesławca odbijały się światła ekranów monitorujących hale komputerowe.
— No jesteś nareszcie. Tak się boisz przyjść? — powiedziała Ela i Henryk wyczuł, że nie będzie to normalna rozmowa. — No dobrze, jak tam w pracy? — zapytała, jakby byli znajomymi i spotkali się na herbatę.
— Dobrze, dziś wpadło dużo zamówień elektronicznych i trochę papierowych, ale pracujemy nad wolumenami — odpowiedział cicho Henryk.
— Pytam raczej o to, jak się czujesz w pracy. No wiesz… czy jesteś zadowolony ze swojego stanowiska? — Ela zmroziła mu krew w żyłach. Jej uśmiech, zadziwiająco normalny, wprowadził jakiś dysonans. Czy to nowa strategia zarządzania? — zastanawiał się, siadając w fotelu bujanym, obok drewnianego konia zabawki.
— Dobrze. Oczywiście nadal podtrzymuję swoją gotowość do nowych obowiązków.
— Będziesz miał na to szansę, Henryku, będziesz miał na to szansę.
Ela rzuciła na stół teczkę z aktami, na których widniało jego nazwisko, nabazgrane czerwonym flamastrem.
— Obserwujemy cię, towarzyszu. Wykazujesz się pracowitością. To dobrze, to dobrze. Doceniamy taką postawę. Jesteśmy gotowi za nią nagrodzić. Traktujemy to jako potencjał, który sam musisz wykorzystać. Jest coś, co mógłbyś zrobić dla siebie, dla spółki i dla Partii? Nie jesteś w Partii, prawda?
— Jeszcze się tak nie złożyło — odparł, wywołując zacięty uśmiech. Szefowa pogładziła się po zaczesanych do tyłu nażelowanych włosach.
— Dobrze, dobrze. To nawet lepiej. To nawet lepiej. Choć nie mogę cię rozgryźć, nie wiem co tam myślisz. Czasami jesteś aktywny, a potem się w sobie zamykasz. Niewiele się odzywasz na spotkaniach. Nie rozumie. Dobrze wyglądasz, masz podobno jakieś poczucie humoru, dasz się lubić. Dlaczego godzisz się na to co masz. Wstąpienie w szeregi aktywu potrafi dużo ułatwić. No ale dobrze, spokojnie. Zobaczymy, jak to dalej się rozwinie. Ta rozmowa ma trzeci priorytet, co oczywiście wiesz, co oznacza. Znasz kodeks pracy? Znasz.
Kiwnął głową, oczekując na cios. Zastanawiał się tylko, co ma z tym wspólnego dysk, który dostał od tej szarej myszy biurowej.
— Maria Popławska, Witold Smerda, Grabowski, Kiepicz, Rutkowski — wymieniła na jednym wydechu i popiła łapczywie szklanką wody.
— Co mam z nimi zrobić?
— Nic. Poobserwuj ich na razie. O czym mówią, co robią po pracy, czym się znają. Daj znać tak za tydzień. Sporządzisz notatkę. Pasuje?
— Pasuje — odpowiedział, zanim zdążył pomyśleć. Krew pulsowała mu w skroniach. No nic złego się nie dzieje — powiedział sobie — nie on pierwszy i nie ostatni, trzeba będzie coś napisać, jakieś bzdury, coś niegroźnego. Nie zostanie przecież tajnym współpracownikiem. Co to, to nie. Nigdy.
Wyszedł z gabinetu kierowniczki z lekką ulgą. Nie chodziło o niego ani o dysk. Zgasił uśmiech, czując na sobie kilka zmęczonych i ciekawskich spojrzeń znad biurek. Wsiadł do trzęsącej się windy i pojechał prosto na stołówkę. Białe kafelki i pogłos stukających sztućców uspokoiły go. Zobaczył Witolda Smerdę bawiącego się porcelanowym wazonikiem w oczekiwaniu na obiad. Dzisiaj dawali pomidorową i pierogi. Jak co wtorek. Jutro będzie ogórkowa i naleśniki.
Podbił kartkę zakładową i przysiadł się do posmutniałego kolegi. Rzadko widywał go w takim stanie. Może też wzięli go na rozmowę? Zwykle emanował energią bitnika i luzem bumelanta, choć nosił demonstracyjnie obciachowe przejawy państwowej mody, skrzyżowania roboczych kombinezonów z marynarkami oraz przyduże garniturowe spodnie, uzupełnione o funkcjonalne ściągacze. Fryzura, wprost z robotniczego Targówka, nadawała mu zaczepny wygląd.
— Znowu pomidorówka?
— Po bezmięsnych poniedziałkach i wtorkach wprowadzili w kraju bezmięsną środę.
— Co sądzisz o Marii, tej od nas z piętra? — zapytał nagle Henryk.
— Ja? Pff, niewiele. A co z nią?
— Nie nic takiego.
— Skoro pytasz, to coś jest.
— Myślisz, że może kapować? — spytał szeptem Henryk.
— Może i może. Kto wie?
— A myślisz, że mogłaby siedzieć w podziemiu?
Smerda jeszcze bardziej spoważniał.
— Jesteś świnia.
— To wiesz coś o tym?
— Po co mi o tym mówisz? — wysyczał Smerda i pokazał palcem na kamery umieszczone w każdym z rogów stołówki. Byli wzięci w cztery ognie.
— Nie wiem, może po prostu ci ufam. — powiedział bez przekonania Henryk, krojąc pierogi widelcem.
— Łatwowierny jesteś — odparł Smerda.
— Słuchaj no, ja jej prawie nie znam. Ty z nią rozmawiasz. Dała mi coś i może po prostu chcę się dowiedzieć, czy to nie jakaś, no wiesz, podpucha — ciągnął Henryk.
— I chcesz to zgłosić? Zwykle trzymasz język za zębami i ja to szanuje. Znam cię na tyle dobrze, że wiem że masz swoje zdanie, jakieś swoje przemyślenia, ale innymi się nadmiernie nie interesujesz — powiedział znad pomidorowej Smerda.
— Nie no spokojnie. Zgłosić komu? Eli? — Henryk przypomniał sobie o rozmowie, którą przed chwilą odbył w gabinecie szefowej.
— Dobrze wiemy, że każdy ostatecznie broni swojego tyłka. Jesteśmy w końcu w pracy, więc ludzie, którzy nas otaczają, są przypadkowi — powiedział Smerda, a Henryka aż skręciło z powodu jego cynizmu. Zastanawiał się czasami, dlaczego się kolegowali. Przypadkiem kiedyś odkrył, że kolega ze stołówki ma podobne poglądy na układ panujący w pracy, jak soczewka skupiający wszystkie cechy PRL-u. Trzymała ich razem nie tyle sympatia, ile raczej wspólna bezsilność wobec kolesiostwa, cwaniactwa i ogólnego upodlenia. Każdy dobierał sobie kogoś, z kim mógł ponarzekać.
— W porządku. Wcale nie jestem naiwny. Po prostu chcę się dowiedzieć, o co w tym chodzi. To jak jest z tą Marią?
— Nie mówmy o tym tutaj.
— Czyli dziewczyna nie jest wtyczką?
— O nie, spokojnie. Nie ona, ale do cholery, Henryk, musisz być ostrożniejszy i nie rozpowiadać na wszystkie strony, że dała ci dysk.
— To wiesz, co mi dała? Co na nim jest? — dopytywał Henryk.
— Nie mam pojęcia. To ty go masz. Jeśli to zrobiła, to znaczy, że miała jakiś powód.
— Ale dlaczego akurat ja? Mało tu domorosłych opozycjonistów, którzy nigdy nie wyjdą poza słowa?
— Może ona jest łatwowierna? Może potrzebujemy kogoś takiego? Kogoś naiwnie żarliwego. Masz rację, większość nie wyjdzie poza słowa. Skończyły się strajki, msze i zadymy na ulicach, nie mówiąc już o jednolitym podziemiu. Ale ona wierzy, że są ludzie, którzy przywrócą nadzieję. Trzeba ich tylko znaleźć.
Tak zaczął się ten dziwny dzień, a teraz Henryk Pokutnik siedział u siebie w domu z palcem gotowym pchnąć srebrny dysk do kasety. Może jeszcze się z tym prześpi do jutra? Mógłby odwrócić myśli wracając do swojej pokaźnej kolekcji książek, z których kilka czekało na niego, ledwie rozpoczętych. Może przejrzeć zdjęcia z podróży do Jugosławii i Gruzji? Te dwie rzeczy, czytanie i planowanie wycieczek zawsze pozwalało mu błogo bujać w obłokach. Była żona nigdy nie mogła zrozumieć, że chce wydawać na to tyle pieniędzy z nadzwyczaj skromnej pensji. Nie mógł się jednak na tym skupić. Ciągle wracał myślami do dysku.
Tego było za wiele na dziś. Gdyby mało miał wrażeń, w drodze powrotnej natknął się na zamieszanie. Przemykając w deszczu z płaszczem zaciągniętym na głowę, zwrócił uwagę dronu patrolującego ulice. Spojrzał na niego wrogo szparkami świetlistych oczu i głosem lektora z Jedynki nakazał się wylegitymować. Przytknął dowód do czytnika. Obdrapany dron się zawiesił i Henryk nie wiedział, czy ma już zezwolenie, by się oddalić. Co za szrot wysyłali nad ulice? Ludzie się ich bali, bo były nieobliczalne i często się psuły. Najgorsze były niesławne modele Koliber z Golędzinowa, zwane odkurzaczami, ponieważ wykazywały podobieństwo ze starymi zelmerami. Nigdy nie było wiadomo, co im strzeli do pozytronowego łba.
Wspomnienie o Eli i spotkanie z dronem nadszarpnęło jego nerwy, ale i pchnęło do podjęcia decyzji. Zrobił ostatnie kółko po swoim mieszkaniu. Tymczasowo należało do niego, zanim była żona się o nie nie upomni. Wiedział, że prędzej czy później to zrobi. Jako że była partyjna i miała znajomości, był zdany na jej łaskę i łaskę Partii. Ta świadomość budziła go co rano i towarzyszyła mu, gdy zasypiał. Od jakiegoś czasu tłumił ją przepisanymi przez lekarza barbituranami. Te przy okazji musiały jakoś osłabić jego instynkt przetrwania. Wydawało mu się dotąd, że jest on w nim silnie zakorzeniony, jednak chemia niepostrzeżenie zatruła te korzenie.
Przysiadł w kuchni, wyłożonej od podłogi po sufit plastikowymi płytkami. Wciągnął podwędzane smogiem, wilgotne powietrze, wpadające przez uchylone okno i pchnął dysk. Zaczęło się.
Kapitan Rozwadowski przyłożył lód do podbitego oka i zalogował się do bajtka. System poinformował go o zbliżających się szkoleniach. Monitorowanie rozwoju, ścisłe procedury postępowania, testy psychologiczne, cała filozofia ciągłego podnoszenia kwalifikacji i ścisłej kontroli agenta od szkoły po emeryturę upakowane do jednego systemu — Kontynuacja Doskonalenia Umiejętności i Treningu, potocznie zwanego konduktem.
System ściśle określał zasady przesłuchań. To były wewnętrzne instrukcje i nikt tu nie bawił się w ogólniki i mydlenie oczu. Kapitan miał też już sporo praktyki.
— Ja nie wiem, jakich odpowiedzi mam udzielać. Przecież wiecie o mnie więcej niż ja sam — mówił Zygadlewicz. Po upadku był poobijany, ale nikt się tym tutaj nie przejmował.
— Zajmująca lektura — powiedział Rozwadowski, kładąc na stole Teorię konspiracji.
Zygadlewicz uśmiechnął się nerwowo. Taki miał tik. Dużo się śmiał, jakby opowiadał coś wstydliwego, przyznając się po kolei do wszystkich zarzutów. Zdradzanie zakładowych tajemnic, kolportowanie zakazanej prasy, krytyka legalnie wybranej władzy, szpiegostwo przemysłowe.
— No dobrze. To teraz: kim byli pozostali? Albo może na początek: ilu liczy wasza konspiracja? — zapytał Rozwadowski, starając się pilotem zmienić klimatyzację w tymczasowym biurze. Nie potrafił jej odpowiednio wyregulować. W efekcie było upalnie, podczas gdy na zewnątrz padał pierwszy śnieg. Płatki od razu roztapiały się, gdy dotarły do asfaltu. Nie pamiętał, kiedy ostatnio była prawdziwa zima z zaspami. Należało przyznać, że klimat wariował.
— Poznałem dwóch, ale być może byli inni — stwierdził tamten, wypuszczając powietrze.
— Jak się nazywali? — zapytał Rozwadowski.
— Znam nazwisko jednego. Naprawdę, tylko jednego. Przyszła też jakaś dziewczyna, ale nie mam pojęcia, kim była. Poważnie.
— Dobrze to do rzeczy, zacznijmy od tego wspólnika. Kto to? — powiedział Rozwadowski.
— Waliszewski Filip. Mieszka w Śródmieściu. Kręci się przy Domach Centrum. Naprawdę to wszystko, co wiem. Stosowaliśmy zasadę, że nie opowiadamy o swoim życiu.
Kapitan obrócił ekran monitora.
— To jest aplikacja rozpoznania. Tutaj nakreślisz jego rysopis. Posługuj się strzałkami, zmieniając elementy twarzy
Takie akcje przeprowadzano w pojedynkę. Oddział ZOMO dokonujący aresztowania w biały dzień nie wpływał dobrze na morale świadków, szczególnie że nie wiedzieli, gdzie mieszka ani gdzie pracuje konspirator. Rysopis przesłany do systemu obserwacji pozwolił wyszukać podejrzanego w tłumie. Faktycznie kręcił się po ścisłym centrum Warszawy.
Rozwadowski stał przy okrągłym stoliku baru szybkiej obsługi i jadł fasolkę po bretońsku. Obserwował tłum, przelewający się wąskim gardłem ulicy Chmielnej i pasażem za Domami Centrum. Bazarowy chaos w oparach oddechów mieszał się z szykiem z importu. Zagraniczne firmy na koncesji spotykały się tu z azjatyckimi podróbkami i rodzimym rzemiosłem. Kobieta w bufiastym futrze zaczepiła przechodnia i poprosiła o ogień. Starszy mężczyzna w swetrze przeglądał książki obwoźnego antykwariusza.
Z brudnego zaułka wyrastał bazar. Przedmioty ewidentnie pochodziły z szabru opuszczonych mieszkań i dzikich wysypisk. Kilka pozostałości po obfitych czasach Gierka, pawlacze i boazerie, dywany, makaty, koślawe produkty epoki niedoboru, wszystkie rzeczy z ponurego wymiaru, które zaciemniały i tak ciasne domy społeczeństwa zbieraczy. Kapitan znał te rzeczy na pamięć. Przemierzał mieszkania podobne do kokonów, uwitych z wielu pokoleń przedmiotów. Przypominały jeden wielki pawlacz, miejsce, w którym gromadzi się niepotrzebne rzeczy, trochę krępujące, trochę wstydliwe, ale otoczone jakąś magiczną mocą, jak gdyby wyrzucenie tego rodzinnego muzeum mogło sprowadzić nieszczęście.
Rozwadowski skończył jeść i wytarł usta serwetką. Ręce mu trochę zmarzły, więc założył rękawiczki. Filip Waliszewski paradował przed kinem Atlantic sto metrów dalej. Wiedział, że wciąż tam będzie. Najwyraźniej konspirator dorabiał jako konik. Dość głupio spiskować i wystawiać się tak na widok — pomyślał kapitan.
— Mistrzu, poratujesz tysiakiem? — zagadnął go zgarbiony pijak w zatłuszczonej puchówce. — Znajdzie się chociaż stówka?
— Nie da rady.
— Przepraszam. Pięknie dziękuję. Może chociaż papieros? Nie pali? I dobrze. Wystarczy się powietrzem zaciągnąć. Ja choruję od tego pyłu. A cholera z nim. Ludzie kurrww… a tam… pies… wszystko rozdup… za Gierka to się żyło. Ten Kluza, pierwszy sekretarz Kluza, to jest… Gierkowi do pięt nie dorasta. Wszystko było, a teraz o, tyle. — Pokazał brudną pięść.
— Odejdź. Masz tu tysiąc i daj mi spokój.
— Miłego dnia życzę. Dziękuję z całego serca. Naprawdę dziękuję serdecznie.
— Tak, tak. Już wystarczy. — Kapitan Rozwadowski zostawił fasolkę i ruszył w stronę figuranta. Waliszewski ubierał się najnormalniej, jak tylko można sobie wyobrazić. Zestaw urzędniczy prosto z cedetu. Starał się nie rzucać w oczy, przez co osiągał dokładnie odwrotny skutek.
Idąc w jego kierunku, Rozwadowski uświadomił sobie, że zaraz zacznie się akcja. Tamten był dość tęgi. Wiedział, że w razie czego go dogoni. Stosował się do wszystkich zaleceń konduktu, jeśli chodzi o ćwiczenia fizyczne. Zaniedbywał przepisane łamigłówki i krzyżówki, ale nadrabiał podwójną dawką suplementów z magnezem.
— Dzień dobry, ma pan bilety na 16:30? — zapytał kapitan, czując w ustach smak fasolki.
— Mam. Ile potrzeba? — odpowiedział Waliszewski, zaskoczony widokiem faceta z przesiąkniętym krwią plastrem pod okiem.
— Jeden. — Rozwadowski sięgnął do kieszeni po paralizator, żeby szybko zakończyć sprawę, ale jakiś przechodzień popchnął go ramieniem. Waliszewski zauważył jego ruch i zrobił się nerwowy.
— Na pewno na 16:30?
— Tak, za ile?
— Dwieście. Zaraz seans, płacisz pan? — Otoczył ich przelewający się ulicą tłum.
— Tak, tak. W porządku. Przejdziemy tam, — Pokazał róg za kinem.
Konspirator zaczął się wahać. Na pewno coś podejrzewa, ale liczy, że jakoś wyjdzie z tej sytuacji cało. Będzie próbował zachowywać się normalnie, choć obaj wiedzą, że grają — pomyślał Rozwadowski.
Wykorzystał moment, gdy szli obok siebie. Wszystkie dźwięki wchłonął gwar ulicy. Zdążył go złapać w połowie lotu na chodnik. Pomyślał, że jest ciężki. Oczywiście kilka osób zobaczy, jak niesie bezwładnego człowieka, ale co go to obchodziło I tak nikt o tym nie napisze.
Henryk Pokutnik szedł przez zabity deskami i cuchnący gryzącym dymem Kamionek z duszą na ramieniu, ale i z głębokim przekonaniem, że on, najlepszy z najgorszych, albo — co gorsza — najgorszy z najlepszych, otwiera jakiś niebezpieczny, ale jednocześnie doniosły obszar swojego życia. To, co zobaczył w slajdach na dysku, wydało mu się równie absurdalne jak książki Dänikena, ale też równie pociągające jak czytane w dzieciństwie przygody Pana Samochodzika. Gdyby nie traktował tego jako zabawy, lecz uświadomił sobie, czego staje się częścią, zapewne zawróciłby prosto na tramwaj w stronę Dworca Wileńskiego. Jego lekkomyślność mogła wynikać jedynie z wielkiej nudy.
Przed wyjściem przewertował kilka stron zawartej na dysku Teorii konspiracji. Zaczynała się od powszechnie znanej historii o upadku pierwszej Solidarności, o nieudanym zrywie pod koniec lat osiemdziesiątych, niosącej nadzieję pierestrojce i o nagłym zwrocie dziejów, gdy KGB porwało Gorbaczowa i osądziło go jak wroga ludu. Scenariusz ten powtórzył się w Polsce, gdzie Kociołek i partyjny beton obalili Jaruzelskiego, zrywając rozmowy z Solidarnością. Potem przyszły niespokojne lata dziewięćdziesiąte, gdy Sowieci i ich satelitarne państwa zmagały się z falami oporu, a nawet zbrojnego buntu. Ostatecznie dzięki czołgom i przy zaskakującej bierności Zachodu udało się doprowadzić do stabilizacji. Nastały czasy nijakiego sekretarza Kluzy, utrwalające to półtrwanie niewydolnego, ale wciąż dążącego ku świetlanej przyszłości PRL-u. Przytaczanie oczywistych faktów mogło zaskakiwać. Jakby ktoś pisał książkę dla przyszłych pokoleń. Tajemniczy autor uważał marzenie o niepodległości za coś, co trzeba rozłożyć w czasie.
Minął kilka podejrzanych zaułków, jakiś pijak zatoczył się w jego stronę. Od ginących we mgle torów słychać było stukot toczącego się składu. To gdzieś tutaj — stwierdził w myślach Henryk, spoglądając na tabliczki. Wcześniej wyłączył bajtka i wyjął baterię, pamiętając o tym, co mówiono mu na podwórku. Podobno można namierzyć nieaktywny telefon. Wziął go jednak ze sobą, bo brak bajtka mógł wzbudzać podejrzenia milicji.
Wysoka kamienica stała zrujnowana, choć nadal masywna, bogatą ornamentacją przypominająca czasy swojej świetności. Był w martwym polu miasta, poza trajektorią komunikacji i habitatami cywilizacji. Gdzieś zaszczekał pies i potoczyła się butelka.
Chciał już ruszać, gdy nagle wydarzyły się dwie rzeczy. Najpierw w jednym z wybitych okien zaświeciło się światło, a potem wysoka, zamaszysta postać przemknęła w stronę wejścia. Skądś znał te zbyt długie kroki.
Doliczył do dwudziestu i powoli podążył za nimi. Serce pulsowało jak nowa pompa, a zastrzyk adrenaliny zdawał się go ośmielać. Gdy był u wejścia, nadepnął na rozbite szkło. Odczekał minutę, przywierając do zimnego, mokrego muru i wślizgnął się w pachnącą piwnicą ciemność.
Okazało się, że jeszcze ktoś tu żyje. Zza drzwi na parterze dobiegał telewizyjny seans Kaszpirowskiego z podkładem smętnej, kosmicznej muzyki: „Dlatego, że trzeba przeprowadzać ludzi przez jakiś tunel. Tak, żeby przeszli przez ten tunel i nie zginęli po drodze. A może trzeba po prostu wskazać drogę. I oto biorę was wszystkich za rękę i poprowadzę znajomą i nieznajomą ścieżką. Wybaczcie mi te górnolotne słowa, ale jest w nich jakaś prawda.”
Snop światła przejeżdżającego pociągu oświetlił klatkę, porzucone mieszkania, stare meble wychodzące ze spółdzielczych klitek. Kierując się w stronę szczelin światła, wpadających spomiędzy desek dziurawego dachu, dotarł na właściwe piętro. Było pełne gruzu, a w jednym miejscu można było wprost z korytarza wejść do czyjejś zdemolowanej łazienki.
Wiedział już, do kogo należał zamaszysty krok, który ubiegł go przed wejściem do kamienicy. Smerda mówił wzburzonym tonem, w jaki zwykł wpadać, krytykując posunięcia Partii. Henryk uświadomił sobie, że nigdy nie spotkał swojego kolegi poza biurem. Nie wiedział zatem, kim naprawdę jest ten człowiek.
— To bardzo, bardzo niebezpieczne. Błagam, nie mów mu ani słowa o Kordianie. Mówiłem ci, on się nie nadaje. Od razu wszystko wypaplał. Skąd to zaufanie? Znasz go?
— Mówiłeś, że ty go znasz — odezwał się drugi głos, należący do Marii.
— Tak mi się wydawało, ale pierwsze, co robi, to przychodzi do mnie i pyta, czy jesteś w konspiracji. Jak dla mnie to go dyskwalifikuje na starcie.
— Nie zapytał wprost — powiedziała Maria.
— Eli też nie musi nic mówić wprost — odparł Smerda.
— Właśnie o nią nam chodzi. On jest jedynym dojściem. Ela nikogo z nas nie weźmie na donosiciela.
— Może Henryk jednak jest zbyt niestabilny. Niby go znam, wydaje się spokojny na zewnątrz, ale cholera go wie. Nie jest wcale taki poukładany, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Możemy sobie znaleźć kogoś innego — zaproponował Smerda.
— Nie ma takiego potrzeby — powiedział Henryk, przestępując przez próg.
— Och, jesteś sporo wcześniej. Nikomu nie powiedziałeś o naszym spotkaniu? — zapytała Maria.
— Nie, nikomu. Zrobiłem tak, jak napisałaś w pliku. Zgrałem sobie bibułę, notatkę o naszym spotkaniu usunąłem, a dysk zniszczyłem.
Przeszli w głąb mieszkania. Widok był zaskakujący. Śnieżące telewizory leżące w bezładzie w kącie, wężowiska kabli wystające zza zerwanej tapety, archaiczne radio zlutowane z jakimś nowoczesnym wyświetlaczem, brudna kuchnia i cała wieża wymyślnego sprzętu elektronicznego. Na tle płonącego czerwienią kineskopu wygrzewał się tłusty karaluch. Wykrzywiający się komunikat na ekranie nakazywał: „Nie ulegać nowym ośrodkom dywersji propagandowej”.
Soczysta łuna bijąca z oszalałych ekranów padała na bladą twarz Marii. Smerda siedział wciśnięty w róg kanapy. Jego twarz rozświetlał jedynie żarzący się papieros.
— To jakaś kryjówka?
— Tak. Wiem, wygląda podejrzanie. Sprawdź łazienkę — odpowiedziała Maria.
Spod brezentu wystawało coś na kształt kapsuły z dwóch wanien, podłączonych do elektrycznych mechanizmów.
— Co to jest? — zapytał Henryk.
— Wygląda mi na jakąś amatorską komorę deprywacyjną. Ktoś postanowił urządzić sobie domowy salon relaksu. W końcu Partia to promuje, prawda?
— Dlaczego mnie tu zaprosiliście? — zapytał Henryk, nie umiejąc ukryć drżenia w głosie.
— Nie my, tylko Maria — sprecyzował Smerda.
— To miejsce, którego używał mój znajomy z konspiracji. Kontaktował się tutaj z przywódcą. Nigdy tu nie byłam, ale znałam adres. A ciebie zaprosiłam, bo musimy uświadamiać nowych ludzi. Nic nie osiągniemy w wąskim gronie — wyjaśniła Maria.
— A tak naprawdę?
— No bo. — Spojrzeli po sobie.
— Dlaczego ja? Dlaczego mnie?
— Przecież. No przecież…
No wykrztuś to z siebie nareszcie — pomyślał Henryk.
— Henryk. Tak po prostu. Po prostu szukamy ludzi — wyjaśniła Maria.
— Tak po prostu? — zapytał z ledwo skrywanym zawodem. Maria nie dostrzegła w nim żadnego charyzmatu? Ledwo się przecież znali, więc to Smerda musiał mu wystawić opinię. Uznał zapewne, że Henryk jest zbyt zwyczajny, żeby rzucić na nich podejrzenie.
— Poza tym masz teraz możliwości, żeby nam pomóc — powiedziała Maria jakby na pocieszenie. — Jeśli oczywiście się zgodzisz. Wybacz, nie zrozum mnie źle. Nie szukamy bohaterów, którzy robią wokół siebie dużo szumu. Jesteś inteligentny. Potrzebujemy kogoś kto potrafi zaskoczyć, zmienić swoją rolę i sam mieć przekonanie, że staje się kimś innym. Wiem, bo ze mną jest tak samo.
Poza pracą robiła zupełnie inne wrażenie, pomyślał Henryk. Była dużo pewniejsza siebie i zdjęła swoje wielkie okulary.
— Pamiętasz Waliszewskiego? Pracował z nami i był moim kontaktem z podziemiem. To on dał mi namiar na to miejsce. Powiedział, że mogę się tu schować bezpiecznie w razie czego. Zniknął kilka dni temu. Może go aresztowali, a może gdzieś go przenieśli, nie wiemy, co się z nim stało. Ludzie czasami znikają — kontynuowała Maria.
— Nieistotne skąd, ale wiemy, że Ela chce cię zwerbować na kapusia — dodał Smerda.
— I ja mam go udawać, żeby dowiedzieć się, gdzie zniknął wasz kontakt z podziemiem? — dokończył Henryk, oni zaś spojrzeli na siebie, a potem na niego z niemym pytaniem i nadzieją.
— Maria może cię dobrze nie zna, ale uwierzyła mi, że się nadajesz. Często rozmawiamy i wiem, jak źle znosisz ten porządek. Podobnie jak my. Każdy na swój sposób. Od jakiegoś czasu Maria nalegała, żeby cię wtajemniczyć. Nie wiem, czy to było rozsądne, skoro dziś wygadałeś mi historię z dyskiem, ale stało się.
— Jest was więcej?
— Otóż chodzi o to, że nie do końca wiemy — wytłumaczyła Maria. — Jak ci już wspomniałam, Filip Waliszewski był naszym łącznikiem z niewielką komórką z siedzibą na Mokotowie. Miał mnie wtajemniczyć, ale zanim na dobre czegoś się dowiedziałam, Waliszewski zniknął. Byłam tam raz i łącznie znalazło się nas troje. Z tego, co wiem, konspiracja miała jednak poważne plany. Chcieli zrobić coś naprawdę wielkiego, coś, co wstrząsnęłoby Partią. Jeśli pomożesz nam odzyskać kontakt z konspiracją, dowiemy się więcej.
— A jeśli nie będę chciał?
— Liczę na to, że zachowasz wszystko, co usłyszałeś, dla siebie.
— Nie chciałem podsłuchiwać, ale akurat wchodziłem. Kim jest Kordian?
— Prawdopodobnie jakąś organizacją scalającą komórki konspiracyjne — wyjaśniła Maria.
— To jak, wchodzisz w to? — zapytał niecierpliwie Smerda.
— Niby w co? Wyglądam wam na zawodowego szpiega? Nie chodzi o odwagę, nie boję się, ale iść do Eli czy jakiś innych wysoko postawionych partyjniaków i grać pewniaka? To jest inny rodzaj umiejętności. Ja nie wiem, czy będę umiał po prostu. Rozumiecie? Poza tym proponujecie mi jakiś układ, ale sami zbytnio nie wiecie, co on oznacza. Mam rację? — zapytał Henryk.
Spojrzeli znów po sobie, jakby zaskoczeni, że ktoś może odrzucić ich wspaniałomyślną propozycję przystąpienia do dwuosobowej konspiracji.
— Zrozum, to dopiero początek.
— No rozumiem. Nie mówię, że nie, ale na początku są jakieś plany. Jakiś manifest na przykład. Każda konspiracja ma chyba jakieś założenia. Nie mylę się? Coś, do czego dąży. Czy ta książka, która była na dysku, ta Teoria konspiracji, to jest to?
— Patrzysz trochę zbyt długofalowo — powiedziała Maria i Henryk wyczuł, że kończy jej się cierpliwość.
— Na swoje życie patrzę długofalowo. Jeśli mam się w coś pakować, to chciałbym wiedzieć w imię czego — rzucił Henryk.
— Mnie wystarczy to, co wiem. Jakoś odłamy Solidarności nie ustawiają się do mnie w kolejce, żebym mogła sobie wybrać, który mi bardziej odpowiada. Nadarzyła się okazja, żeby spróbować działać, więc nie chcę jej zmarnować. Być może drugiej nie będzie — zdenerwowała się Maria.
Smerda zerkał ukradkiem na Marię. Jeśli ich wzrok się spotka, któreś z nich zaproponuje, że muszą to jeszcze obgadać, a potem przekażą mu, że jednak zaszła pomyłka, że się przesłyszał.
— No dobra. Ja… znaczy… tak, tak. Wchodzę w to. Nie wiem do końca, o co w tym chodzi, ale jeśli ma to oznaczać walkę z tą całą… paranoją, w której żyjemy, to tak.
Henryk opuścił spotkanie oszołomiony. Rola podwójnego agenta go ekscytowała, ale była tak nierealna, że wydawało mu się, że śni. Dziś dwukrotnie zgodził się wejść w niebezpieczny pakt. Zrobił to bez wahania, tak jakby nie miał wyboru. Konszachty z konspiratorami usprawiedliwiały przynajmniej zostanie informatorem Partii. W gruncie rzeczy poczuł ulgę.
Odstał pół godziny pod obskurną wiatą przystanku w towarzystwie cuchnącego pijaka.
— Z nieba lecą szczyny, a nie deszcz. Kwaśny azot z kominów — bełkotał menel.
Wydawało mu się, że powietrze jest ciepłe, choć zapewne było blisko zera. Latarnie i gwiazdy wydawały się wielkie, podobne do wydłużających się kryształów. Pomyślał, że musi zapisać się do okulisty. Wsiadł do pustego tramwaju, jadącego w stronę centrum.
Myślał nad tym, dlaczego dał się wplątać w jakieś niejasne układy. Może chodziło o byłą żonę, która wraz z całą rodziną siedziała głęboko w Partii? Może o tłamszącą go pracę albo o całokształt frustracji. Jego życie było za ciasne, dusiło go ciągłymi ograniczeniami. Chciał przeżyć choć jedną rzecz, która wykroczy poza ramy urzędniczej egzystencji. Dopominała się o to jego uśpiona część. Poza tym może był przewrażliwiony, ale widok śledzących go codziennie dronów napawał go lękiem. Pełna integracja obywateli z państwem poprzez ocean danych wywoływała w nim oburzenie. Lansowane przez Partię hasło technologicznej osobliwości mogło oznaczać tylko zacieśnienie kontroli. Myśl o tym, że tak będzie już zawsze, zrodziła w nim sprzeciw.
Kapitan Rozwadowski obudził się z tępym bólem głowy. Stwierdził, że już nie zaśnie, więc poszedł napić się lodowatej wody. Usiadł w kuchni i patrzył na zimową poświatę za oknem. Sama myśl o tym, co leżało w szufladzie, napawała go lękiem. Dobrze wiedział, że ukrywanie czegokolwiek w mieszkaniu nie ma najmniejszego sensu. Wypieranie się prawdy też nie. W ten czy inny sposób i tak to z ciebie wyciągną. Kondukt podpowiadał całą gamę metod. Jeszcze wczoraj był po drugiej stronie, beztrosko flirtował z Anną, planował zakupy zbytków, co zawsze sprawiało mu przyjemność i bawił się w udoskonalanie osobistego komputera, co przychodziło mu z łatwością i budziło zazdrość kolegów. Co za paradoks — być łowcą i zwierzyną jednocześnie.
Od początku rozważał wyrzucenie dowodu. Jednak w jaki sposób wytłumaczyłby jego zniknięcie? Potem myślał o schowaniu go gdzieś na peryferiach, ale dobrze wiedział, że agenci podczas prowadzenia śledztwa są wyrywkowo monitorowani.
Jeszcze raz zalogował się do systemu. W bazie nie było takich dokumentów. Nigdy ich nie wprowadzono lub wykasował je ktoś z wysokim kodem dostępu. Nie było po nich wirtualnego śladu, a jednak fizycznie istniały. Oryginały leżały przecież w jego szufladzie z odręcznym potwierdzeniem przyjęcia przez niejakiego Władysława Balcerzaka, pułkownika Służby Bezpieczeństwa. Kilkanaście donosów od sąsiadów na konspiracyjną melinę na Gagarina. Wyglądało na to, że pułkownik Balcerzak zamiatał je pod dywan. Dopiero po roku nowe donosy trafiły do pułkownika Pychyńskiego i rozpoczęto śledztwo.
Kiedy Rozwadowski znalazł plik tych dokumentów w mieszkaniu aresztowanego Filipa Waliszewskiego, zeskanował je do systemu jako jeden z dowodów. Sądził, że to kolejne podrobione pisma, zezwolenia na podróżowanie czy dodatkowe przydziały reglamentowanych towarów. Dopiero na komendzie zorientował się, z czym ma do czynienia. Jakimś cudem zrobił z pośpiechu niewyraźne zdjęcie. Ktoś musiałby mocno popracować nad ostrością, żeby przeczytać pierwszą stronę pliku kartek. Podpis pułkownika Balcerzaka na kopii nie był w ogóle widoczny. Po południu zabrał dowód z teczki zatrzymanego i poszedł z nim w kieszeni prosto na przesłuchanie.
Waliszewski udawał, że jego aresztowanie to pomyłka, potem lawirował i powoli zmierzał w stronę przyznania się. Rozwadowski nie miał cierpliwości. Bał się zresztą, że tamten powie zbyt wiele. Dlatego zastopował sprzęt nagrywający i usiadł tak, by kamera pokazywała jego plecy. Potem wyrwał z zeszytu kartkę i napisał: „Kto dał ci donosy na kryjówkę?”. Palcem pokazał mu, że ma milczeć i odpisać.
„Nie wiem” — nakreślił niewyraźnym z przejęcia pismem konspirator.
Kapitan zastanawiał się, jak wywrzeć na nim nacisk bez zdradzania się przed kamerami.
— Jeśli nie zaczniesz mówić, przejdziemy do całej serii procedur. Mówię tu o rzeczach, których sobie nawet nie wyobrażasz — kontynuował kapitan. — Powiesz to tak czy inaczej, nawet nie będziesz wiedział kiedy. Powie nam to twoja podświadomość, gdy będziesz spał.
Tamten odchylił się w fotelu i splótł ręce. Dobrze — pomyślał kapitan — jesteś twardszy niż ten pierwszy z fabryki Polfa. Twojego kolegi Zygadlewicza nie trzeba było specjalnie przekonywać, by cię wsypał. Na kartce napisał drugą wiadomość: „Wiem, że pułkownik Balcerzak was krył. Są w mieszkaniu inne dowody na pułkownika? Jakie?”.
Waliszewski nic nie odpisał. Jedynie lekko skinął głową. A być może kapitanowi tylko się tak wydawało. Na koniec napisał ostatnią wiadomość: „Milcz w tej sprawie. Nie znasz go”.
Wracając do domu, wstąpił do znajomego lekarza po receptę na najsilniejsze preparaty przeciwlękowe. Miał nadzieję, że nikogo to nie zaalarmuje. Nie były przeznaczone dla niego.
Początkowo uważał, że powinien skontaktować się z pułkownikiem Balcerzakiem. Ten mógłby wszystko zatuszować. Jednak, po pierwsze, jeśli jego przełożeni wiedzieli za dużo, to zatarcie śladów mogło być niemożliwe, po drugie, pułkownik, wiedząc, że został zdemaskowany przez Rozwadowskiego, mógł chcieć go usunąć lub w jakiś sposób umoczyć. Konspirator, którym bez wątpienia był pułkownik Balcerzak, nie stanowił dla Rozwadowskiego zagrożenia, dopóki sam nie został rozpoznany. To niewygodne odkrycie, gdyby wyszło na jaw, mogło nie tylko stać się końcem dla pułkownika, ale i dla niego.
Było miejsce dla co najmniej trzech scenariuszy. Po pierwsze, Balcerzak może przejąć inicjatywę, ukryć dowody i zlikwidować Rozwadowskiego oraz swoich znajomych z konspiracji. Po drugie, kapitan, jako ten, który dowiedział się zbyt wiele, będzie musiał zniknąć, ponieważ jest niewygodną osobą. Zdradę tak grubej ryby urząd zechce ukryć za wszelką cenę. Nie będzie żadnego procesu, Rozwadowskiego i Balcerzaka usunie się po cichu. W najlepszym razie wyląduje w wariatkowie albo w karnym pegeerze. Może trafi na prowincję, z której nie docierają nawet plotki. Po trzecie i najmniej prawdopodobne, może zyskać uznanie i dostać awans. Jego skomplikowane pochodzenie niemal wykluczało taki obrót spraw. Żałował, że nie był zwykłym karierowiczem znikąd. Ciekawa przeszłość stanowiła w tym wypadku przekleństwo.
Wychowankowie konduktu, choć wmawiano im, że są elitą, nie mieli być gwiazdorami, lecz posłusznymi rzemieślnikami systemu. Byli zakładnikami esbeckiej akademii, która wzięła ich w obroty w młodości i ukształtowała na idealne sługi Służby Bezpieczeństwa. Ci, którzy ich wychowywali, nigdy nie pozwolą, by któreś z narzędzi konduktu zdobyło uznanie i wpływy. Mieli pozostać jedynie wykonawcami. Dobrze pamiętał przypadek jednego porucznika, który wykazał się nadgorliwością w tropieniu korupcji w łonie Partii. Jego idealizm nagrodzono pokazową lobotomią w Tworkach.
Wtedy przyszło Rozwadowskiemu do głowy, że pułkownik Balcerzak jest już podejrzany, a on, szeregowy tajniak, miał jedynie wykonać wolę przełożonych. To byłoby przecież oczywiste. Cała konspiracja, której i on niespodziewanie stał się częścią, była bardzo chwiejną konstrukcją. Co gorsza, kapitan okazał się jej głównym filarem.
Zaczęło mu się od tego wszystkiego robić gorąco. Otworzył okno, wpuszczając do środka chłód i gryzący zapach dymu. Odżywka z witamin utrzyma go na chodzie. Nie mógł wysiedzieć wśród nierozpakowanych pudeł i nieposkręcanych mebli. Obmierzł mu całkiem ten remont i poczuł się w swoim mieszkaniu obco. Jeszcze wczoraj z pasją rysował na kartce rozstawienie przyszłych mebli, wysyłał elektroniczne listy do rozdzielnika towarów, dopytując się o dostępność modułów mieszkalnych, sprawdzał w sieci czy przeskoczył w kolejce oczekujących na zelmerowskiego robota kuchennego. Teraz nie cieszył nawet widok pokaźnej kolekcji płyt, wyszukanej na straganach z muzyką i w specjalnych sklepach dla partyjnych. Nie umiał się skupić na czytaniu rozpoczętych pism Bajtek i Przegląd Techniczny.
Wszystko się zmieniło. Postanowił, że godziny do świtu spędzi na przygotowaniach do akcji.
Cisza panująca w pustym barze Zodiak wyostrzyła pozostałe zmysły. Zapach farb z sąsiedniej składnicy malarskiej przywoływał jakieś niespełnione marzenia. Henryk siedział przy oknie, zniecierpliwiony, składając i rozkładając rogi serwetki. Czuł, że obserwują zza szyby jego zgarbioną nad stolikiem postać, jak podnosi do ust filiżankę i pociąga łyk niedzielnej kawy.
Nagle drzwi się otworzyły, wywołując elektroniczną melodyjkę. Ela ubrana była w męskim stylu. Kanciasta sylwetka odpowiadała jej sztywnej osobowości. Przysiadła się i zaczęła bez zbędnych uprzejmości.
— Dobrze, co masz mi do przekazania?
Poczuł się, jakby to on zabiegał o rolę donosiciela. Przypomniał sobie jednak, w jakiej sprawie działa. To tylko pomoże mu brzmieć wiarygodnie, zaś lekceważenie pogorszy jego sytuację.
— Starałem się najlepiej, jak potrafiłem. To dla mnie nowość, ale próbowałem nawiązać kontakt z osobami, które cię… które was interesują.
— Przejdźmy po kolei nazwiska. Co masz na Smerdę? — zapytała wprost i ujrzał, jak nienaturalnie jasne i równe ma zęby. Wszystkie sztuczne — pomyślał, nos i policzki też zapewne wymodelowane u chirurga, usługi dostępne tylko dla partyjnej elity, a dla innych zakazane.
Ela zmieszała się jego spojrzeniem. Dojrzał przez ułamek sekundy mroczne kłębowisko kompleksów. Myśl, że siedzi przed nim zaledwie obiekt medycyny plastycznej, dodała mu odwagi.
— Tak, Smerda śmiał się w poniedziałek z napisów w miejskich szaletach.
— Jakich znowu napisów?
— „Precz z komuną” i takie tam. Możliwe, że sam je sporządzał.
— Coś jeszcze?
— Nie. — Potrząsnął głową.
— Mało, bardzo mało. Teraz Grabowski.
— Powiedział, że nie będzie robić więcej niż czterdzieści zamówień dziennie. Twierdzi, że nieważne, ile robisz, to nic nie zmienia, czy się stoi, czy się leży. Nie idziesz ani w górę, ani w dół tabeli. Obija się więc w pracy, markuje, że dzwoni do kiosków Ruchu, a tylko trzyma słuchawkę.
— Porozmawiam sobie z nim. Dobrze, teraz Maria.
— Maria wypytywała o Waliszewskiego. Nie ma go od kilku dni w pracy. Wydaje mi się, że mieli jakąś wspólną tajemnicę.
Ela wydawała się zaskoczona. Na tyle, że zapomniała zapytać o Zdulskiego, ale na tego nawet nic nie miał.
— I co z tym Waliszewskim? Podała jakieś szczegóły?
— Nie, na razie nie. Postaram się z nią o tym porozmawiać.
— Henryk, dobrze, ale postaraj się, to za mało. Po prostu porozmawiaj z nią.
— Tak, oczywiście, porozmawiam z nią.
— Chcę żebyś zrozumiał, czego od ciebie oczekujemy w pracy.
— Oczywiście wiem, będę działał.
— Henryk, masz jeszcze jakieś wątpliwości? Trudno mi wyczuć, co ty myślisz. Jesteś dla nas trochę zagadką. Dobrze, ale coś tam mamy na początek. W nagrodę dostaniesz dzień urlopu. Wpisz się w grafiku, odpocznij, bo będę miała dla ciebie kolejne zadania.
— Mógłbym coś zasugerować?
Ela zrobiła grymas, jakby usilnie chciała zmarszczyć nienaturalnie napiętą skórę wokół oczu.
— Co takiego? — wykrztusiła z siebie oburzona faktem, że Henryk samodzielnie coś wymyślił.
— Gdybym mógł coś podsunąć Marii, dowiedziałbym się więcej o tym, co łączyło ją z Waliszewskim. Na zasadzie wymiany. Zdobyłbym jej zaufanie i mógł przynieść więcej informacji.
Ela przytknęła rękawiczki do czoła, po czym gwałtownie podniosła głowę.
— Dobrze, dobrze. Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się po tobie tak ochoczej współpracy. Waliszewski został aresztowany przez SB. Brał udział w tajnych spotkaniach. Nie mogę uwierzyć, że coś takiego działo się w moim zespole. To rzuca bardzo złe światło na PWN. Pracownik kluczowego wydawnictwa naukowego, od którego oczekuje się pełnej lojalności, angażuje się w działalność antypaństwową. Dowiedz się, czy brał w tym udział ktoś jeszcze. Oczywiście nie zaniedbuj swoich codziennych obowiązków. Myślę, że mogłabym cię umówić z Waliszewskim. Przy okazji może od niego dowiesz się czegoś więcej.
— Przepraszam, ale rozumiałem, że siedzi?
— Już go wypuścili. Obserwują, co zrobi. Dobrze, idę, śpieszę się.
Znowu został w kawiarni sam. Robot-odkurzacz obijał się o kanty, szkło brzęczało na tacy, przymocowanej taśmą do jego korpusu. Henryk odstawił na nią filiżankę i narzucił kożuch. Przylizany kelner obserwował go zza kontuaru, mechanicznie wycierając kieliszki. Na tych trzeba było szczególnie uważać, to wiedział każdy. Bardziej niż na taksówkarzy.
Autobus zostawił za sobą eteryczne wieżowce i przysadziste ulice socrealistyczne. Minął majestatyczne płaskorzeźby robotników i chłopów. Ich milcząca, euforyczna asceza pracy zdawała się udzielać kapitanowi. Rozwadowski był zdeterminowany i pełen wyniosłej pokory wobec tego, co miało się stać. Jego osamotnienie jedynie potęgowało to uczucie. Pierwszy raz miał złamać wszelkie kodeksy konduktu, które z nieomal nabożną czcią wyryto w jego umyśle. Nic nie mogło usprawiedliwiać jego czynów. Świadomość tego oczywistego nieposłuszeństwa pobudzała go do działania. Myślał klarownie i szybko, tak jakby wszystko, czego się nauczył, zostało w tej chwili idealnie sprzężone. Być może w obliczu zagrożenia jego zmysły się wyostrzyły? Być może po prostu pchał się w pułapkę? Powtarzał sobie, że nie ma innego wyjścia.
Wysiadł przystanek wcześniej i resztę drogi pokonał pieszo. Jego celem była przygnębiająca klitka na szóstym piętrze wolskiego korytarzowca. Na wysokość kilku pięter z brudnej mgły wyrastał telebim, ukazujący grafikę wymarzonego Miasta Linearnego. Bujne ogrody, tłoczne bulwary nadwiślańskie i wieczne, cyfrowe słońce niewiele już go obchodziły. Pula atrakcyjnych przydziałów i tak się kurczyła. Listy listami, ale nie znał żadnego prezesa spółdzielni mieszkaniowej. Choć był w awangardzie służb, to jednak narzucono mu ascetyczny tryb życia, godny proletariusza. Wykształcono go na idealnego strażnika wartości ludowych, jak za czasów proletkultu. Wychowankowie Akademii mieli być czyści jak łza. Podwójnie, bo dodatkowo za tych, którzy ją stworzyli.
Zaczaił się za rogiem i zaczekał, aż jakaś starsza kobieta otworzy drzwi. Ukrywając twarz w kołnierzu kożucha, wślizgnął się do środka i ruszył na górę. Na półpiętrze, wśród blokowej flory, założył maskę przeciwgazową, którą zwinął z magazynu na komendzie. Odczekał, aż odparują szkła. Kluczem uniwersalnym otworzył kratę. Na szczęście, przeszukując mieszkanie Waliszewskiego za pierwszym razem, nie zainstalował tu żadnych czujników. Coś, być może ledwo uświadomiona intuicja, kazało mu tego nie robić. Sprawdził wcześniej w grafiku, że ekipa wejdzie już jutro. Taka była procedura — najpierw wchodził tajniak, potem cała grupa techników. W tym czasie wszyscy lokatorzy, w tym przypadku rodzina Waliszewskiego, trafiali do zastępczego lokalu w specjalnym ośrodku odosobnienia.
Gdyby za pierwszym razem zorientował się, co tu znalazł, przeszukałby mieszkanie dokładniej. Zgubiła go pewność siebie. Przy melinie konspiratorów i mieszkaniu Zygadlewicza był dużo uważniejszy. Nie pominął niczego. Ekipa, która po nim weszła, nie dodała w systemie ani jednego rekordu. Na szczęście ten pierwszy nie miał w domu nic, co obciążałoby pułkownika Balcerzaka. Przynajmniej kapitan niczego takiego nie wyszperał.
Z zamkiem poszło mu gorzej. Zapadka nie chciała się podnieść, myślał, że złamie wytrych. W końcu się udało. Zastał mieszkanie w identycznym nieładzie, w jakim zostawił je dwa dni temu. Kołdra zsuwała się z łóżka na dywan, na którym poniewierały się książki i potłuczona zastawa. Pod nowym telewizorem Rubin stało kilka porcelanowych figurek. Globus kurzył się na szczycie meblościanki. Zasunął rolety i przystąpił do przeszukania mieszkania. Musiał działać z podwójną ostrożnością, nie mogąc naruszyć porządku. Sam za pierwszym razem zrobił trójwymiarową panoramę obu pokoi.
Maska, którą zostawił na wypadek, gdyby ktoś pod jego nieobecność zainstalował kamerę, nie ułatwiała mu pracy. Po kilku minutach zaczęły wypływać kolejne przedmioty — dokument SB dotyczący innych komórek konspiracyjnych, donos i ostrzeżenia, które przekazywano podziemiu. Nie mógł uwierzyć, że pominął je za pierwszym razem. Będzie musiał przejrzeć dokładniej zarekwirowany komputer Waliszewskiego i wykasować wszystkie elektroniczne ślady. Spiskowców musiała cechować albo rezygnacja, albo przeciwnie — nadmierna pewność siebie. Ciekawe, czy pułkownik Balcerzak wiedział, z jakimi amatorami konspiruje.
Spojrzał na zegarek. Spędził tu już ponad godzinę. Czas biegł nieubłaganie. Dał sobie jeszcze piętnaście minut, w czasie których nie znalazł już nic ciekawego. Parę wycinków z gazet mówiących o katastrofie w Żarnowcu czy sankcjach eksportowych nałożonych przez rząd Unii. Ludzie nadal to zbierali, choć informacje niemal legalnie krążyły w Internecie. Cenzura nie była w stanie zatkać wszystkich kanałów. Nie było sensu. Ignorowanie natłoku informacji, zlewających się w jeden wielki, wielorzędowy szum i podkręcanie tego szumu do niestrawnych, infantylnych tonacji, stanowiło lepszą strategię. Nie wystarczy dziś prostować ludziom kręgosłupa ideowego. Przez sieć przebija się zalew alternatyw. Lepiej wprawić ich w zakłopotanie, zagubić w oceanie danych, splątać ruchy społeczne, nasłać na siebie opozycję, by toczyła jałowe rozważania. Wprawić masy w swobodny dryf, którego nie kontrolują. Pomieszanie z poplątaniem było nowym systemem kontroli. Skuteczniej jest pokonać media ich własną bronią, zignorować zalew zmanipulowanej informacji, wynaturzyć i tak wykrzywione fakty — to się nazywało mistrzostwem.
Rozwadowski stał pośrodku pokoju, spocony i zdezorientowany. Piszczało mu w uszach. Opuścił mieszkanie Waliszewskiego z przekonaniem o dobrze wykonanej pracy.
Problemy zaczęły się na dole. Na parterze zobaczył, jak nad ulicą unosi się milicyjny dron. Albo ktoś go zauważył, albo od początku obserwowali mieszkanie. W drugim przypadku już dawno by go aresztowali. Zniknął za rogiem i pobiegł łącznikiem korytarzowca do wyjścia z sąsiedniej klatki. Wypadł z niej i poszedł wzdłuż bloku. Może nieco zbyt szybko. Tamci jednak też popełnili błąd. Milicyjny radiowóz od razu zapuścił syrenę. Kapitan rzucił się w głąb osiedla. Biegł jak szalony w masce gazowej na twarzy i z teczką dowodów pod pachą, podczas gdy nad jego głową buczał czterowirnikowy zelmer.
Lawirując między osiedlowymi uliczkami, dostał się w cień na wpół opuszczonych wolskich kamienic. Schował się w podwórku i wyciągnął broń. Wszystkie okna były zamurowane. Na klepisku stała kapliczka z obtłuczoną figurką. U jej stóp leżały świeże kwiaty.
Miał tylko kilka chwil, zanim dotrze tu patrol. Wirniki dronu cięły chłodne powietrze. Pojawił się szybciej, niż myślał, kierując snop światła prosto na niego. Wyciągnął ramię i strzelił. Dopiero drugi strzał roztrzaskał maszynę. Stado wtopionych w szarość gołębi poderwało się z martwych balkonów.
Kapitan rzucił się do ucieczki. Minął zakłady radiowo-cyfrowe Kasprzaka, rozświetlone czarno-białym telebimem przedstawiającym poruszające się nerwowo oko. Po drodze zobaczył śmietniki. Rozejrzał się, wrzucił zawartość teczki do środka. Zdjął kożuch i maskę i wrzucił do drugiego kontenera. Nie mogli go złapać z dowodami. Jutro rano wszystko pójdzie na przemiał.
Teraz, zanim opadnie z sił, sam musiał się gdzieś schować. W pobliżu Dworca Głównego skręcił w Kolejową, minął spelunę Czarna Wołga i biegł wzdłuż kilometrów magazynów. Przeskoczył siatkę złomowiska. Nie zwracając uwagi na ujadanie psów, wspiął się na ogrodzenie od strony torów. Chwilę potem był już w tunelu kolejowym pod miastem. Szedł w stronę Dworca Centralnego.
Rozwadowski podkręcił stołowy termowentylator Farel. Bawił się elementami starego diaskopu. Ich sterta leżała w pudłach wraz z innymi rupieciami poprzedniego cyklu technologicznego. Niech ktoś to zabierze — pomyślał i ukradkiem łyknął tabletkę benzodiazepiny. Odjął na kalkulatorze bajtka trzydzieści minus sześć.
Waliszewski przyglądał mu się ze zdziwieniem. Miał zaledwie kilkanaście minut, zanim ktoś wywoła więźnia przez węzeł i zaprowadzi na kolejne przesłuchanie. Kondukt wyznawał zasadę czterech oczu przy każdej sytuacji.
Za matowym szkłem kręciły się cienie, drukarki pracowały głośno. Gdyby nie benzo, bałby się bardziej niż ten niewydarzony konspirator. Jednak benzo też rozleniwiało. Wziął się w garść. Jeszcze kilka minut — postanowił. Wydawało mu się, że potem cały problem zostanie rozwiązany, a na niego będzie czekał bilet na wczasy. Jako esbek z niepewnym pochodzeniem mógł tylko pomarzyć o zagranicy.
— No dobrze, a więc wróćmy do tej książki. W ostatnim rozdziale Teorii konspiracji jawnie jest napisane o sabotażu. Co z tego mieliście zamiar wykorzystać? — zapytał kapitan, jednocześnie ukradkiem pisząc coś na kartce.
Gdy tamten udzielał jakiejś mętnej odpowiedzi, pokazał mu notatkę: „Będziesz przesłuchiwany. Zero o pułkowniku. Wariograf. Myśl o czymś innym. Weź pigułki. Przetrwasz przesłuchanie”.
Zaproponował mu papierosa i podsunął paczkę. Z ostatnim papierosem wysypał do jego dłoni dziesięć tabletek benzodiazepiny. To był patent Rozwadowskiego na przetrwanie przesłuchań. Nauczył się go w czasie szkolenia konduktu. Był to jeden z ostatnich testów, w którym odwracano rolę i to przyszli esbecy stawali się obiektem przesłuchań. Chodziło o to, by wytrwać jak najdłużej, zachowując jakąś banalną tajemnicę. Choć odpowiedź na ponawiane tysiąc razy pytanie w rzeczywistości nic nie znaczyła, w toku fikcyjnego przesłuchania urastała do wielkiej tajemnicy. Na jednym z etapów włączano nowoczesny wariograf, który można było obejść jedynie dzięki zachowaniu stoickiego spokoju. Młody kapitan poprzedniego dnia zakradł się do gabinetu i ukradł stamtąd pudełko tabletek uspokajających. Opiekunowie nie mogli uwierzyć, gdy igła wariografu nawet nie drgnęła. Jako jedyny zdał celująco.
Waliszewski zmarszczył czoło i pokręcił głową. Rozwadowski gotów był nakryć kamerę i wepchnąć mu tabletki siłą do gardła.
— Dobrze, to do rzeczy. No więc, po co sprowadzaliście takie książki? Wiecie, to jest instruktaż. Instruktaż przeprowadzenia rewolucji — powiedział kapitan.
— Wręcz przeciwnie, bo tutaj odrzuca się siłowe rozwiązania. Nie wiem, czy czytaliście?
— Miałem wątpliwą przyjemność przekartkować to dziełko — ciągnął Rozwadowski.
— Więc proszę przyznać, że tam niczego takiego nie ma.
— Wiecie, otwarcie może i nie ma, ale między wierszami mówi się o obaleniu demokracji ludowej. Prawda? Bo niby o czym to jest, Waliszewski? — zapytał kapitan.
— No jest różnica między obaleniem siłowym, a pokojowym przekształceniem.
— I myślicie, że za pokojowe przekształcenie dostaniecie mniejszy wyrok, tak?
— Panie kapitanie, my chcieliśmy tylko dyskutować.
— Tak, tak, już to słyszałem: dyskutować, modlić się, grać na gitarze jak harcerze, tak? A sprzęt do podrabiania kart towarowych zrobiliście na zajęciach w świetlicy? Przestańcie wciskać mi ten kit i bądźcie, do cholery, dorośli. Pomyślcie tylko, Waliszewski, jak się wpakowaliście, co? Ta książka was do tego namówiła? Co w niej jest? Czy myślicie, że ktoś, kto pisał te banialuki, byłby na tyle odważny albo na tyle głupi, żeby uprawiać szpiegostwo? Siedzi sobie pewnie w Chicago albo jakimś Paryżu i w przerwie na kawę podsyła nam tutaj te dyrdymały, wywody niewydarzonego inteligencika. Niby jak chcecie odsunąć pokojowo Partię od władzy? Czy wyście oszaleli? — parsknął Rozwadowski. — Słyszycie, co mówicie? Niby jak? A może znacie jej autora i on wam to wyjaśnił?
— Nie znam. Nikt nie zna. Ja w zasadzie udzielałem się tylko na forach. To było takie niewinne koło. Racja, zrobiliśmy błąd, za dużo zostało napisane, mieliśmy materiały, ale przecież nawet sekretarz Kluza powiedział, że trzeba dyskutować, jak naprawiać ustrój socjalistyczny, jak uczynić go bardziej ludzkim, odpowiednim dla człowieka.
— Waliszewski, wy mi tu z sekretarzem nie wyjeżdżajcie. Koło dyskusyjne? Taki kit to możecie wciskać księdzu na spowiedzi, a nie na esbecji. Czy ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?
Kapitan palił, słuchał Waliszewskiego i pisał: „Wstanę. Ty połkniesz tabletki. Nie wiesz, co potrafią zrobić. Przetrwasz dzięki nim. Zaufaj mi, też mi na tym zależy”.
Ustawił się tak, żeby plecami całkowicie zasłonić kamerę. Waliszewski nadal patrzył na niego z niedowierzaniem. Esbek spiorunował go ponaglającym wzrokiem. Kiwnął głową. W końcu tamten niepewnie wsunął sobie tabletki do ust i je rozgryzł.
— Dobrze to do rzeczy. Teraz powiedz mi coś jeszcze. Kiedy mieliście zamiar wywołać zamieszki?
— Nie było takiego zamiaru.
Nagle klamka się poruszyła. Przyszli za wcześnie. Z korytarza dochodziły zdecydowane głosy. Kapitan pomyślał, że jest skończony. Jakimś cudem drzwi jedynie się uchyliły. Rozwadowski podarł kartki na ćwiartki i włożył je sobie do ust. Z trudem zaczął je połykać. Zrobił się czerwony na twarzy. Gdy weszli do środka, wziął łyk z resztką kawy. Kaszląc, ponownie wstał.
Było ich dwóch — ludzie z wewnętrznego kręgu śledczych ze skórzanymi teczkami wypełnionymi sprzętem. Patrzyli na niego z nieskrywaną niechęcią. Jeden pogardliwie uniósł kącik ust, widząc, jak Rozwadowski się krztusi. Kapitan nalał sobie wody z kranu i wypił duszkiem.
— Przepraszam, to fusy. Więzień jest wasz.
Porucznik Wojskowych Służb Wywiadowczych Konstanty Smiertin zarzucił płaszcz na plecy i wyszedł w deszcz. Na drugą stronę kordonu mógł przejechać już tylko milicyjnym samochodem. Jego kierowcą był zestresowany chłopak z miejscowego komisariatu. Wiózł go niepewnie pozbawionymi szczegółów ulicami. Przedmieścia Mławy miały barwę brunatnych cieni.
Samochód wypadł na szeroką aleję i przez chwilę zdawało się, że suną przez burą, bezwymiarową noc. Nawigacja pokierowała ich na oślep przed budynek Partii. W końcu zauważył ludzi, lecz byli to wyłącznie zomowcy. Identyczne postacie w hełmach kręcące się po kanciastej symulacji miasta. Obracali się sztywno w stronę samochodu i dostrzegał podobne do ekranów, przyklejone do szybek tekstury ich twarzy.
— Panie poruczniku — wyrwał go z osłupienia kierowca — chce pan pojechać na miejsce czy od razu do instytutu?
— Na miejsce, mamy jeszcze czas — zdecydował porucznik Smiertin, spoglądając na swój zegarek Szturmańskie. Dostał go od ambasadora Estońskiej Republiki Radzieckiej, z której zresztą pochodziła jego rodzina.
— Jest po szóstej, a na ulicach nikogo nie ma.
— Godzina policyjna… to znaczy stan wyjątkowy obowiązuje całą dobę do odwołania.
— Ludzie w ogóle nie mogą wychodzić z domów?
Kierowca pokiwał głową.
— Tylko w szczególnych przypadkach. Muszą mieć przepustkę, ale kto teraz ma czas takie wydawać. Wszystko… dzieje się tak nagle.
Porucznik Smiertin poczuł chłód w ramieniu, które ucierpiało lata temu w czasie manewrów. To było jeszcze, zanim trafił do sztabu wojskowego wywiadu i związał się z syndykatem Technopol, produkującym dla Układu Warszawskiego najnowocześniejsze uzbrojenie. Syndykat rekrutował wojskowych i obsadzał nimi stanowiska. Inne frakcje robiły to samo. W ten sposób z poligonu trafił na partyjne salony. Nie była to zresztą jego wola. Gdyby to zależało od niego, pewnie wybrałby pole walki, ale jego rodzina oczekiwała od niego innych decyzji.
Minęli zakłady Technopolu, podobne do skomplikowanego instrumentu muzycznego.
— Telebimy propagandowe zamieniono w znaki ostrzegawcze — powiedział do siebie porucznik.
Przejechali obok przechylonego na bok tarpana i płonącego koksownika. Z ciemności wyłoniła się plątanina zaśmieconych pokładów technicznych fabryki. W smogu majaczyły olbrzymie ruchome maszyny na pionowych szynach, wspinające się po sobie rury, powoli obracające się wentylatory. Ludzie w szarych kombinezonach i maskach tlenowych wydawali się mrówkami, biegającymi po molochu obcej technologii.
Wtedy samochód nagle zahamował. Smiertin poczuł silny ucisk pasów.
— Przepraszam, nie zauważyłem — wytłumaczył się kierowca.
Przed nimi znajdował się lej jak po bombie.
— Włącz długie światła — polecił porucznik Smiertin.
Ulica zapadała się niemal pionowo w dół. Domy, niczym podmyte powodzią, stały nad krawędzią. Kilka ścian zniknęło już w ciemności.
— To jest to? — zapytał Smiertin.
— Wszystko się wali, całe ulice się zapadają.
Smiertin spojrzał na bajtka. Dostał wiadomość z instytutu, że radzieccy naukowcy już na niego czekali.
— Na razie wystarczy, wracamy. Obowiązki przede wszystkim.
Naukowcy rezydowali w pastelowej świetlicy. Tłem ich narady były wypłowiałe mapy dóbr naturalnych, kredowa tablica i okna wychodzące na wygaszone światła instytutu. Pamiętający Gierka budynek z blaszaną fasadą, nie wyglądał na miejsce skrywające sekrety Technopolu. Mieszkańcy nazywali go od jego barwy — żółtym instytutem.
— Panie poruczniku Smiertin, proszę za mną. Zmókł pan bardzo? — powitał go doktor Iwański.
— Nie bardzo, trochę.
— Mamy gościa z Technopolu — odezwał się naukowiec w stronę sali. Porucznik znał go ze spotkania przedstawicieli przemysłu zbrojeniowego w Nowosybirsku. Wypili wtedy, porozmawiali o przeszłości, ponarzekali na los. Przywitali się po koleżeńsku.
Iwański przedstawił pozostałych. Nie odpowiedzieli na uśmiech porucznika. W odróżnieniu od Iwańskiego zachowywali chłodny dystans. Ledwo oderwali wzrok od przyrządów mierniczych i map, rozłożonych na szkolnych ławkach.
— Mamy tu małą naradę. Chętnie włączymy w nią osobę z wywiadu Technopolu — mówił doktor Iwański.
— Jestem tu też z ramienia wojska — odpowiedział nienagannym rosyjskim Smiertin.
— To jakaś różnica? — uśmiechnął się radziecki naukowiec. — Nie do końca rozumiem waszą politykę. Wojsko, Technopol, milicja, SB, sejm, Partia i jej frakcje. Nie za dużo tego?
— Nie mnie to oceniać — odparł dyplomatycznie porucznik i odwrócił się w stronę kordonu milicji.
— Wygląda na to, że milicja was ubiegła, ale robią dobrą robotę.
— Jaką?
— Jaką? — Zbliżył się do niego doktor, bawiąc się linijką, jak nauczyciel chcący skarcić ucznia. — Chyba syndykat nie chce, żeby wydało się, co tu robimy? Plotki są niepotrzebne. Wiecie, że Moskwa nie była przekonana. Wasze wojsko samo to wymyśliło. A teraz? — zapytał Iwański, rozkładając ręce i wysuwając dolną wargę.
— Zabezpieczenie miejsca katastrofy powinno leżeć w gestii wojska. To jest obiekt wydzierżawiony przez przemysł zbrojeniowy.
— Wydzierżawiony od Partii. Gdzie zatem jest wojsko?
— Przysłano mnie, żebym ocenił sytuację.
— Mają do pana wielkie zaufanie.
— Wywiad stawia na dyskrecję. Możemy przejść do rzeczy?
— Oczywiście. Nasi naukowcy są teraz bardzo zajęci, więc pozwolę sobie osobiście przedstawić wam sytuację, poruczniku.
— Doceniam wasze starania. No więc co tu się dokładnie stało?
— Dokładnie to nie wiemy. Nad tą odpowiedzią pracuje cały sztab ludzi tutaj i zdalnie, w Moskwie. Będziecie mieć oczywiście pełen wgląd w badania, ale skrócie mogę wam, poruczniku, powiedzieć, że doszło do przeciążenia układu chłodzenia. W jednej chwili, z dotąd nieznanych przyczyn, doszło do skokowego wzrostu temperatury jednej z pomp. Leży na głębokości czterystu metrów, a promieniowanie cieplne spowodowało podpalenie podziemnych gazów. No a potem było już tylko gorzej. Wybuch łupków doprowadził do osunięcia się części terenu.
— Co z infrastrukturą?
— I tu jest najlepsze. Poza zawaleniem się kilku chodników, nasze podziemne zakłady są nienaruszone. Pożary objęły naturalne zbiorniki, ale nie zagrażają naszym instalacjom.
— A na jakie przyczyny stawiacie: błąd ludzki, uszkodzony sprzęt?
— Możliwe, ale możliwe też są inne scenariusze.
— Z udziałem wrogich sił?
— Nie mamy na to technicznie dowodów, ale tak myśląc na głos, to biorąc pod uwagę, że o Mławie było ostatnio głośno, mogło to być zaplanowane uderzenie w podstawy armii i Partii. Nie znam się na ochronie obiektów, ale bardzo mnie zastanawia, jak to mogło się wydarzyć — dumał radziecki naukowiec, ale porucznik nie był w stanie mu odpowiedzieć. Sam uważał to za niedopuszczalne uchybienie. Miał nadzieję, że to jednak błąd pracowników albo zużycie materiałów.
— A jak ludzie?
— Co z nimi?
— No, czy nie trzeba ewakuować? — nacisnął Smiertin.
— Drugi raz błędu Czarnobyla nie popełnimy.
— Chyba nie rozumiem. Błędu? Wybuchu? — zapytał Smiertin.
— Awaria może się zdarzyć, ale to od władzy zależy, jakie przyniesie skutki. Nie tylko zdrowotne wśród populacji, ale i polityczne.
— W jakim to kontekście?
— A w takim, że słyszał pan, żeby Amerykańce pozwalali naszym dozymetrystom biegać sobie po Pensylwanii albo pojechać na wczasy na atol Bikini? Myślę, że niejeden by zacisnął zęby i skusił się na te plaże pomimo trzaskającego promieniowania. Tylko że na Zachodzie potrafią zamiatać swoje brudy pod dywan. Mają lepszy, jak to się u nich mówi, PR. Wszystko im uchodzi płazem, bo są tymi dobrymi. Nam Czarnobyl i Żarnowiec na sucho nie uszły.
— To co trzeba było waszym zdaniem robić?
— Siedzieć na dupie trzeba było. No dobrze, żartuję. Trzeba było tę całą ewakuację przeprowadzić z głową, na spokojnie, po cichu, a nie trąbić na cały regulator, że mamy problem. Nikt zresztą nie chciał tego słuchać. Zza oceanu przyjechali, z Europy przyjechali, pokręcili głowami i orzekli, że nie jest wcale tak źle. Kto by chciał narażać reputację energetyki atomowej na szwank? Jest zresztą wiele podobnych miejsc, weźmy na przykład taki Oziorsk, Norylsk czy Dzierżyńsk. To też nie są sanatoria, a nikt o nich tam, za kurtyną, nie słyszał.
— Dziś jest sieć i nie tak łatwo coś utajnić. Istnieje wiele sposobów, by obejść cenzurę.
— Jeśli coś się zignoruje, to nie trzeba żadnej cenzury. Jeśli mówi o tym tylko sieć, to szybko stanie się to jedynie kolejną półprawdą, teorią spiskową. Nie można się tylko wdawać w dyskusję. No nie patrzcie tak na mnie. Nasz wojskowy gość się uniósł. Cieszę się, że leży panu na sercu dobro ludzi. To piękna cecha.
— Dobrze, zapytam jeszcze raz: czy obiektywnie uważacie, że istnieje zagrożenie dla zdrowia? Jest potrzeba ewakuacja? — naciskał Smiertin.
— Uspokoję, że nie ma takiej potrzeby.
— Skąd wiecie?
— Ależ niedowiarek nam się trafił. Czy to może przesłuchanie? Poruczniku Smiertin, przesłuchujecie radzieckich naukowców?
— Nie dano mi takich rozkazów.
— Nie dano mu takich rozkazów. A to dobre. Powiem wam jedno…
— Zamieniam się w słuch.
— Możecie nie znać się na fizyce termojądrowej, ale trochę zaufania do sowieckiej myśli technologicznej to mieć powinniście. I wobec waszych przełożonych, którzy was tu wysłali. Dlatego pytam — nastroszył się teraz doktor — macie zaufanie? Dlaczego milczycie? Macie?
— Mam… mam pełne zaufanie — Wypuścił powietrze Smiertin.
— No i o to chodzi. — Poklepał go po ramieniu Iwański. — Takich ludzi nam potrzeba. Poza tym, żeby nie narobił pan za dużo zamieszania, chyba czas uchylić rąbka tajemnicy. Może was trochę zawiodę, ale się uspokoicie. Nie sądziłem, że wam tego nie mówią, ale tu nie ma żadnej technologii termojądrowej, żadnej plazmy ani czarnej materii. Wydobywamy tu zwykły gaz łupkowy.
— Łupkowy? Taki zwyczajny gaz?
— Ano tak, najzwyczajniejszy. Przykro mi, że muszę pana rozczarować. W tym właśnie tkwi cały problem. Nie możemy przyznać, że tu nie ma żadnej przełomowej technologii. Nie możemy zawieść ludzi.
— Więc ta cała propaganda sukcesu, trąbiąca o tym, że stoimy na skraju technologicznej osobliwości i zapoczątkujemy rewolucję energetyczną, to nieprawda?
— Bezpieczniej dla pana będzie nazywać to manewrem socjotechnicznym. Widzi pan te mapy, te modele? Nie wyszliśmy poza teorię — mówił z rozbawieniem doktor. — Na razie nie mamy środków. Może kiedyś się uda, wtedy przejmiemy infrastrukturę po kopalni łupków. Tymczasem wasz Technopol chce już dziś powiększać wpływy, a może nawet wysunąć swojego kandydata na przyszłego sekretarza. Czym można bardziej zjednać sobie społeczeństwo, jeśli nie utopijnymi projektami na wielką skalę?
Smiertin zdał sobie sprawę, że obarczono go jedną z najciekawszych spraw ostatnich lat. Być może kluczową dla pozycji Technopolu. Nie wiedział już, komu wierzyć, ale musiał się zgodzić z doktorem Iwańskim: Technopol w pełni mu ufał, a on powinien ufać Technopolowi.
Kapitan Wiktor Rozwadowski zameldował się w kondukcie. Skupił wzrok na ekranie, żeby nie patrzeć w rażące światło. W niewielkim pomieszczeniu nic do siebie nie pasowało: biurowe krzesło do szpitalnych kafelków, terminal do szkolnego biurka, wyblakłe paprocie do kalendarza z Krynicy Morskiej.
Pomyślał o wakacjach spędzonych nad Bałtykiem i niemal poczuł zapach podkładów kolejowych, wędzonych mgieł, wilgotnego lasu po deszczach, prawie usłyszał dźwięk piłeczki do ping-ponga i automatów do gier, dotknął wyobraźnią rosy na trawach za ośrodkiem wczasowym.
Bot przywołał go do rzeczywistości. W okienku pojawiła się kobieca twarz programu Irena, wydając mu polecenia i przybierając śmieszne pozy naśladujące rozmowę. W innym oknie wyświetlał się surowy tekst wiadomości. Klikał bez zastanowienia na odpowiedzi testu psychologicznego. Znał wszystkie szyfry i prawidłowe wybory. Otrzymał klucz dostępu do wyższego poziomu szkolenia i przechodził przez kolejne procedury. Znajomość teorii prawa, psychologii przestępców i historii konspiracji była równie ważna jak kondycja fizyczna oraz celność na strzelnicy. Każdy jego wynik został odnotowywany w tabeli i ukazywał się na wykresie. Ostatnio mocno spadł, wręcz pikował. Od kiedy wpadł na dokumenty obciążające pułkownika Balcerzaka, słabo spał i opuścił się w ćwiczeniach. Dobrze, że podciągnął wynik testami teorii i nadgodzinami.
Wyszedł z komisariatu i ruszył z pustego już parkingu. Intuicyjnie skręcił w stronę centrum. Chciał zapomnieć o akcji w mieszkaniu Waliszewskiego i odgonić dręczące go pytanie o to, czy wiedzą o jego zdradzie. Sam rozszyfrowałby siebie w parę chwil. Co tu dużo ukrywać, był jednak jednym z najbystrzejszych w oddziale. Gdyby nie pochodzenie, piąłby się być może po drabinie kariery.
Anna, z którą spotykał się od jakiegoś czasu, opowiadała mu ostatnio o komorach deprywacyjnych. Podekscytowana namawiała go, żeby spróbował. Salony z tego typu rozrywką stały się ostatnio bardzo modne, znaleźć je można było wciśnięte między zakład fryzjerski i bar mleczny. Nie reklamowano ich nachalnie, ale państwo im sprzyjało. Zrelaksowani ludzie nie myśleli o głupotach.
Wiedział, że jeden znajduje się na mniej znanym odcinku Chmielnej, za Dworcem Centralnym. Pojechał tunelem pod ulicą i zaparkował pod pawilonami. Skromny szyld „Pora Relaksu” naprowadził go na miejsce. W środku przywitały go wyłożone drewnem ściany i dźwięki lasu. Pachniało olejkami z żywicą. Ekspedientka z długimi tipsami zaprosiła go do pokoju z napisem: „Strefa ciszy”. Dwie z sześciu komór były zajęte.
Po zamknięciu w kapsule zrobiło się trochę nieswojo. Woda z roztworem soli sączyła się z sześciu otworów ulokowanych po obu stronach. Poczuł mrowienie w rękach, które potem rozeszło się na całe ciało. Zanikanie czucia na początku go zaniepokoiło, ale potem poddał się przyjemnemu odrętwieniu. Dryfował w ciemności, uwolniony od siły ciążenia. Siarczan magnezu uwolnił go od siły grawitacji, a jedynym bodźcem, który do niego docierał, okazał się plusk wody. Gdy ustał, obszar wszystkich zmysłów wypełniła idealna, prastara pustka. Zdawało mu się, że obraca się wokół własnej osi, zawieszony w bezwymiarowej nocy, oczekując na jakiś znak.
Czuł się zrelaksowany, zmęczenie ustąpiło. Nadal nie chciało mu się wracać do domu. Pojechał do świetlicy spółdzielni, by obejrzeć jakiś film lub wypożyczyć książkę z czytelni. Walcząc z drzemką, wybrał z nowości film Kongres futurologiczny na podstawie Lema. Obejrzał reklamę „Zegarki radzieckie — precyzja i doskonałość”, a potem kronikę filmową. Objaśniano funkcjonowanie systemu zaopatrzenia ludności w towary. Wielki rozdzielnik zawsze wiedział, czego brakowało ludziom pracy. Jego zrobotyzowane centrum rozsyłało towary w każdy zakątek kraju, zgodnie ze skomplikowanym systemem punktacji obywatelskiej. Ludzie czekali na dary rozdzielnika niczym kultury cargo na przedmioty spadające z nieba.
Kondukt zakładał zajęcia z cenzury i nauczył go filtrować strzępy informacji. Jego uwagę zwróciły informacje o wypadku w Mławie. Podobno doszło tam do tąpnięcia i osunięcia się ziemi, ale sytuacja jak zwykle była opanowana. Czy to nie tam wojsko i podległy mu syndykat Technopol prowadzili jakieś badania? Propaganda obwieszczała sukces za sukcesem i wkrótce miał nastąpić przełom w technologii energetycznej, który pozwoli nam wyprzedzić zachodnich imperialistów.
Zdążył obejrzeć fragment filmu, gdy na bajtku odebrał kwaka. Od jakiegoś czasu centrala szła z duchem czasu i wysyłała na komórkę dyspozycję za pomocą Krótkich Wiadomości, zwanych potocznie kwakami: „Nowe rozkazy. Priorytet drugi. Przygotuj się na podróż do Nadwiślańskiego Miasta Linearnego, do siedziby Technopolu. Następnie pojedziesz do Mławy. Zabezpieczamy miejsce katastrofy”.
Przeszedł do bazy danych bajtka i sprawdził w tabeli. Dwójka oznaczała, że ma czas do jutra do siódmej, by stawić się na komisariacie. Obejrzał film do końca i pojechał do domu, by przespać się kilka godzin. Minął wielopiętrowy posterunek, którego fasadę w betonowe wzory kwiatów i rozgwiazd musiał wymyślić ktoś z kliniczną depresją. Po drodze ulotnił się gdzieś zalążek dobrego nastroju. Nagle pojawiły się wspomnienia z sierocińca i z początku Akademii. Że też musiały sobie wybrać ten moment. Wydawało mu się czasem, że powracają złośliwie, jako przeciwwaga dla dobrego nastroju. Może dlatego jego humor był najczęściej jak równa linia ust, nigdy zbyt uśmiechnięta, nigdy zbyt ponura. Do pionu zawsze stawiało go jakieś poczucie winy, nigdy nie pozwalało zboczyć z drogi konduktu, a przecież wśród bagnistych mroków przeszłości były też przejaśnienia. Czarna grzybnia przeszłości czekała zawsze gotowa, by wydać wynaturzone owoce pamięci. Wolał zbyt głęboko się w nią nie zanurzać, by nie zostać na zawsze w pułapce nostalgii za czymś, czego nie było dane mu doświadczyć.
To nie on przygotował sobie taką historię. Otrzymał ją gotową, odbijającą światło, gdy chciał rzucić na nią okiem pod innym kątem. Zawsze widział ten sam zestaw wspomnień, sztampowych, jednoznacznych, nieodwracalnych. Z czasem zaczął traktować swoją przeszłość jak obcy film, w którym kiedyś zagrał drugoplanową rolę, jakby był tylko kolejną wylinką, zmiennikiem, który na chwilę wcielił się w agenta SB, i nikogo nie obchodziło, co sobie przy tym myślał. Przerażała go świadomość, że przyszły Wiktor Rozwadowski będzie myślał to samo o nim. Teraźniejszość nie była dla niego, czas miał płynną strukturę, a on odgrywał jedynie kolejny etap życia kapitana SB, wiedząc, że wkrótce dozna amnezji, przekształci się w następną swoją wersję, rozrywającą i wchłaniającą poprzednie.
Poddał się wspomnieniom, jakby chciał swojej wrednej podświadomości powiedzieć „a masz, proszę bardzo, przejdźmy przez to, skoro nalegasz, znam twoje sztuczki”. Może dzięki temu obraz nie był aż tak przygnębiający. Jak przez pajęczyny dymów widział pachnące węglem i piecami dzieciństwo w Katowicach, które można by porównać do pustego pokoju z widokiem na kolumnady pylących kominów. Świat był wtedy zbity w ciemną, nieprzyjemną grudę. Niewiele działo się w tym pomieszczeniu, czasami ktoś do niego przychodził, zostawiał jakieś rzeczy — kask górniczy ojca, śląską chustkę matki. Pewnego dnia nikt już nie wrócił, a jego przeniesiono na drugą stronę torów, do wielkiego sierocińca. Zapamiętał z niego, że bawili się w chowanie widoczków pod szkiełkiem i uciekanie przed babą smogową, która zamieniała niegrzeczne dzieci w kopciuchy.
Codziennie oglądał swój dawny dom, do którego zresztą nie był zbyt przywiązany, z powodu poczucia zagrożenia, które go wypełniało. Poznawał teraz nowe miejsce, pachnące tęsknotą, jakby to był jakiś zły duch, licho, które nawiedza je z innego wymiaru.
Minęło wiele lat od czasu, gdy przestał się zastanawiać, czy jego prawdziwi rodzice go poszukiwali. Wpojono mu żal do nich o to, że nie starali się go odzyskać. Prawdopodobnie nie mieli na to szans. Czy jednak chociaż próbowali? Sam po latach, gdy został już kapitanem pionu śledczego, nie nawiązał z nimi kontaktu. Mógł sobie to wytłumaczyć konsekwencjami. Sprawdzenie ich w rejestrze szybko ściągnęłoby na niego surową karę. W pewnym sensie czyniło to sprawy łatwiejszymi, uwalniało od dylematu. Nie miał możliwości wejścia do systemu bez rejestracji, a inteligentny program natychmiast doniósłby na niego do przełożonych.
Jego przybrani opiekunowie zabrali go, gdy był już w stanie zrozumieć, dlaczego zniknęli jego poprzedni rodzice i co miała z tym wspólnego Solidarność i Partia. A był bardzo pojętny. Teorii o życiu uczył się z książek, a praktyki na ulicy, gdzie prezentował się raczej wątle, ale wyrobił sobie opinię zuchwalstwem. Bał się pewnie bardziej niż inny, był wrażliwy, ale potrafił miarkować odwagę, udawać szalonego, gdy wiedział, że zdobędzie tym posłuch. Zgrywał bezlitosnego, gdy wiedział, że przestraszy tym silniejszych od siebie. Tego wstydził się potem najbardziej.
Kolejny jego dom można by porównać do pokoju, który stanowił idealną wystawę na targach modułów mieszkalnych. Jednak, tak jak do wzorcowego salonu mógł wejść każdy, do tego nowego wchodziło mnóstwo specjalnych gości, z których każdego można było opisać zaledwie jednym, jakby mówiącym wszystko stanowiskiem — wiceminister, generał, podsekretarz, naczelnik, dyrektor. Widział wtedy wiele osób, które potem oglądał w telewizji, choć nie mógł skojarzyć, czy to prawda, czy sen. Ludzie z ekranu zdawali się pochodzić z jakiegoś innego wymiaru, z którym połączona jest jego młodość i którzy komunikują się z naszym wymiarem poprzez telewizję. Dzielił ten wymiar z dwójką przybranego rodzeństwa, które zniknęło z jego życia, kiedy jego zabrano do Akademii.
Czasy esbeckiej szkoły, które potem nastały, były już jakby śnione na jawie, choć nadal duszne i dziwnie pokrzywione. Miał już wtedy pełną świadomość tego, co się dzieje, wspomnienia były zaś kolorowe, pozbawione śnieżenia telewizyjnych ekranów. Już wtedy porzucił myśli o odszukaniu rodziców, ponieważ wiedział, co mu za to grozi. Podobno poddanych konduktu nie internowano, lecz wysyłano od razu do psychiatryka na chemiczną lobotomię.
Koniec wieczorynki — pomyślał. Nie chciało mu się dłużej wspominać Akademii. Jutro na komisariacie spotka zresztą wielu ludzi, którzy kiedyś śnili z nim ten sam koszmarny sen.
Waliszewski wciąż nie mógł uwierzyć, że go wypuścili. Nie zrobili tego w nagrodę. Podrzucił im nazwiska dawnych znajomych z Solidarności, strony, z których ściągali zakazane materiały, i podziemne sklepy, w których kupowali bibułę. Opowiedział im o Kordianie, który nawiązał z nimi kontakt przez sieć i obiecywał odważne działania. Obciążył siebie i Zygadlewicza. O Marii, z którą pracował w PWN-ie, i pułkowniku Balcerzaku nie pisnął ani słowa. Kapitan Rozwadowski wrócił do niego i bezwzględnie zakazał mu mówienia o jakichkolwiek kontaktach z pułkownikiem.
Był pewien, że wsypał go Zygadlewicz, którego znał jeszcze z czasów strajków wywołanych katastrofą w Żarnowcu. Wiał wtedy wiatr zmian, ale szybko ucichł. Wytworzyły się jednak znajomości, które przetrwały w konspiracji. Waliszewski przez te wszystkie lata wciąż wierzył, że ruch można scalić. Nie zmarnował czasu i nawiązał kontakt z innymi, małymi grupkami, zajął melinę na Mokotowie i dzięki Kordianowi znalazł drugą na Kamionku, a przede wszystkim zdobył cenne wsparcie. Chodziło oczywiście o pułkownika Balcerzaka, choć dopóki kapitan SB nie zdradził mu jego nazwiska, znali go jako B. Był to ktoś potężny, kto współpracował z opozycją poprzez tajne pokoje w sieci i pozwalał im utrzymać ich kryjówki w tajemnicy. Na dowód swojej dobrej woli przysłał mu kiedyś odebrane przez niego donosy. Zaufali sobie, choć znali się tylko korespondencyjnie. Nie podejmując ryzyka, nie miałeś szans czegokolwiek zdziałać. Szczególnie teraz, gdy inteligentne programy, drony i donosiciele czaili się na każdym rogu.
Był też Kordian, sieciowa osobowość, wirtualny mentor zagrzewający ich do walki i zachęcający, by włączać do spisku znajomych. Ulegając tym sugestiom, Waliszewski wtajemniczył Marię z pracy. Przez chwilę zdawało mu się, że łączy ich coś więcej niż konspiracja. Teraz nie miało to już znaczenia, bo niedługo potem zdemaskowano ich kryjówkę na Mokotowie. Na śledztwie nie pisnął ani słowa o Marii, pułkowniku Balcerzaku, ani drugim adresie na głębokiej Pradze, o którym napisał mu kiedyś Kordian. Tabletki od prowadzącego śledztwo kapitana SB zadziałały. Myślał trzeźwo, wydając kilku dawnych kolegów z Solidarności, by nakarmić nienasycone trzewia tajnych służb.
Nie czuł winy. Mówił sobie, że powinien, że to naturalne czuć do siebie żal za tchórzostwo, ale im bardziej przygotowywał się na wyrzuty sumienia, tym mocniej uświadamiał sobie, że ich nie ma. Ulga i radość z odroczenia wyroku tłumiły wszystko. Docenił to, co ma, i obiecał sobie, że nigdy już w nic się nie wpakuje.
Wezwanie na spotkanie pod mostem Poniatowskiego bardzo go zaniepokoiło. Miał przyjść ktoś z pracy, w której zarządzono mu przymusowy urlop. Początkowo wahał się, czy odpowiedzieć, a potem z tej kotłowaniny myśli wynurzyło się przekonanie, że powinien iść, że to swego rodzaju test, że tajniacy chcą sprawdzić, czy będzie aktywnym współpracownikiem. Przecież podpisał lojalkę. Miała mu pomóc podczas rozprawy.
Pachnące sadzą mgły osiadły nisko nad taflą wody, ciężką od mrozu, mozolnie sunącą ku Bałtykowi. Praskie bloki tłoczyły się na brzegu, nawarstwiając zwartą masą betonu. Żelbetowy system był odpowiedzią na każde pytanie.
Na spotkanie wyszedł mu jakiś szczupły człowiek w typie urzędnika. Zgrzebne ubranie dobrze na nim leżało, wzrok miał przenikliwy, postawę godną, ale uderzały jego podkrążone oczy. Nie był to spasiony, cmokający i pogwizdujący z samozadowolenia ubek, miażdżący wszystko dookoła, co wykaże jakikolwiek przejaw samodzielności. Nie wysłali na jego spotkanie tajniaka, więc kim był ten człowiek? I szybko odpowiedział sobie na to pytanie: był kimś takim jako on. Może tamtego też testują? Może jego również właśnie wypuścili z aresztu? Poczuł pewnego rodzaju współczucie wobec tego człowieka i pogardę zarazem, której przecież nie powinien czuć, bo też jakby był nim. Dopiero później skojarzył tę twarz ze stołówki PWN-u. Jeden z setek reproduktorów danych, tłoczących się po przydział zupy. Można by wymienić ich na oprogramowanie, ale gdzie ich wtedy upchnąć? Za żelazną kurtyną wyrzucono by ich na bruk jak kiedyś włókniarki. Tutaj przynajmniej wykonywali swoją pracę robotów, stanowiąc przedłużenie klawiatury. Pozbawieni klasowej świadomości — pomyślał Waliszewski. Są idealnym materiałem na armię donosicieli, ale poszczególne jednostki jeszcze lepiej nadają się na pozbawionych skrupułów spiskowców.
Henryk od razu poznał Waliszewskiego. Pracował przy elektronicznym składzie druku, szybko przemierzał korytarze, dość słusznej budowy, wiecznie wpatrzony w bajtka. Dość mrukliwy i patrzący na zwykłych reproduktorów z góry. Do tego dobrze się trzymał z Marią. Henryk czuł coś w rodzaju zazdrości.
Tamten skojarzył Henryka dopiero po szczegółach twarzy, skupionej i zdradzającej pewien rodzaj inteligencji, świadomej swojej złożoności. Uwaga tego człowieka wlewała się w jakieś formy i zwinna niczym rtęć wycofywała, by objąć inne obszary.
Nie podali sobie ręki. Stali na spękanych schodkach, zmuszeni do tego spotkania, nie wiedząc, który ma odgrywać swoją kwestię jako pierwszy. Zaczął Henryk, bardziej świadomy swojej roli podwójnego agenta. Przysłany przez Elę, jednocześnie przyszedł tu na prośbę Marii, która chciała, by odzyskał kontakt z Waliszewskim. Mówił sobie, że jest tu też dla siebie. Chciał przecież tego, chciał znaleźć obejście systemu, który go stłamsił, który kazał mu kłamać i wić się, umizgiwać i podkładać ludziom, którzy mieli go za mniej wartościowego niż komputer Mera, do którego przypisany był numerem identyfikacyjnym.
— Śledził ktoś pana? Tajniaki wiedzą, że pan tu jest?
— Spokojnie, jestem tu sam. To znaczy nie wiem, pewnie tak. Mogą wiedzieć, wszystko wiedzą — uśmiechnął się Waliszewski, jakby jego twarz przeszył skurcz nerwobólu.
— Kiedy pana wypuścili?
— Wypuścili mnie przed… to znaczy niedawno. — Uważał na słowa. Rozmawiał w końcu z kapusiem, z konspiratorem czy z kim, do licha?
— Napisałem do pana, że znamy się z pracy, ale chyba nigdy nie mieliśmy okazji porozmawiać.
— Nie, chyba nigdy. Ale kojarzę pana. Jest pan…
— Henryk Pokutnik, reproduktor z czwartego piętra. Siedzę niedaleko biura Eli.
— Racja. Tak, już kojarzę. Oczywiście, że kojarzę. W pracy wydaje się pan zawsze spokojny. No dobrze, skoro już ustaliliśmy, że pracujemy razem w PWN-ie, to może przejdziemy na ty? Filip jestem. — Wysunął z kieszeni zgrabiałą dłoń.
— Henryk.
— Dobrze. To o co chodzi w takim razie? Po co tu jesteśmy?
— Dlaczego zgodziłeś się na spotkanie? — zapytał Henryk.
— Nie rozumiem chyba — zająknął się osłupiały Waliszewski.
— No jakiś tam człowiek z drugiego końca biura puszcza kwaka, że chce coś obgadać, ale nie podaje żadnych szczegółów. Szczerze mówiąc, zawahałbym się.
— No liczę na to, że mi wyjaśnisz — obruszył się Waliszewski. — Wątpliwości oczywiście miałem, ale uznałem, że może to ważne.
— Chcę po prostu wiedzieć, czy myślisz, że jestem tajniakiem.
— Nie wiem, szczerze mówiąc, trudno mi stwierdzić. Szczególnie teraz trudno mi cokolwiek stwierdzić.
— Twoja znajoma z konspiracji nie mogła przyjść, ale przysłała mnie — oznajmił Henryk, a Waliszewski doszedł do wniosku, że na pewno jednak jest tajniakiem. Poczuł ulgę, bo to ułatwiałoby sprawę. Szybko jednak znów pojawiły się rysy wątpliwości.
— W jakiej sprawie, ja… ja już jakby mam to za sobą. Rozumiesz?
— No tak, ale…
— Już wszystko powiedziałem — załamał się nagle Waliszewski. Czuł, że jego policzki płoną, mimo że betonowe stopnie nabrzeża pokrywał szron.
— A więc jednak myślisz, że jestem od nich? — zapytał wprost Henryk.
— Od kogo?
— No, że przysłało mnie SB, żeby cię sprawdzić albo dać ci jakieś nowe zadania? Myślisz, że dlatego cię wypuścili?
Po Wiśle płynęła w milczeniu długa barka, rozgarniając na boki oleiste fale. Powrócił bolesny skrzek zrywających się do lotu gawronów, jakby nagrany na zapętloną taśmę. Wydawało się, że nie ma ucieczki z tego szarego, listopadowego południa.
— Skąd mam wiedzieć?
— Maria wiedziała, że nie uwierzysz.
— Co chcecie wiedzieć? — zapytał nerwowo Waliszewski. Pomyślał jednocześnie, że albo mają już Marię, albo ona rzeczywiście szuka z nim kontaktu.
— Czy nasza rozmowa pozostanie między nami? Jesteś w stanie dochować tajemnicy? — naciskał Henryk.
— Nikomu więcej nie powiem.
— Jeżeli uważasz, że nie, to lepiej żebyśmy nie kontynuowali.
— Tak, jestem pewien.
— Maria i ja szukamy kontaktu z Kordianem — powiedział poważnie, jakby ich mała komórka odgrywała jakiekolwiek znaczenie. Przez chwilę nie wiedział, czy Waliszewski się roześmieje, czy wybuchnie płaczem.
— Dlaczego?
— Maria uważa, że jest kluczem do zjednoczenia podziemia. Chcemy się z nim skontaktować.
Waliszewski zastanawiał się, co jeszcze może zdradzić SB? Czy posadzą go za przemilczenie na temat Marii? Czy żądają od niego ponownego potwierdzenia lub dają jeszcze jedną szansę? A jeśli to podstawiony pseudokonspirator, to co powinien mu powiedzieć? Może na tym właśnie polega test? Przecież i tak zapewne konspiracja rozbita.
— Kontaktowaliśmy się z Kordianem poprzez jego zaszyfrowany numer telefonu. To wszystko esbecja już wie. Wszystko mają.
— Możesz mi dać ten numer?
— Tak, mam go nadal na bajtku. Oddali mi go. Powiedz mi, jesteś od nich? To znaczy, czy też cię przysłali?
— Kiedy masz ogłoszenie wyroku?
— W styczniu.
— Wiesz, dlaczego cię wypuścili?
— Nie mam pojęcia. Liczę na małą szkodliwość. Przecież ja tylko czytałem — mówił rozpaczliwie Waliszewski. — Niczego nie planowaliśmy. Ja na pewno nie i na pewno to zrozumieją. Wierzę w to. Jest przecież wielu gorszych ode mnie.
— Maria chce wiedzieć, czy ją wydałeś — przerwał jego lament Henryk.
— Nie, niczego nie powiedziałem. Nie miała z tym przecież nic wspólnego. Tylko jej o tym opowiadałem. Ona nie była w konspiracji. Przeproś ją od mnie. Jeśli to możliwe, przeproś wszystkich. Powiedz jej, że żałuję, że ją w to chciałem wciągnąć. To wszystko, czego chcecie? — Waliszewski wzruszył ramionami. Wyglądał teraz, jakby zaraz miał się rozpłakać. Gdzieś zniknęła jego buta i stał przed nim złamany człowiek. Henrykowi wcale nie było go żal, ale nie chciał na to patrzeć.
Henryk obserwował, jak Waliszewski wspina się po stopniach schodów. Zastanawiał się, czy jego rozmówca zadzwoni na SB. Sam prędzej zamelduje się Eli. To kierowniczka zaaranżowała ich spotkanie, wysyłając wiadomość na numer Waliszewskiego. Maria z oczywistych względów nie chciała wydzwaniać ani tym bardziej do niego pisać. Współpraca z Elą była ceną, którą musiał zapłacić. Tylko co miał jej powiedzieć? O ile dla Marii zdobył cenne informacje, dla Eli nie miał nic nowego. Znowu musiał kłamać.
Miasta Linearne wyglądały jeszcze lepiej niż na plakatach. Nie dlatego, że świeciło nad nimi słońce, a pola były soczyście zielone jak na broszurach, lecz dlatego, że okazały się rzeczywiste. Aż trudno było uwierzyć.
Jechał pociągiem przy linii Wisły, po prawej mając ziemie uprawne, a na horyzoncie miasto taśmociąg, potężną linię produkcyjną połączonych fabryk, w których śląska ruda roztapiana była w piecach hut i prasowana w walcowniach. Z daleka dojrzał gigantyczne kształty. Murarze, hutnicy i górnicy wyłaniający się z betonowego bloku, rozpoczynali korowód potężnych rzeźb, majaczących w siarczanej mgle.
Pociąg wszedł w łuk. Wtedy zobaczył swój obiekt marzeń. Białymi tarasami z prefabrykatów schodziło ku rzece Miasto Ciągłe, podłużny, podobny do siedzib Indian Pueblo pas zabudowy, zrywający z istotą miasta. Kapitan zastanawiał się, jak żyje się w miejscu bez centrum, gdzie punkt odniesienia stanowi linia horyzontu. Czy nie jak w niedookreślonej przestrzeni tranzytowej, w ciągłym ruchu bez oparcia, jak w jadącym nad Bałtyk pociągu?
Siedziba syndykatu Technopol powitała kapitana Rozwadowskiego rozproszonym światłem, świeżym powietrzem z ozonatorów i lekkim stylem ze szkoły polskiego neomodernizmu. Z unitry leciały w tle wojskowe pieśni. Regały wypełnione były pucharami, mosiężnymi statuetkami i certyfikatami. Centralne miejsce zajmował jednak gobelin przedstawiający robotnika unoszącego otoczony pierścieniami atom — symbol Technopolu. Kapitan przekroczył zelmer, służący sprzątaczce do odkurzania dzieła.
Potem przyjrzał się modelowi trzech nitek miast. Teraz znajdowali się w ciągnącym się w stronę Płocka modelowym mieście wiślanym, zamieszkanym głównie przez związany ze stolicą aparat partyjny. Najstarszym i, jak słyszał, nie do końca udanym projektem była megastruktura śląska, zwana Superjednostką. Można tam było, nie opuszczając betonowego wrzeciona, przejść z Katowic przez Chorzów do Bytomia. Problemy ze stabilnością górniczego gruntu, życie w kwaśnych chmurach i bieda mieszkańców, których starano się na siłę uszczęśliwić, przesiedlając ich z ceglanych familoków, nie czyniły z Superjednoski wymarzonego adresu. Trzecia nitka, ciągnąca się przy radzieckiej granicy, nazywana była ścianą wschodnią. Położona na zdrowych terenach w dużej mierze spełniała funkcję wielkiego bunkra i koszar, które wzniesiono na wypadek trzeciej wojny światowej. Istniała też niedokończona konstrukcja poprowadzona nad Bałtykiem. Miała być wiecznie szczęśliwym kurortem, jednak po awarii elektrowni atomowej w Żarnowcu niewielu członków Partii miało ochotę się tam osiedlić. Mówiono, że obiekt służy jako wielki magazyn dla rozdzielnika towarów, rozsyłającego produkty na kartki we wszystkie zakątki kraju. Jednak Rozwadowski wiedział, że hale rozdzielnika znajdowały się tak naprawdę zupełnie gdzie indziej, a dokładnie obok Gniezna, jakby celowo ulokowane w kolebce państwowości.
— Panie kapitanie — zawołał ktoś ze wschodnim akcentem. Rozpoznał stukot wojskowych obcasów. — Jak podróż?
— Dobrze, dziękuję. Dotarłem trochę wcześniej — odparł Rozwadowski.
— Tak, kolejarze dbają o punktualność, jeśli chodzi o nasze miasto. Swoją drogą, jak podoba się panu Ciąg czy raczej Nadwiślańskie Miasto Linearne, jak je oficjalnie nazywają?
— Imponujące.
— Tak, imponujące. Wybaczcie, jeszcze się nie przedstawiłem. Kapitan Seweryn Grugl, rzecznik prasowy Technopolu — powiedział młody, wysportowany blondyn o rumianej twarzy. Repatriant, południowa Syberia — pomyślał kapitan. Przysłali kogoś równego mu stopniem. Całkiem rozsądnie.
— Starałem się o przydział mieszkania w Ciągu, ale wie pan, jak to jest. — Rozwadowski wzruszył ramionami.
— Niech pan się nie martwi. Wielu się starało, ale liczba miejsc jest ograniczona. Wychowanek Akademii SB?
— Tak, zgadza się — oznajmił Rozwadowski z pewną dumą.
— Jak się nazywa ten wasz system życia? Konstrukt?
— Kondukt. Kontynuacja Doskonalenia Umiejętności i Treningu — poprawił go kapitan.
— Uważam, że powinni takie coś wprowadzić też w wojsku. Dziś za dużo uwagi przywiązuje się do technologii, a za mało do właściwej postawy. Ale nie zanudzam pana więcej, pewnie się pan śpieszy i chce wiedzieć, co się wydarzyło w Mławie. Oczywiście ci tam na górze już są w kontakcie, ale my, szarzy wykonawcy rozkazów też musimy właściwie ocenić sytuację. Nasz człowiek jest już na miejscu. Porucznik Wojskowych Służb Wywiadowczych Konstanty Smiertin. Być może się spotkacie. Zdał nam dzisiaj raport i w ramach dobrych relacji między wojskiem a SB, mogę się częściowo z wami nim podzielić.
— Doceniam to.
Przeszli przez dziedziniec z piaskowca do słonecznej sali konferencyjnej, z której roztaczał się widok na mozaikę obszarów uprawnych. Za oknem na rusztowaniach łopotała płachta brezentu. Otaczał ich senny nastrój leniwego popołudnia. Nawet czas zdawał się tutaj płynąć inaczej.
— Mława to trudny projekt. Zimna fuzja wciąż nam się wymyka. Raz się wydaje, że już ją okiełznaliśmy, a potem znów przestajemy ją rozumieć i zaczynamy wszystko od nowa. Takie przypadki będą się zdarzać, jeśli chcemy rozwikłać jej zagadkę. Przechodząc do rzeczy, w nocy z trzeciego na czwartego listopada doszło do przeskoku mocy, znanego jako efekt Rotmanna-Griżdina, w drugim reaktorze próbnym Cyrkon. Nastąpiła implozja i ponowny rozrost plazmy, trwający zaledwie mikrosekundę, a w efekcie oddanie ciepła równego wybuchowi małego ładunku termonuklearnego. To odkształcenie promieniowania spowodowało gwałtowne podgrzanie chłodziwa, wyrzut pary, a w efekcie poruszyło to lokalne uskoki ziemi, co doprowadziło do tąpnięcia na obrzeżach Mławy — mówił człowiek Technopolu.
— Nie wiedziałem, że tamte tereny są tektonicznie aktywne.
— Okazuje się, że są. — Uśmiechnął się rzecznik prasowy syndykatu. Kłamie — pomyślał kapitan. Do tego wcale tego nie ukrywa. Uznaje, że kapitan i tak nie pozna prawdy.
Człowiek syndykatu kontynuował swój technologiczny bełkot i mówił mu dokładnie to samo, co miało się ukazać w partyjnej prasie. Zrozumiał, że wysłanie rzecznika prasowego, było prztyczkiem w nos. Oni nigdy nie operowali faktami, lecz tworzyli ich zmodyfikowany substytut. Prawdą było to, co spreparowano na użytek propagandy.
— Wpływ czynników zewnętrznych? Dlaczego tak szybko wykluczono udział europejskich szpiegów?
— Niczego jeszcze nie wykluczono, ale dlaczego mielibyśmy z góry zakładać ich udział? Radzieccy naukowcy szybko ustalili, jakie czynniki doprowadziły do awarii. Zresztą nie znam się na tym, ale sądzę, że nasi technicy cyfrowi zadbali już o to, żeby nie dało się tam przecisnąć szpilki.
— Chyba że sprawcy byli na miejscu i upozorowali ten cały przeskok mocy, o którym pan mówił. Czy ktoś z obsługi mógł go wywołać samodzielnie? — zapytał Rozwadowski.
— Czy milczenie nie odebrałoby im chwały?
— Ogłoszą swój sukces, kiedy będą już daleko stąd. Nikt wam się nie zgubił?
— Milicja i ORMO utworzyły kordon ochronny — zaprzeczył człowiek Technopolu, wywołując rozbawienie kapitana Rozwadowskiego.
— Wiecie, nie polegałbym w tym przypadku na ORMO.
— Na razie nie mamy zgody Partii na przerzucenie tam wojska. Mogę pana, kapitanie, jednak zapewnić, że na miejscu jest nasz najlepszy człowiek. Z sieci miejsce obserwują programy, o których nawet się panu nie śniło. Poza tym ufam Technopolowi i naszej myśli technicznej oraz wierzę w pomoc naszych radzieckich sojuszników — recytował rzecznik prasowy.
Nic dziwnego, że Technopol chce zataić swoją wielką porażkę. Nikt nie chce przyznać, że nie upilnował swojego asa. Wszystko zrzucą na karb krnąbrnej przyrody. Katastrofy naturalne są nieuniknione i niezawinione. Każdy musi im ulec, nawet tak prestiżowa marka jak oni.
Rozwadowski uznał, że nie ma co tracić więcej czasu. Chcieli go tylko spowolnić, dać czas temu Smiertinowi, by na miejscu zatarł ślady. Podziękował za przygotowany dla niego seans na temat powstania projektu Mława i za pomocą bajtka zarezerwował wcześniejszy bilet.
Po rozmowie z rzecznikiem prasowym, która nigdzie go nie zaprowadziła, miał jeszcze czas, by zwiedzić wyśnione Miasto Ciągłe. Gdy wyszedł z siedziby Technopolu, jako człowiek z zewnątrz, nie miał jednak nigdzie wstępu. Nie udało mu się zobaczyć słynnej panoramy, rozciągającej się z tarasów. Dostępna była dla niego jedynie sterylna biel dworca.
Dlaczego jarzeniówki zawsze muszą mrugać, woda kapać z nieszczelnych instalacji, a bajtek zawsze tak szybko się rozładowuje? — pytał siebie w myślach agent Technopolu Konstanty Smiertin, schodząc w dół bunkra i uważając, by nie ubrudzić swojego eleganckiego płaszcza.
Smiertin zdążył się odzwyczaić od działań w terenie, od wilgoci, szczurów i wertowania papierowych archiwów. Od kiedy wygryzł konkurencję i przekonał dyrektora, że zna się na delegowaniu zadań innym, rzadko musiał to robić. To, że wysłali go osobiście, świadczyło o tym, jakiego kalibru jest to operacja. Mówili o nim „solidna firma”, „nie zawiedzie nas”, „jest samodzielny i lojalny”.
I rzeczywiście, jego pracodawcy mieli problem. Wszystkich ogarnęła jakaś niemoc. Nie wiedzieli, co robić, by nie zdradzić, że Mława była jedną wielką lipą, że nie było żadnej zimnej fuzji. Starali się przewidzieć, jaki będzie wydźwięk, który pomimo blokady miasta i cenzury na pewno rozniesie się po kraju. Skorzystać z tego mogą inne frakcje w Partii, rywalizująca z nimi esbecja, nawet sam sekretarz Kluza, który przecież doskonale wiedział, że musi ograniczać wpływy Technopolu, jeśli chce zachować władzę.
Nieznany, był też przeciwnik. Nikt w syndykacie nie miał wątpliwości, że katastrofa jest efektem sabotażu. Porucznika wręcz zadziwiła pewność, z jaką przyznawano to w kuluarach wojskowego wywiadu. Być może wynikało to ze strachu, że to może się w końcu wydarzyć. W sztabie miotano przekleństwami na prawo i lewo, a potem spekulowano, kto jest odpowiedzialny. Wydział cybernetyczny spuścił z łańcucha programy szpiegujące, by odnalazły punkt zaczepienia. Padły różne nazwy prawdziwych i fikcyjnych organizacji z podziemia. Po rozbiciu Solidarności trudno było zapanować nad dziesiątkami różnych jej filii, które zahibernowane czekały na właściwy moment. Wśród różnych nazw, które padły, zanim wyjechał do Mławy, zapamiętał Kordiana. Wywiadowcy dopiero zbierali w sieci dane na temat tego tworu, ale z enigmatycznych wypowiedzi, wyłowionych na opozycyjnych forach, można było wyczytać, że szykuje coś naprawdę wielkiego.
Zanim dotarł do bunkra, przejechał przez przemysłowe obrzeża. Widział czerwoną łunę, a potem prawdziwe pola ognia. Krwawa mgła unosiła się ponad czarną ziemią, jak gdyby płonące łupki wytworzyły odmienny stan skupienia. Nigdy nie widział takiej anomalii. Podpalone przez katastrofę gazy przerażały, ale i fascynowały. Na pewno wzmacniała ona nim przekonanie, że obcuje z czymś niecodziennym. Trudno było pogodzić się z myślą, że drzemiąca rzekomo pod ziemią kosmiczna technologia zimnej fuzji jest jedynie blefem, mającym dać wojsku przewagę w rozgrywce o władzę. Nawet on, zasłużony człowiek wojskowego wywiadu, dał się nabrać. W rzeczywistości, a przynajmniej według tego, co zdradził mu radziecki naukowiec, nie było tu niczego oprócz niemal nieprzydatnych łupków. Można było nimi sobie ogrzać kominek, ale na pewno nie podnieść z kolan ociężały przemysł.
Betonowe ściany schronu były zimne jak lód. Przytłoczyła go myśl, że zamyka się nad nim masyw skał, że jest tu całkowicie sam, w odciętym od świata labiryncie korytarzy. Czy na pewno sam? Nie zapytał, czy będzie tu jeszcze jakiś stróż. Mógł to zrobić.
Wszystkich pracowników zwolniono do domu i kazano im oczekiwać na decyzję władz. Tylko których, bo było ich w tej chwili w zasadzie kilka — wojsko i Technopol, milicja i tajniacy, no i Partia, ta lokalna i centralna. Wszyscy oglądali się na Rosjan, a ci milczeli. W tym chaosie nietrudno było się przemykać sabotażystom. Dziesiątki techników, górników, inżynierów, naukowców, którzy na co dzień pracowali w tym mrowisku, musiało zostać przesłuchanych. Zaczęto od szefów zmiany, ale niczego nie widzieli, niczego nie słyszeli oprócz tego, co inni. Najpierw syk spięcia, a potem podziemny wybuch, jakby ktoś zdetonował bombę pod wodą. Większość jego dzisiejszych rozmówców potrafiła jedynie opisać panikę, która potem nastąpiła. Potęgowała ją krwawa łuna, która nadawała katastrofie jakiś mistyczny wymiar.
Smiertin polecił, by ściśle utajnić zeznania, prasie mówić naturalnie o tąpnięciu górniczym i za żadne skarby nie pozwolić wydostać się informacjom o złamanych zabezpieczeniach. Jeśli stoi za tym ów tajemniczy Kordian lub jakaś inna radykalna grupa, nikt nie może się o tym dowiedzieć. Sabotażyści nie czerpali siły z samych ataków, lecz z pola rażenia mediów. Nie można dopuścić do sytuacji, w której ktoś powie, że w dobie zimnej wojny wojsko nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa rodakom.
Awaryjne światła upodabniały podziemia do ponurej krypty. Kierując się strzałkami, szedł przez ażurowe kładki, wąskie korytarze, kawalkady pomieszczeń technicznych, mijał czarne jamy, rozchodzącego się w każdą stronę labiryntu. Od kiedy zjechał windą na najniższy poziom, miał nieodparte wrażenie, że oprócz dudnienia agregatów słyszy jeszcze jakiś inny dźwięk.
Nie miał ochoty zjeżdżać jeszcze niżej, do sterylnych, szpitalnych pomieszczeń oświetlonych brzęczącymi halogenami. Na samą myśl czuł nieprzyjemne mrowienie na plecach i tężenie w mięśniach. Wciąż rosło irytujące uczucie czyjejś obecności. Ty tylko dźwięk pomp tłoczących powietrze — pomyślał.
Po kilku minutach dotarł do celu. Tutaj czekało go kolejne zaskoczenie. Nie było tu żadnego laboratorium, w którym prowadzono ściśle tajne badania nad projektem Cyrkon, a może obecna nazwa brzmiała Deuter albo Strony, nie pamiętał już, ile razy ją zmieniano. Na zwyczajnych drzwiach wisiała plakietka o treści: „Dyspozytornia”, nadająca znaczenie temu pozbawionemu charakteru pomieszczeniu. To było to fikcyjne centrum, z którego miano oświecić całą Polskę. Prawda wyglądała jednak mizernie. Przypominało ono w zasadzie salę lekcyjną z komputerami ustawionymi w rzędach i mapą kompleksu zamiast tablicy.
Dla kopalni łupków sala ta miała jednak kluczowe znaczenie. To stąd rejestrowano każdy ruch, odbicie karty przy drzwiach i pstryknięcie kontaktem. Włączył jeden z komputerów i wyjął bajtka, by przeczytać instrukcje, które dostał w instytucie. Wbił hasło i znalazł się w wewnętrznym systemie Iwona. Znał go dobrze. Z jego różnych modyfikacji korzystały prawie wszystkie zakłady w tym kraju.
Czas upływał, podczas gdy Smiertin wertował rekordy aktywności, strona po stronie, godzina po godzinie, minuta po minucie, badał kod maszynowy, opisujący każdy ruch ludzi, zamieszkujących ten podziemny mechanizm. Jedno było pewne: wpuszczony do obiegu wirus wyłączył wszystkie kamery. Smiertin szukał więc po omacku klucza do ciągu wydarzeń i wypatrywał śladów sabotażysty.
W końcu chyba coś znalazł. Godzina 16:43, zachodnie skrzydło, otwierają się drzwi 32, kilkadziesiąt sekund później otwierają się drzwi 31, zapala się światło, potencjalny konspirator minutę czeka na windę w szybie i kilkadziesiąt sekund jedzie na niższy poziom. 16:48 — właz do korytarza A5 otwarty, dziesięć minut później znowu zamknięte.
Spieszył się. Coś musiało się tam wydarzyć w ciągu tych dziesięciu minut. Smiertin sprawdził na mapie, że stamtąd prowadził długi i nieużywany korytarz do starej części kopalni. Nasuwała się myśl, że konspiratorzy celowo chcieli podpalić gaz łupkowy, a nie zniszczyć fałszywy kompleks. Zaledwie kilka minut po opuszczeniu go przez widmo konspiratora doszło do wybuchu w szybie. Sprawca w tym czasie otwierał kolejne drzwi i oddalał się od miejsca zbrodni. Kamery go nie widziały, wyłączone wirusem, którego ślad już wykryto w cybernetycznym krwiobiegu wewnętrznego systemu.
Smiertin zgrał wyniki, wykasował odpowiednie kolumny z systemu i ruszył do wyjścia. Szedł po śladach sabotażysty i zarazem je zacierał. Prawdę miał poznać Technopol, a nie esbecja, która wkrótce tu zawita.
Poczucie zniecierpliwienia wypychało go na powierzchnię, czuł się, jakby znajdował się pod wodą, ciśnienie uciskało mu skronie, a on marzył o zaczerpnięciu zimnego, listopadowego powietrza. I wtedy nagle coś zachrobotało za jego plecami. Przekleństwo wyrwało mu się z ust, całe ciało stężało, jak u zwierzęcia gotowego do skoku.
Nagle korytarz się przechylił. Początkowo myślał, że to on traci równowagę, ale to przejście drżało i rzucało nim na boki. Zaskoczyło go wtórne tąpnięcie naruszonej kopalni. Potem zgasło światło i uruchomiły się awaryjne lampy. Ruszył za nimi w nadziei, że wyprowadzą go na powierzchnię.
Chaszcze, wysypiska, bloki moknące w szczerym polu, garaże i brudne działki zlały się w jakąś kupę szlamu, rozchlapaną przez pęd składu PKP. Sypiący się dworzec kolejowy w Mławie powitał kapitana Rozwadowskiego kwaśnym odorem i nerwową krzątaniną. Kapitan musiał chyba pięć razy pokazać legitymację SB, zanim udało mu się wydostać na ulicę. Jego pensjonat leżał na granicy kordonu bezpieczeństwa i miał stąd blisko do siedziby Partii oraz do instytutu, w którym rezydowali naukowcy Technopolu.
Po drodze przejrzał sieć w poszukiwaniu oficjalnych komunikatów. Portale telewizji oraz „Trybuny Ludu” mówiły o wybuchu metanu i zawaleniu się przodka. Od taksówkarza dowiedział się o płonących polach, przerwach w dostawie prądu: „Siedzimy tu na bombie. Jedna iskra i wszystko wywali”.
Odkręcił kurek, chcąc się umyć.
— Wody też nie ma — mruknął do siebie.
Zapalił, choć od dawna tego nie robił, i poczuł głód. Zszedł do baru mlecznego i zjadł pierogi. Nabrał ochoty na kolejnego papierosa, więc schował się na zapleczu hotelu i zaciągał się dymem, wypuszczając z głowy wszelkie myśli. Podróż i nowe zadanie sprawiły przynajmniej, że zapomniał o konspirującym pułkowniku Balcerzaku i niewygodnej sprawie, która mogła mu zagrozić. Znów był kapitanem SB, a nie myśliwym, która wpada we własne sidła.
Tak minęło popołudnie i zaczął się wczesny zmierzch. Dopiero wtedy dostrzegł łunę barwy pomidorówki, unoszącą się nad wschodem. Słońce topiło się w tej bladoczerwonej poświacie, wzmacniając jej nienaturalny blask.
Kapitan zebrał się w sobie i przekroczył kordon, by rozpocząć śledztwo. Po krótkiej rozmowie z miejscowym komendantem przesłuchał starego sztygara, choć domyślił się, że podstawili go wojskowi z Technopolu. Potwierdzał słowo w słowo wersję serwowaną w oficjalnych komunikatach. Rozwadowski urodził się w Katowicach, więc umiał rozróżnić doświadczonego górnika od tajniaka z powierzchni.
Wychodząc z komendy, zorientował się, że ma ogon. Dwóch nieprzyjemnych typków niby to gaworzyło pod monopolowym z pijaczkami, ale wydawali się zupełnie trzeźwi i skupieni nie na flaszce, tylko dokładnie na nim. Tym też się nie zdziwił. Był tu obcy. Na terenie wojskowych badał sprawę Technopolu, który nie miał ochoty odpowiadać przed nikim, a już na pewno nie przed konkurencyjnymi służbami. Krótko mówiąc, nie był tu mile widziany.
Usypiał ich czujność, starając się sprawić wrażenie niegroźnego tajniaka z Warszawy, który w niczym się nie orientuje, pokręci się trochę, by zaznaczyć swoją obecność, wsiądzie w pociąg i napisze raport, że wojsko ma wszystko pod kontrolą. Kapitan nie miał jednak zamiaru na tym poprzestać.
Miał punkt zaczepienia. Dostał wiadomość z centrali, że z jednego z komputerów w niepozornej świetlicy wysyłano wiadomości, które mogły wiązać się z sabotażem. Wykryły to esbeckie programy szpiegujące, które buszowały teraz w sieci wokół Mławy. Specjaliści ze zbrojeniówki najwyraźniej nie zdążyli jeszcze zatrzeć wszystkich śladów.
Gdy zrobiło się już późno, kazał zawieźć się do hotelu. Po drodze, gdzieś w okolicach nieczynnego kina, wysiadł z taksówki. Miasto było zupełnie wyludnione, więc rzucał się w oczy. Podążał przez kolejne warstwy szarości, czasem układającej się w geometryczne wzory, czasem rozpadającej się w nieokreśloną miazgę prowincji. Doszedł do hali sportowej, należącej do zakładów Technopolu. Minął żelbetowy posąg czytającego książkę hutnika z obłupanym nosem i wszedł do rozświetlonego wnętrza. Wszystkie zajęcia odwołano, więc jedyną osobą była starsza sprzątaczka w niebieskim fartuchu.
— Chciałbym skorzystać z komputera.
— My zaraz zamykamy.
— Jak ja muszę skorzystać — nalegał, pokazując legitymację, którą, o dziwo, obdarzyła tylko przelotnym spojrzeniem. Jej przypominające buldoga obwisłe oblicze było równie niewzruszone, gdy tłumaczył jej, że jest tu w sprawie służbowej, padł mu bajtek i musi zdać raport centrali.
— Ja nie mogę sobie tak po prostu włączyć dowolnej meriwy. Musi mieć pan zezwolenie albo być członkiem załogi. To jest przecież budynek wojskowy, a pan tak sobie wszedł z ulicy.
— Ma pani tu załadowane bony na galanterię i mięso. — Wcisnął jej kawałek zadrukowanego plastiku. Nosił takich kilka na wszelki wypadek. — Niech pani mi da pół godziny. I proszę wyłączyć światło, i zamknąć drzwi.
Przespacerował się między rzędami komputerów osobistych, uruchamiając każdą z dziewięciu meriw, model z 2015 roku. Następnie po kolei sprawdzał ich numery identyfikacyjne. Szkolenie informatyczne obejmowało aż dwadzieścia procent treningów konduktu. Lubił je najbardziej, testy zdawał na piątkę.
Czwarta stacja pasowała. Porównał NI podesłane mu przez pion cybernetyczny. To z tego numeru ktoś szukał informacji, jak spowodować zwarcie elektryczne, i odbierał instrukcje, jak wpuścić wirusa do lokalnego systemu. Sprzyjało mu szczęście. Ledwo co przyjechał i już siedział przed jednostką, z której korzystał sabotażysta. Czasami miał wrażenie, że on i jego towarzysze z sekcji są już zbędni. Większość śledztwa należała do wydziałów informatycznych.
Historia przeglądania i wiadomości były wyczyszczone, ale tyle mu wystarczyło. Pobiegł do sprzątaczki i kazał sobie pokazać opasły zeszyt z wypisanymi godzinami korzystania z komputerów. Ostatni list elektroniczny poszedł drugiego listopada, dzień przed katastrofą. Pod tą datą widniał niejaki Gedeon Krasnodębski.
Obserwowali go zza szyby. Kapitan widział ogniki papierosów wędrujące szybko do ust. Chyba to nie byli ci sami, którzy stali pod monopolowym. Technopol zatrudnił nawet miejscowe męty, żeby pilnowały intruzów. Rozwadowski wyszedł, minął obserwujących go spode łba chuliganów i wsiadł do zamówionej wcześniej taksówki.
Wysłał do bazy konduktu dane osobowe Gedeona Krasnodębskiego i kazał go sprawdzić. Nie miał żadnych wpisów do kartoteki ani zabagnionej przeszłości. Figurant był technikiem informatykiem i pracował w Głównym Instytucie Górnictwa. Od czterech miesięcy oddelegowany do projektu w Mławie. Zameldowany tymczasowo w hotelu „Jutrzenka”.
Jeśli trzymał się godziny policyjnej, powinien być na miejscu. Rozwadowski poszedł do recepcji, pokazał legitymację i kazał sobie wydrukować listę meldunkową. Gedeon Krasnodębski, pierwsze piętro, pokój 17.
Zdecydowanie nacisnął dzwonek.
— Kto tam?
— Z konserwacji. Chciałbym zająć chwilkę — skłamał kapitan.
— O nic nie prosiłem.
— Ja za to proszę, żeby pan otworzył. Mam sprawdzić piony.
— Jakie znowu piony?
— Gazowe.
— O tej godzinie?
— Nadzwyczajna kontrola z racji tąpnięcia — brnął Rozwadowski.
— Nic się tu nie dzieje. Przyjdźcie jutro.
— Otwórzcie drzwi.
Odpowiedział mu dźwięk tłuczonego szkła. Wyjął pistolet i odstrzelił zamek. Wparował do środka i zobaczył zbitą szybę. Krasnodębski wyskoczył z pierwszego piętra na trawnik. Niewiele myśląc, kapitan poszedł w jego ślady. Pokaleczył sobie dłoń odłamkami szkła, ale rzucił się sprintem za Krasnodębskim. Zbieg miał masywną sylwetkę, ale sadził solidne kroki, jak sztafeciarz mający przed sobą kilka okrążeń.
To był pościg na wyniszczenie, raczej maraton, a nie sprint, a zwycięzcą miał być ten bardziej zdesperowany, ten, który może więcej stracić. Wybiegli z miasta w bezgwiezdną noc. Dookoła porozrzucane były na wpół zawalone, wybebeszone truchła fabryki. Biegli przez hałdy koksu, obok podobnych do płynnego plastiku basenów z mazutem, przez pola nasączone olejem, wspinali się na kratownice powalonych rusztowań. Szala zwycięstwa przechylała się na stronę olbrzyma, ale kapitan wiedział, że zapędza go w pułapkę.
Rozwadowski zorientował się, że otaczała ich coraz wyraźniejsza czerwona poświata. Horyzont skwierczał odległymi pożarami, jego czarna linia topiła się i wyginała jak palona guma. Zobaczył chłopów, ubranych jak dwieście lat temu, kroczących za pługiem w pomidorowej mgle.
Krasnodębski zrozumiał, że biegnie w stronę mikrofalówki grożącej w każdej chwili wybuchem. W pewnym momencie odwrócił się i stanął jak rewolwerowiec, szykujący się do pojedynku. Z tą różnicą, że broń miał tylko jeden z nich. Dłuższy moment czekali w odległości celnego strzału, próbując złapać głębszy wdech.
Konspirator wiedział, że kiedyś nadejdzie ta chwila. Przygotowywał się do niej w myślach od momentu, gdy postanowił zburzyć jeden z mitów PRL-u. Nie chodziło przecież o wysadzenie testowego reaktora, który zresztą nie istniał, lecz raczej o podminowanie tego kłamstwa o nadchodzącej technologicznej osobliwości, którym karmiono masy. W rzeczywistości technologia nie miała zbawić społeczeństwa, a tylko je kontrolować. Jedyne, czego mogli się spodziewać, to kolejnych niemal identycznych modeli komórki Bajtek. Dowolnie zmieniali napięcie i fundowali im masową cyklofrenię z epizodami bezsilności i euforii.
— No, zastrzel mnie, ubeku! — krzyknął mocarz tubalnym głosem, pasującym do jego atletycznej postury.
— Nie mam zamiaru — wycharczał, opierający się o kolana kapitan.
— No śmiało! Chcesz zmarnować szansę na nagrodę? Zabijesz mnie dla talonów z Peweksu?
— Nie dostaję za to talonów.
— Co tam mówisz?
— Nie dostaję za to talonów! — krzyknął Rozwadowski.
— Czyli robicie to z nadgorliwości? Ale masz rację, nie dam ci tej satysfakcji. Wolę wbiec w to coś za mną, niż dać się aresztować.
— Nie mam zamiaru cię aresztować.
— No to kim, do diabła, jesteś?
— Tym, kim myślisz, tajniakiem z SB.
— Więc w czym masz, do cholery, problem?
— Prowadzę własne śledztwo. Chcę zdobyć informacje. — Zbaczał z drogi, jakby nie do końca z własnej woli. To już drugi raz w ostatnich dniach, kiedy łamał kondukt.
— Dobry chwyt, ale nie ze mną te numery. Masz rację, z trupa nic nie wyciągniesz. — Wzruszył potężnymi ramionami.
— Dobra do rzeczy, porozmawiajmy jak mężczyźni, którzy mają układ — zaproponował Rozwadowski.
— O czym?
— O tych cholernych wiadomościach — rozzłościł się kapitan — które wysyłałeś ze świetlicy. Wyciągnęli to nasi sieciowcy, a może nawet nie oni, tylko inteligentne programy szpiegujące. Powtarzam, co mi przekazano. Z twojej korespondencji prowadzonej sprytnie ze świetlicy wynika, że było was trzech. Jeden odpowiedzialny za wpuszczenie wirusa ogłuszającego systemy bezpieczeństwa, drugi za podłożenie bomby, trzeci za jej skonstruowanie. Dwóch zaraz po ataku miało prysnąć, a jeden miał zostać, by dokumentować skutki katastrofy. Filmy mieliście wysłać do niejakiego Kordiana. Lada moment pewnie dowiemy się, czy to on wami kierował. Swoją drogą, zawsze chciałem któremuś z wrogów Partii zadać jedno pytanie.
— Jakie?
— Kiedy wreszcie się zorientujecie, że wasze programy maskujące z Zachodu są gówno warte? Wciskają wam szmelc, który nie potrafi nawet ukryć, z którego komputera poszła wiadomość.
— To dlaczego wojsko nic nie wiedziało?
— Z jakichś powodów udało wam się prześlizgnąć. Może czysty przypadek.
— Ale wasze programy znalazły odpowiednie nazwisko?
— To akurat zrobiłem ja. Było to banalnie proste.
— Co mi grozi za to?
— Czapa bez wątpienia. Niezależnie od tego, jakie miałeś zadanie z tej trójki. Co ty myślałeś, że narazicie życie ludzi, miasto na spalenie i zrobicie coś dobrego?
— Nie chcieliśmy nikogo zabić.
— Ale mogliście. Myślisz, że sabotaż jest dobry?
— W dobrej sprawie.
— A kto to ocenia?
— Posłuchaj, tajniaku. Nie rozumiem cię. Nie chcesz mnie zabić ani aresztować, ale interesują cię filozoficzne gadki. Czego właściwie chcesz?
— Opowiesz mi o pułkowniku Balcerzaku i Kordianie, a potem puszcze cię wolno i nigdy więcej tu nie wrócisz. Opowiesz mi, na czyje zlecenie działaliście i kto kryje podziemie.
— To jakiś żart?
— Mówię całkowicie poważnie.
— Więc w czym rzecz?
— Może przeżywam nawrócenie — zaśmiał się kapitan. — Nie wiem. Może mam nadzieję, że po dobroci usłyszę najprawdziwszą prawdę. Przede wszystkim jednak interesuje mnie pułkownik Balcerzak. Chcę wiedzieć, jak bardzo jest dla mnie groźny.
— A może ja go wcale nie znam? Ale chyba rozumiem, boisz się, że wdepnąłeś w gówno. Niechciana sprawa na szczycie SB, która może ci zaszkodzić? Murowana lobotomia, żebyś przypadkiem niczego nie zapamiętał — zakpił Krasnodębski.
— Możemy sobie pomóc.
— Myślisz, że wolę żyć jako zdrajca? — zapytał sabotażysta, robiąc krok w tył.
— Myślę, że tak. To nie jest dobry czas dla bohaterów.
— Mylisz się.
Krasnodębski odwrócił się i zaczął biec w stronę spopielonego horyzontu. Nad ich głowami przemknął wojskowy helikopter. Zielona terenówka zbliżała się polną drogą i Rozwadowski zrozumiał, że jest już za późno. Jego wtargnięcie do hotelu musiało już zaalarmować Technopol.
Stał i nie reagował. Coś kazało mu uszanować wybór Krasnodębskiego i bezczynnie patrzeć na rozgrywający się dramat. Jeszcze niedawno traktowałby tego człowieka z obojętnością, a nawet z lekką wzgardą i znużeniem, podobnie jak doświadczony lekarz może spoglądać na zwyczajność choroby. Tym razem czuł jednak coś na kształt podziwu — jeśli nawet nie identyfikował się z tym człowiekiem, wiedział, że wkrótce, bez własnej winy, może znaleźć się na jego miejscu. Tak więc dopiero egoistyczny lęk, wzbudził w nim litość dla innych? Spoglądał w głąb siebie i widział kłębiące się w otchłani głazy. Widział kamienne więzienie, które rozpadało się proch.
Co za okropny dźwięk. Coś między komputerowym brzęczeniem a ludzkim krzykiem. Wystarczająco głośny, by usłyszała go Ela. Uruchamiał się zawsze, gdy któryś z pracowników wybrał niepożądaną odpowiedź. Comiesięczny sprawdzian motywacyjny obowiązywał wszystkich robotników umysłowych. Henryk napinał mięśnie przed każdym kliknięciem w odpowiedź. Milczenie dłuższe niż dziesięć sekund wywoływało rozdzierający sygnał błędu. Od dawna podejrzewał, że nie sposób osiągnąć satysfakcjonującego wyniku. Nikt nie powinien poczuć się za dobrze, bo wtedy stawia żądania. Henryk mógł tylko patrzeć, jak topnieje pula punktów, swoisty kredyt zaufania od Partii.
— Czy zgłosiłbyś wyższemu kierownictwu swoje podejrzenia, że bezpośredni przełożony dopuścił się wykroczenia marnotrawstwa? — Działać jak robot, przewidywać oczekiwania niewidzialnego operatora po drugiej stronie kabla? Czy to jest podchwytliwe? Donoszenie to według Partii obowiązek. Kto to pisał i co wtedy myślał? Czy sądził, że wszyscy będą podejrzewali pułapkę i wybiorą odpowiedź „nie”?
Komputer krzyknął. Jak to nie? Przecież nie wolno ukrywać, że zauważyło się czyjeś uchybienia wobec systemu. Czy miałby najpierw iść do Eli? A przede wszystkim, czy ona czyta te odpowiedzi? W dół przewodów nerwowych spłynęło jakieś niechciane odczucie. Jakby w przysadce mózgowej znajdował się specjalny pojemniczek, uwalniający skondensowany roztwór stresu. Towarzyszyło temu obce i straszne poczucie winy. Nie było wyjaśnień. Skrypt był nieomylny.
— Czy codzienny wysiłek na rzecz twojego zakładu pracy podnosi twoją satysfakcję?
— Wolisz swoje zadania wykonywać samodzielnie czy współdziałać w ramach jednego kooperatywu?
— Czy lepiej jest rozwiązywać problemy na bieżąco, czy pracować nad nimi u ich źródła?
Proste pytania. Tutaj nie można było się pomylić.
— Czy zdarza ci się popełniać błędy, ale zawsze samodzielnie je korygujesz? — Kolejne z serii podchwytliwych. Czy robotnik umysłowy ma prawo do błędów, czy ten przywilej mają tylko prominenci z Miast Ciągłych? Samokrytyka jest w cenie, ale czy samodzielność też? Czy nie powinien najpierw donieść na siebie do Eli?
Palec zawisł nad klawiszem. Kątem oka widział liderów działu, którzy beztrosko oglądali wykresy z wynikami reproduktorów. Naprężył mięsnie i wybrał odpowiedź „tak”. Tym razem mu się upiekło.
Zazdrościł ludziom na Zachodzie, którzy nie muszą wypełniać takich upokarzających tekstów i pracują tam, gdzie chcą, a nie tam, gdzie muszą. Tak przynajmniej myślał naiwnie Henryk, kończąc swój egzamin.
— To prawda, że mają wprowadzić obowiązkowe seanse Kaszpirowskiego? — zapytał, gdy usiedli na stołówce przy Politechnice. Chodzili tam po pracy, by omawiać rzeczy, o których nie wolno im było rozmawiać w biurze. Wspólna tajemnica, świadomość, że rozumieją się bez słów, że w pobliżu są podobnie myślący ludzie, zdawała się sprawiać im po prostu przyjemność.
— Na moim rubinie lecą seanse odmładzające z darmowego pakietu. Sto godzin Kaszpirowskiego za przedłużenie umowy — wtrąciła Maria.
— Też to chyba mam — powiedział Smerda.
— Każdy ma, bo nie ma innej umowy.
— W Wolnej Europie mówili wczoraj, że w Związku znów szykują się zmiany na szczycie. Kto tam teraz jest?
— Chyba Zdunow, ale szczerze mówiąc, przestałem ich kojarzyć. Sowieci wygrali w momencie, gdy każdy przestał się interesować tym, kto rządzi. Partia w gruncie rzeczy mogła zniknąć z pola widzenia. Tak jak w Chinach. To oznacza, że wszyscy uznali taki porządek, jaki mamy, za niemożliwy do zmiany i nie trzeba kontynuować rewolucji, by go utwierdzać. W tym akurat się zgadzam z Teorią konspiracji — tłumaczyła Maria.
— Wiadomo, kto to napisał?
— Jasne, że nie. Autor, co w sumie nie jest dziwne, pozostaje anonimowy.
— Grunt, żeby nie doszli do głosu starzy generałowie. Podobno szykują zaostrzenie kursu. NATO też się zbroi.
— A dajcie spokój z NATO. Ile oni są warci, zostawili nas na pastwę losu kilkadziesiąt lat temu, a niektórzy czekają na nich jak kiedyś na Napoleona.
— Bo mają czołgi — powiedział Smerda.
— Czołgi, czołgi. Jakby nimi wjechali i zaczęli bombardować miasto, to po której stronie byś stanął? Chyba nie po ich? — rzucił Henryk, ale jego pytanie zawisło bez odpowiedzi.
— Panowie, przejdźmy do rzeczy. Co na razie wiemy? — zapytała Maria.
— Po mojej rozmowie z Waliszewskim wiemy, jak konspiratorzy porozumiewali się z Kordianem. Jest to bardzo ryzykowne, ale możemy teoretycznie po prostu do niego napisać. Wiemy też, że Waliszewski jest spalony i współpracuje z SB. Miałem wrażenie, że jest całkowicie zdezorientowany i sam już nie wie, czy brać mnie za tajniaka. Zarzekał się jednak, że nie wydał Marii — wyjaśnił Henryk.
— Powinniśmy więc przyjrzeć się Mławie. Sądzę, że to jest ściśle powiązane z Kordianem — powiedziała Maria.
— Nie rozumiem, dlaczego tak nalegacie na tę Mławę? — zapytał Henryk.
— Bo nie wierzymy, że to była katastrofa. Mówią tak w mediach, ale ja wiem, że to mógł być Kordian, albo jakaś inna grupa. Mówiłam wam, że Waliszewski częściowo wtajemniczył mnie w działanie ich małej konspiracji. Mówił, że mają kontakt z innymi utajonymi grupami poprzez strony w sieci, które miały być rzekomo chronione. Mówił, że ścierają się różne poglądy, ale wspominał głównie o Kordianie. Był nim zafascynowany. Choć komunikował się z nimi tylko zdalnie, to podobno był gotów wznieść konspirację na inny poziom. Tak się chyba wyraził. Podejrzewam, że za tą katastrofą może stać właśnie Kordian. Musimy się zorientować, co tam się wydarzyło. To nasza pierwsza misja. Rozpoznanie w Mławie i nawiązanie łączności z Kordianem — tłumaczyła Maria.
— Udało ci się porozmawiać z Elą o urlopie? — zapytał Smerda.
Henryk był tego dnia u kierowniczki. Od rana się tym stresował, układał w myślach rozmowę, w której miał ją przekonać, by dała mu nieplanowane dwa dni wolnego, i to w czasie, w którym ma od niej zadanie, by rozpracowywać swoich kolegów z pracy. Pójście na litość wydawało się bezcelowe. Musiał wzbudzić jej podejrzenia, gdyż z natury skrajnie nieufna, puści go, by go potem obserwować, śledzić w nadziei, że popełnił ten błąd i wszedł w podwójną grę, a wtedy będzie go mogła zdeptać jak robaka. To było karkołomne, ale ustalili, że musi się dowiedzieć, co się dzieje w Mławie. Jeśli chcieli dotrzeć do Kordiana, musieli szukać wszędzie tam, gdzie się wynurzył.
Eli nie było dziś w biurze. Rozmawiali w salce telekonferencyjnej przez poszatkowany kratownicą ekran, składający się z wielu monitorów. W słabej rozdzielczości, przejaskrawiona jak w technikolorze, wyglądała jak perwersyjna wersja Wielkiego Brata.
— Jak tam rozmowa z Waliszewskim? Mam nadzieję, że opłaciły się moje starania, żeby cię z nim skontaktować.
— Wydaje się całkowicie uległy wobec Służb Bezpieczeństwa. Jestem pewien, że wszystko im powiedział. Opowiadał mi o Kordianie, z którymi kontaktowali się przez sieć. Niestety twierdzi, że z nikim z pracy nie współpracował, ale myślę, że moje spotkanie się opłaci. Jeśli Maria czy Smerda albo ktokolwiek inny byli zaangażowani w opozycyjną działalność Waliszewskiego, będę mógł ich zainteresować i coś od nich wyciągnąć.
— Czyli niczego nowego się nie dowiedziałeś? Nie wiem, jak chcesz to rozegrać, ale może masz rację. Dobrze, co masz zamiar mi jeszcze pokazać? — zapytała Ela z udręczonym wyrazem twarzy, jakby przerwał jej coś bardzo ważnego.
— Znalazłem u Smerdy zakazaną publikację. Miał ją w teczce.
— Jakiej? To znaczy jaką? — pytała podirytowana, bezwymiarowa głowa z ekranu. Przesterowane kolory sprawiały, że przypominała silikonową maskę z ostrym makijażem.
— Sołżenicyna Zmierzch odwagi.
— No proszę, Smerda czyta te bazgroły. Ładnie, podoba mi się twoja postawa, ale to za mało, wciąż za mało. Nie wiem, co o tobie myśleć. Sądziłam, że będziesz do niczego, a jednak coś tam nam przynosisz. Tylko tyle chciałeś mi powiedzieć?
— Mam jeszcze prośbę. — Zaskoczył ją, aż głowa odsunęła się od monitora, stapiając się z mleczną poświatą.
— Prośbę?
— Tak, chciałbym wziąć urlop. — Wypuścił powietrze. — Jeden odbiór i jeszcze jeden dzień.
— Wiesz, że musimy wydać sto tysięcy egzemplarzy Przewodnika po mechanice ogólnej? Mamy normy, mamy cele.
— Wszystko gotowe, Kierwiński mnie zastąpi i obiecał, że dopilnuje, żeby zostało to zrobione. Chcę wyjechać na wczasy, muszę coś załatwić.
— Hm, no dobrze. — Przedłużała sylaby, a zepsuty ekran zaczął interferować. — Wystaw wniosek.
Henryk wyszedł z sali na miękkich nogach i przez cały dzień zastanawiał się, co wyprawia, aż do momentu, gdy spotkali się w trójkę w stołówce i wszystko ponownie nabrało sensu.
— Jak ją ugłaskałeś?
— Podkablowałem cię, że nosisz opozycyjne książki.
— Zwariowałeś? — wściekł się Smerda, ale Maria ich rozdzieliła.
— Tak było ustalone. Jeśli nie zaryzykujemy, nic nie wskóramy. Dobrze, jedź do Mławy, a my postaramy się znaleźć jakiś telefon, z którego napiszemy do Kordiana.
Następnego dnia wsiadł do pociągu na Dworcu Wschodnim. Nie zdawał sobie sprawy, ile szemranego towarzystwa, pijaków i ćpunów gnieździło się w podziemiach, niczym pluskwy przy wilgotnej ścianie. Z ulgą znalazł wolny przedział i obserwował, jak skład wytacza się z podziemi. Nie lubił jeździć pociągami. Zawsze bał się, że wsiądzie ktoś uciążliwy, naciągacze, złodzieje albo, co gorsza, żołnierze lub więźniowie na przepustce. To był kraj gitowców. Byłeś tu zdany sam na siebie, inni pasażerowie odwracali wzrok.
Mława znajdowała się w stanie oblężenia, wynajął więc pokój we wczasowisku na jej odległych peryferiach, bliżej Działdowa. Nie chciał się też zbytnio rzucać w oczy. Poddał się monotonii płaskich widoków i popadł w letarg, zahipnotyzowany terkotem kół, przywodzących na myśl stukot znużonych koni pociągowych.
Zdążył na obiad, przed którym musiał, na żądanie stołówki, dać sobie ściągnąć z karty towarowej przydział wołowiny cielęcej z kością, dwa i pół kilograma dla pracownika umysłowego. Przed automatami Zelmera, wypluwającymi pierogi lub kaszę manną, ustawiła się garstka gości.
Wieczór spędził w ośrodku, przechadzając się między świetlicą a stołami do ping-ponga, przeglądając „Sztandar Młodych” i robiąc krótki spacer od stołówki do kamiennych ławeczek w sosnowym zagajniku. W pustych korytarzach oglądał plansze z dobrami naturalnymi Warmii i Mazur oraz wypłowiałe pocztówki, przedstawiające sielskie krajobrazy i kąpieliska pełne szczęśliwych ludzi. Gdzieś w tym zaniechanym czasie utknęło lepsze jutro. Jak na złość przeszłość nie chciała odejść, a przyszłość nie chciała nadejść. Utknęli w trzynastym miesiącu, uwięzieni w piątej porze roku, wciąż czekając na powrót lata z pocztówek i blaknących wspomnień.
Nadszedł wietrzny, choć ciepły piątek i pojechał sędziwym pekaesem w stronę miasta. Autobus z trudem rozpędził się spod żółtej wiaty, nad którą we mgle promieniował ekran propagandowy. Henryk widział ich już kilka po drodze. Nie było na nich nic, co mogłoby go obchodzić. Na niektórych wyświetlano poszukiwanych członków podziemnej Solidarności. Na innych Centralny Komitet Walki ze Spekulacją przypominał, że zabrania się zatrzymywania dodatkowej półtuszy schabu i polędwicy na użytek własny. Potem pojechali w stronę miasta. Wszyscy w autobusie mówili o katastrofie, a głośnik ostrzegał przed zbliżaniem się do kordonu bezpieczeństwa i pożarami, które wybuchały wciąż mimo zaciętej walki, jaką strażacy toczyli z żywiołem. Rozwieszono plakaty przestrzegające przed dywersją propagandową i sieciowym warcholstwem, czyli rozpowszechnianiem kłamliwych informacji o katastrofie. Wszystko to tworzyło atmosferę niepewności, potęgowaną plotkami o tym, czym w rzeczywistości był wielki projekt w Mławie. Mówiono oficjalnie o energetyce, lecz ludzie spekulowali, że może chodzić o jakąś broń lub nieomal pozaziemski eksperyment. Swego czasu w gazetach pisano o świetlistych kształtach przesuwających się ponad linią lasu lub o latających spodkach lądujących na wyrębie.
— Zakazali w kraju posiadania dozymetrów i mierników skażenia — zagadnęła go pani z ceratową torbą. — Jak się taki ma albo wskaże się tego, co ma, to można dostać doładowanie do karty na produkty mleczne. Różni kombinatorzy się u nas znaleźli i konstruują chałupniczo byle co, żeby potem oddać. Oj, Boże, co za los i czego to ludzie nie wymyślą, żeby zdobyć trochę grosza. Był czas po tych wszystkich awariach w Żarnowcu, że ludzie to skupowali nie wiadomo skąd, żeby wiedzieć, co jest w powietrzu. Teraz to się wala po domach, a jeszcze można karę dostać. Wtedy ludzie chłonęli jak magnes całe to skażenie, a teraz sami promieniują jak małe reaktory. Przykleja się przecież to do wszystkiego, do płuc, do ciała, to brudne powietrze, ta cała siarka, to wszystko.
— Co też pani opowiada? — włączył się starszy mężczyzna w wytartym kożuchu.
— Co opowiada, co opowiada. — Kobieta zerknęła na Henryka, szukając w nim poplecznika. — Trują nas na potęgę i tyle.
— Co trują, co trują? Po co niby mieliby nas truć? — pytał zapamiętale mężczyzna, spoglądając gdzieś na zgrzebny krajobraz za oknem.
— Bo mają w głębokim poważaniu płuca moje i pana. Wnuczek znajomej ma rozedmę płuc, bo mieszkali obok fabryki, tu, niedaleko. Tam jest zakład chemiczny — objaśniła Henrykowi. — Śmierdzi od niego na kilka hektarów, aż szczypie w oczy. I ludzie obok tego żyją całe życie. Coraz krótsze, bo tamci siedzą sobie w tych Miastach Podłużnych czy tam Ciągłych albo w Warszawie i nic ich to obchodzi.
— W Warszawie akurat też jest zatrute powietrze, i to jak — bronił się Henryk.
— Nie wolno wam tak mówić! Nie wolno! Nie wolno tak bredzić, jak się nie ma pojęcia, o czym mówię. Widzi pan, jak bredzą? — zwrócił się starszy mężczyzna do Henryka.
— A może młody człowiek się wypowie? Trują nas przecież. — Kobieta postawiła swoją ceratową torbę na jednym kolanie Henryka, jakby chcąc dopilnować, by nigdzie nie uciekł, zanim nie wyrazi opinii na temat środowiska. Czy to nie prowokacja? — przyszło mu do głowy. Nie, to raczej kłótnia, jakich wiele w rozdartym społeczeństwie, podzielonym na prominentów i ich bezwolnych klakierów oraz równie bezwolne masy, w których zanikał odruch sprzeciwu.
— Ja nie wiem.
— Nie wie.
— Jak to nie wiesz pan? Chyba widzisz, co masz nad głową?
— Gówno widział i gówno wie. Nie interesuje się. Byś trochę, młody człowieku, rozejrzał się, poczytał.
Jego ignorancja uratowała go przed dalszym nagabywaniem. Ceratowa torba pozostała na jego kolanie do końca wyboistej drogi.
Na klepisku stały autobusy pełne robotników, których zwieziono, by usuwali skutki tąpnięcia. Głośnik instruował, by kierowali się do punktu, w którym dostaną przepustki do kordonu. Pomimo chaosu na ulicę wracały pozory normalnego życia. Godzina policyjna zmieniała wieczorami miasto w oblężoną twierdzę, ale w ciągu dnia strumień ludzi ruszał do pracy. To było małe miasto, więc strumień szybko się wyczerpywał i w godzinach południowych ulice wiały nudą.
Od czego zacząć? — zastanawiał się, siedząc w barze mlecznym nad parującym talerzem pierogów. Swoją wiedzę o rozwiązywaniu tajemnic mógł czerpać co najwyżej z książek sensacyjnych czy filmów z porucznikiem Borewiczem. W lokalnej prasie katastrofę powoli spychano na drugą stronę, skupiając się na przywróceniu dostaw prądu i wody, jak gdyby chodziło o jakieś niewyobrażalne sukcesy. Dalsze szpalty zajmowały: olimpiada matematyczna, zawody sportowe o puchar wojewody, występy zespołu Mazowsze, prędkość sieci Jantar, poziom ekspozycji na promieniowanie w bekerelach na minutę oraz emisja gazów cieplarnianych, podawana na równi ze stanem rzeki Odry i Warty. Wszystko oczywiście utrzymywano w granicach wciąż zmieniających się norm.
Pomyślał, że te dwa smętne typki, grające w tysiąca pod cyfrową reklamą Zelmera, mogą wiedzieć więcej. Jak zacząć rozmowę? Nigdy nie miał do czynienia z pijaczkami. Nigdy też nie zaczepiał obcych ludzi, żeby wydobyć od nich plotki. Nawet nie pamiętał, jak gra się w tysiąca. Wyjął bajtka, długo czekał, aż połączy się z krajową siecią Jantar, i wyszperał zasady.
— Mogę wejść? Stawiam piwo.
— Ależ proszę, proszę. Jak piwo, to oczywiście. Dobry utrwalacz po ćwiartce.
— Cztery piwa, proszę.
— Krajowe czy import? — zapytała zniechęcona kelnerka, odkładając pilniczek do paznokci.
— Pełne jasne, proszę.
Zaczęli grać. Henrykowi całkiem nie szła karta, ale, co gorsza, jego nowi towarzysze nie okazali się zbyt wylewni.
— Słyszałem, że dużo ludzi się tu zjechało.
— Kto taki?
— No w związku z katastrofą.
— No pewnie, że przyjechali. Zrobią agitkę i pojadą.
— Już prąd włączyli. Mnie się wydaje, że jakby to był wybuch metanu, toby nie wysiadł. To musiało być coś innego — podpuszczał Henryk, który przedstawił się jako Władek, elektryk ze Zgierza, który jedzie na ryby do Olsztynka.
— Ja tam nie wiem.
— Mówią coś na przykład na mieście?
— Mówią na przykład, że kręcą się tu jacyś frajerzy, którzy chcą za dużo wiedzieć. Elektryk z takimi wydelikaconymi rączkami? Chyba żeś się nie tykał prawdziwej roboty, co?
— Goń się! Frajer udaje człowieka — krzyknął drugi i zapozorował cios pięścią. Obaj zarechotali, gdy Henryk zerwał się, przewracając krzesło.
Tracąc rezon, wyszedł z knajpy i wrócił na ulicę. Kręcił się wokół kordonu, obszedł teren, nie mogąc zbliżyć się do zabudowań Technopolu. Podsłuchał w podmiejskim warzywniaku, że ma przyjechać sam minister, a potem ktoś rzucił, że złapano już sabotażystów.
— Zaraz, jakich sabotażystów? — zapytał, ale kółko sklepikarek rozstąpiło się i patrzyło na niego zarówno pogardliwie, jak i wyzywająco. Może wzięły go za czujny aktyw partyjny. To go całkiem zniechęciło, więc wrócił do pensjonatu.
W świetlicy pustą salę magnetyzował Kaszpirowski, a potem pokazywali towarzysza sekretarza Kluzę z gospodarską wizytą w Bydgoszczy. Jedyny widz, emeryt w olbrzymich okularach, pokiwał z uznaniem głową, gdy najwyższy urzędnik ogłosił, że niemożliwe do zrealizowania kartki za upływający miesiąc zostaną przedłużone na grudzień. Na koniec Henryk obejrzał program o zwiększających się zasobach rybnych polskich akwenów wodnych. Zwyczajny dzień we wczasowisku obok Działdowa.
Do Warszawy wracał na tarczy. Nie udało mu się niczego dowiedzieć. Co więcej, pierwsze niepowodzenia zniechęciły go do dalszego śledztwa. Doszedł do wniosku, że nie jest jeszcze gotowy do odgrywania roli tajnego agenta konspiracji. Zwątpił w sens tej misji. Nawet gdyby się dowiedzieli, co wydarzyło się w Mławie, co by to zmieniło? Dlaczego ów tajemniczy Kordian, o ile w ogóle ktoś taki istniał, miałby uznać za stosowne włączenie ich do konspiracji? Co on sobie myślał, przyjeżdżając tutaj?
Wtedy do niego zadzwoniła.
— I jak wczasy? — zapytała Maria.
Pomyślał, że nie chodziło tu o Mławę, tylko o niego. Być może to ona chciała sprawdzić, czy nadaje się na współpracownika.
— Beznadziejnie — odparł, ale ona zdawała się tym nie zrażać.
— Posłuchaj, musisz wracać. Spotkamy się w poniedziałek na wódce o tej, co poprzednio.
Początkowo nie zrozumiał, nie mogąc sobie przypomnieć, by kiedykolwiek razem pili. Potem dopiero zrozumiał, że chodzi o melinę na Kamionku, którą wynalazła Maria.
Słoneczna, choć chłodna niedziela minęła mu na oczekiwaniu. W poniedziałek nie był w stanie nic przekąsić z powodu podekscytowania. Tym razem Kamionek wydawał mu się mniej obcy. Gdy dotarł na miejsce, Maria i Smerda już siedzieli przy wiekowym telefonie z ebonitu. Scena ta wprawiła Henryka w trans. Urzeczony dołączył do swoich towarzyszy, skupionych wokół czarnego otworu w słuchawce.
Słychać było skrzeczący dźwięk, przypominający licznik Geigera, odnotowujący pokaźny wzrost promieniowania. Wolno przeskakujące pyknięcia zaczęły się gromadzić, tworząc coraz gęstszą amplitudę. Nagle mroczenie stało się tłem, ustępując wydobywającemu się z daleka buczeniu. Odgłos przywodził na myśl tubę puzonu grającego w napełnionym basenie. I to zeszło na drugi plan, i ustąpiło ścinkom dźwięków, jakimś sufiksom i prefiksom słów. Grunt wyznaczał jednostajny, napastliwy ton, po którym wiatr szumów toczył teraz burzę zjonizowanych cząsteczek, rozrywanych emisją czerwonego olbrzyma.
— Tu Lelek, przybyłem na miejsce — odezwał się ni to ludzki, ni elektroniczny głos w słuchawce. Wydawał się pochodzić z bardzo daleka, jakby czarna dziura w ebonicie stanowiła portal do innej galaktyki.
— Lelek, jesteśmy — zacięła się Maria — jesteśmy w trójkę, tak jak mówiłam.
— Musicie być ostrożni, nic, co tu słyszycie, nie istnieje. — Głos się urwał, a przemierzające przestrzeń fale radiowe przyniosły jakąś czytankę. Metaliczny głos się łamał, niesiony niewidzialnym wiatrem, który przenikał przez nich nieustannie. Potem na chwilę złapali audycję Rodacy do pracy, prowadzoną przez socjalistycznego guru postępu, aktora i medialną gwiazdę Szymona Krawca.
— Tak jak napisałam, komórka na Gagarina została wykryta. Waliszewski, który miał mnie wprowadzić, został aresztowany. Udało nam się od niego dostać kontakt, a wcześniej namiar na ten lokal.
— Wiem — dudnił głos. — Kordian potrzebuje ludzi, którzy przyczynią się do rewolucji świadomości.
— To nie jest jakiś żart? — wtrącił się Smerda. — Lelek, Kordian, to twoje pseudonimy, tak?
— Możesz jaśniej? — odezwał się Henryk. Bał się, że spłoszy głos, a ten nagle odezwał się wprost do niego. Serce biło mu jak dzwon, a on cieszył się, że to radiowe widmo zwróciło na niego uwagę.
— Wstrząśniemy masami poprzez partyjne media.
— Dlaczego chcesz z nami współpracować? Dlaczego akurat z nami?
— Sami się zgłosiliście. Sprawdziłem was w Jantarze. Muszę zastąpić rozbitą komórkę.
— To jest jakaś organizacja, jak podziemna Solidarność? — zapytała Maria.
— Za dużo pytań.
— Co, jeśli nas też złapią? Czy to miejsce jest bezpieczne?
— Żadne nie jest do końca bezpieczne. Jeśli was złapią, mnie to nie zaszkodzi. Jestem poza ich zasięgiem.
— Jak możemy się spotkać? — zapytał Henryk.
— To wykluczone — odpowiedział Kordian.
— Masz jakieś postulaty? — zapytał Smerda, a Henryk zaczął mieć dość jego racjonalności. Przeszkadzała mu w chłonięciu tej chwili, w której czuł, że staje się częścią czegoś wielkiego i nieokreślonego. I właśnie ten brak treści, ta niewiadoma były najbardziej pociągające. Linia jego przyszłości nagle rozbiła się na nieskończenie wiele możliwości.
— Chcę stanąć na piramidzie ludzkich myśli i być najwyższą myślą. Zamiast magii słów wybieram działanie. Ludzie sami uznają, co dla nich najlepsze. Czy pójdą całkiem nową drogą, czy tylko skorygują kurs. Ci, którzy przyjdą po mnie, będą dyskutować nad postulatami. Ja skupiam się na nowej formie. Na nowym i skutecznym sposobie podniesienia mas, by te obaliły fałsz systemu. Operuję z ekranu, bo świat ludzi skurczył się do wielkości monitora. I dlatego to stamtąd do nich przyjdziemy, i znów im go otworzymy.
— My to znaczy kto? — dopytywał Smerda.
Zamknij się — pomyślał Henryk — po co drążysz? Idź z tą swoją przezornością gdzie indziej. Ciekawe, dlaczego przed Elą nie jesteś taki śmiały, a może po prostu boisz się, że trzeba będzie coś zrobić, coś poza rzucaniem słów na wiatr?
— Jestem niewidzialnym opiekunem konspiracji. Zapewniam wam ochronę w sieci i werbuję nowe komórki, a potem wskazuję im kierunek. Niektóre zostaną scalone, inne pozostaną samodzielne, ale rozproszenie pozwoli nam pozostać w cieniu. Solidarność zbyt łatwo udało się rozbić. Ręka Partii będzie przenikać przez sieć i nie napotka tam żadnej trwałej struktury. Będziemy inspirować masy, działać na ich wyobraźnię, podgrzejemy tę lawę od środka, aż pęknie skorupa i wszystko wyleje się na zewnątrz. — Głos w słuchawce nie tracił cierpliwości. Właściwie to jego monotonna modulacja nie przepuszczała żadnych emocji.
— Żeby, jak mówisz, podgrzać tę lawę, trzeba działać przez lata. To mozolna praca u podstaw, jak w Teorii konspiracji — spierał się z głosem Smerda.
— Autor tej książki się myli — uniósł się niespodziewanie głos, aż zachrzęścił głośnik. — Mamy inne czasy. Partia poszła z duchem czasu i sączy swój jad prosto do umysłów, skondensowany zastrzyk propagandy wprost w istotę szarą, medialna lobotomia. I teraz temu tłumowi potrzeba terapii szokowej. Tylko w drugą stronę. Usypiają ich, wygaszają, a my musimy podać im defibrylator.
— Już nieraz podawano nam elektrowstrząsy — dyskutował Smerda. — Jak to się kończyło, każdy wie.
— Przestań, po prostu przestań — powstrzymał go Henryk.
— Co mamy zrobić? — uspokoiła ich Maria.
— Czekajcie na instrukcję. Odbudujemy komórkę. Powstanie wielki plan. Będziecie jego częścią — trzeszczała wyrocznia, a przez skalę znów przeleciały jakieś radiowe duchy. — Zostaniecie powiadomieni — rozciągał się głos w niemożliwie długie interwały. — Kordian powraca… — Głos zatonął w oceanie szumów.
Długo czekali, aż znowu się odezwie, ale przejście do innego wymiaru, wiodące przez czarną czeluść w słuchawce, zostało zamknięte.
— Tylko tyle? To brzmi trochę jak… sam nie wiem. Nie tak wyobrażałem sobie przywódcę konspiracji — podsumował Smerda.
— Widocznie ma w tym jakiś plan.
— I nietypowy styl.
— Jest w tym jakiś zamysł.
— Nawiązaliśmy kontakt, to najważniejsze. Musimy być cierpliwi — wyciszała ich Maria.
— Jak to zrobiliście? Jak dał się przekonać?
— Napisałam mu całą prawdę. To, co słyszałeś. Napisałam też, że jeden z nas jest w Mławie, by dowiedzieć się czegoś o katastrofie. Chciałam nadać nam wiarygodny wizerunek. Pokazać, że działamy i nie jesteśmy całkiem z ulicy.
— A skąd wytrzasnęliście ten telefon? I co w ogóle odpisał?
— Telefon już tu na nas czekał. A odpisał… dziwnie — odparła Maria.
— Znaczy jak? — zapytał Henryk, ale dziewczyna milczała. Ze spojrzenia Smerdy wyczytał, że jemu też niczego nie zdradziła.
— I co teraz?
— Czekamy. Modlimy się o to, by ten Kordian naprawdę okazał się kimś, kto ma możliwości, i o to, żeby to nie była esbecka pułapka — powiedziała Maria.
— Nadal nic więcej o nim nie wiemy. To mnie martwi — powiedział Smerda.
— Jeśli się teraz cofniemy, niczego się nie dowiemy i będzie po staremu — odparła Maria.
— Czy dobrze słyszałem, że mówił o sobie Lelek? Co to znaczy? Jakiś nowy pseudonim? Może to jakiś postrzelony artysta, a nie żaden konspirator? — upierał się Smerda.
— Nie wiem… może. Wciąga nas, buduje napięcie. Jeśli naprawdę ma wobec nas jakieś plany, to się o tym dowiemy.
— Ciekawe, ilu nas jest. Znaczy takich jak my, rozsianych po zakładach pracy i siedzących wokół swojej słuchawki…
— Waliszewski wspominał, że mają kontakt z innymi grupami. Twierdził, że są bezpieczni i unikają wykrycia właśnie dzięki Kordianowi. Jeśli to jakiś artysta, to także dobrze znający się na sieci. Podobno rozwinął nad nimi parasol ochronny. Przez to konspiracja mogła odnowić zerwane kontakty i ominąć inteligentne programy szpiegujące SB.
— Jak widać, nie byli tak bezpieczni, skoro wpadli — rzucił Smerda.
— Grunt, że coś się dzieje, że nie siedzimy z założonymi rękoma.
— Porozmawiamy o tym jutro, czas wracać. Kto pierwszy? — zakończyła Maria.
Oszołomieni wydarzeniami, które miały zmienić ich życie, po kolei wychodzili w wietrzną noc.
Pociąg z Warszawy do Berlina pędził przez osnute mgłami pola. W przedziale panowała niezręczna atmosfera. Siedzieli naprzeciwko siebie — tajniak z przymusu i parę lat starszy oficer z urodzenia. Pierwszy żyjący według surowych reguł konduktu, drugi zaś mogący pozwolić sobie na luksusy partyjnych salonów.
Rozwadowski zamknął oczy i udawał, że śpi, a Smiertin co chwila wychodził i gdzieś dzwonił. Ich towarzysze podróży, jakiś nerwowy facet w typie profesora, ściskający uparcie swoją teczkę, dwie kobiety rozmawiające po niemiecku i poważny student, wbijający wzrok w podłogę, zdawali się nie widzieć siebie nawzajem.
— To wojsko i esbecja łączą siły — zagadnął Smiertin, gdy wyszli zapalić w korytarzu.
— Był pan, poruczniku, już tam, na Zachodzie?
— Warszawa to dla mnie Zachód — uśmiechnął się Smiertin.
— Skąd pan właściwie jest? — zapytał Rozwadowski.
— Z Łotewskiej Republiki Radzieckiej. A pan, kapitanie?
— Ze Śląska — odpowiedział Rozwadowski.
— Czyli obaj jesteśmy trochę obcy?
— Tylko stamtąd pochodzę. W Akademii mieszkałem w różnych miejscach.
— Ach, racja. Najlepsi z najlepszych. Jak to jest, kapitanie? Jak jest w SB? Chodzi mi o to, jak to jest mieć taką misję, nadaną przez Partię? — zapytał Smiertin.
— Wiecie, pewnie tak samo jak służyć w wojsku. Chyba że bliżej panu teraz do Technopolu? — odparł Rozwadowski.
— Dziś to jedno i to samo. Dzisiaj armia bez technologii byłaby gówno warta, ale SB też nie jest w tyle. Robi wrażenie, jak szybko ich namierzyliście. Szkoda, że wam nawiał.
— Dostaniecie go — odparł Rozwadowski.
— Albo wy. Napijemy się w Warsie? — zaproponował porucznik Smiertin. — Czy reguły konduktu tego zabraniają?
— Jeśli nawet, to bez przesady, SB to nie zakon. Tylko że za godzinę przekraczamy granicę. Proponuję w drodze powrotnej — odparł Rozwadowski.
— Szkoda, ale trzymam za słowo. Będzie co opijać — powiedział Smiertin.
— No o ile Stasi nam ich wystawi.
— Wystawić to może nie wystawi, ale zrobią pokazówkę, jak ich zgarniają. Gorzej, że nam ich nie wyda.
— Jedziemy obejrzeć, jak sprawnie działa bratnia tajna służba. Taka wycieczka — powiedział Rozwadowski.
— Ta dwójka mogłaby nawiać z Mławy w ciekawsze miejsce.
— Pana Berlin też nie pociąga? Musi tam być bardzo przygnębiająco. PRL jest, jaki jest, ale to, co robi tam Stasi…
— …jest przesadą? Mają inne warunki. Są na linii frontu.
— Zimnej wojny. Już nikt nie wierzy, że kiedyś wybuchnie. Jakby miało coś być, toby dawno było. Teraz każdy żyje swoim życiem.
— Ale incydenty się zdarzają.
— Raczej pokazówki, żeby napędzić stracha swoim i usprawiedliwić trzymanie ich za mordę — powiedział porucznik, wyrzucając niedopałek za okno. — Stasi to potężna struktura. Państwo w państwie. Mają większą władzę niż wy z SB czy nawet KGB w swoich najlepszych latach. Odstawią przed nami szopkę, a potem kopa w dupę i wracajcie do domu.
— Jest jeszcze wywiad sieciowy. Jak nie my, to oni — stwierdził Rozwadowski.
— Wie pan, ja w ogóle mam wrażenie, że ani pan, ani ja nie jesteśmy nikomu potrzebni. Chyba że do czarnej roboty. Teraz wywiad to inteligentne programy, sztaby sieciowców, a nas trzymają dla picu — powiedział Smiertin.
— I co mamy zrobić? — zapytał Rozwadowski.
— Wykonywać rozkazy i wierzyć, że robimy to dla dobra innych. Nie dla naczalstwa i politbiura, ale dla społecznego ogółu. Dobra, chodźmy przynajmniej coś zjeść, jak pan nie chce się napić — zaproponował Smiertin.
W Warsie zastanawiał się, jak wojskowi dowiedzieli się o tropie enerdowskim, a przede wszystkim czy widzieli, jak pozwolił wymknąć się Krasnobrodzkiemu. Tak czy inaczej wisiało nad nim niebezpieczeństwo, a Berlin odciągał go od jedynej deski ratunku — odnalezienia konspirującego pułkownika Balcerzaka i schowania się w cieniu jego wpływów. Inaczej lobotomia, tak jak w przypadku wszystkich tych, którzy wiedzieli więcej, niż powinni. Niektórzy tylko na to czekają, na jego potknięcie — i to jeszcze z takim pochodzeniem.
— No to wasze zdrowie, że tak żeście samemu, że tak powiem, w pojedynkę nam wystawili tych gnojków.
— Nie moja zasługa.
— To czyja? Zdradzi mi pan?
— Namierzyli go ci, tam. — Pokazał palcem w stronę niewidzialnej siatki sputników.
— Skromność wpisana jest w zasady konduktu? Rozumiem, cichociemni bohaterowie. No, ale macie rację. Sam mówiłem, że niedługo wystawią nas na śmietnik jak stary tapczan.
— W wojsku jeszcze lepiej o tym wiecie, prawda? Komputeryzacja Technopolu, te wszystkie programy, tam też coraz mniej miejsca na czynnik ludzki.
— Jakoś to się tak stało, potem poszło szybko. Najpierw sieć Jantar jako dowód na gonienie Zachodu w dziedzinie informatyzacji, a kiedy powstała e-Solidarność, trzeba było kupić oprogramowanie szpiegujące ze Związku. To były ciemne lata dwutysięczne, kiedy Jantar nazywano nadświadomością chłopsko-robotniczą i wymyślono klasę robotników umysłowych.
— No ale dotąd nie wynaleźli takiego komputera, który by potrafił dać w mordę.
— I za to też wypiję.
— Niestety w mordę nie da, ale za to nadświadomość elektroniczna tak poprzestawia cyferki w życiorysie, że sam delikwent przyjdzie błagać o przywrócenie punktów na kartę towarową — powiedział Rozwadowski.
— Mieszanie w rankingu obywatelskim to już wasza działka. Swoją drogą jak to jest mieć wgląd w każdy szczegół życia wszystkich, bez wyjątku, Polaków? Może pan sprawdzić każdego? — zapytał porucznik.
— Niech pan się nie obawia, nie mam wglądu w waszą kartę — zażartował kapitan.
— Nie obawiam się, zakładka z przewinieniami byłaby nudna.
— Nie ma nudnych życiorysów.
— To jaki najciekawszy pan widział, kapitanie?
— Widziałem takich wiele.
— Na przykład?
— Ostatnio na przykład człowieka, który napisał donosy na dziesięć tysięcy osób na zasadzie „kopiuj wklej”, bo chciał wskoczyć wyżej w kolejce po poloneza. Większość jednak przypadków prędzej czy później się powtarza. Nawet pan, poruczniku, nie wie, ile osób próbuje oszukać wielki rozdzielnik towarów i dostać coś za darmo. Na drugim miejscu są tacy, którzy szukają w sieci niedobitków Solidarności, myśląc, że raz czy dwa jakoś się prześlizgną. Zawsze próbują coś wykombinować i te wszystkie próby wydają się takie nieporadne, skazane na porażkę, a jednak starają się pchać to naprzód jak mrówki. Giną głupio i bez sensu, ale z góry wydaje się, jakby był w tym jakiś sens.
— I jest pana zdaniem?
— Nie, oczywiście że nie — zaciął się kapitan.
Po co tak gada i ściąga na siebie podejrzenia? Przecież to nie jest przyjacielska pogawędka, więc dlaczego kusi go, by pokazać, jak to on niezależnie myśli?
— Wiec jakie jest pana osobiste zdanie, kapitanie? — Smiertin zmarszczył czoło, uważniej mu się przyglądając. — Myśli pan, że mają jakiś, powiedzmy, nadrzędny cel, czy po prostu chcą to wszystko rozpieprzyć w drobny mak, przekreślić wiek władzy ludowej i tak sobie z dnia na dzień wprowadzić sterowaną przez korporacje i rządy demokrację, jak w Unii Europejskiej? Czy oni zastanawiają się, co by to oznaczało? Ja sądzę, że mają to w dupie. Chcą po prostu dostać jeansy z Ameryki i pokazać sąsiadowi wyżebranego w banku mercedesa. A może myślą, że dostaną to z urzędu, zapisane na kartę, tak jak teraz. Gówno dostaną. Niech kapitan tak na mnie nie patrzy. Nie wiem jak w SB, ale w Technopolu nadal wierzymy w pewne podstawy naszego ustroju.
Akurat — pomyślał Rozwadowski. Banda nasłanych z ZSRR technokratów, rozsiewających wokół siebie czar komunistycznych wartości. Chciałby powiedzieć o szemranych interesach wojskowych monopoli, o wyprzedaży i rujnowaniu państwowego majątku, o robotniczych miasteczkach wysiedlonych pod Miasta Ciągłe, w których urzęduje teraz czerwona śmietanka. Zamiast tego wykrztusił tylko:
— Zgadza się, poruczniku, bo jaki cel mogli mieć trzej zamachowcy z Mławy? Jedyny sens, jaki widzę, to zatruć środowisko, wylać swoje frustracje i kompleksy na innych.
— Co pan, kapitanie, zobaczył w tym Krasnobrodzkim? Miał pan chwilę, żeby mu się przyjrzeć? Co w nim siedziało?
— Nic… strach. Tylko strach.
— Właśnie, kapitanie. Gdyby był w tym jakiś wyższy cel, większa stawka, toby się nie bali odpowiedzieć za swoje czyny. Zamiast tego uciekają, gdzie pieprz rośnie. Szkoda, że wam się wywinął. Tchórzliwy naród.
Niech mówi o swoich — pomyślał kapitan. U nich nawet żadnej Solidarności nie było. Kto jak kto, ale my podziemie mamy najmocniejsze i najwięcej z nim brudnej roboty.
Gdy zbliżyli się do granicy, rozmowa się urwała. Rozwadowski w ciszy wciąż na nowo śledził ciąg wypadków, które wytrąciły go poza orbitę codzienności. Jeśli jego celem było na nią wrócić, to niezbyt się starał. Nawet nie wiedział, czy chciał znów znaleźć się na swojej dawnej linii czasu. Czy oznaczało to, że drzemie w nim wola samozniszczenia?
Mamy więc jego, kapitana SB, który dostaje wezwanie do rutynowego przeszukania konspiracyjnej kryjówki. Mamy nieostrożnych konspiratorów Zygadlewicza i Waliszewskiego, którzy szybko wpadają w jego ręce. Mamy też pułkownika Balcerzaka, powszechnie szanowanego funkcjonariusza esbecji, który z jakichś powodów tuszuje istnienie niewielkiej komórki, wyrzucając donosy sąsiadów do kosza, a nawet przesyłając je opozycjonistom na dowód swojego wsparcia. Mamy też pewność, popartą przykładami z przeszłości, że ten, kto wykryje skazę na zdrowym ciele Partii, sam naraża się na wymazanie z historii, wraz z całą sprawą. Mamy również sieciową osobowość, kryjącą się za pseudonimem Kordian. Jako ostatnią mamy wreszcie katastrofę w Mławie, wywołaną skutecznym uderzeniem sabotażystów amatorów. Co łączy te wszystkie sprawy, było wciąż dla Rozwadowskiego wielką niewiadomą. Mamy wreszcie dziwne zachowanie samego kapitana, który pozwolił uciec jednemu z zamachowców z Mławy.
Dzień po konfrontacji z Krasnobrodzkim zadzwonił do niego pułkownik Wieluń. Jego rozpikselowana twarz wyświetlona na ekranie bajtka zdradzała zniecierpliwienie.
— To poważne — powiedział. — Nie rozumiem, jak mogłeś dać się wyprzedzić temu Krasnobrodzkiemu. Na razie oficjalnie zaginął. Na szczęście w ramach współpracy wywiadów mamy wiadomości od Technopolu. Wojskowi odkryli, że dwóch pozostałych sabotażystów zbiegło do Berlina. Wsiądziesz w pociąg z agentem Technopolu Konstantym Smiertinem i dopadniecie tych bandytów. Przesyłam ci bilet na bajtka.
Patrzył ukradkiem na zachowującego pokerową twarz Smiertina i zastanawiał się, czy ten wie, że pozwolił Krasnobrodzkiemu uciec w stronę ściany ognia. Mogą sobie przyjaźnie rozmawiać, ale tamten uważnie śledzi każdy ruch kolegi po fachu, bada, co odkryło SB, co mają zamiar zrobić, czy chcą wykorzystać śledztwo do zaszkodzenia konkurencyjnej koterii. Może właśnie dlatego jeszcze go nie zdemaskowali? Dopiero w kluczowym momencie jednym ruchem zrobią szach-mat.
Na granicy z NRD weszli celnicy z wilczurami i przypominającymi suszarki skanerami rentgenowskimi. Po długim postoju w końcu wjechali w jądro ciemności Układu Warszawskiego. Ściśnięty drutem kolczastym i groźbą wojny kraj, poorany okopami i permanentną wojną psychologiczną, zdawał się zamieniać w jeden wielki bunkier. Skoszarowany stan umysłu tutejszych ludzi wydawał się unosić w powietrzu jak jakaś ponura ektoplazma. Na przedmieściach Berlina powitały ich promieniujące we mgle ekrany z lewitującymi głowami Marksa w trójwymiarze i grafiki przedstawiające zagony pancerne, pędzące przez wyjałowione od opadu radioaktywnego pustkowia. Ciężka bańka ciśnienia zdawała się opadać na miasto, huczeć w uszach i dusić w płucach.
Znowu weszli celnicy z psami i elektrycznymi pałkami szokowymi. Wilczury przypomniały kapitanowi wydarzenie z początków w Akademii. Czekał na nich wtedy test na sprawność, w czasie którego kazali im biec przez skute mrozem wertepy, a ujadanie wygłodniałych psów miało złamać ich hart ducha. Jednak to nie bieg z przeszkodami okazał się wtedy najważniejszy. Kluczowy sprawdzian zostawiono na sam koniec. W czasie podchodów mieli wskoczyć do kry i wynurkować drugim otworem w lodzie. Ich podstawiony towarzysz zanurzał się w lodowatej wodzie, wkładał do ust małą butelkę sprężonego powietrza i czekał. Naturalnie powinni mu pomóc, jednak czasu było zbyt mało, by jednocześnie wykonać zadanie. Chodziło o to, żeby prostym jak odruch Pawłowa trikiem oduczyć ich pozornie oczywistych przejawów człowieczeństwa. Młody Rozwadowski nie pomógł koledze. Nie dlatego, że tak bardzo chciał przejść pomyślnie próbę, ale dlatego, że rozgryzł zamiar opiekunów. Tak przynajmniej twierdził po latach.
To było jednak dawno temu. Teraz przebywał w Berlinie w pościgu za konspiratorami. Ich kontakt ze Stasi miał czekać na Wiktorplatzu. By go odnaleźć w ścieśnionej ludzkiej masie, uruchomili przesłaną im wcześniej na telefon aplikację. Program o nazwie Transparentność wydał im się nieco groteskowy.
— Gdzie oni mają nadajnik? — zapytał kapitan Rozwadowski.
— Jest w znaczku NRD, wpiętym obowiązkowo w klapę. Patrz na tego. — Porucznik Smiertin pokazał mu popiersie przechodnia kręcące się na ekranie na tle zielonej matrycy. Potem przybliżył widok i nieruchoma głowa przechodnia zaczęła się obracać, podczas gdy jego oczy wodziły za dotykiem palca na panelu.
— Wiecie, kapitanie, co to znaczy? — zapytał porucznik Smiertin.
— Starszy zaopatrzeniowiec w zakładach Kruppa — przeczytał Rozwadowski, przypominając sobie strzępy niemieckiego ze Śląska.
— A ta ruda z teczką?
— Specjalista do spraw rachunkowości w Bayerze. Trzydzieści dwa lata, mąż, bezdzietna.
— Jak mamy niby wynaleźć tego Grobla spośród tysięcy ludzi?
Zajęło im to chwilę, ale ostatecznie poznali swój kontakt po wyglądzie. W ciemnym płaszczu, z osłoną na usta i podłużnych przyciemnianych okularach, na których od wewnątrz płonęły zielone liczby, nie mógł bardziej rzucać się w oczy.
— Podano, że z wykształcenia Metzger, czyli rzeźnik, ale rozumiem, że nie wykonuje pan zawodu. Armin Grobl to pan? — zapytał po rosyjsku Smiertin, a agent Stasi skinął głową.
Wsiedli za nim do nowego wartburga. Wyróżniał się on spośród setek innych, starych wartburgów, podobnie jak jego właściciel spośród przyodzianych w szare mundurki obywateli. Zorientowali się, że Stasi nie miało problemów z ostentacyjnym manifestowaniem swojej ponurej obecności.
Gdy ruszyli, złowieszczy berliński mur przypomniał o swoim istnieniu i mignął gdzieś w oddali, na końcu zaśmieconej ulicy. Zauważyli, że w każdym rogu tego dziwnego miasta poupychano monitory, wyrzucono na zewnątrz wybebeszone, elektroniczne wnętrzności kamienic, jakby chciano unaocznić ich mieszkańcom, że ich prywatne życie jest na widoku. Może to kolejny etap niesławnego programu Transparentność.
— Nie zdziwcie się na widok śladów po walce, to amerykański atak — powiedział nienagannym rosyjskim Grobl.
— Chodzi o incydent berliński? Nie minęły już dwa lata?
— Tak, ale pamięć o poległych towarzyszach jest nadal żywa. Ludzie muszą wiedzieć, czym skończy się brak czujności. Teraz toczymy starcia na broń soniczną i laserową, ale kto wie, kiedy znów pójdą w ruch karabiny.
— O czym mówią te megafony?
— Ostrzegają przed agentami rządu Unii Europejskiej.
— A co to za twarze wyświetlane na tych dużych ekranach?
— To wrogowie demokracji ludowej. Zostaną osądzeni zgodnie z wolą mas pracujących, czyli na podstawie telefonicznej sondy. Czyż to nie jest wolność wyboru, móc decydować o losie swoich przeciwników, brać odpowiedzialność za swój kraj?
— A co zrobili tamci po drugiej stronie na czerwonym tle?
— Tamci nic. To przodownicy pracy, którzy rzucili wyzwanie współzawodnictwa.
— Gdzie ustalimy szczegóły naszej wizyty?
— Tutaj. Zrobimy sobie rundkę po mieście.
— Czy mamy lokalizację obu podejrzanych?
— Tak.
— Czy wiadomo już coś o ich kontakcie? — dopytywał Smiertin.
— Niestety, ale nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Jedyne, na co możemy sobie pozwolić w ramach naszego układu o współpracy, to zgoda na ujęcie waszych obywateli i ekstradycję do Polski. Pozwólcie, że na razie sami zajmiemy się naszym kontaktem, a wasi polscy przyjaciele wszystko zapewne wam wyjaśnią, gdy znajdą się już u was.
— Kilka wiadomości pozwoliłoby nam lepiej bronić się przed dalszymi atakami.
— To nie jest szczebel, na którym możemy wymieniać takie informacje. Tak uzgodniono ponad naszymi głowami — stanowczo uciął Grobl.
Oddalili się od muru, minęli Szprewę i pomknęli szeroką aleją w stronę dzielnicy Pankow.
— Rozumiem. Wiadomo, co tutaj robili?
— Wjechali do nas na podstawie sfałszowanych dowodów. Pod przykrywką pracowników naukowych swobodnie poruszali się po mieście. Robią wszystko, by nie wyglądało to na ucieczkę na Zachód.
— Udaje się komuś przeskoczyć przez mur? — zapytał kapitan, wywołując długą ciszę.
— Czasami. Jeśli już, to przez normalną granicę, a nie przez mur. Podwyższyliśmy go, unowocześniliśmy. Zresztą być może niedługo będzie tylko dla ozdoby. Zaczęli odsyłać naszych uciekinierów. Mają tam swoich imigrantów z całego świata i swoje kryzysy bankowe. Klimat, ten prawdziwy i ten polityczny, wtłacza w wąską kiszkę na krańcu Euroazji zbyt wielu ludzi. Nasi już wiedzą, że po drugiej stronie granicy nie ma dla nich miejsca — odpowiedział Grobl.
— A więc kiedy ich aresztujecie? — wrócił do tematu agent Technopolu.
— W każdej chwili, czekaliśmy z tym na was — stwierdził Grobl i zobaczyli w lusterku jego zęby wyszczerzone w uśmiechu.
— Gdzie pan się tak nauczył mówić po rosyjsku? — zapytał Smiertin, by rozluźnić atmosferę.
— W łagrze na Kołymie — odpowiedział tamten i podsunął im metalowe pudełeczko z cukierkami. — Oryginalne enerdowskie.
Po przejażdżce i ustaleniu prostego planu działania odwieziono ich do hotelu. Wieczorem Rozwadowski pokręcił się po mieście, naiwnie licząc, że znajdzie jakieś fanty zza muru, ale nie było nic takiego. Uskoczył przed autonomiczną śmieciarką, wyrzucającą obco brzmiące wyrazy przez chrzęszczącą szczekaczkę. Minął prowadzące donikąd neonowe szyldy. Do hotelu zagnał go ostatecznie powiew zimy i równie chłodne spojrzenia ludzi. Wszyscy wydawali się podobni, ubrani w pracownicze skafandry, ze ściągniętymi szarymi twarzami.
Patrzył, jak opadają liście wokół monumentalnej alei Marksa. Pomiędzy socrealistycznymi wrotami majaczyła kula wieży telewizyjnej. Zdawała się wsysać energię tego miasta, żywić się połączeniami telefonicznym i impulsami sieci. Kapitan dowiedział się, że nie stanowi ona centrum podsłuchu. Tak naprawdę to wieża wysyłała w eter zbiorową halucynację, w której pogrążony był Berlin. Podsłuch prowadzono w takich pozbawionych mebli pomieszczeniach jak to, do którego zaproszono gości z Polski Ludowej.
Do środka wpuścił ich Grobl, przytykając oko do ukrytego skanera siatkówki. Zamiast szaf stały tu stacje komputerowe, stoły zastawiono konsolami, a parapety najeżone były czułkami anten. Drewniana podłoga skrzypiała jak w muzeum, poza tym słuchać było tylko ciche chrząknięcia i szepty operatorów, pogrążonych w medytacji nad aparaturą.
— Chodźcie tutaj — szepnął Grobl i poprowadził ich przez wysokie drzwi na balkon. Po wielopasmowej ulicy sunęły różne modele trabantów, wartburgów i jakieś ich dziwne modyfikacje, o których nigdy nie słyszeli. Ludzie spieszyli się do pracy, trwał zwykły dzień.
— Widzicie tę poprzeczną ulicę? To Warschauer Strasse i na niej zaobserwowaliśmy waszych podejrzanych. Do operacji wybraliśmy pobliską centralę. Mamy w mieście gęstą sieć takich pokoi, staramy się mieć jeden po sąsiedzku w każdej spółdzielni. U was też tak to wygląda?
— U nas jest to bardziej scentralizowane.
— Ach tak, choć raczej słyszałem, że znacznie poluzowaliście.
— Wieczne zaciskanie kontroli może doprowadzić do niezamierzonych skutków — stwierdził kapitan, choć tak naprawdę nigdy nie wyrobił sobie zdania, jak powinna wyglądać przyszłość systemu. Kondukt odciążał go, jeśli chodzi o samodzielne myślenie. Nigdy nie był partyjnym aktywistą, ale też nie buntował się tak jak jego biologiczni rodzice.
— U was rozwija się doktrynę kontrolowanego wybuchu, czyli w gruncie rzeczy ewolucji systemu socjalistycznego w stronę systemu hybrydowego. Wasze kierownictwo łudzi się, że będzie mogło przeprowadzać zmiany na niby, odłożyć reformy na nieokreślony czas i zawiesić państwo w pół zdania — mówił Grobl, częstując ich papierosem. — Tak się jednak nie da. Raz poruszona kula buntu toczy się dalej, aż w końcu się nie obejrzycie i po socjalizmie zostanie wam tylko święto pierwszomajowe i obrazki z Leninem, wiszące w korytarzach kapitalistycznych spółek. Gdy zerwano u was okrągły stół, władza uznała, że to jeszcze nie czas na kompromis. Przestraszyli się transformacji i postanowili odwlec przemianę ustrojową. Teraz realizujecie jednak model chiński. Tam już mamy Dziki Zachód w czerwonym opakowaniu.
— To jak jest u was? — Smiertin zaciągnął się papierosem, nieco zirytowany bezczelnym wywodem agenta Stasi.
— U nas nadal po staremu. Co więcej, żeby przetrwać, mieliśmy do wyboru albo wprowadzić poprawki do niewydolnego systemu, albo zacisnąć pasa. Oczywiście, jak wiecie, wybraliśmy to drugie. Honecker to był twardy typ. W czasie gdy w Związku Radzieckim toczy się jałowe, filozoficzne spory, u nas nadal praktykowany jest prawdziwy kolektywizm — powiedział Grobl i nie do końca było wiadomo, czy mówi to z dumą, czy z ironią. — Nawet gdy upadnie Układ Warszawski, my będziemy mogli zostać jak samowystarczalna czerwona wyspa. Nic nas nie ruszy.
Wrócili z chłodnego dworu. Operator w szarym garniturze zameldował, że jeden ze zbiegów opuścił właśnie pensjonat i udaje się w dół ulicy, w stronę rzeki.
Gdy siedzieli już w samochodzie w towarzystwie dwóch tajniaków o kanciastych twarzach, wyglądających tak, jakby wymodelowano ich w tej samej sterydowej hodowli enerdowskich kulturystów, porucznik Smiertin uznał, że wypada kontynuować przerwaną rozmowę.
— Wydaje się, że żywo się pan interesuje sytuacją geopolityczną. I ta znajomość języka. Jak pan trafił do Związku Radzieckiego?
— Już wspominałem. Trafiłem do łagru. Rewolucja zjada swoje dzieci — rzucił Grobl, przyglądając się, jak siepacze Stasi zakładają płaskie maski przeciwgazowe z białej gumy.
Włączyli się do ruchu. Chaotyczna i obłażąca płatami starości ulica zaprowadziła ich pod sam mur. Pod stalowymi podporami wiaduktu, na którym z przeraźliwym zgrzytem wiła się kolejka, tłoczyła się masa urzędników.
— Jeśli są panowie ciekawi, dlaczego trafiłem do łagru, to już wyjaśniam. Dostało mi się za mój artykuł, w którym napisałem, że USA nie tylko potajemnie wspierały Gorbaczowa, ale uratowały ZSSR przed rozpadem na autonomiczne republiki. W moim poprzednim życiu — rzekł, poprawiając małe okulary — byłem wykładowcą marksistowskich nauk społecznych. Pech chciał, że pracowałem na stypendium w Wołgogradzie, gdzie spłodziłem właśnie ten artykuł. Nadal uważam, że Zachód wcale nie chce upadku Związku Radzieckiego, ale nie było warto za to przekonanie przesiedzieć kilku najlepszych lat życia. Powód był zresztą z grubsza inny. Na to, co napisałem, i tak nikt nie zwrócił uwagi, wystarczyło jednak za pretekst. W rzeczywistości podpadłem kilku aktywistom z wydziału za krytykowanie kierunku, jaki w ostatnich dekadach przybrała rewolucja. Mówiłem głośno, że do głosu doszli ci wszyscy teoretycy radzieckiego kosmizmu, futurystycznej noosfery, mrzonek typu krzewienie komunizmu w Układzie Słonecznym i rzutowanie go w transhumanistyczną osobliwość. To jest czysta fantastyka, panowie. Zamiast budować kolejne chromowane sputniki, trzeba patrzeć na cokół, na ulicę — zapalał się w swojej mowie Grobl, podczas gdy ich furgonetką rzucało na wybojach.
Rozwadowski chciał jeszcze o coś zapytać, ale zatrzymali się tuż pod ścianą muru. Miał ochotę dotknąć jego chropowatej powierzchni, lecz wydało mu się to nie na miejscu.
— Opozycja nigdy nie wygra, dopóki nie nauczą się skutecznej konspiracji. W kwestiach szyfrowania nadal tkwią w epoce Enigmy, a my, dzięki programom, jesteśmy lata do przodu — zmienił temat Grobl.
— Dlaczego akurat przez mur? Sam pan powiedział, że łatwiej przekroczyć granicę, dajmy na to, w środku lasu? — zapytał Rozwadowski.
— Łatwiej, choć i tam postawiliśmy die Virtuelle Mauer.
— Co takiego?
— Niewidoczną zaporę naszpikowaną elektroniką. Najmniejszy ruch podrywa alarm w inteligentnym centrum reagowania. Bez dotknięcia klawisza uzbrojone drony znajdują się w powietrzu. Nasz operator może uciąć sobie drzemkę, a komputer sam już namierza uciekiniera.
— Mimo to fizycznie chyba nadal trudniej jest przeskoczyć mur? Szczególnie teraz, gdy jest trzy razy wyższy i wzmocniony stalą.
— Tak, Krupp i Thyssen po ataku Amerykanów dostarczyli nam tytanowego stopu, który jest w stanie zatrzymać czołg. Wracając do pana wcześniejszego pytania, kapitanie, Berlin Zachodni to samotna wyspa leżąca pośrodku komunistycznego oceanu. W oczach wielu ten ocean wysycha, ale rozejrzyjcie się, on nadal tu jest, transparentny, jeden i niezmienny. Jakie jest najlepsze miejsce dla szpiegów, wichrzycieli i imperialistycznych podżegaczy jak nie enklawa tuż pod nosem wroga? Tam — pokazał za mur — mamy ambasadę dla wszystkich, którzy życzą nam upadku. Może dlatego wasi uciekinierzy chcą koniecznie do Berlina Zachodniego, a może liczą na to, że po tak heroicznym czynie nikt ich nie odeśle z powrotem?
Przeszli obok olbrzymiej kopuły, wyłaniającej się zza dźwigów i rusztowań. Megafony wzywały do sprawnego poruszania się po ulicy, kraty telebimów pokazywały propagandowe filmy. Wiejski landszaft na ekranie podkreślał paranoiczny charakter miasta.
— Wasza konspiracja to zupełna amatorszczyzna wobec tutejszej. Od czasów, gdy stłumiliśmy masowe protesty i udało nam się zachować kierownictwo, opozycja, żeby ukryć się przed Stasi, musiała zejść do głębokiego podziemia. Muszą być naprawdę sprytni i dyskretni. Warunki nauczyły ich różnych form przetrwania i dyscypliny, której wasi uciekinierzy nie mają.
Grobl przycisnął słuchawkę do ucha.
— Rozdzielili się. Jeden stara się wtopić w tłum, a drugi ukryć w parku. Proponuję, że podjedziemy i osobiście się temu przyjrzymy.
Opancerzoną nysą pomknęli przez masywne ulice Lichtenbergu i Marzahn, gdzie uniwersalny Plattenbau wyrastał równymi rzędami ponad plątaninę starych ulic.
— Wasi ludzie mieli uciec już pierwszego dnia, ale zdaje się, że coś poszło nie tak. Może się rozmyślili, gdy ocenili prawdziwe szanse powodzenia. Tak się zdarza. Opozycji nie udało się obalić komunizmu, zanim powstała sieć, a potem inteligentne programy i niestety dla nich teraz ich sytuacja wygląda dużo gorzej.
Park Treptow pokryty był warstwą jesiennych liści. Przemknęli z piskiem kół pod portalem z czerwonego granitu, obok figur klęczących żołnierzy, wzdłuż kamiennych sarkofagów i dalej w stronę pomnika żołnierzy radzieckich. Gigantyczny posąg stał z opuszczonym po bitwie o Berlin mieczem.
Tutaj pojawiły się już inne brygady i zajęły stanowiska. Niewielka postać przywarła do postumentu. Rozległ się wystrzał, który wobec huczącej wiatrem przestrzeni brzmiał cicho i niezdecydowanie. Za nim odezwały się kolejne wybuchy. Zbieg ostrzeliwał się sprawnie, nie pozwalając przeciwnikom na dłużej wychylić się zza samochodów.
— Nie strzelać — przerwał kanonadę Grobl. — Okrążyć.
Konspirator wycofywał się w martwe pole, aż cała kolumna została otoczona. Okrążył obły postument, odwrócił się jeszcze ku kolumnie, objął kamień, jakby chciał wspiąć się ku wielkodusznej figurze z żelaza. Potem jednak wyciągnął ręce w górę w geście poddania.
Przedstawienie szybko się skończyło. Przeszło mu przez myśl, że wszystko było od początku ukartowane. Nie rozumiał, dlaczego sabotażyści z Mławy uparli się na ucieczkę przez mur. Prawdę poznali dopiero później. Konspiratorzy, zainspirowani śmiałymi pomysłami Kordiana, chcieli swój skok nagrać na kamerę i opublikować w sieci. Ucieczka stałaby się swego rodzaju wirusem umysłu, medialnym widowiskiem, które miało skraść serca widzów. Tym razem się nie udało.
Znów zrobili na Rozwadowskim pewne wrażenie. Pomyślał, że pierwszy raz zetknął się z prawdziwymi rewolucjonistami. Byli skazani na porażkę, ale przemawiała za nimi jakaś waga gatunkowa. Dali się łatwo złapać, ale wysadzenie w powietrze kopalni Technopolu to nie byle jakie osiągnięcie. Choć ich akcja była nieporadna i banalna do wykrycia, plan powiódł się prawie do końca. Uderzyli precyzyjnie, w czuły punkt, pokazali, że w małej grupie są w stanie sparaliżować, zdawałoby się, wszechwładny syndykat zbrojeniowy. Co się stanie, gdy znajdą swoich naśladowców, gdy nabiorą doświadczenia, udoskonalą metody i zdobędą wsparcie sojuszników? Kapitan był pewien, że w miejsce jednego pojawi się kolejnych dziesięciu.
Cały zespół oklaskiwał Henryka, kiedy odbierał pochwałę od Eli i przodowników pracy. Musiał wyjść na środek kręgu w czasie cotygodniowego spotkania, na którym każdy miał obowiązek zabrać głos, naskarżyć, pochwalić lub wytłumaczyć się z błędów. Czujne kamery rejestrowały każde jego słowo, gdy dziękował za swoją pierwszą publiczną nagrodę w czasie jego długiej pracy w PWN-ie.
Rozpakował papier i wyjął z niego nowiutkie wydanie słuchowiska edukacyjnego Elementarna świadomość klasowa z rzeźbą robotnika i kołchoźnicy na okładce. Był trochę rozczarowany, nie dlatego, że książka była do niczego i zalegała tysiącami w magazynach, z typu tych zamawianych co najwyżej przez prowincjonalne komitety, by skleić budżet na kulturę, ale dlatego, że był to prztyczek w nos, a może nawet ostrzeżenie: „wiemy, że twoje informacje są nic niewarte, ale gramy nadal w tę grę”. Szczerze mówiąc, po cichu liczył na sieciowy talon do wirtualnego sklepu. Niewielu w ogóle mogło się tam dostać, nie mówiąc już o nabyciu zachodnich towarów, które tam oferowano. Talony zwykle dostawali partyjniacy lub konfidenci.
Przeczytał przypadkowy akapit książki: „Narkotyczny obłęd, wyprodukowany za pomocą najnowszej broni informacyjnej przez ogromną liczbę kooperatyw naukowych w instytucjach Zachodu, został pomyślnie przetestowany na obywatelach Związku Radzieckiego — robotnikach, studentach, a zwłaszcza inteligencji. Obłęd ten zmienił niegdyś dumny i niezwyciężony, silny duchem naród radziecki w łatwo kontrolowane i podatne na obce wpływy stado jednostek, które nie zauważyły, że płonie ich wspólny dom, lub nawet wpadały z tego powodu w euforię”.
— No już, Henryku, nie czerwień się jak uczniak — nie omieszkała ośmieszyć go Ela. Była w tym niezrównana. Lepsza nawet niż jego rodzice, którzy uwielbiali wprawiać młodego Henryka w zakłopotanie przy wszelkich okazjach. Sądził, że w ten sposób może demonstrowali swój cichy zawód potomkiem, który nie okazał się błyskotliwym geniuszem.
Od tego dnia zmieniły się spojrzenia jego współpracowników, którzy uznali, że Henryk wszedł w łaski kierownictwa i albo należy na niego uważać, albo z nim trzymać. Klakierzy zaczęli z nim rozmawiać, komplementować jego statystyki wprowadzonych faktur, zapraszać na herbatkę i papieroska. Za to ci z dołu tabeli sympatii kadr zaczęli na niego patrzeć z spode łba.
— No co wy — powiedział, gdy wyszli przed biuro — taki był plan. Gdyby nie to — pokazał na książkę, która miała symbolizować jego pakt z władzą — nie dotarlibyśmy do Kordiana.
— Nie no, rozumiemy — odparła Maria — ale wydaje mi się, że…
— Wydaje ci się, że co?
— No, że sprawiło ci to przyjemność — powiedziała, a Henryk musiał przyznać w duchu, że ma odrobinę racji. Henryk chyba faktycznie potrafił zmieniać rolę. Co więcej, sam siebie potrafił przekonać, że w nowej czuje się nareszcie sobą. Dziś był ułożonym robotnikiem umysłowym, jutro przekonanym o swojej bezkarności konspiratorem. Pierwsza pochwała w jego karierze, w wieku trzydziestu czterech lat. Przeszło mu przez głowę, że może warto było tak od początku, że oportunizm popłaca. Nigdy nie było za późno na naukę, jak mawiał telewizyjny mentor Szymon Krawiec w swoim programie „100 pytań do…”.
— Dobra, mniejsza z tym — przerwał Smerda — teraz musimy pomyśleć, jak to kontrolować. To dzieje się trochę zbyt szybko. Nie podoba mi się to. Dotarliśmy do miejsca, w którym musimy uważać, żebyśmy się sami nie wsypali.
— Nie mów, że wymiękasz. — Henryk zmierzył go wzrokiem.
— Nie. Po prostu trochę za szybko to nakręcamy — odparł Smerda, a Henryk pomyślał, że tak naprawdę nic o sobie nie wiedzą. Jak to się stało, że sobie zaufali, prawie się nie znając? Życie osobiste obu jego towarzyszy było dla niego tajemnicą. Henryk nie pamiętał, żeby na przykład kiedykolwiek opowiadał o swojej byłej żonie i o tym, że już z nią nie mieszka. Czym tak naprawdę żył Smerda i czy Maria miała jakąś rodzinę? Mimo że jej nie znał, czuł jednak do niej coraz większą sympatię. Podobnie jak on nie była przebojowa, ale płonęła w niej jakaś pokorna ambicja. Miała do tego naturalny dar zjednywania sobie ludzi, bez zabiegania o ich uwagę. Pozostawała przy tym zamyślona i wycofana, jakby przewidziała przyszłość i zdążyła się z nią pogodzić.
— No to posłuchajcie — przerwała im Maria. — Jeśli ktoś chce zwolnić, to mam złą wiadomość. Dostałam przekaz od Kordiana. Następne spotkanie w poniedziałek. Szykuje się coś wielkiego i mamy się przygotować.
— Mówiłem — żachnął się Smerda.
Henryk miał ochotę zapytać Marię, jak kontaktuje się z Kordianem, ale ugryzł się w język. Przestał ufać Smerdzie. Rozeszli się, widząc, że z naprzeciwka idą introligatorzy z wydawnictwa.
Tego dnia redakcję zalała fala zamówień i rozliczeń. Henryk, nie mogąc nie okazać wdzięczności za wyróżnienie, zgłosił się na ochotnika, by zostać po godzinach. Musiał teraz odgrywać rolę wzorowego pracownika, choć nie miał na to najmniejszej ochoty. Kusiło go, by tak zwinąć się w swoim pudełku ze sklejki i znaleźć poza zasięgiem kamery. Jakikolwiek bezruch, zarówno ten fizyczny, jak i zastój myśli, powodował jednak falę wątpliwości. W sumie mógł wziąć to za dobry znak. Jego umysł wciąż działał krytycznie, nie był zaślepiony i starał się go przestrzec przed wystawianiem się na surowe konsekwencje. Te podszepty wracały do niego sprzężeniem zwrotnym jako narastający niepokój. Na szczęście mógł zająć się podsłuchiwaniem dwóch plotkujących introligatorek.
— Siedzieliśmy wszyscy na tym seansie Kaszpirowskiego i powiem ci, że coś w tym jest.
— Jak to?
— Nie wiem jak, ale to działa. Hipnotyzuje.
— I jaki to był seans?
— Odmładzający.
— I czujesz się odmłodzona?
— Nie, ale na pewno jakaś zdrowsza. Zdrowsza i szczęśliwsza.
Podszedł do okna i zobaczył jakby szyb kopalni, który przedmuchiwały podziemne wichry. Zatopione ogniki okien i latarni rozmazywały się na szybie w świetliste smugi, mieszały z sadzą nocy. Wiatr pracował olbrzymim miechem, gnając tumany pyłu, deszczu i porwanych śmieci, rzucając nimi wściekle w labirynty ulic. Blokowiska, przyprószone popiołem dnia, który spłonął i wciąż dogorywał na horyzoncie, przypominały teraz łańcuchy betonowych zamków, opierających się skłębionej burzy. Wiatr tymczasem wdzierał się na strychy kamienic, stawiał na nogi całą armię starych przedmiotów, które na chwilę ożywały z klekotem i brzęczeniem, by potem znowu zapaść w głęboki sen.
Potem poszły nawet introligatorki i został w biurze sam. Do późna wklepywał ostatnie zamówienia bibliotek dzielnicowych na świeże wydanie Elementarnej świadomości klasowej, starając się jednocześnie zaplanować koniec tygodnia. Przed poniedziałkowym spotkaniem konspiracji powinien się zrelaksować i nie myśleć za dużo. Zdecydował, że pojedzie do byłej żony i spotka się z córką, potem odda się czytaniu wypożyczonych książek, zalegających mu na półkach. Natomiast dziś do poduszki wyjmie schowaną w pufie Teorię konspiracji. Musiał odpowiednio naładować swoją wiarę w słuszność istnienia ich mikroskopijnej konspiracji.
Wybiła siódma. Narzucił swój oliwkowy płaszcz z wysokim kołnierzem i założył maskę przeciwsmogową. Rano wszyscy dostali na bajtka nakaz noszenia wydawanego przez państwo pochłaniacza od Zelmera. Przyzwyczaili się do tego, że w niektóre dni w roku chodzili z wiecznie zaparowaną szybką na ustach i rurkami odchodzącymi od noszonego na karku filtra.
Na koniec Henryk zabrał teczkę i wyszedł w brązową noc.
Powitali kapitana Rozwadowskiego brawami i poklepywaniem po plecach. Opromieniony odtrąbionym przez pułkownika Wielunia sukcesem musiał opowiadać o akcji w Berlinie. Góra była szczególnie zadowolona, bo przyczynił się do poprawienia stosunków z wojskowymi. W nagrodę dostał dwa dni dodatkowego urlopu i doładowanie karty internetowej w wysokości miesięcznej puli. Gratulacje dotyczyły udanej współpracy z porucznikiem Smiertinem oraz zdemaskowania Krasnodębskiego w Mławie. Puszczono w niepamięć fakt, że tamtemu udało się zbiec. Na razie nie został schwytany. „Jeśli tak dalej pójdzie, będzie awans” — zapewnił go pułkownik Wieluń, sprawiając, że znów uwierzył w swoją nadzwyczajną nietykalność, jakby wszelkie ślady, które zostawił za sobą w tej podwójnej grze, zostały wytarte gumką niepisanej amnestii. Był podbudowany, nawet jeśli przypisane mu zasługi nie były prawdziwe. W czasie wyjazdu do Berlina byli przecież jedynie obserwatorami popisowej akcji Stasi. Drugiego aresztowania nawet nie widzieli, ponieważ odbyło się w tym samym czasie co akcja z pomnikiem. Obaj sabotażyści z Mławy przyznali się do zarzucanych im czynów. Zanim jednak trafią w ręce polskich służb, minie dużo czasu.
Przynajmniej cieszył się, że wrócił na stary, dobry komisariat. Posterunkowa kantyna wyglądała jak wnętrze blaszanej konserwy, ale było tu przytulnie. Zawsze ktoś siedział przy srebrnych stolikach lub oparty o pozbawione kątów prostych ściany i czekał, gotowy na krótką pogawędkę. Dla siebie nie byli esbekami, lecz kolegami z pracy. Wszyscy przeszli przez Akademię i wiedli surowe życie według zasad konduktu, przez co rozumieli się bez słów.
Nikt głośno tego nie przyznawał, ale większość wychowanków esbeckiej szkoły to były sieroty i dzieci odebrane wrogom Partii lub ludziom o niskiej punktacji obywatelskiej. Mogli odnieść wrażenie, że kondukt stanowił karę za grzechy ich rodziców. Niewątpliwie o Akademii krążyło wiele plotek, z których niektóre, jak ta o czarnych wołgach porywających dzieci, miały w sobie ziarno prawdy.
Gdy już trafili do tego komunistycznego klasztoru, poddawano ich praniu mózgu. Robiono to jednak bez przekonania, jakby dla zasady. I tak każdy z pokerową twarzą odgrywał swoją rolę. Lepiono ich z nowej gliny, ale robiono to niekonsekwentnie. Wpajano im spartańskie zasady konduktu, lecz za wzór mieli starą gwardię esbeków, która wiodła życie dalekie od ascezy. Szkolono ich na obrońców Partii, choć odmawiano im jej przywilejów. Kondukt mógł im się wydawać karą.
Wielu wolało omijać Rozwadowskiego szerokim łukiem, ale miał kilku kolegów, dla których jego dwuznaczne klasowo pochodzenie nie miało większego znaczenia. Franek był trochę podobny do Rozwadowskiego, nieco zamknięty w sobie, ale też lubiany i szanowany wśród kolegów za profesjonalizm. Olaf był typem kombinatora, potrafił wszędzie nawiązać kontakty i uszczknąć coś dla siebie. Siwy wydawał się mocno zindoktrynowany albo po prostu trochę ociężały, ale najlepiej nadawał się do czarnej roboty. Na tablicy w kantynie, w rankingu strzelnicy, najwyższe miejsce z ich trójki zajmował Olaf, w zadaniach logicznych Rozwadowski, a fizyczne należały do Siwego. Ogólnie jednak żaden z nich nie dorównywał sekcji niebieskiej. Mogli co najwyżej konkurować ze złotą. W wytłumionej opakowaniami po jajkach sali socjalnej mieli jednak własny ranking, spisywany kredą. W grze w cymbergaja toczyli zaciętą rywalizację z samymi niebieskimi. Gry miały w przyjemny sposób wzmacniać refleks i szybkość decyzji. Spotykała się tu duża część wiodącego pionu operacyjnego SB, od zwykłych gryzipiórków z cenzury po tych, którzy eliminowali wrogów władzy ludowej.
Rozwadowski przysiadł się do Olka, wciśniętego w kąt przy metalowej kratce wywietrznika, na którą ktoś nawinął paski materiału.
— Coś się działo, jak mnie nie było?
— Zwerbowaliśmy kilka kresek, spekulanci z bagażówek się wykupili, ale przycisnęliśmy pompiarzy ze stacji, sprzątnęliśmy jedną dziuplę z paliwem gazowym na Pelcowiźnie i bimbrownię na Fabrycznym. Przemytnicy okazali się też przy okazji wrogami ludu. — Mrugnął do niego Olaf.
— No patrz, zawsze w końcu się okazują.
— Statystyki muszą się zgadzać. — Roześmiali się, popijając wodę z saturatora.
— Powiedz, jak to było z tym Berlinem?
— No co, pokręciliśmy się tu i tam z kolegami ze Stasi. Zawinęliśmy tych, co zniszczyli Mławę, i wróciliśmy.
— Przywiozłeś coś?
— Co?
— No jakieś fanty na sprzedaż. Wiesz, jakieś programy, elektronika i takie tam.
— Jechaliśmy incognito. Nie chciało mi się myśleć o przemycie.
— Za bardzo się skupiasz na samej robocie, nie dostrzegasz możliwości, które ona oferuje. Dlatego ty ledwo doczekałeś się M2, a ja doczekam się mieszkanka w Mieście Ciągłym.
— Olaf, już to mówiłeś.
— Swoją drogą, podobno przed wyjazdem do Mławy byłeś w Ciągach w Technopolu.
— Byłem, no i robi wrażenie. Wiesz, czuć przestrzeń, widać panoramę, inna jakość.
— A jak ten rusek Smiertin z Technopolu?
— Typowy ponurak ze zbrojeniówki. Nie do obejścia, wiesz, sztywno podległy hierarchii. Nic nie da się od niego wyciągnąć.
— E tam, próbowałeś?
— Szczerze? Nie.
— Trzeba było się z nim wódki napić, podejść go — zawyrokował Olaf.
— To twój ulubiony sposób załatwiania spraw, a nie mój.
Olaf się zebrał i zostawił Rozwadowskiego, który tego dnia jakoś nie mógł zabrać się do papierkowej roboty. Jutro pójdzie na saunę na Warszawiankę. Sama myśl o tym działała odprężająco, aż poczuł miłe mrowienie. Porządny relaks w bani był dużo lepszy od komór deprywacyjnych.
Wycofał się w obły róg kantyny i uruchomił randkę w ciemno. Jakiś czas tam nie zaglądał, a Anna pytała, czy spotkają się na kawę. Przesunął kilka profili w lewo i kilka w prawo: „zostałeś sparowany” — oznajmiła aplikacja. Nie mógł się powstrzymać przed zawodowym skrzywieniem dokładnego czytania akt osobowych. Kusiło go, by zajrzeć do baz konduktu. Czasami to robił, ale nie w przypadku Anny.
Ktoś z Jekaterynburga pisał do niego po rosyjsku na rozmówkach, ale zignorował to. Włączył najpopularniejszą sieć społeczną, radzieckie VKontakte, na którym dodano nowe opcje, „śledź” i „obserwuj”, pod którymi kryło się — zadenuncjuj. Za udostępnianie treści propagandowych można będzie wkrótce dostać doładowania do karty towarowej. Za proste plakaty tylko kilka punktów, więcej za reklamy koncesjonowanych sklepów, znajdujących się w rękach prominentów.
— Umówmy się jutro w Kameralnej o dziewiętnastej — odpisał, starając się pozbyć wrażenia, że ustawia sobie kontakt z wtyczką.
Poznał Annę z całkiem innych, praktycznych powodów, podobnie jak wielu obywateli, którzy szukali żony lub męża, by uzyskać przydział do większego mieszkania. W jego przypadku miało to być M3 w Ciągu, ale okazało się, że zwykły kapitan może zapomnieć o Miastach Linearnych. Znajomość z Anną jednak pozostała.
Następnego dnia po basenie pojechał do cedetu i kupił płaszcz Cory z odrzutu, z szerokim kołnierzem obszytym futrem. Wydawało mu się, że ma intuicyjne wyczucie stylu, a kilka osób, głównie kobiet z randki w ciemno, pochwaliło go za gust.
Świetlisty rój Domów Handlowych Centrum migotał fałszywą obietnicą lepszego życia. Neonowe miraże wiodły go od Rotundy po obrośnięty technologią Sezam, w którym za radziecką i rodzimą elektroniką ustawiały się kolejki. Zatrzymał się pod antresolą Zodiaku, wdychając opary barów, ulokowanych w przyczepach kempingowych i okienkach wychodzących na tłoczny pasaż. W fioletowej poświacie nowoczesności wszystko zdawało się inne, pozbawione kontekstu. Tylko ludzie, umęczeni powolnym osuwaniem się w biedę, zalęknieni życiem na równi pochyłej, przypominali, że zza rogu prześwituje PRL 2028 roku. I choć starano się jeszcze rzucać kolejne reflektory na scenę, podtrzymywać ułudę złotych lat, wszyscy już wiedzieli, że schyłek jest blisko, że pastelowe barwy zaczynają blaknąć, a w pustych kwartałach miasta czuć już kryzys, jakiego nie widziano od dziesięcioleci. „Pogorszy się u nas — mawiał im już na Akademii jeden stary esbek — a wtedy to wy będziecie musieli wziąć sprawy w swoje ręce”.
Potem Rozwadowski pokręcił się po sklepie muzycznym. Można było dorwać coraz więcej zachodnich wydawnictw, władza traktowała muzykę jak wentyl bezpieczeństwa. To samo Internet czy w zasadzie jego radziecka strona, zwana Runetem. Jedna, dwie odblokowane strony i wydaje się, że idzie odwilż, a ciepła woda leje się z kranów propagandy. Powolne, niemal niezauważalne poszerzanie granic wolności pozwalało kontrolować wybuch.
Potem przeszedł się obok Peweksu, gdzie dewizowcy łypali z pogardą na szaraków. Gdzie ta równość? — pomyślał. Dotarł pod Dom Partii, pod którym rozświetlił się neon Inter-Polcomu, firmy, która zrobiła wyłom i wpuściła do kraju półprywatny rynek. Znad symbolu państwowej spółki uśmiechał się nienagannie Szymon Krawiec, ulubieniec zarówno partyjnych salonów, jak i wszelkiej maści karierowiczów. Jakiś dysonans bił z partyjnej propagandy, przez którą przebijała nuta pogardy dla skundlonego tłumu i pączkujący kult sukcesu. Iluż tam musiało być takich, którzy porzuciliby to wszystko, rozdarli siermiężną fasadę i wypłynęli na szerokie wody wolnego rynku, uzbrojeni w stare znajomości? Tymczasem styranym urzędnikom, robolom nowej epoki cyberkomuny, wpajano wstyd i zażenowanie samym sobą. Jakby to oni byli winni swojemu mizernemu położeniu. Jakby z jakiegoś powodu nie zasłużyli sobie na Miasta Ciągłe, Peweksy, elektroniczne talony dające wstęp do świata Szymona Krawca i jemu podobnych.
Anna siedziała w Kameralnej w przezroczystym przeciwdeszczowym płaszczu narzuconym na palto, paląc elektroniczne popularne. W jej prostowanych włosach, białkach oczu i małych, równych zębach odbijało się fioletowe światło neonu. Wolna ręka spoczywała swobodnie na stole, ściskając skórzaną rękawiczkę. Ubrana była w czarną sukienkę, nakrapianą zielenią, ze znów modnymi szerokimi ramionami.
— Jesteś. Dawno cię nie widziałam. — Uśmiechnęła się do niego przymilnie. Wyczuł, że ma do niego jakiś interes. Porozmawiali chwilę, opowiedziała mu o tym, że w pracy szaleje grypa, więc ma urwanie głowy, i o tym, jakie zabawne historie podsłuchała, stojąc w kolejce, wiedział jednak, że chce coś z siebie wyrzucić. Podeszła kelnerka.
— Kawę poproszę.
— Nie ma na tę chwilę.
— To herbatę.
— Poza tym moja siostra się w coś wpakowała — wyznała jednym tchem, nie kończąc poprzedniej myśli.
— Tak? W co takiego?
— No wiesz, kiedyś mieszkaliśmy w Niemczech Zachodnich. Zdecydowaliśmy się wrócić, gdy… no nieważne. W każdym razie moja siostra nigdy nie wybaczyła rodzicom, że ją stamtąd zabrali. Chciała żyć w dostatku w RFN-ie i już. No i ostatnio postanowiła zrealizować swoje marzenie. Teraz prawie niemożliwe jest, żeby uzyskać pozwolenie na wyjazd, bo tylu ludzi tam zostawało. No i złapali ją na granicy z przeterminowanym zaproszeniem. To znaczy miała je, ale została tam zbyt długo. Czekała, aż może ktoś załatwi jej papiery i będzie mogła dostać pozwolenie na pobyt.
— Nie wszyscy żyją tam w dostatku. Byłoby jej bardzo trudno — stwierdził Rozwadowski.
— No wiem. Chodzi o to, że może mógłbyś coś zrobić.
— Jak?
— No pracujesz gdzieś tam, w odpowiednim urzędzie, potrafisz wszystko załatwić, więc pomyślałam, że możesz chociaż sprawdzić, co jej grozi i czy o coś ją oskarżyli, bo wszyscy bardzo się denerwują.
— Skąd to wiesz? — zapytał Rozwadowski zawiedziony, choć było mu trochę wszystko jedno.
Na zewnątrz padał śnieg z deszczem. Jedni ludzie śpieszyli się, by zapaść się w kanapę, inni na prywatki i potańcówki. Ulica pęczniała od tłumu i stłoczonych samochodów.
— Myślisz, że się nie domyślam, skąd masz taki nowy model bajtka albo skąd delegacja w Berlinie, Teoria konspiracji beztrosko rzucona na szafkę nocną, zdjęcie z ludźmi w mundurach?
— Dobrze, sprawdzę. Nie przejmuj się — powiedział. Rozumiał ją, ale miał ochotę wstać i wyjść. W końcu ochłonął i było mu jeszcze bardziej wszystko jedno. Dla niego ich wieczór się skończył. Dopił herbatę, udał, że dostał ważną wiadomość i zaproponował, że odwiezie ją do domu.
Następnego dnia, zanim zabrał się za malowanie ścian w swoim nowym mieszkaniu, postanowił, że ją sprawdzi. Nie w sobotę, nie będzie sięgał z domu do systemu konduktu, ryzykując audyt. Zrobi to ze stacji na komisariacie, gdzie codziennie przewijano tysiące profili. Miał przed sobą jeszcze całe dwa dni pławienia się w promieniach beztroskiej wolności. Zaplanuje sobie coś na wieczór, odetchnie. Jego horyzont czasowy obejmował najbliższą godzinę. Poniedziałek wisiał gdzieś na peryferiach widzenia, podobny do chyboczącego się skalnego nawisu. Wtedy się zacznie, zegary ruszą, a on będzie musiał ubiec konfrontację i odnaleźć pułkownika Balcerzaka.
Porucznik Smiertin wrócił do domu tubą szybkiej kolejki. Wszedł do salonu w momencie, gdy zachodzące słońce zjeżdżało po schodzących ku Wiśle tarasach Miasta Linearnego. Jego żona, ułożona nauczycielka przyrody w elitarnej szkole dla partyjnych dygnitarzy, powitała go z kuchni. Renata świetnie gotowała i potrafiła wystarać się o produkty niedostępne dla zwykłych obywateli. Zawsze ją komplementował, choć osobiście nigdy nie przywiązywał wagi do wykwintnych smaków. Najlepiej wspominał wojskową grochówkę na poligonie.
Dzieci były jeszcze w świetlicy na sesji naświetlania witaminą D, a pies, którego dostał od rosyjskiego attaché, biegał po zawieszonym na siódmym piętrze parku. Jeśli w poniedziałek miała nastąpić burza, to ten weekend stanowił jej idealną cichą zapowiedź.
Smiertin zdecydował się na krótki spacer po tarasach. Białe, wypełnione zielenią schody wspólnych balkonów marzyły się wszystkim, ale tylko nieliczni dostąpili zaszczytu mieszkania w Ciągu. Za sąsiadów mieli więc emerytowanego profesora ludowej ekonomii oraz córkę ambasadora Jugosławii. Jednak na ich poziomie, a także na sąsiednich piętrach, najbardziej szanowany był wiceminister Dębołęcki, człowiek o wielkich manierach, który wraz z żoną cieszył się również autorytetem, jeśli chodzi o urządzenie mieszkań i wygląd ich lokatorów. Otwarta forma przestrzeni, szeroki horyzont, którego nie mąciło nic po drugiej stronie rzeki, a kopcące piecami miasteczka nadawały co najwyżej koloryt, zachęcały do eksperymentowania z gustem i modą. Brak centrum narzucał integrację najbliższych sąsiadów, jakby stanowili nową komórkę społeczną, miejskie plemię zamieszkujące to podniebne miasto.
Przechadzał się przy niklowanej poręczy, obserwując, jak jego pies węszy między grządkami. Stonowana biel balkonów, rześkie powietrze, tylko lekko nasycone jesiennymi dymami, ostra linia zachodu słońca i powoli sunąca rzeka — wszystko to napełniało go spokojem. Uważał, że zasłużył sobie na to i był pewien, że nikt mu tego już nie odbierze.
Zaczepił go prokurator Budzyński. Chciał wiedzieć, czy Smiertin będzie na pokazach slajdów. Agent Technopolu nie chodził na te nudne spędy, odbywające się w pustych świetlicach. Był tam może ze dwa razy. Przez przeszklenia, zwykle pustych sal, które miały w zamyśle twórców molocha stanowić substytut śródmieścia, widać było świat leżący po drugiej stronie ściętej piramidy. Zapamiętał hektary zgeometryzowanych terenów rolniczych i horyzont, podtrzymywany przez obleczoną w siarkowe mgły kolumnadę kominów — przemysłowe Miasto Taśmociąg. Było zaprzeczeniem harmonijnej przestrzeni, w której wiedli swoje idealne w zamyśle życie. Z ich miastem łączyły go biegnące zygzakiem rury, prowadzące przez spiralne stożki z nadajnikami. Czasami widział tam tubylców, brodzących przez grzęzawiska ku swoim domom, leżącym pośrodku ziemi niczyjej.
Wrócił do mieszkania zdefiniowanego subtelną elegancją, łagodnością wygiętych foteli, funkcjonalnością sprzętów, podkreślającą uporządkowany charakter jego mieszkańców. Stanął w drzwiach, wsłuchując się w absolutną ciszę, jakby byli na wsi. Tylko wiatr, świst wind i przemykającej w tunelu kolejki. Kiedy jednak tylko wyłączał szum zagłuszających, błahych wrażeń, powracała do niego myśl o pracy. W głębi duszy mierził go ten spokój. Czekał na poniedziałek, kiedy syndykat zbierze się na ważnym posiedzeniu, by omówić sprawę sabotażu w Mławie. Zapadną ważne decyzje, a jego wybiorą, żeby je wykonał. Chciałby, żeby już był poniedziałek.
Wielkie monitory powiększalników promieniowały w ciemnym pomieszczeniu inwestygatorni. Jednostajne buczenie klimatyzacji przywodziło na myśl silniki okrętu, przemierzającego bezwymiarowy wszechświat danych.
Kapitan przyłożył oko do czytnika soczewki. Mógł równie dobrze sięgnąć do bazy przy zwykłym komputerze Mera, ale tutaj miał pewność, że nikt nie zagląda mu przez ramię. Kliknięcia oznaczały wskoczenie na kolejny profil, sklejony przez oprogramowanie z aktywności sieciowej, tajnych notatek, oficjalnych dokumentów i portali społecznościowych, czyli VKontakte, rozmówek czy randek w ciemno, będących niewyczerpalną kopalnią wiedzy o poddanych systemu. Najbardziej elektryzująca okazała się trzecia zakładka — informacje niejawne.
Najpierw obejrzał siostrę Anny. Najnowszy rekord z 2028 roku — podejrzana o celowe zignorowanie dokumentów, postępowanie w toku, szkodliwość społeczna: średnia. Dobrze, taka klasyfikacja oraz poziom opinii o obywatelu bardzo dobry, aż pięćset czterdzieści trzy punkty, prawie wzorowy, gwarantowały, że decyzję wygeneruje komputer, a nie podejmie jej sędzia. Algorytm na pewno da jej wyrok w zawieszeniu, ale obetnie sporo punktów, przez co spadnie na poziom dostateczny i będzie mogła zapomnieć o reglamentowanych towarach, pierwszeństwie w kolejkach, nie mówiąc o wymarzonym wyjeździe z kraju.
W gorszej sytuacji Rozwadowski mógłby próbować dodać jakiś modyfikator, na przykład pomoc w śledztwie, ale w tej sytuacji zostawi to tak, jak jest. Oficjalnie tego nie podawano, ale większość wykroczeń osądzał kalkulator. Krzemowa inteligencja była jednak nieprzewidywalna, ponieważ nie działała jak zwykłe liczydło. Na bazie analizy zachowań, dostarczanej przez psychologów i socjologów, komputer mógł skierować wniosek do prokuratury w celu dalszej inwestygacji. Trzeba by całej armii prawników, by ocenić każde przewinienie. W istocie taki dwutorowy wymiar sprawiedliwości był łagodniejszy, niż kazano sądzić obywatelom.
Początkowo program Archiwum stworzono na rzecz wymiaru sprawiedliwości, ale z czasem punktacja objęła inne obszary życia, takie jak elektroniczne kolejki po mieszkania, przydział towarów lub wyjazd na wczasy. Nikt oczywiście nie wiedział, z jakiej puli korzysta ani za co jest oceniany. W gruncie rzeczy była to mutacja zachodniej wiarygodności kredytowej oraz baz danych firm ubezpieczeniowych.
Każdy domyślał się, że coś takiego istnieje, ale nie wiedział, jak się temu podporządkować. Już w czytankach dla dzieci można było przeczytać, że gdy będą się dobrze uczyć i będą posłuszne, wielki rozdzielnik obdaruje ich prezentami. Ludzie po omacku starali się przypochlebić algorytmom i obłaskawić wielki kalkulator Partii. W interesie władzy nie leżało ujawnianie punktacji. Wolała patrzeć, jak ludzie dostają rozdwojenia jaźni i z nadzieją wypatrują nagród. Najbardziej zdesperowani kombinowali, jak oszukać liczydło, by zwiększyć swoją pulę. Używając „kopiuj wklej”, chwalili w sieci linię polityczną PRL-u, oznaczali się na VKontakte na demonstracjach pierwszomajowych, prenumerowali „Trybunę Ludu”. Czasami wszyscy rzucali się, by coś robić, gdy w sieci poszła fama, że ktoś odkrył, jak działa mechanizm. Partia sama zresztą rozsyłała takie plotki.
Rozwadowski miał już gasić ekran, gdy przypomniał sobie o profilu Anny. Wahał się przez moment, a potem znowu przytknął oko do skanera.
Anna Piereszyńska, 29 lat, absolwentka Instytutu Chemicznego, zatrudniona od pięciu lat w wydawnictwie domu kultury Izotop. Część oficjalna się zgadzała. Przyjrzał się jeszcze raz statusowi. Na pomarańczowym tle widniała ocena mierna i jedynie dwieście dwadzieścia osiem punktów. Właśnie miał wejść w trzecią zakładkę — informacje niejawne, gdy poderwało go brzęczenie dzwonka. Na ekranie wideofonu pojawiła się lekko falująca twarz Jóźwika z sekcji niebieskiej.
— Miałem rezerwację, otwieram — rzucił tamten, a kapitan szybko wyłączył ekran.
— Nie spojrzałem, przepraszam — wytłumaczył się, starając się ukryć zmieszanie. Odprowadzony wzrokiem kolegi z elitarnej jednostki Rozwadowski wrócił do kantyny, gdzie spotkał Siwego i Olafa.
— Co tam, Wiktor, wyglądasz jakoś dziwnie, popiłeś w weekend? — zapytał Siwy znad metalowego kontuaru. Ponad nim płonęły pudła telewizorów Rubin, nadające wiadomości sportowe.
— Nie, nic nie piłem — odparł Rozwadowski.
— Oglądałeś zapaśników?
— Nie, nie interesuje mnie to — odpowiedział, nadstawiając blaszany kubek pod dystrybutor kawy — Przełącz na coś innego, widziałeś to już przecież — poprosił Rozwadowski.
— Pamiętacie Zbyszka? On był najlepszym zapaśnikiem. Mówiłem mu, żeby spróbował sił w sporcie. Gdyby poszedł do jakiejś sekcji, jeszcze by go na zawody wzięli. A ty, Wiktor, nie wiesz, co z nim teraz? Masz teraz swoje chody po akcji Berlinie — zagadnął Siwy.
Dlaczego wspomniał akurat o Zbyszku? To przecież jego kilka lat temu zabrali do psychiatryka, kiedy wykrył, że ich przełożeni maczali ręce w jakiejś robocie na boku. To między innymi przez tę historię kapitan wystraszył się dowodów, które znalazł na pułkownika Balcerzaka. Siwy nadal dziwnie na niego patrzył.
— Co ci się Zbyszek nagle przypomniał, co? — zapytał kapitan.
— A co, nie wolno powspominać panie Borewicz 007? — rzucił Siwy, nieumiejętnie starając się uderzyć kapitana w czuły punkt.
— Wcześniej jakoś szybko zapomniałeś o koledze. Zdaje się, że sam go zawinąłeś — rzucił Rozwadowski.
— Coś się pan kapitan zaczął sadzić po tym Berlinie, co? Jeszcze bardziej niż wcześniej, bo przyszły kolejne sukcesy, może awans będzie? A w dodatku niby co, wielki obrońca pamięci uciśnionych? — prowokował Siwy.
— O co ci chodzi? — zapytał Rozwadowski.
— Rozwadowski, stałeś z boku, jak go zabierali.
— Daj spokój, Siwy — żachnął się Olaf. — Lepiej przełącz na coś innego.
— Nie, niech mówi — zaprotestował Rozwadowski, patrząc twardo na kolegę z sekcji. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.
— Dobra, wyluzuj, Wiktor, tylko wypytywałem — wyszczerzył się Siwy.
— Wiesz, wypytywać to sobie możesz na przesłuchaniach.
— Dobra, obaj spuśćcie powietrze — wtrącił się Olaf.
Siwy pierwszy odwrócił wzrok i nastawił skrót wiadomości. Kapitana momentalnie ogarnęło wrażenie, że ich blaszana stołówka znajduje się w jakimś kosmodromie, a oni przez soczewkę telewizora oglądają życie odległej cywilizacji.
— Premier Unii mówi o końcu odprężenia w stosunkach z Układem Warszawskim. Technopol zapowiada zwiększenie wydatków na obronność wobec agresywnych ruchów światowych imperialistów. Polska Agencja Kosmiczna odegra ważną rolę w programie załogowego lotu na Księżyc.
— Kogo dziś jeszcze obchodzi Księżyc? — powiedział Olaf. — Spóźniliśmy się. Łajka, Gagarin… to było coś, ale Księżyc to odgrzewany kotlet. Amerykańce dawno zapomnieli, że tam byli.