E-book
36.75
drukowana A5
66.42
Prawda

Bezpłatny fragment - Prawda

Część pierwsza Trylogii Kieleckiej


4.7
Objętość:
267 str.
ISBN:
978-83-8324-021-3
E-book
za 36.75
drukowana A5
za 66.42

„Żeby dojść do prawdy, musisz ocenić człowieka i okoliczności. Musisz zaangażować rozum i serce. Tak to wygląda w świecie, w którym kłamstwo jest czymś naturalnym… a innego świata nie ma, Santino, przynajmniej tu, na tej ziemi.”

— Mario Puzo, Rodzina Corleone

„Przeciwnie, ciągnął Tweedledee, jeżeli tak było, to mogło być; a gdyby tak było, to mogłoby być; ale, że tak nie jest, to nie jest. To jest logika.”

— Lewis Carroll, Alicja po drugiej stronie lustra

Kielce, 14 lutego 2016 r., wieczór

Wyszła z Biedronki i skierowała się w prawo, w kierunku parku. Spokojnie ominął ją samochód, wjeżdżający na stację Orlenu. Rzuciła okiem. Przypomniało jej się, że wcześniej był tam ciekawy architektonicznie CPN z łukowatym wjazdem. Rodzice wspominali o tym za każdym razem, gdy mijali to miejsce, jadąc na Cmentarz Stary albo na bazary, kieleckie bazary. Szczególnie matka. Z rozrzewnieniem opowiadała, w jakich kolejkach lało się etylinę do pierwszego malucha, którego „za komuny” dostała chyba z kuponów zbieranych w pracy, tak przynajmniej zrozumiała jej opowieść. „Stacja miała taką architekturę! A teraz co, zwykły Orlen, jak wszędzie,” narzekała. Tylko to umiała. Narzekać, doprowadzając córkę do szału.

Młoda dziewczyna zbyt surowo oceniała rodziców. Gdyby zechciała posłuchać ich, albo innych starszych mieszkańców miasta dowiedziałaby się, że nie tylko stacja Orlenu ale i Biedronka z której wyszła, miały dla nich odmienne znaczenie. Symbolizowały coś bezpowrotnie utraconego i cennego. We wnętrzach okrągłego budynku dawno temu mieściła się kawiarnia Biruta, w której rodzice pili kolejne przesłodzone herbaty, a czasem lampkę wina. Spędzali tam długie godziny dyskutując o tym, jak wyzwolić Polskę, która ostatecznie stała się wolna bez ich udziału. Po to, by miejsce ich najwznioślejszych uniesień i intelektualnych wzlotów oddane zostało dyskontowi spożywczemu. Cóż, jedzenie rzecz także cenna — może najcenniejsza, na tym dziwniejszym ze światów?

Ale nie myśleć o matce, Biedronce, benzynie. Skupić się raczej na tym, że zaraz sobie zapali, i sama myślała będzie o tym, jak zbawić świat.

Bolał ją brzuch i uda, tępy ból przyjemnie się przez nią przelewał. Nie wiedzieć, kiedy, przecięła kładkę i weszła na ścieżkę rowerową. Przyjrzała się zmierzwionej, kamiennej głowie Andy’ego Warhola, zastanawiając się jednocześnie, gdzie pójść. W stronę Kadzielni czy do miasta?

Kielce były ciche i milczące. Nie chciały dać jej żadnej wskazówki co do kierunku, który powinna obrać. Znajdowała się w parkowej części miasta, w Alei Sław: zdobiły ją rzeźby, utrzymane w różnych stylach, wzniesione wzdłuż kanału lokalnej rzeki zwanej Silnicą. Lubiła to miejsce. Cieszyło jej oczy zwłaszcza wczesną wiosną, choć i zimą było tam przyjemnie, gdy późnymi wieczorami latarnie wydobywały z mroku profile kolejnych zasłużonych dla świata.

Podjęła decyzję. Pójdzie jednak w lewo, trzeba złapać jakiś autobus. Szła żałobnie powłócząc nogami i przyglądała się wynurzającym się z mroku kamiennym twarzom. Cybulski miał lodowego gila pod nosem, a Chagallowi jakiś ptak zapaskudził czoło. Niemen patrzył prosto w jej twarz z dobrotliwym, kamiennym uśmiechem. Wszystkie popiersia prężyły się w upiornym świetle latarni. Oszronione i ciche, a jednocześnie pełne ekspresji. Podobała jej się ta część parku. Półświatło, półciemność. Lubiła półtony. Odnajdywała się w ich towarzystwie: pomagała jej w tym muzyczna synchronia z kolejnymi frazami, wydobywającymi się prosto z jej różowej empetrójki. Docisnęła słuchawki do uszu, żeby lepiej słyszeć tekst.

„A we mnie samym wilki dwa

Oblicze dobra, oblicze zła

Walczą ze sobą nieustannie

Wygrywa ten którego karmię”

Miała wrażenie, że ławka wyrosła przed nią sama. Usiadła, nie mogła już wytrzymać tego ćmienia i pragnienia rozsadzającego ją od środka. Zaszeleściła folia przyklejona na biodrze. Rozejrzała się. Nikogo nie widziała, tylko szpaler głów patrzył jak zawsze przed siebie z granitowych postumentów. Drzewa spały w oczekiwaniu na wiosnę, na placu zabaw w głębi parku przysiadły gawrony. Ich czarne skrzydła połyskiwały w świetle latarni, gdy tylko znalazły się bliżej źródła światła. Krukowate w Polsce podobno ginęły. W Kielcach nie było tego problemu: całe ich stada zamieszkiwały park i dwa cmentarze, niedaleko niego. Brudziły ławki, alejki i groby, część osób doprowadzając do szału, innych — do smutnych wniosków. Ptakom odebrano naturalną przestrzeń do bytowania, objęły więc w posiadanie miasto. One w końcu też miały prawo do życia.

Łańcuchy huśtawek kołysały się miarowo, przód, tył, przód, tył. Przez chwilę czuła się jak bohaterka taniego amerykańskiego horroru, w produkcjach tego typu elementy placów zabaw zawsze złowrogo skrzypiały. Pomyślała, że za chwilę Freddy Kruger ze scyzorykiem: bo to w końcu Kielce, wychynie zza któregoś postumentu. Zachciało jej się śmiać, zdusiła w sobie tę chęć. Zafiksowała się na chwilę na widoku przed sobą. Powleczone rdzą drabinki, martwe głowy twórców, śniąca o wiośnie natura. Całość najlepiej opisywało słowo „creepy”, w obu jego angielskich znaczeniach, które znała. Westchnęła. Na powrót poczuła się bezpiecznie.

„Wiesz co robisz”, powiedział jej. „Wiesz, że możesz nie wrócić”. Wiedziała. Było jej wszystko jedno, wróci, czy nie wróci. Musiała to zrobić i tyle. Musiała, bo chciała. Wewnętrzny imperatyw nie pozwalał jej podjąć innej decyzji niż ta, którą podjęła, na którą się godziła.

Prowadząc sama z sobą wewnętrzny monolog, wyciągnęła drewnianą fajkę. Ze szklanej fiolki wsypała do niej suszu. Upchnęła dobrze, ale niezbyt ściśle. Najpierw podgrzewała ją, przykładając i odsuwając od cybucha zapalniczkę. Poparzyła końcówki palców, ale o to nie dbała. „Pamiętaj, żeby nie robić tego samodzielnie, musisz mieć opiekuna. Najlepiej siedź na ziemi, żeby opaść na plecy. Żadnych poduszek, dywanów, bo jeszcze wywołasz pożar”. Jasne! Ze wszystkich wskazówek do tej dostosowała się najpilniej, w parku nikt nie rozłożył jej dywanu. Miała obolałą dłoń i biodro, jak zawsze po tatuowaniu. Bolały ją uda, choć one ze zgoła innych powodów.

W sumie nie chciała tych tatuażów, ale on powiedział, że to niezbędne. Tego, co się stało kilka godzin temu, też nie chciała, ale nie zamierzała się z nim kłócić. Był jej mentorem, fascynował ją, zrobiłaby dla niego wszystko. Obyty, miał gigantyczną wiedzę, dlatego zamierzała go słuchać w każdym aspekcie ich relacji, która była dla niej tak karmiąca. Potrzebowała go. Uważała, że czyni ją lepszym człowiekiem.

Cierpki strumień przyjemnego bólu wciąż sączył się spod folii. Fajka była gorąca. No to raz, bez nadmiernej analizy. Teraz albo nigdy: oparła zapalniczkę o brzeg cybucha, wznieciła płomień i przekręciła ją tak, że dotknęła suszu. Patrzyła, jak ziele rozżarza się powoli, w sekundach rozciągniętych w wieczność. Wydech z kącika ust i potężny wdech dymu, pachnącego trochę jak palone pod koniec września liście, a jednak zupełnie inaczej. Wciągnąć całą chmurę natychmiast w siebie, po to, żeby…

Ten sam czas, Warszawa

— Czy my musimy na to pozwalać? Zrób coś! Masz przecież środki, władzę! — kobieta proszącym wzrokiem spoglądała w siedzącego naprzeciwko niej za biurkiem, dobrze zbudowanego, szpakowatego mężczyznę.

— Aż tak daleko ona nie sięga. — Jej rozmówca był spokojny i opanowany, w przeciwieństwie do niej. — Wiesz o tym, że oni są potężni. Ale być może nie wiesz, że zbyt potężni, jak na moje możliwości…

— Ale przecież ty jesteś prawie u szczytu! — krzyknęła — Kto, jak nie Ty?!

— Jesteśmy w Polsce, Saro. Znasz realia tego kraju. A oni… oni… — mężczyzna zapatrzył się na nią, zaszkliły mu się oczy.

— Co „oni”?

— Moim zdaniem są niepokonani.

— Co znaczy, „niepokonani”? — w tonie głosu kobiety pojawiała się coraz większa wściekłość.

— Mają powiązania w Rosji, Niemczech, Stanach, ich komórki działają nawet… w Tel Awiwie, Egipcie, na Bliskim Wschodzie…

— Jak… jak to, w Tel Awiwie? Przecież Izrael nigdy by…

— Wywiad. Infiltrują środowisko palestyńskich Arabów. W Damaszku…

— W Damaszku jest wojna.

— Ale i tam są obecni. I w Czeczenii, nikt im nie przeszkadza w poszukiwaniach.

— Czy my mamy prawo do życia, czy też nie powinniśmy żyć wcale? — spojrzała na niego, a po jej policzkach spłynęła jedna łza, która zalśniła w świetle lampki, stojącej na biurku. — Wlecze się za nami to piętno, moje dzieci mają ciągle problemy, z życiem, z pracą, czy grzech naszych matek nas skalał? Czym sobie na to zasłużyliśmy?

— Nie wiem, jak ci odpowiedzieć.

— Zagrażają mi i mojej rodzinie, a ty nie chcesz nam pomóc.

— Nie mogę, zrozum!

— Powiedz mi, dlaczego? Nie wybrałam sobie ani kraju, ani rodziny. Przyszłam na świat i od początku dorastałam w atmosferze zagrożenia i hańby. Tyle lat wewnętrznej walki: o godność, ukrywanej, nierozliczonej traumy. Ciągłe ucieczki i zmiany miejsca zamieszkania. Dlaczego nas to w ogóle spotyka…?

— Powtarzam, nie wiem, jak ci odpowiedzieć. Rodząc się, nikt nie wybiera ani swojego losu, ani rodu.

— Pomożesz mi i mojej rodzinie?

— Nie mam takiej władzy i dobrze o tym…

— Więc już się więcej nie zobaczymy. — Spojrzała w jego twarz, tym razem z zapiekłą wściekłością. Jej gorąca krew zawrzała, obudziła się duma.

— Jeżeli tak chcesz… ja naprawdę nie mogę pomóc. — Zadrgała mu powieka, spojrzał w bok. Zdała sobie sprawę, że nie mówił jej całej prawdy.

— Kłamiesz! — krzyknęła. — Przez sąd aniołów i osąd świętych, kamień na twoją trumnę!

— Saro, ja cię bardzo… — po raz pierwszy widać było, że coś go poruszyło. — Jest mi bardzo przy… — wstał zza biurka i ruszył w jej stronę.

— Nie dotykaj mnie! Bądź przeklęty w dzień i bądź przeklęty w nocy; przeklęty, gdy się kładziesz i gdy wstajesz, gdy wchodzisz i wychodzisz z domu! Niech Pan nie przebaczy ci nigdy i niech cię nie uzna!

— Saro… błagam…

— Niech gniew i oburzenie Pana płonie odtąd przeciwko tobie! Niech obciąży cię Pan wszystkimi przekleństwami zapisanymi w księdze Prawa i niech wymaże twoje imię pod niebiosami… Nie dotykaj!…! — odwróciła się gwałtownie i wybiegła z gabinetu. Biegła szybko, a jej skórzane buty uderzały o marmurowe posadzki ministerstwa.

Światła były już pogaszone, a w potężnym gmachu panowała głucha cisza. Tylko strażnik przy wejściu przypatrywał jej się z uwagą. Im bliżej była wyjścia, tym bardziej spokojniała mowa jej ciała. Poprawiła włosy, ochłonęła i spojrzała w jego stronę z rezerwą.

— Wypuści mnie Pan?

— Oczywiście! — Złota bramka uchyliła się. Oddała identyfikator i popchnęła wysokie drzwi. Ich otwarcie wymagało dużo siły.

— Bardzo dziękuję. Do widzenia!

— Do widzenia… — ulica Szucha była pusta i sina, późny wieczór przeszedł we wczesną noc. Była roztrzęsiona, szybko przemknęła do strefy parkingowej. Nie oglądała się za siebie. W głowie notowała tylko kraje, gdzie powinna szukać. Rosja, Niemcy, Stany. Bliski Wschód — odpuści, bo tam trwa wojna. Może poza Izraelem. Zadziwiło ją, jak łatwo dał się podejść. Żałosny starzec. Zadzwoniła do chłopaka. Dłuższy czas nie odbierał, poirytowało ją to. Potem usłyszała jego chropowaty głos.

— Rób, co trzeba i nie miej skrupułów, daję Ci pełną dowolność, poza ustalonymi elementami.

— Dobrze. — Krótka, gardłowa zgoda. Za to go lubiła. Nie zadawał pytań, nie roztrząsał spraw, nie zgłaszał wątpliwości. Fachowo realizował zamówienie. — I wyrób sobie paszport, wyjedziesz poza Schengen. — Przyspieszyła kroku, rozłączyła się.

— Ten, z którym wcześniej rozmawiała, stał w oknie i patrzył jak wychodzi z budynku. Zaciskał pięści i tłumił pąs na policzkach.

„Nawet nie wiesz, jak jest mi przykro, Saro. Ale ja też mam dzieci, wnuki… i z dwojga złego… to nic osobistego. Ale wolę, żeby to twoje umarły”.

Kielce, 15 lutego 2016 r., rano

Szedł od strony Żabiej, jeszcze pijany po całonocnej randce. Było zimno, ale pogoda niewiele miała wspólnego z datą w kalendarzu. Nie udała się zima tego roku. Dwa tygodnie tylko było potężnego mrozu, aż matce zamarzła woda w rurach na Herbach. Potem zrobiło się ciepło. Jeszcze w lutym przyszła wiosna. A teraz, znowu nastała lekka zima. Byle jaki mróz i napadowe śnieżne zadymki. Odpowiadała mu taka aura. Dzięki niej w walentynkowy wieczór mógł przez kilka godzin spacerować i przytulać się do nowej dziewczyny, gubiąc dystans. Tak, że przed północą, po krótkiej kolacji łatwiej było przejść do meritum: takie sobie myśli stwarzał, we wciąż otulonym alkoholem umyśle.

Ten jeszcze z niego nie wyparował. Nie bez powodu wczoraj wziął dzień urlopu na zaś. Wypili trzy butelki wina, więc czuł się lekko na ciele. Bolały go mięśnie podbrzusza, co znaczyło, że się wykazał. Albo i nie, bo zaczęło go ciągnąć w pęcherzu, więc może to parcie na mocz, a nie żadne porandkowe paroksyzmy. Chwilę jeszcze przyglądał się szronowi, resztkom śniegu na trawnikach i ściętym mrozem źdźbłom trawy, po czym przeciął trawnik i zagłębił się w rosnące w potężnych kępach iglaki. Jego pęcherz domagał się uwagi. Stanął przy bardziej rosochatym krzewie, rozsunął rozporek i lekko znużony, wsłuchał się w ledwo słyszalny dźwięk, którego był autorem. Przechylił głowę, spojrzał lekko w bok. Zza gałęzi zobaczył kawałek chodnika i intrygujący kształt na asfalcie, niedaleko ławki. Mały przedmiot powleczony szronem.

Wyszedł zza krzaka i poszedł w tamtą stronę, by odkryć sztywnego, niemal przymarzniętego do ławki trupa dziewczyny z otwartymi oczami. Jej matowe źrenice już nie mogły zwęzić się na jego widok.

W oddali majaczyła mała sylwetka jakiegoś mężczyzny, którą widział, ale jakby jej nie było. Czarny punkt przed jego oczami przemieszczał się spokojnym krokiem w stronę Parkowej, gdzie sam czasem zachodził latem. Migał pomiędzy tujami tu i tam wsadzonymi w przestrzeni parku. Spacerowicz przystawał przy gębach w perspektywie alei, wysadzanej cokołami ze sławnymi ludźmi, o których on nic nie wiedział. Zwykle dopiero po przeczytaniu pod nazwiskiem kto zacz, miał mniej więcej pogląd na to, czym sobie dany delikwent zasłużył na rzeźbę w Kielcach. Choć na tamtą chwilę, to nie miało dla niego żadnego znaczenia. Cały świat znikł, w centrum jego uwagi znajdował się tylko trup dziewczyny.

„Jestem jeszcze pijany, nanana”, ta myśl przełamała stupor, wywołany widokiem. Podniósł odtwarzacz mp3 który tak go wcześniej zaciekawił i jak automat podążył w stronę miasta. Nie wiedział co o tym myśleć, więc na wszelki wypadek nie myślał zupełnie nic.

Pierwszy raz w życiu, przez to, co zobaczył, udało mu się wygospodarować pauzę w natrętnych myślach związanych z codzienną egzystencją. Szedł otępiały, aż w końcu zdał sobie sprawę z tego, gdzie jest. Stał obok Silnicy, na przejściu drogowym przy rondzie. Przejść przez pasy jedne i drugie, potem w lewo i dojdzie na komisariat na Paderewskiego. Może by tak… przecież jest praworządny. Widać po nim, że to nie jego sprawka, ta sprawa go nie dotyczy. Ma „alibi”, jak mówili w Glinie — serialu, którym nawet jego nowa dziewczyna była mocno podniecona.

A może zostawić to komu innemu…? Ktoś przecież znajdzie tę dziewuszkę. Wezmą go na świadka jeszcze… chociaż nic nie widział. Znalezienie trupa to przecież nie zbrodnia. Ale też nie zaszczyt, nie ma co liczyć na znaleźne. Chwilę jeszcze stał niezdecydowany, ale w końcu zwyciężył w nim mały, tresowany przez lata, karny chłopiec. „Trzeba współpracować”, pomyślał. Westchnął przeciągle i podążył w stronę komisariatu. Walkę wygrał oswojony, dobry wilk.

Komisariat Policji III w Kielcach, mieszczący się przy Paderewskiego był ciemny i miał puste, depresyjne korytarze. Światło padało na zadeptaną podłogę z trójskrzydłowych drzwi, podświetlając nieliczne ludzkie tropy. Wokół unosiła się woń papieru i pustki, kurz. Po prawej zaraz przy wejściu była portiernia. To do niej mężczyzna skierował swoje kroki. Czarny, postawny policjant siedział rozwalony na skrzypiącym fotelu i zapałką dłubał sobie w zębach. Parzona kawa dymiła ze szklanki w metalowym koszyczku. Na blacie rozsypany był cukier, poniewierały się zapałki. W półce poniżej szyby migotał mały telewizorek: policjant oglądał jazdę figurową na lodzie. „Co za kretyn”, pomyślał, „może gej”? Rozważania przerwał mu pytający, zmęczony wzrok postaci skrytej za szybą.

— Dzie… dzień dobry…

— Słucham! — powiedział tamten, nie przerywając dłubania. Patrzył naprzemiennie, w okno, gdzie wiatr poruszał nagimi gałęziami drzewa i w ekran telewizorka. „Nie dali ci mendo, laptopa?” — pomyślał sfrustrowany interesariusz. „A szkoda, bobyś w pasjansa potrzepał, albo jakie porno obleciał w tej twojej nudnawej robocie”.

Być może kryła się w tym stwierdzeniu głęboka prawda, a być może nie. Jedynym faktem niepodlegającym dyskusji był ten, że funkcjonariusz walentynki spędził w towarzystwie własnej prawej ręki. Może dlatego był taki nieprzyjemny?

— Bo ja… panie władzo… — dukał. Tamten zmarszczył kpiąco brwi i spojrzał na niego z wyższością. Podziałało, wkurzył się. — Szedłem przed chwilą przez park, tam gdzie są te głowy wyrzeźbione, i znalazłem trupa.

Policjant spojrzał na niego tak, jakby nagle dopadło go srogie zatwardzenie. Widać było, że w jego głowie nastąpiła pauza: taka sama, jakiej sam doświadczył w parku.

— Jakiego trupa?

— Młoda dziewczyna, sztywna, na ławce na skwerze, tam przy tych głowach. Na pewno nie żyje.

— Może śpi? — Policjant popatrzył czujnie w jego stronę. — Jak pan rozpoznał, że nie żyje?

— Panie, bo zaraz stąd pójdę! — Mężczyzna był coraz bardziej roztrzęsiony. Nie dosyć, że tu z własnej woli przyszedł, to jeszcze robi się z niego idiotę.

— Jak pan rozpoznał, pytam się.

— Normalnie, panie, żywy człowiek ma rumieńce i oddycha!

— A czemu nie zadzwonił pan na pogotowie?

— Bo ona już nie potrzebowała pogotowia.

— Jest pan lekarzem, żeby to stwierdzić?

— Nie, ale jak ktoś ma zamarznięte oczy, to… ale jak pan władza nie chce, to idę, można nie przyjmować zgłoszenia… cała Polska szuka psychopaty, ja znajduję trupa na ławce i nikogo to nie obcho…

— Zaraz… zaraz… pan poczeka, za… — rozmowę przerwał telefon, stojący przy ręce policjanta. Podniósł słuchawkę i równomiernie bladł w miarę toczonej rozmowy.

— Tak… w parku? Mam tu pana, mówi to samo… co to znaczy, mam? Przyszedł prosto z ulicy i powiedział, że znalazł trupa… Ta… czekaj, zapytam go… — policjant odsunął słuchawkę od ucha i przysłonił ją ręką.

— Skąd pan szedł i jak to się stało, że pan ją zobaczył?

— Ja… — chłopak nie był pewien, jak i co ma powiedzieć dokładnie.

— Niech pan mówi, to jest bardzo ważne, bo tam są już technicy na miejscu — odpowiedział tamten, patrząc na niego z większym szacunkiem.

— Dobra, już, odlewałem się za krzakiem obok i zobaczyłem ją… — nie wspomniał o zabranym odtwarzaczu, bo się bał, że go o coś oskarżą. Jego kształt palił go w kieszeni, ale trudno. Nie może o nim powiedzieć! Pies nawet się nie uśmiechnął.

— Mówi, że oddawał mocz w parku i wtedy ją zobaczył… aha… ślady są… no, to jego… zapytam… — policjant znowu odsunął słuchawkę od ucha. — Ruszał pan tam coś?

— Nie, nic. — mruknął cicho, uważając, żeby mu tylko głos nie zadrżał.

— Ok… mówi że nie ruszał. Aaa… szron potwierdza, ok… ok… prokurator już jedzie? Czyli nienaturalnie zmarła… Niech jedzie… dzięki… tak, skieruję go… a kto będzie to brał? Andrzej… spiszemy… dzięki. — Policjant odłożył słuchawkę. Westchnął i wyłączył telewizor. Potarł czoło a potem skinął głową.

— Zapraszam pana do pokoju w korytarzu w prawo, spiszemy sobie zeznania.

— Kurwa… — zaklął. — Dobrze, że mam urlop… — dopowiedział, bo nie przyszło mu do głowy, że gdyby go nie dostał, to po prostu byłby teraz w pracy i kto inny natknąłby się na trupa w parku.

15 lutego 2016 r., około południa

Andrzej Michalczyk spał. Był w ostatniej fazie snu. Tej, w trakcie której ma się intensywne marzenia senne, a krew przepływa przez narządy płciowe, pobudzając je do niepotrzebnej pracy. Jego domagały się stymulacji, bo walentynkowy wieczór spędził na rozmowie przez Skype’a z dziewczyną, którą chciał namaścić na swoją kochankę. Żona odeszła — a właściwie została w ich wspólnym mieszkaniu z dziećmi, wnosząc pozew o rozwód. Byli po drugiej rozprawie, więc zaraz będzie koniec. Ona chciała orzeczenia o jego winie, on nie czuł się winny. Wiedział, że sędzia przyzna mu rację. Powodem rozwodu był tylko i wyłącznie mieszkający w jego ciele glina. Ani jej nigdy nie zdradził (nie miał czasu), ani nie uderzył (nie umiał), ani nawet nie podniósł na nią głosu: także z powodu braku czasu. Po prostu… pełnił służbę i nie było go w domu. Znikał z jej życia powoli i konsekwentnie przez lata, oddając się w całości służbie. Nie było to nic dziwnego. Wydział kryminalny zabiera ojców i mężów na każdym komisariacie.

Gdy oświadczyła mu, że odchodzi, nawet nie próbował walczyć. Fakt, na początku go zatkało, ale gdyby podświadomość była osobnym bytem, to pewnie pokiwałaby znacząco głową. „Wiedziałeś”, powiedziałby mu wewnętrzny głos. „Od kilku lat wiedziałeś. Tylko zrób to tak, żeby nie skopać dzieci!” Cóż. Starał się!

Znowu przypominał sobie tamten dzień. Zapytał ją, dlaczego odchodzi, czy kogoś ma. Nie miała, to powiedziała stanowczo i od razu. Nawet nie zadała mu w kontrze tego samego pytania, bo wiedziała, że on kopuluje wyłącznie z całokształtem spraw, składających się na jego pracę. Albo może było jej już wszystko jedno, Andrzej nie wiedział i nie chciał wiedzieć.

— Wiesz, czemu rozstaję się z tobą. — zapytała, czy raczej stwierdziła pewnego dnia, gdy jeszcze mieszkał w ich wspólnym mieszkaniu. Miał to być dzień ostatni ich wspólnego mieszkania, ale w tamtym momencie jeszcze tego nie wiedział.

— Nie… — rżnął głupa, choć rozumiał swoją moralną winę.

— Rozpad. Groziłby mi rozpad, gdybym z tobą została. Kiedyś być może zrozumiesz, a może nie. Nie wiem, bo właściwie to już cię nie znam, mimo że mamy ze sobą dwoje dzieci. Nigdy cię nie znałam.

Nie wiedział co ma na myśli, więc milczał.

— Widzisz? O to mi chodzi, nawet ze sobą nie rozmawiamy, to jakiś koszmar, a ja… — spojrzała na niego żałośnie. — Ja jeszcze chcę pożyć! — Z jej oczu spłynęły dwie wielkie łzy. Obie spadły na pokaźnych kształtów biust, który dawno mu się przestał podobać. Chciał ją pocieszyć, przytulić, zrobił krok w jej stronę. Nie odsunęła się. Wtedy zadzwonił telefon i musiał ją zostawić, bo dzwonili z pracy. Wyszedł, pilnie wezwany do prokuratury, pieczętując rozpad ich pożycia. Gdy wrócił, drzwi były zamknięte na głucho, w mieszkaniu nikogo nie było a jego rzeczy w trzech kartonach, wystawione były na klatkę. Co było zrobić, zapakował je do samochodu i przewiózł z osiedla Na Stoku, do centrum.

W mieszkaniu na Wspólnej zamontowany miał ledwo wkład do kominka, ale nie przeszkadzało mu to. Do kamienicy przeprowadził się natychmiast, tamtego dnia. Dokładnie dzień wcześniej w trakcie kolacji oświadczyli dzieciom że się rozstają, więc wszystko było załatwione.

Od tamtej pory dłubał przy wnętrzu po pracy, z dużym zaangażowaniem. Uspokajało go to, wyciszało. Remont, majsterka. Z przestrzeni zaniedbanego, niewykończonego strychu kamienicy wyłaniała się nieco ponad stumetrowa męska twierdza, choć z wielkim oleandrem pod uchylnym, dachowym oknem. Oleander kwitł na różowo i wydzielał wieczorami mdły zapach. Piętro niżej mieszkanie mieli jego rodzice, strych wykupił gdy nadarzyła się okazja. Zrobił to wbrew ich woli: nie widzieli sensu tej inwestycji, bo mieszkał jeszcze wtedy w mieszkaniu na Stoku z rodziną. Powiedział im, że inwestycja w nieruchomość to najlepszy sposób na ulokowanie pieniędzy, choć tak naprawdę przeczuwał, co prędzej czy później wydarzy się w jego życiu. Nie był przecież zwykłym policjantem. Był gliną. To oznaczało, że robotę traktował jak najbardziej uprzywilejowaną kochankę.

Dlatego z okazji walentynek do drugiej w nocy gadać musiał z tą dziwną, ni to młodą, ni to starą dziewczyną, na Skypie. A teraz mu się śniła, niekompletnie ubrana. Nie wiedział, jak naprawdę wygląda jej ciało, bo nigdy jeszcze nie spotkali się „w realu”. Odezwała się do niego pewnego wieczora, ot tak. Zaczęli gadać, najpierw bez, potem z kamerką. Prawdziwej randki jeszcze nie odbyli, ale był pewien, że to kwestia czasu. Podobała mu się. Miała długie, czarne włosy, ciemne oczy i zawsze za jej plecami paliły się świeczki, a na ścianie wisiał dziwny obraz.

Zduplikowana kobieta z widocznym wąsikiem i wysoko upiętymi włosami, patrząca oczyma bez wyrazu w stronę widza. Ubrana w kolorowy strój, podczas gdy jej duplikat — w białą, wiktoriańską suknię. Kobiety miały namalowane dosyć wiernie oddane anatomicznie serca, połączone aortą przebiegającą między nimi. Ta w kolorowej sukni trzymała jakiś brązowawy kształt, ta w wiktoriańskiej sukni — nożyczki, którymi przecinała kolejną tętnicę, wychodzącą gdzieś spod ramienia. Z nożyczek ciekła krew.

Obraz na początku dosyć go rozśmieszył, ale nie dał po sobie nic poznać. Potem go zaintrygował, a z czasem, zaczął przerażać. Stało się tak, gdy zdał sobie sprawę z faktu, że nie umie sobie wyobrazić swojej rozmówczyni bez jego obecności w tle. Byle bohomaz, jak go w myślach pogardliwie nazywał, tak dalece zrósł się z konturem jej sylwetki, widocznym w oku kamerki, że aż wzbudzało to w nim niepokój. Chwilami czuł lęk na samą myśl o tym, że mogłoby go nie być w tle.

Dziewczyna psychologizowała. Na pytanie o to, czym zajmuje się zawodowo odpowiedziała, że to nie ma znaczenia. Spodobało mu się takie postawienie sprawy. Zero rozmów o prawdziwym życiu, bo i po co to komu potrzebne. Kiedyś może zaczną o tym gadać, ale jeszcze nie teraz. Zresztą, nic na siłę. Na razie unosili się w przestrzeni idei, kultury i abstrakcyjnych rozmów „o niczym” — były wspaniałe, odrywały go od pracy, śledztw, szarości dnia codziennego.

Czasami, mówiła do niego dziwne rzeczy. Budowała zdania tak, jakby wiedziała o nim wszystko, jakby nie potrzebowała dowiadywać się czegokolwiek od niego. Intrygowało go to. Nie na tyle jednak, by próbować spotkać się z nią w rzeczywistości. To z tego powodu nie wiedział nawet, jaką ma figurę. Kamerka obejmowała tylko twarz i kawałek ramion, skryte zwykle w półmroku. Buzię miała okrągłą, niemal dziecięcą. Okalały ją długie, kruczoczarne włosy.

We śnie który śnił po walentynkowej rozmowie miała mocno wysuniętą do przodu kość łonową i doskonale wykształcone narządy. Przypominały muszlę. Przyglądał się, jak drgały pod białym materiałem, który śnił. Kręciła biodrami i za każdym razem, gdy prawie ją miał, wymykała mu się. Jego penis reagował na jawie. Czuł wypełniające go ciepło i napięcie. Już… już, kobieta w bieli prawie mu ulegała, gdy zadzwonił telefon.

Glina w nim automatycznie odebrał, choć mógł sobie pozwolić na tak długi sen, bo tego dnia odbierał nadgodziny. Zawiedziony człowiek rozmasował nabrzmiałość poniżej pępka. Eksplodowała niemal natychmiast. Wytarł w prześcieradło. Firma go potrzebuje, więc trzeba wstać. Sen się kiedyś powtórzy.

Dwa razy klepnął ręką po pośladkach, żeby pobudzić przepływ krwi. Przyjemnie zabolało. Wstał i poszedł nalać wody do stojącej z boku wanny, której nie zabudowywał żadnymi ściankami. W mieszkaniu zabudowana
z każdej strony była tylko toaleta. Zamknął ją wyłącznie dlatego, że dokładnie na sedes miałby widok z miejsca, w którym jadał posiłki. Wolał tego uniknąć. Mieszkanie było jak Polska, cały czas w budowie, ale powoli wyłaniał się w tej przestrzeni pewien sens.

Gdy woda lała się do wanny, nasypał kawy do ekspresu i zjadł dwa pomidory. Włączył RMF, radio informowało, że Kajetan P. jest wciąż poszukiwany.

„Dlaczego młody i inteligentny chłopak popełnił tak makabryczną zbrodnię?” dociekała dziennikarka. Obecny w rozgłośni psycholog tłumaczył, że nikt tego nie zrozumie, dopóki Kajetan P. nie zostanie zatrzymany i przesłuchany. Dalsza rozmowa miała na celu wyciągnięcie jakichkolwiek informacji od psychologa i rzecznika prasowego warszawskiej policji, na temat poszukiwań chłopaka. Niestety, przepytywani nie byli skłonni mówić. Michalczyk westchnął, miał część wiedzy operacyjnej na temat tej sprawy. Chłopaka prawdopodobnie nie było już w Polsce. Albo ukrył się w Londynie, albo zbiegł do Afryki. Cieszył się, że nie mieszka w dowolnym mieście, przy którym znajdują się lotniska. Z not publikowanych w intranecie wiedział, jak jego koledzy w tych miastach intensywnie pracują przy tej sprawie i nie zazdrościł im tego.

Przełączył stację. Żona komendanta głównego policji, Maja, została zwolniona: w firmie pewnie będzie to szeroko dyskutowane, mimo że to przecież Kielce, nie Warszawa. Policjanci znali się w całym kraju z licznych szkoleń i ze służby: zwłaszcza na ulicach Warszawy, do której notorycznie byli delegowani przy okazji strajków, pochodów czy protestów. Wydawało mu się, że i on mógł ją znać z widzenia. Nie interesował go zbytnio fakt, że kobieta pełniła funkcję prezesa Kaliskiego Towarzystwa Budownictwa Społecznego. Bardziej interesujący wydał mu się wątek rzekomego załatwienia pracy, a raczej jego zasadność: pojawił się w końcu dopiero przy okazji dymisji komendanta.

„Do końca świata i jeden dzień dłużej, to będą pojawiały się w Polsce takie historie, a nie grała orkiestra Owsiaka,” pomyślał. Prychnął, wchodząc do wanny.

Czym żyła Polska prócz tych spraw? Ministerstwo Sprawiedliwości chciało, żeby używanie zwrotu „polski obóz” było karane. Posłowie pracowali nad projektem, który dawałby możliwość wytoczenia sprawy karnej i cywilnej za posługiwanie się tym określeniem. Wiceminister sprawiedliwości, Patryk Jaki, miał dość robienia z Polski sprawcy Holokaustu. Michalczyk prychnął jeszcze raz, żałując, że nie zabrał pilota od wieży ze stołu. Wyłączyłby te bzdury, bo go na wstępie dnia który będzie pewnie sam w sobie ciężki, wyprowadzały z równowagi. Wszyscy prócz rządu polskiego zdawali sobie najwidoczniej sprawę z faktu, że komentatorzy pisząc „polskie obozy” mieli na myśli usytuowanie geograficzne obozów, a nie robienie z Polaków autorów ludobójstwa. Jeszcze 15 lat wcześniej nikt nie robiłby z użycia tego zwrotu jakiegokolwiek tematu publicystycznego, ale narracja historyczna uległa zmianie: nie chciał kontynuować tego wątku myślowego, bo narastała w nim irytacja, odkręcił więc wodę, żeby zagłuszyć resztę informacji i spuścił głowę pod taflę wody. Był poranek, a on już miał wszystkiego dość.

Ogolił się i wyszedł. Na piętrze rodziców wpuścił im kota do mieszkania. Rudy znowu zwiał, pewno wtedy, gdy ojciec wyszedł wczesnym rankiem po gazetę. Opuszczał mieszkanie w tym celu przez sześć dni w tygodniu od trzydziestu lat, więc kot miał czas, by poznać jego nawyki. A ponieważ był bystry, umiał z nich korzystać.

Na półpiętrze zadzwonił mu w kieszeni telefon. Odebrał, ma się stawić jak najszybciej na skwerze Szarych Szeregów, bo tylko na niego czekają.

— Jasne, już jadę, będę za pięć minut, siedem jakby mnie złapały korki. — Pięć minut miał na miejsce piechotą, ale dnia nie zakończy w tamtym miejscu, wiedział to. Wsiadł do czarnego audi i pojechał Żelazną do Żytniej, a potem do Karczówkowskiej. Zaparkował pod Biedronką i przeszedł w stronę parku. Przyglądał się, jak kierowcy wyjeżdżają ze stacji benzynowej. Wypatrzył ze trzy wykroczenia. Pomyślał, że byłby z niego dobry krawężnik, niestety był już na innym etapie zawodowej kariery.

Miejsce zidentyfikował po stojącej niedaleko grupce gapiów. Dopiero kiedy podszedł bliżej w ich stronę, zobaczył parawan, samochód i chodzących wokół techników. Przywitał się z każdym: w tym szczególnie z prokuratorem. Przyjechał Andrzej Wiśniewski. Lubił go nie tylko za to, że nosił to samo imię, co i on. W pracy Andrzej też był do niego podobny. Stuprocentowo skupiony, profesjonalny.

— Co mamy?

— Prawdopodobnie dzika młodość.

— To znaczy?

— Właśnie ustaliliśmy, dziewczyna miała legitymację i bilet w portfelu, to jest Laura Schwarz.

— Schwarz? Znam jednych Schwarzów. To rzadkie w Kielcach nazwisko.

— Rzadkie, prawda. Co robią ci Schwarzowie?

— Lekarze. Bożena prowadziła ciąże mo… Wandy. — Ugryzł się w język. Jeszcze są małżeństwem, prawnie. Więc mógłby zwać ją „swoją”. Ale czuł się z tym niezręcznie.

— A ojciec? — Andrzej nie zareagował na jego unik, albo nie dał nic po sobie poznać.

— Psychiatra.

— No to jak okażą się to faktycznie oni, to nieźle leczyli córeczkę.

— Co masz na myśli?

— Nic, zobaczymy. Nie chcę ubiegać faktów. Spisz sobie adres, i nazwę szkoły.

— Wiadomo, trzeba tam pojechać… Po co tu jesteśmy, wyciągniemy coś z tego?

— To prawdopodobnie zabójstwo.

— Dlaczego? — gwizdnął Andrzej.

— Spójrz na nią! Gówniara: 18 lat, nikt mnie nie przekona do naturalnej przyczyny zgonu, udaru, czy zawału. Ubrana i pookręcana w szaliki, dlatego trudno powiedzieć coś o obrażeniach. Śladów walki, brak. Nie widać też żadnych śladów pod paznokciami, nic. Jest za to co innego…

— Co?

— Wczoraj zanim tu przyszła była u tatuatora, znak na dłoni jest świeży.

— Gdzie?

— Na dłoni, jeszcze to ma zabezpieczone, okręcone folią, zobacz… — Wiśniewski wygiął lekko rękę dziewczyny do tyłu. Tatuaż był wyraźny, położona na boku trójka, złączona z poziomym daszkiem, w kole. Całość wysmarowana połyskliwą, tłustą maścią, migotała w świetle dnia.

— Masz pomysł, co to jest?

— A Ty?

— Nie. Ale trzeba dotrzeć do tatuażysty.

— Dokładnie. Co do reszty, sekcja pewnie pokaże więcej, toksykologia. W szaliku zachował się popiół i resztki suszu, coś paliła przed zgonem.

— Trawa pewnie…

— Właśnie raczej nie.

— Skąd wiesz?

— Popiół i susz wygląda inaczej, ma to wszystko inny zapach. Jest też tego za dużo, jak na marihuanę, czy skręta z haszyszem.

— A może zamarzła?

— Nie żartuj, w nocy było 2 stopnie mrozu. I to bardziej przy gruncie.

— Ale wiesz, jak się pije alkohol to się człowiek szybciej wyziębia, naczynia krwionośne…

— No ona na pewno jest niewyziębiona, mówię ci, pookręcana w te chusty i szaliki… co te dziewuchy widzą swoją drogą w takich szmatach… zamiast założyć spódnicę za kolano, but na obcasie… — Wiśniewski podrapał się po brodzie i wzruszył ramionami.

— A poza tym, nic?

— Na ten moment nic. Trochę mnie szyja zastanawia.

— A co z nią?

— Chodź, zobacz… Tomek, daj rękawiczki! — prokurator zawołał jednego z techników. Ten przyszedł z pudełkiem i skinął w jego stronę. Michalczyk wyjął parę rękawiczek i podszedł z prokuratorem do ciała. Prorok złapał za jeden z szali i odciągnął go na bok. Zobaczył podłużny siniak, jakby dziewczyna była duszona grubszym sznurem, ale bruzda widoczna było tylko przy uchu. — Tyle mamy.

— A ślady na szronie? Jeżeli ktoś ją dusił, to musiał stać z tyłu, co jest za ławką? — wychylił się za ciałem — Nic.

— Teraz nic, słońce roztopiło i my zadeptaliśmy, ale zdjęcia porobione. Zamarznięte wszystko, więc żadnych wycisków się z butów nie zrobi.

— No tak, w traseologię to się można bawić w marcu, kwietniu, i to po deszczu…

— Dokładnie.

— Kiedy ktoś ją weźmie?

— Przyjedzie Morawica. Już zresztą jadą, ale na Ściegiennego korek jak zwykle.

— Dobra… dogadam się z nimi co do wyników badań. Bo co, w kontakcie? Rozumiem, że powierzasz mi śledztwo, jak po mnie do domu dzwonili.

— Powierzam, jeszcze dzisiaj kwit wypiszę. To gówniara, dotrzesz do ludzi, nie tak jak my. Słyszą „prokurator”, to milczą jak zaklęci, policjant jest bliżej ludzi jednak.

— Bliżej i niżej — odpowiedział.

— Michalczyk… nie pieprz, dobra? Jesteś otwarty, albo za takiego cię wszyscy uważają. — Mrugnął do niego.

— Dziwne, nie? Się ludzie nie znają… — Michalczyk zażartował sztywno i od razu się tego zawstydził, sam przed sobą. Ale było za późno. Sztywniak. Tym właśnie jesteś, Andrzej. Rozmawiali jeszcze chwilę.

— Będzie pewnie problem z zeznaniami i dziennikarzami.

— Dlaczego?

— „Kajetan”.

— Ciało nie jest poćwiartowane.

— Ale wiesz, jacy są pismacy. Sensacja jest najważniejsza.

— Wiem. Może by to utajnić?

— Do rozważenia. Na razie jedź na komisariat i ustal dokładnie, czy to ta Schwarz, czy nie. Potem weź psychologa i jedź zawiadomić rodzinę.

— Ulubiony moment w pracy…

— Mój też — skinął głową Wiśniewski. — Ale tak kiedyś wybraliśmy — prokurator jeszcze chwilę myślał o czymś, ale potrząsnął głową, jakby chciał odegnać tę myśl. Pożegnał się mocnym uściskiem dłoni. A Andrzej Michalczyk został na miejscu, jak wierny pies przy złapanym zającu. Czekał na personel prosektorium i lekarza, żeby stwierdził zgon.

Przyjechali pięć minut po tym, jak pożegnał się z prokuratorem. Lekarz wyglądał, jakby sam od dawna nie żył. Andrzej pomyślał, że dokładnie tak wszyscy ludzie wyobrażać sobie powinni medyka sądowego. Ziemista cera, nadmierna chudość, łysa czaszka obciągnięta pergaminową skórą i nadzwyczajnie żywe oczy, głęboko osadzone w brązowych oczodołach. Byłby grubszy, mógłby zagrać wujka Festera w Rodzinie Addamsów: Oscar murowany. W jego posturze tylko oczy zdradzały, że ma się do czynienia z żywą istotą. Oszczędną w gestach, małomówną, ale nadal żywą.

Medyk obejrzał ciało z każdej strony, nie rozstając się z papierosem.

— Zabezpieczyli ten tytoń? — zapytał czujnie.

— Tak. Rzeczy jej też zabrali, jest do wzięcia.

— To biorę… chłopaki… — krzyknął na łapiduchów, przyszli sztywni, tak jak on. Może to branża do tego zmusza? Jednemu zza rękawiczki wystawał tatuaż, wyglądał jak kolec skorpiona.

— Przepraszam pana — zaczepił go Michalczyk. — Zna pan tatuażystów kieleckich?

— Wiadomo, że wszystkich nie.

— To ilu ich jest?

— Studiów kilka, ale dużo ludzi robi w domu, zwłaszcza młodzi, co się dopiero tego uczą.

— Młodzi… — pokiwał głową zrezygnowany. — A jakbyś miał tyle lat, co ta małolata, to gdzie byś poszedł się tatuować?

— Zależy.

— Od czego?

— Od wzoru i od ilości pieniędzy, jaką bym na to miał.

— Aha. A taki wzór… — Michalczyk odsunął mankiet i wskazał na dłoń. — Jak myślisz, dobrze zrobiony?

— Znak, prosta kreska, bez cieniowania… ja bym to umiał wytatuować. Nie dała za to dużo.

— Czyli, robiła u młodego w domu, tak?

— Raczej.

— Dobra… dzięki. — skinął głową i poszedł zamienić jeszcze parę słów z lekarzem. Medyk przyglądał się jego twarzy z każdej strony. Jego oczy błądziły po niej rzeczowo, jakby już szukały znamion śmierci.

— Blada jest… nie podoba mi się to.

— A jaka ma być?

— To nie jest naturalna bladość… zaraz… — lekarz wyciągnął telefon. — Pani Anno, gdzie Pani jest? Cały zespół już na miejscu, czekamy już tylko na pa…

— Już jestem, panie doktorze! — Andrzej spojrzał w stronę, z której dochodził zdyszany głos i oniemiał. Stała przed nim wysoka, szczupła blondynka, z pomalowanymi na czerwono ustami, wielkimi szarymi oczami i kształtnym noskiem. Ubrana była w rdzawy płaszcz, a pod szyją miała fantazyjny szal. Buty oczywiście na obcasach. Kozaki, w kolano.

— Przepraszam, panie doktorze! Miałam problem z zaparkowaniem auta!

— Dobrze, kochana, dobrze… Panie Andrzeju, to pani Anna Tusień, moja asystentka! — blondynka zdjęła rękawiczkę i podała dłoń zadziwionemu policjantowi.

— Dzie… dzień dobry… — wydukał zaskoczony. — Kiedy możemy liczyć na sekcję?

— Będzie na cito! — tubalny, zachrypnięty od papierosów głos doktora sprawiał wrażenie, jakby dobiegał z daleka. Asystentka kiwała ochoczo głową.

— Czyli?

— Jutro.

— Dobrze. Przyczyna i godzina śmierci, wszystko. Toksykologia u nas laboratorium.

— Tak. Pani Aniu, słyszy pani, „wszystko”, czyli co? — zapytał i nadal przeszywał wzrokiem Andrzeja, jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wygląda jego asystentka i jak dziwne wrażenie sprawiają występując razem w przestrzeni.

— Oględziny, a potem badanie wnętrza głowy i jam ciała.

— Bardzo dobrze! Przygotuje pani salę, instrumenty i denatkę. Pamiętać o pile ręcznej! Robotę zrobimy razem, tak? — popatrzył znacząco w jej stronę. Zjawiskowa dziewczyna uśmiechnęła się i skinęła głową.

— Może tam podjadę, do południa. — mruknął nieśmiało Andrzej.

— Zapraszamy! Gdyby mnie nie było, pani jest Ania nowa w pracy ale coś już wie, na pewno panu wszystko wyjaśni, jak będzie trzeba!

— Dziękuję! — Michalczyk poczuł się nieswojo. Lekarz budował zbyt oszczędne zdania, a jego asystentka bardziej wyglądała na młodą panią prokurator, niż na asystentkę lekarza medycyny sądowej. Choć nie wiedział, jak miałaby taka asystentka wyglądać, jak Wednesday Addams, czy może bardziej Morticia… nie chciał tego roztrząsać. Rozpraszało go wyraźne wcięcie w jej talii. Podał rękę lekarzowi, była nadspodziewanie ciepła i miękka. Spodziewał się dotyku chłodnej skóry. Pożegnał się też z asystentką, jej dłoń też była ciepła. Drobna i delikatna zniknęła w uścisku jego wielkiej łapy. Rozmówił się z technikami i wolnym krokiem poszedł w stronę Biedronki, obok której zostawił samochód. Po drodze odebrał telefon z komisariatu.

— Potwierdzamy to. Zmarła to Laura Schwarz, córka Michała i Bożeny Schwarz, mieszkają na Miedzianej Górze. Weź któregoś z psychologów i jedź zawiadomić rodzinę, w domu ich pewnie nie będzie… Zacznij od matki.

— Zacznę. Kurwa, znowu histeria będzie.

— Niestety, ale co zrobić.

— Trzeba było zostać kierowcą śmieciarki, bo o tym zawsze marzyłem, w dzieciństwie — pożegnał się i rozłączył, bo dobrnął do samochodu.

Przed Biedronką jak zwykle panował ruch, ludzie wchodzili i wychodzili ze sklepu, pchając przed sobą wózki. Wsiadł do samochodu. Wycofał do tyłu i skierował się w stronę ronda, bo chciał dojechać na ulicę Śniadeckich. Wybrał numer na telefonie i czekał na połączenie.

— Andrzej z tej strony, cześć, połącz mnie z Agnieszką… wolna jest? Dobra, bo trzeba jechać poinformować rodzinę o śmierci i zabrać laptopa czy tam pamiętniki dziewczyny do laboratorium… no… tak że tak, niech siądzie i ustali adres zamieszkania Bożeny i Michała Schwarzów, Miedziana Góra. Nie żyje ich córka Laura, lat osiemnaście, my bierzemy śledztwo… ta, Wiśniewski zlecił… będziem gadać jak podjadę, no… pa! — zdał sobie sprawę, że zjechał pół miasta, ze słuchawką przy uchu. „Wszystko chuj” pomyślał, i spróbował skupić się na jeździe.

Agnieszka nie umiała dobrać koloru farby do włosów do odcienia skóry. Granatowa czerń podkreślała ziemistość cery i podkowy pod oczami. Była chuda i dotychczas uważał, że jest paskudna. Był to atut i zarazem komplement, nie rozpraszała jak asystentka patologa, a pracowała z zaangażowaniem, jak chłop. Ona też była „gliną”. I dała się lubić.

Kiedy podjechał na komisariat przy Śniadeckich, jej cień grubą kreską odbijał się na ścianie pokoju, który zajmowała. Jeszcze nie powiedział „cześć” wszystkim w pomieszczeniu, już rzuciła mu plik kartek na blat. Patrzyła spod farbowanych tą samą farbą co i włosy, niewyregulowanych brwi. Szare oczy okalały sińce. Musiały być z niewyspania, albo — to prędzej — z zawrotnej ilości papierosów, jakie jego koleżanka wypalała korzystając z każdej okazji, gdy była na zewnątrz.

— Miedziana Góra, psychiatra i ginekolog. Jedziemy?

— Tak, szybka jesteś. — kiwnął w jej stronę z uznaniem. Co z tego, że była brzydka, nie każdą kobietę musiał od razu dopasowywać do ram własnego łóżka. Szczerze mówiąc, żadnej nie mógł, bo był zbyt zmęczony i nie miał na to czasu. Nawet żona odeszła z powodu jego stylu życia. Potrząsnął głową i skupił się na tu i teraz.

— Zawsze i wszędzie. — chropowaty głos udawał entuzjazm.

— Dlatego cię lubię. — Nie kłamał, a ona o tym wiedziała, choć nie była świadoma ocen wizualnych, jakich jej kolega dokonywał w myślach.

— Pewnie! — puściła mu oczko i wyszła z pokoju. — Biorę kurtkę i jedziemy, na jeden samochód?

— Tak, podwiozę cię potem.

— W porządku!

Prawie się zabił, na nierównym parkiecie komisariatu. Ale udało mu się nie przekląć, co uznał za osobisty sukces. Agnieszka już na niego czekała, gryzła pospiesznie jakiegoś zimnego burgera, odgrzewanego w mikrofali. Okruchy sypały jej się na grubo pleciony szalik. Pachniała mieszaniną papierosów i słodkich perfum, co uznałby za podniecające, gdyby nie wiedział, że to właśnie ona tak pachnie.

— Wsiadaj do środka — krzyknął.

— Zimno jest, nie chcę ci zakruszyć auta.

— I tak jest syf, wsiadaj, bo się przeziębisz, pogoda do kitu — powiedział i sam usiadł ciężko na fotelu kierowcy.

Trudno było wycofać, bo po obu stronach wąskiej ulicy starych Kielc parkowały samochody. Miasto coraz bardziej zaczynało przypominać kraje Bliskiego Wschodu, które znał z filmów dokumentalnych. Tak mu się kojarzyło, pod kątem obecności na ulicach kiepskich, zdezelowanych aut. Na drodze też nie było lepiej, ale mogło być gorzej, pomyślał sobie, gdyby znowu przyszła prawdziwa zima, jak kilka tygodni wcześniej. Tak, to przynajmniej nawierzchnia jest sucha, można jechać, gdy akuratnie nie stoi się w korku. W trakcie jazdy skojarzenie z Bliskim Wschodem stawało się coraz bardziej narzucające się.

Jechali w milczeniu, w dużym korku przez centrum. Kątem oka widział, jak jego partnerka jeździ językiem po zębach, usiłując wyssać spomiędzy nich resztki burgera. Ruchy jej języka pod skórą spowodowały niezrozumiałe podniecenie. „Co się do cholery ze mną dzieje, przecież to Agnieszka”, pomyślał z irytacją i spróbował skupić się na jeździe. Było to trudne, bo stali w korku przed wjazdem na obwodnicę przy ulicy 1 Maja, między ekranami akustycznymi.

Za ekranami stał kościół Św. Krzyża, architektonicznie jeden z najpiękniejszych w Kielcach. Wszyscy przyjezdni brali go za katedrę, bo był doskonale widoczny z dworca kolejowego i autobusowego. Cóż. Dworzec PKS-u w kształcie podupadającego UFO i smukła bryła ceglanego kościoła od przeszło trzydziestu lat były głównym motywem pojawiającym się na pocztówkach z miasta Kielce, choć w ostatniej dekadzie wyparł je stamtąd betonowy dzik, stojący na Placu Artystów.

Andrzej stał w korku i przyglądał się kościołowi zza ekranu. Dwie neogotyckie wieże stały dostojnie, celując swymi szczytami w niebo. Beznadzieja, pomyślał. Ekrany w tym konkretnym miejscu nie służyły nawet swojej sztucznej funkcji, chronienia mieszkańców od hałasu. Stały w śródmieściu i bezsensownie oddzielały jedną stronę ulicy od drugiej, szpecąc tę dzielnicę miasta. Cóż, pomyślał, one po prostu musiały być zamontowane w ten sposób. Trzeba było wydać unijne pieniądze, żeby ich nie zwracać. Tak samo było z ostatnim miejskim skandalem który całej Polsce o Kielcach przypomniał, czyli z zupełnie niefunkcjonalnymi przystankami, za kupę szmalu — odetchnął. Stary sposób na kosmate myśli zadziałał niezawodnie: chcesz przestać myśleć o dupie? Skup się na obecnej chwili, na rzeczywistości. Od razu cię krew zaleje i podniecenie szlag trafi. Roześmiał się sam do siebie, nic sobie nie robiąc z pytającej miny Agnieszki.

Włączył radio, grali jakieś libańskie disco, rozpoznał gatunek przez instrumenty i rytm. Zabawnym wydało mu się, że chwilę wcześniej myślał o Bliskim Wschodzie i nagle ten przyszedł do niego, poprzez muzykę. Ruszyli, w kierunku Herbów. Agnieszka zaczęła podrygiwać, choć robiła to nieudolnie. Pogłośniła radio.

— Haifa Wehby w polskim radiu, nieźle!

— Kto?

— Wehby, libańska piosenkarka, aktorka i miss z któregoś roku, nie znasz?

— Nie. — zaśmiał się i pomyślał o Floydach ustawionych w stojaku na płyty, o Davidzie Bowie, którego ostatnio słuchał dzień po dniu. Robił to dokładnie od momentu, gdy ten 11 stycznia umarł, co Andrzeja ścięło z nóg. Były takie persony, które traktował w swoim życiu jak skały. Opoki, kierunkowskazy obecne od zawsze, na zawsze, a tu, cyk? W ten sposób? Tak po prostu, wziął jeden z drugim i umarł? Niestety, plotki o nieśmiertelności okazały się po raz kolejny mocno przesadzone, skała spadła do morza z wysokiego klifu: ale została po niej muzyka, po Bowiem zresztą nie tylko ona. Odszedł człowiek który był legendą filmu, mody, muzyki… zajął sobą kawał popkultury: Andrzej westchnął, z trudem wracając do mniej barwnej niż artysta, rzeczywistości.

— Tak czy siak, niezłe to, że puszczają arabską muzykę — pytlowała Agnieszka. — Przy tym podniecaniu się uchodźcami, ciekawe…

— Kto się podnieca, ten się podnieca… — mruknął.

— Ciebie to nie interesuje? — zapytała.

— W Kielcach? Nie — odparł.

— Uważaj, to kwestia czasu — spojrzała na niego spod długich, posklejanych rzęs.

— Że co?

— Że się tu pojawią — skwitowała. — I jedno czego jestem pewna, to że będziemy mieli w huk roboty!

— Sądzisz, że będą łamać prawo?

— Sądzę, że na nich będzie ono łamane.

— Może tak być, ONR-y i inni… głupkowaci w tym śmiesznym mieście…

— Niestety… — westchnęła. — Ciężki ten czas, a tu jeszcze jakieś samobójstwa…

— Właśnie to może nie być samobójstwo…

— Uuu, dlaczego?

— Brak śladów walki, i dziwne ślady na szyi. Po to do rodziny jedziemy. Zajmiesz się matką, jak sądzę.

— Pewnie tak, słuchaj… Dziewczyna coś, mówili mi, paliła?

— Paliła.

— W czym?

— A… tu mnie masz, nie wiem, i technicy chyba nic nie znaleźli, ale co to ma za znaczenie…

— Nie wiedzą co… można by się więcej dowiedzieć z tego, w czym palone było. Skręt, fifka, fajka… resztki pewnie by zostały jakieś też… a tak, z samego popiołu to źle będzie wykryć.

— A co ty taki śledczy się zrobiłaś nagle?

— Lubię! — zaśmiała się. — Bo zgadzam się z klasykiem, myślenie ma kolosalną przyszłość!

— Ok, ok… jedźmy lepiej, jakby się ten pierdolony korek rozjeżdża! — ruszyli w stronę wyjazdu z miasta.

Dom był duży i niedawno postawiony, o czym świadczył jego modny kształt i świeży kolor tynku. Za aranżację terenu wokół ewidentnie odpowiadali architekci krajobrazu. Mieli wdzięczne zadanie, bo budynek leżał na lekko pochyłym terenie na skraju lasu, więc krajobraz sam z siebie był przyjemny.

Policjanci uchylili skrzypiącą lekko metalową furtkę i weszli na podwórze. Nie zdążyli dojść do schodków, kiedy drzwi otworzyły się i stanął w nich spokojny mężczyzna około pięćdziesiątki z zaczesanymi do góry czarnymi włosami, długim, prostym nosem i melancholijnymi czarnymi oczyma, wciśniętymi głęboko w sine oczodoły.

— Dzień dobry, czy pan Michał Schwarz? — zapytał Michalczyk.

— Tak — odpowiedział spokojnie. — Z kim mam przyjemność?

— Jesteśmy z policji, musimy porozmawiać — powiedziała miękko Agnieszka.

— O co chodzi? — zapytał, nadal opanowany.

— Laura Schwarz, to pańska córka?

— Tak.

— Została znaleziona dziś, przy Skwerze Szarych Szeregów.

— Co z nią? — mężczyzna lekko zbladł.

— Nie żyje, bardzo nam przykro…

Oczy zostały takie same, ale poczynając od linii czoła, twarz w mgnieniu oka straciła trzy tonu koloru. Schwarz zatoczył się lekko. Oboje podskoczyli żeby go złapać, ale stanowczym gestem odsunął ich. Odetchnął trzy razy.

— Jak to się stało?

— Tego nie wiemy, brak było śladów walki.

— Gwa… gwałt?

— Była kompletnie ubrana, znaleziono ją dzisiaj. Czy możemy zobaczyć jej pokój?

— Tak… proszę… — Wskazał ręką w stronę drzwi i odsunął się na bok, by mogli przejść. Jakby odzyskiwał kolor po tym jak usłyszał, że córka nie żyje, ale nie doszło do gwałtu. Michalczykowi wydawało się to absurdalne, ale co on mógł wiedzieć na temat reakcji na taką wiadomość? Wiedział tyle, ile czasem zaobserwował, a nie pamiętał dwóch takich samych reakcji.

— Gdzie Pańska małżonka?

— Wyjechała na sympozjum.

— Musi ją Pan uprzedzić o tym, co się stało. W razie czego, służę pomocą, jestem policyjnym psychologiem.

— Ja… poradzę sobie… jestem psychiatrą.

— Tak, wiem, ale strata dziecka to nie jest prosta sprawa. Czasem potrzebny jest dystans.

— Ma Pani rację.

Drzwi wejściowe prowadziły bezpośrednio do części mieszkalnej. Urządzono ją ze smakiem, nowocześnie ale ciepło. Schwarz poprowadził ich nieco w głąb salonu i wskazał na drewniane schody, wiodące na poddasze. Poszli za nim, pokój córki zaślepiały brązowe drzwi z czterema mlecznymi szybkami.

— Kąt Laury…

Weszli do środka. Pokój był nieposprzątany, ale w nieporządku przypominał inne pokoje nastolatków. Brzoskwiniowe ściany, jasne meble, żeliwne łóżko pod ścianą. Na łóżku leżała aztecka kapa, w intensywnych kolorach. Nad nim — powieszono ręcznie robiony łapacz snów, z siatką z wikliny i czerwonymi koralikami. Na ścianie wisiał plakat z Indianinem, metalowe lampiony stały na komodzie pod ścianą. Kwiatki przysychały. Agnieszka wskazała szeroko na kapę, plakat i łapacz snów.

— Córka lubiła kulturę indiańską?

— Nie… nie wiem… miała zainteresowania jak wszyscy młodzi ludzie, słuchała cięższej muzyki, paliła kadzidełka, takie rzeczy plotła. Dojrzewała, mieliśmy z nią trudniejszy kontakt teraz… to naturalne.

— Mają Państwo jeszcze dzieci?

— Jedenastoletniego syna, jest teraz w szkole. Boże… — mężczyzna zasłonił twarz rękami. — Jak ja im to powiem?

— Jestem do Pana dyspozycji w razie czego. — zadeklarowała psycholożka.

— Do… dobrze, będę pamiętał, dziękuję.

Michalczyk odsunął szufladę w szafce przy łóżku. Tekturowe zakładki do książek, szminka, notatnik, długopisy, multiwitamina, jod i krem do rąk. W półce poniżej znalazł książkę o szamanizmie i drewniane pudełko. W środku były karty Tarota, ułożone równo i po kolei. Pod pudełkiem położony był podręcznik do wróżenia i gruby zeszyt z kotami na okładce. Otworzył, pamiętnik. Jak na wezwanie, do pokoju wtargnął bury kot i zaczął miauczeć.

— Oj, Antek, po twojej pani… po twojej pani… przepraszam… — Ojciec dziewczyny wyszedł z pokoju.

Andrzej spojrzał na Agnieszkę i westchnął. Ręką wskazał na komputer na biurku, ta — skinęła głową i zanurkowała pod nie, żeby odpiąć kabel z gniazdka. Kot przyglądał się chwilę obojgu policjantom. Zaczął merdać ogonem i wyraźnie poirytowany wskoczył na łóżko, po czym zaczął sobie tam mościć miejsce. Przyjrzeli się zwierzęciu, Agnieszka potrząsnęła głową. Widać było, że jest jej go szkoda.

Wzięli komputer. Andrzej też czuł się nieswojo, co starał się odegnać, bo uczucie było kompletnie absurdalne. Żal, bo kot stracił swoją panią. Niemal jednocześnie westchnęli, obrzucili spojrzeniem pokój i wyszli na zewnątrz.

Ojciec dziewczyny stał przy balustradzie i oddychał głęboko. Tarł czerwone oczy. Po szyi ciekła mu niewytarta woda, kapała także z jego grzywki.

— Zabieramy to, proszę pana. Protokół dostarczymy jak najszybciej.

— Do… dobrze.

Agnieszka wyjęła mały kołonotatnik i długopis.

— Tu są moje dane, proszę kontaktować się ze mną w każdej sprawie, także, jak potrzebna będzie pomoc psychologiczna dla pana, lub członków rodziny.

Wyłączając kota, pomyślał Michalczyk i niemal parsknął śmiechem. Zaczął głębiej oddychać i szybkim krokiem zszedł ze schodów.

— Dziękuję — skinął głową mężczyzna, nie patrząc jej w oczy, jakby wstydził się, że musiał wyjść z pokoju.

— Aa… Michalczyk cofnął się w drzwiach. — Co Pan robił wczoraj wieczorem i w nocy?

— Oglądaliśmy z synem telewizję.

— Może to potwierdzić ktoś prócz syna?

— Jestem o coś oskarżony? — żachnął się.

— Nie, to rutynowe pytania. Musimy je zadać.

— Nie wiem, raczej nie, ale jak dziecko zapytacie to stwierdzicie, czy kłamie, bo one tego nie umieją. — Mężczyzna skinął w kierunku Agnieszki — Pani powinna to wiedzieć.

— Wiem, spokojnie — powiedziała z mocą.

— A żona, na tym sympozjum… — Michalczyk fachowo i konsekwentnie wykonywał swoją pracę.

— Wyjechała do Krakowa dwa dni temu, wraca jutro.

— Dobrze. — Glina skinął głową. — Dziękujemy Panu. Prosimy o kontakt w każdej sprawie, która pomoże nam ustalić co się stało i ująć sprawcę… do widzenia. — Wyszli. Bez słowa poszli do samochodu. Agnieszka ssała ustnik papierosa jak dziecko mamkę, nawet nie wyjmując go z ust.

— Jebany, wie, co powiedzieć.

— Niekoniecznie — mruknęła, buchając dymem ze wszystkich otworów w twarzy.

— Co?

— Z tym małym to się zagalopował.

— Dlaczego?

— Jak dziecko wierzy i kocha rodzica: a ten dobrze przedstawi mu powód, to bez mrugnięcia okiem będzie kłamało w każdej sprawie, żeby go chronić.

— No cóż. Nie ma co uprzedzać faktów. Lepiej jechać na komisariat i przejrzeć te fanty. Laptop i komórka znaleziona przy ciele będą pewnie kluczowe.

— A zeszyt?

— Wiadomo, że też. Ale co ci gówniarze zapisują w zeszytach. Teraz wszystko się dzieje w sieci.

— No tu akurat się zgodzę. — rzuciła papierosa do przydrożnego rowu.

— Podwieźć cię na Śniadeckich?

— Proszę. A ty, jakie masz plany?

— Plany, piwa bym się chciał napić. — Mrugnął do niej. — A w robocie trzeba podjechać do szkoły, tam nam mogą wiele powiedzieć.

— Nie potrzebujesz mojej pomocy?

— Nie sądzę. Zajmij się lepiej laptopem.

— A to nie zlecamy technikom?

— Zlecamy, ale jak ich nie pospieszysz…

— Aaa, no tak, to norma… dobra. Jedźmy, bo zgłodniałam. — powiedziała i usiadła ciężko na bocznym siedzeniu po stronie pasażera. Uchyliła lekko okno, pewnie chcąc pozbyć się zapachu dymu. Tym razem w radiu słychać było Geppert.

„Nie, nie żałuję, przeciwnie, bardzo ci dziękuję, kochany”

Tak. Najważniejsze w życiu to żeby niczego nie żałować, pomyślał Michalczyk, próbując otrząsnąć się z powoli ogarniającego go zmęczenia. Trochę to „nieżałowanie” traktował jak zaklęcie, mantrę, którą przyjął wiele lat temu. Był wtedy świeżo przyjętym do służby młodym policjantem i patrolował te same, a jakby inne ulice Kielc.

Któregoś dnia — zaraz po tym, gdy wybrał ten zawód, zrobił coś, co mogło zaprowadzić go w zgoła odmienne życiowe doświadczenie. Michalczykowi po szczeniacku zupełnie, przez przypadek i bezmyślnie, udało się wtedy spaść na cztery łapy. Choć zaledwie parę oddechów dzieliło go od nieoczekiwanej zmiany przeznaczenia. Miał wówczas dwadzieścia dwa lata i było to pierwsze poważne ostrzeżenie, pokaz generalny tego, czym może być życie. Od tamtej pory mantra stanowiła jego obronę przed niepotrzebnymi wspomnieniami i dlatego przełączył audycję w radiu na bezrefleksyjne, bezpieczne disco. Bo Geppert to nie była wokalistka lekka, a poza tym, irytowało go jej częste użalanie się nad światem.

W milczeniu jechali w kierunku miasta, minęli Targi Kielce, zostawiając za sobą lasy i rozległe przestrzenie, rozciągające się daleko za nimi. Łąki były bure i niebywale plastycznie wyglądały, na tle wyjątkowo tego dnia rosochatego nieba. Nie był to widok typowy dla środka polskiej zimy. W oddali na horyzoncie rysowały się bulaje cumulonimbusów i dymów z kominów pojedynczych domów, rozsypanych na polach i łąkach jak bierki. Chmury zdążały ze wschodu na zachód.

Śnieżne zadymki jednak mogą nadejść, pomyślał. Prędzej czy później pojawią się znów. Jak ostatni palimpsest zimy. Zniecierpliwiony wyłączył samochodowe radio i próbował skupić się na tym, co go czeka.

Co właściwie wiedzieli? Młoda dziewczyna na ławce w parku? Ślady popiołu? Świeżo zrobiony tatuaż? Mijając kolejne bloki i domki na Herbach przyspieszył i uznał, że to tyle co nic, choć ledwo znaleźli ciało i śledztwo jeszcze nie ruszyło. W ciągu wielu lat swojej policyjnej kariery nieraz miał okazję doświadczyć, jak z kilku pojedynczych poszlak z dnia na dzień wyłaniał się kształt, który determinował późniejszy akt oskarżenia. Zupełnie jak ten ostatni atak zimy, może zdeterminować wszystko, co się o tej zimie 2016 będzie w przyszłości myślało.

Samochód wypełniło rozleniwiające ciepło. Disco łomotało w ciasnym wnętrzu ogłuszająco. Miarowy rytm skojarzył się Michalczykowi z rzetelnym, beznamiętnym seksem. Znowu spojrzał w bok na Agnieszkę, bo czuł bijącą od niej falę ciepła, stanowiącą podniecającą mieszaninę słodkich perfum i dymu papierosów. Poczuł napięcie między udami. „Super! Dostań wzwodu idioto, niech cię jeszcze i ta kobita przeklnie, to już całkowicie trafisz do dupy”, pomyślał ze złością i spróbował skupić się na drodze. Disco dalej kojarzyło mu się jednoznacznie. Kliknął dwa razy i włączył RMF Classic, Czajkowski. Uch, przy tym się nie pociupcia, pomyślał, i zachciało mu się śmiać. Uchylił lekko okno, żeby ochłonąć. Kurwa, co się z nim dzieje? Nie wiedział.

Audi rzęziło, ale toczyło się po drodze. Korki zelżały. Agnieszka milczała, pogrążona we własnych myślach. Obserwowała psy, które dostojnie migały na ulicy u boków swoich panów. Yorki i owczarki niemieckie: taka moda nastała w Kielcach w dziedzinie ras czworonogów.

Kiedy psycholożka zobaczyła że partner ją obserwuje kątem oka, kiwnęła głową pytająco. Potrząsnął głową i skupił się na kierownicy, zwłaszcza, że jego myśli osiągnęły fazę zastanawiania się, czy jego towarzyszka goli sobie krocze, a jeśli tak, to w jaki kształt.

Suchy asfalt znikał pod kołami. Mokre smugi po oponach lśniły, gdy słońce niemrawo przedzierało się zza chmur. Michalczyk jechał za czerwonym Daewoo Tico. Wjechali na wiadukt stanowiący odgórnie ustaloną granicę między Herbami a Czarnowem i skręcili w prawo. Nie chciało mu się kluczyć po centrum, do którego trafiłby bezpośrednio po zjechaniu z obwodnicy. Wolał wjechać w Jagiellońską i potem w Grunwaldzką. Zatrzymywał się na każdych światłach i obserwował ludzi zmierzających w stronę swoich miejsc przeznaczenia. Wypatrzył ze trzech mężczyzn, którzy figurowali w policyjnych segregatorach, okazywanych ofiarom rozbojów, włamań i pobić. Jego „współpracownicy” i dobroczyńcy, gdyby nie oni, jego praca nie miałaby racji bytu. Gliny i bandyci, jeden społeczny organizm. Nie ma jednych bez drugich. Tak już jest ułożony, cały ten świat.

Skręcili obok BP, w dwupasmówkę na Grunwaldzkiej. O tej godzinie było tu w miarę spokojnie, bo ludzie siedzieli w pracy. Choć tutaj ruch był zawsze prócz godzin nocnych, gdy wyłączane były nawet światła drogowe. Przejechali kilkaset metrów i znowu złapało ich czerwone. Stali pod wiaduktem kolejowym. Po lewej, na postawionym z unijnych pieniędzy eleganckim przęśle, wymalowany został mural. Estetyczny, niebieski zamek wyglądał jak kadr z kreskówek Disneya. Na jego czystym niebie ktoś wyraził siebie. „CHWDP”, czerwono kłuło w oczy. Chwała wszystkim dobrym policjantom, chwała… jakby wiedział kto to w tym miejscu wyrychtował, byłby wyjątkowo dobry: za wykroczenie tego typu przywaliłby maksymalny kwit. Ale nie wie nic. Światła się zmieniły, Michalczyk westchnął i ruszył w sznureczku samochodów, który narósł w wyjątkowo długim czasie oczekiwania na zmianę świateł. Potoczyli się przez miasto, w stronę starszych Kielc. Wyrzuci Agnieszkę i pojedzie na Karczówkę, do liceum imienia Sienkiewicza: tam Laura chodziła do szkoły.

Potem.

Pogoda nadal była do kitu, przynajmniej jego zdaniem. Duża stopa w ciężkich butach z impetem rozchlapała kałużę przy chodniku na Dolomitowej. Po prawej w ciszy stały szeregowe domki jednorodzinne z wielkiej płyty, późne lata siedemdziesiąte. Okalały zbocze góry Karczówki, z klasztorem na jej czubku. Po prawej stronie Michalczyka, wśród innych budowli stojących wzdłuż ulicy — wznosił się kolejny kościół. Tak bardzo nowy jak brzydki, choć ktoś go pomalował na biało, i położył czerwoną dachówkę na dach i dzwonnicę, która musiała w każdą niedzielę mocno zakłócać życie całego osiedla. Wznoszony na przełomie wieków, na życzenie samych mieszkańców, którym nie chciało się co tydzień podchodzić w górę do Boga, schowanego w klasztorze Pallotynów. Woleli żeby Bóg zjechał kawałek w dół. Znaki czasów, nikomu się nie chce chodzić, lepiej podjechać. Stało się zgodnie z życzeniem diaspory. Postawiono betonowy schron i wierni już do swojego Jezusa nie musieli wspinać się bliżej nieba.

Osiedle było ciche, jedyny pogłos niósł się od strony szkoły. Zachlapana błotem micra o kolorze miodowym minęła radiowóz i pojechała w dół ulicy. Zza zakrętu za którym znikła, wyłonił się młody mężczyzna, na oko dwudziestolatek, prowadzony przez wyrywnego psa, rasy chow-chow. Puchacz był zadbany i wyczesany, jego język fioletowo świecił z daleka. Pies prowadził pana na spacer. Tak to przynajmniej wyglądało, bo koleś leciał za nim z własnym wywieszonym po pas językiem, usiłując dotrzymać kroku zwierzęciu: wyglądał jednak mniej niż ono dostojnie, gdy tak biegł, dokładnie w kierunku szkoły.

Zespół Szkół Ogólnokształcących nr 15 z Oddziałami Integracyjnymi im. Henryka Sienkiewicza, leżał po stronie osiedla, naprzeciwko szeregowych domków. Była to typowa tysiąclatka z czterema trzypiętrowymi pawilonami. Architektonicznie korespondowała z budowlami wokół. Główne wejście w najmniejszym pawilonie, szklane drzwi obklejone plakatami. Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, Koncert Hey, i oferty jakichś kursów, ologowanych flagami unijnymi.

Gdzie ta Polska byłaby bez mamy Unii? — pomyślał przez ułamek sekundy i wszedł do budynku.

W szkole było ciemno, ślisko i ponuro. Zielone lastriko odbijało szarość śniegu i chmur zza okien. Korytarze, pomalowane na brzoskwiniowy kolor, miały ocieplać wizerunek szkoły. Niekoniecznie to wychodziło, bo budynki tego typu z założenia „ciepłe” być nie mogły. Ratował je tylko widok na zewnątrz — ale w maju, gdy drzewa zieleniły się terapeutycznie. W lutym nie. Wszędzie wokół śmierdziało kurzem i detergentami. Szkoła emitowała typową woń budynku użyteczności publicznej. W oficjalnej części kompleksu nie było uczniów, choć było ich słychać z pozostałych pawilonów.

Michalczyk wszedł do sekretariatu. Wystraszona jego dziarskim krokiem i władczą postawą ciała sekretarka o zbolałej twarzy uniosła się z krzesła na prawym ramieniu i wskazała drzwi po lewej stronie. Dyrektor spojrzała pytająco zza fikuśnych oprawek okularów, modnych dwa sezony temu. Przedstawił się oficjalnie, pokazał odznakę.

— Przyjechałem tu, bo w dniu wczorajszym wieczorem zidentyfikowaliśmy zwłoki Laury Schwarz, która jest Państwa uczennicą. Chcielibyśmy porozmawiać z jej wychowawcą, klasą, nauczycielami.

— O Jezus Maria, co się stało?

— Nie mogę powiedzieć, z oczywistych powodów. Toczy się śledztwo. Pani wybaczy. Zna Pani tę uczennicę?

— Znam… znałam. Jej matka to szanowany lekarz w tutejszym szpitalu, i… — zamilkła. Widać było, jak szuka odpowiednich słów, albo próbuje sobie przypomnieć, jak też ta Laura wyglądała, czy były z nią jakieś kłopoty wychowawcze. Michalczyk skinął z rezygnacją głową. Dyrektorka kompletnie nie kojarzyła uczennicy. Ojca, matkę — znała, bo byli lekarzami, a lekarze to w Kielcach w zasadzie osoby publiczne. Co innego córka pary, jeszcze nic nie znaczyła, ot, numer w dzienniku. Dorobiłaby się, byłoby się czym pochwalić na tablicy przy sekretariacie, to byłby dobry powód do zapamiętania twarzy. Póki co, nie było takiej potrzeby.

— Rozumiem — powiedział, choć właśnie nie rozumiał. — Potrzebuję się spotkać z wychowawczynią i z uczniami z jej klasy.

— Ale to… zaraz sprawdzę, która…

— Trzecia „a”.

— No to trzeba na planie… Jagoda! — krzyknęła do sekretarki. — Sprawdź na planie, jak ma zajęcia III a… pan władza potrzebuje porozmawiać z klasą…

— Proponuję ich zebrać osobno.

— Tak, oczywiście, może by tak Anka… to znaczy pani pedagog wzięła udział w tej rozmowie…

— To dobry pomysł. — mruknął, choć zachciało mu się śmiać. Osiemnastolatkowie i zwyczajna śmierć, którą jego zdaniem znali od podszewki. W dobie Internetu, gier FPP, codziennych emisji seriali kryminalnych na platformach streamingowych, naprawdę śmieszyło go to trzęsienie się nad ich psychiką, podczas gdy po szkole, przy piwku mogli odpalić You Tube’a i puścić sobie filmik z dowolnej egzekucji, czy gwałtu.

Choć w tym przypadku w grę wchodziła brutalna śmierć kogoś, kogo znali, dokonana na ich „terenie”, więc może pomysł dyrektorki jednak miał ręce i nogi. Tutaj miała miejsce prawdziwa śmierć, prawdziwego, znanego im dobrze człowieka…

Dobra, niech będzie. Miało to jakiś sens. Ale cała reszta… Jego zdaniem za bardzo cackano się z młodzieżą. Ale może myślał tak, bo sam był starym, zgorzkniałym piernikiem, do tego prawie rozwiedzionym, psem w czynnej służbie, któremu na dźwięk słowa „młodzież” w głowie wyświetlał się czerwony neon migoczący ochoczo „dopalacze” i „awantura na imprezie”. On zresztą nie używał słowa „młodzież”. Dla niego to byli nieletni i młodociani. Czasem po prostu Gówniarze.

— Kiedy może pan…

— Teraz, proszę pani. Jest Pani w stanie zorganizować to teraz?

— Aa… aha… — dyrektorkę zatkało. — Zobaczę, co da się zrobić. — powiedziała i zakręciła się dookoła własnej osi. Wyraźnie straciła głowę.

— Może najpierw pani pedagog… — powiedział Michalczyk, ze słyszalnym w głosie politowaniem. Dyrektor wyczuła je w tonie jego głosu. To przywróciło ją do pionu. Spojrzała mu badawczo w twarz, jej usta ściągnęły się wyraźnie. Lwia zmarszczka między brwiami pogłębiła się.

— Tak… — odchrząknęła. — Jagoda, poproś tu Ankę! — wychrypiała władczym tonem. Trzeźwym na powrót spojrzeniem omiotła pokój, a potem podeszła do tablicy, przyczepionej na ścianie za plecami Michalczyka. Były tam plany lekcji dla poszczególnych klas. — Może ich poprosimy do izby patrona, na piętro.

— To bardzo dobry pomysł — pochwalił pomysł, żeby ją udobruchać. — Gdzieś, gdzie nam nikt nie będzie przeszkadzał.

Skrzypnęły drzwi. Do gabinetu weszła blond kobieta, w jeszcze fikuśniejszych okularach, niż pani dyrektor. Miała ciepły uśmiech i drobną figurę. Kiwnęła głową w stronę Michalczyka, zerknęła pytająco. Podeszła i wyciągnęła dłoń w jego stronę. Zarejestrował brak tipsów. Pedagog miała tylko swoje własne, wypolerowane i niczym niepokryte paznokcie. Obecnie rzadki widok, pomyślał i docenił.

— Nazywam się Anna Marczewska i jestem pedagogiem szkolnym. — Jej dłoń była chłodna i szczupła. Miała miły uścisk dłoni.

— Komisarz Andrzej Michalczyk.

— Z czym mamy do czynienia?

— Morderstwo uczennicy, Laura Schwarz, IIIA.

— O mój Boże! — zachłysnęła się i nieco zbladła. — Co się stało?

— Jeszcze nie wiemy, liczymy, że coś się może wyklaruje na tym spotkaniu.

— Ro… rozumiem. — jąkałą się pedagog. — Jak to zrobimy?

— Wezwą Państwo uczniów do sali patrona, wszystkich, i wychowawcę. Ja przekażę im informację i porozmawiam z wybranymi.

— Dobrze. — wystraszona pedagog pokiwała głową. Widać było, że i ją ta kwestia przerasta. Michalczyk wzruszył ramionami. „Życie to nie je bajka.” Pojawiło mu się w głowie, nie wiadomo, skąd.

Klasa szła zwartą grupą szerokim łącznikiem, z ostatniego pawilonu, na klatkę schodową. Sala patrona mieściła się obok biblioteki. Byli rozbawieni i zaciekawieni, bo nie wiedzieli, w jakim celu wzywa ich policjant. Grupa pięciu chłopaków tłukła się po ramionach, dziewczyny były bardziej wycofane, ale też rozluźnione. Poprawiały sobie bluzki, dyskutowały o paznokciach.

Wspięli się na schody i śmiejąc się głośno i rozmawiając, czekali w ciemnym korytarzu, aż ktoś otworzy im salę. Pewnie będzie rozmowa o dopalaczach, albo piciu. Niekoniecznie robiło to na nich wrażenie, ale sam fakt, że wywołano ich z lekcji fizyki był już wart wzięcia udziału w takim spotkaniu. Mina trochę im zrzedła, jak zobaczyli Gruchę, ich wychowawczynię. Była napięta i wystraszona, wargi jej drgały. Prawie płakała. Takiej jej jeszcze nie widzieli. Belferka rozdygotanymi rękami otworzyła drzwi, nie mogła trafić kluczem w dziurkę. Udało się w końcu, spięta poprosiła ich do środka.

Zdenerwowanie nie było spowodowane obecnością tego napakowanego pana władzy. Mieli już warsztaty o narkotykach i wizyty na komisariacie przy Kołłątaja: chodził o coś innego, coś się stało i nie było co do tego żadnych wątpliwości. Nastrój wychowawczyni jakby im się udzielił. Weszli w jej emocje. Zaintrygowała ich. Dlatego zamilkli i jak już zajęli swoje miejsca przy ławkach przykrytych niebieskimi obrusami i poustawianych w „zespoły”, pytająco spoglądali w jej kierunku.

Jej niekryta histeria elektryzowała ich. To nie będzie pogadanka o dopalaczach, ani program siedem kroków. Napięcie sięgnęło zenitu, gdy do izby patrona wkroczyła ich pedagog i dyrektorka szkoły.

— No więc… ekhem — chrząkała Grucha, faktycznie zgnębiona. Policjant stał obok niej i przyglądał im się ze spokojem i tą sztuczną policyjną surowością. — Stoi obok mnie pan policjant, bo stało się coś strasznego. Naszą… waszą koleżankę Laurę Schwarz, znaleziono dziś w mieście, w parku, niedaleko skwerku Szarych Szeregów. Ona… Laura nie żyje.

Cisza w stopniu absolutnym. Gęsta jak ciekły beton, posiadająca własną, skomplikowaną fakturę. Czas się zatrzymał. A w chwilę potem ruszył z impetem, jakby chciał nadgonić sekundy, które uciekły. Jedna uczennica zemdlała, dwie zaczęły krzyczeć. Chłopak w ławce za nimi podskoczył, aż zaskrzypiało krzesło. Dwóch innych odrzuciło swoje krzesła, i przypadło do tej, której zrobiło się słabo. Kadr w chaosie i splątaniu młodych ciał przypominał trochę obrazy Delacroix, Śmierć Sardanapala.

Pedagog i wychowawczyni chciały rzucić się na pomoc klasie, ale Michalczyk powstrzymał je. Przyglądał się grupie i usiłował wytypować tych najbardziej poruszonych wiadomością, z jaką przyjechał. Ta, co zemdlała i chłopak w ławce za nią. Przywołał do siebie wychowawczynię i zapytał o nich.

— Michał Silski i Małgorzata Foltyn. Nie… nie wiem, czy się przyjaźnili. Ja… — potrząsnęła głową. — Nie interesowałam się relacjami moich uczniów.

— Szkoda — powiedział znacząco. — To mogłoby pomóc w tej sytuacji.

— Proszę pana, pan wie, ile ja mam papierów i klas pod sobą? Nie ma… nie ma bardzo czasu, na takie rozczulanie się.

— Dobrze. — Nie drążył. — Chciałbym z nimi porozmawiać na osobności.

— Ju… już, poproszę ich do biblioteki.

— Najpierw chłopaka poproszę.

— Do… dobrze… Michałku, poprosimy cię tutaj. — Machnęła ręką na chłopaka, pokazała w stronę drzwi. Wyszli, a pani pedagog zaczęła tkliwą pogadankę na temat tego, że wie, jak mogą się teraz czuć.

Biblioteka wydzielała woń naprawdę starych i naprawdę zakurzonych woluminów. Jarzeniówki świeciły się ponad ich głowami. Za oknem naprzeciwko wejścia, niebezpiecznie blisko szyby kołowały gawrony. Wychowawczyni zamknęła drzwi, nie wszedłszy do środka, i stała niezdecydowana na zewnątrz, za szklanymi, staroświeckimi drzwiami. Może na nich zaczekać a może wejść do środka, pomyślała. To w końcu jej klasa, zginęła jej uczennica. Ale z drugiej strony, nie dopilnowała. Nawet nie znała relacji łączących jej wychowanków… Na tę myśl wycofała się i wróciła do klasy, „wspierać innych”, jak sobie idiotycznie tłumaczyła. Bo oczywiście nikt nie potrzebował jej wsparcia. Przeciwnie. Sama wyglądała tak kiepsko, że już na pierwszy rzut oka widać było, że jej samej by się ono przydało. Co za dzień!

— Ty jesteś Michał — idiotycznie zaczął Michalczyk. Tamten skinął głową. — Przyjaźniłeś się z Laurą, czy to było coś więcej?

— Przyjaźniłem się — kłamał, nie patrząc mu w oczy. Zaciskał pięści, aż na zgięciach palców widać było pot, odbijał światło tych jarzeniówek ponad nimi.

— Jaka ona była?

— Super.

— Coś więcej?

— Nie.

— Podwiń mankiety koszuli — powiedział do niego.

— Dlaczego?

— Po prostu podwiń, proszę. — Chłopak zrobił, co kazał mu policjant. Na ramieniu lewej ręki bliżej łokcia, wytatuowany miał pentagram i trzy szóstki.

— Co to? — Michalczyk zaśmiał się. — Wyznawca szatana?

Chłopak milczał i patrzył na niego nieufnie. Miał gęste brązowe włosy zaczesane do tyłu, mięsiste, czerwone usta i czystą cerę, idealnie wykrojone, wyraziste w kresce brwi. Drgały mu powieki i warga, z napięcia. Był dobrze zbudowany choć szczupły, widać było że pracuje nad sylwetką na siłowni.

— Kto was tatuuje?

Milczenie.

— Kto was tatuuje, pytam os-ta-tni raz! — Milczenie, milczenie, milczenie. Czasem ubolewał, że w pracy nie może stosować metod przesłuchania znanych z poprzedniej epoki.

— Wiesz, że twoja nieżyjąca koleżanka, przed śmiercią zrobiła sobie tatuaż?

Drgnięcie spiętego ciała. Drgnięcie znaczne, byłoby widoczne nawet dla niewprawnego oka.

— Kto was tatuuje, naprawdę pytam os-ta- tni raz! — Zastanawiał się, czy dodać jakiś wulgaryzm, ale jakkolwiek by to głupio nie brzmiało, onieśmielała go biblioteka, w której odbywało się przesłuchanie.

— Salon na Jagiellońskiej.

— Jaki salon?

— Normalny, tatuażu salon…

— Jak się nazywa?

— Nie pamiętam. — Gówniarz nie patrzył mu w oczy. Spuścił głowę i włosy opadły mu na twarz. Michalczyk wyjął służbowy telefon.

— Co mam wpisać w telefonie?

— Tatuaż Jagiellońska Kielce niech pan wpisze.

— Ok… Zobaczmy… — Faktycznie już na pierwszej stronie, na trzeciej pozycji w Googlach wyskoczył salon tatuażu, prawie obok skrętu w stronę rodzinnego domu jego teściów. Spojrzał na nazwę firmy i zbaraniał.

— Salon tatuażu „CHWDP Tattoo”… to jest na poważnie? Kto to wymyślił? — spojrzał delikatnie mówiąc, zaciekawiony.

— Tak, a czemu nie?

— Wiesz, co to znaczy? — zapytał z irytacją w głosie. Chłopak milczał. — Czy to jest normalne?

— Ale co?

— Nazywać salon tatuażu takim skrótem? — Spojrzał na chłopaka udając wyrzut, chciał dać mu jednoznacznie do zrozumienia, że nie lży się z policjantów, choć właściwie było mu to obojętne, kto i co mówi na ich temat. Młody usilnie na niego nie patrzył, milczał. — Co się w tym kraju dzieje…

— To nie ja prowadzę ten salon, więc proszę nie mieć pretensji. — Chłopak spojrzał na niego spod ściągniętych brwi, znacząco, A Michalczyk nie powiedział nic, bo w zasadzie nic nie było do dodania. Młody miał rację. Wyjął kartkę, których pliczek zawsze nosił w kieszeni spodni.

— Tu jest mój numer telefonu. Jeżeli ci się coś przypomni, albo będziesz chciał mi coś powiedzieć, dzwoń o każdej porze dnia i nocy, rozumiemy się?

— Tak.

— Świetnie! A teraz poproś do mnie Małgorzatę Foltyn.

Dziewczyna, blada jak śmierć i trzęsąca się jak galareta weszła do sali. Miała rozmazany tusz, mokra maź posklejała jej rzęsy. Teraz jaśniała w świetle żarówek i nadawała twarzy upiorny wyraz.

— Czy już lepiej? — zapytał łagodnym głosem.

— Le… lepiej. — dziewczyna zaczęła się trząść i widać było, że zaraz zacznie znowu płakać.

— Może chcesz coś do picia?

— Nie, dziękuję.

— Małgosiu, wiem, że jest ci przykro. Stracić koleżankę to dla każdego byłby wielki cios. Ale postaraj się odpowiadać na moje pytania. Jestem pewien, że twoje odpowiedzi pozwolą nam złapać tego, który ją zabił.

— Jak… jak to się stało…?

— Tego nie możemy ci powiedzieć, to zresztą nie jest istotne…

— Bo ja jej mówiłam, żeby nie spotykała się z tym gościem!

— Z jakim gościem?

— Takim… takim jakimś skinem, czy nie wiadomo, z kim.

— O czym ty mówisz?

— Mówię, że Agnieszka latała za jakimś gościem, nie wiadomo, skąd. Jak jej mówiłam żeby sobie dała spokój, to mówiła, że jestem zazdrosna: wcale nie byłam zazdrosna, tylko on mi się od razu nie podobał!

— Dlaczego?

— Taki był… łysy, mrukowaty. Złą energię miał. To pewnie on jej coś zrobił.

— Co to znaczy, że miał złą energię?

— Nooo… ja się bałam z nim przebywać. On tak dziwnie patrzył. Patrzył i nic nie mówił!

— A Laura się nie bała?

— Nie. Latała za nim, a on ją źle traktował.

— Co to znaczy, że ją „źle taktował”?

— No, tak… z buta, jak jakąś małolatę. — Michalczyk ledwo stłumił śmiech, gdy to usłyszał.

— A ile on miał lat?

— Stary był, koło trzydziestki. — „Zachowaj twarz pokerzysty, starcze!” pomyślał, oddychając przez usta.

— A gdzie ona go poznała?

— Jego? Znała go z Internetu podobno! Ale ja nie wiem, mi się coś wydaje, że jakoś inaczej.

— Na przykład jak?

— Nie wiem, na jakiejś imprezie, czy gdzieś. Bo on do niej przyjeżdżał, nie był z Kielc.

— A skąd? Wiesz?

— Nie wiem, bo jak Lauri skapnęła się, że ja go nie lubię, to przestała o nim mówić. Albo może on jej tak kazał, to całkiem do niego podobne. On miał złą energię i tyle, nic więcej nie powiem!

— Aaa… umiałabyś go nam opisać?

— Nie za bardzo, widziałam go z daleka, a i tak miałam dreszcze. Dlaczego on ją załatwił? — Dziewczyna zaczęła płakać. — Co ona mu zrobiła?

— Jeszcze nie wiemy, czy zrobił to mężczyzna, o którym nam opowiadasz.

— A ja swoje wiem! Jak ktoś ma złą energię to ma złą energię, i koniec! Nikt mi nie powie, że jest inaczej!

Michalczyk wyszedł ze szkoły i zaburczało mu w zawiązanym na supeł brzuchu. Pomyślał, że zje gdzieś na mieście, może kebaba w Sarayu przy Sienkiewicza, a może w Turystycznym, ostatnim prawdziwym barze mlecznym w Kielcach. Uwielbiał jego menu. Było takie, jakie pamiętał z rodzinnego domu. Ostatecznie, mógł podjechać do Ludwika i wziąć talerz sałatek w stylu „jesz ile chcesz”. Ale znowu zwyciężyła wizja polskiego kotleta z baru prawie naprzeciwko dworca PKP, a jednocześnie usytuowanego najbliżej jego miejsca zamieszkania. Podjedzie tam i na miejscu weźmie te cholerne ziemniaki tłuczone, schaboszczaka i na osobnym talerzu, surówki: kapustę kiszoną, przesłodzoną marchewkę ze śmietaną i starte czerwone buraczki.

Michalczyk uwielbiał Turystyczny i strategię jedzenia, typu „jesz po kolei”, którą wypracował sobie jeszcze w przedszkolu. Pozostawał jej wierny do dziś, z nielicznymi odstępstwami od świętej reguły. Prędzej czy później zawsze powracała, bo prędzej czy później przytrafiał mu się tradycyjnie skomponowany polski talerz.

Strategia polegała na tym, że najpierw konsumował makaron, ryż czy ziemniaki — czyli wypełniacze, potem jadł mięso, by syty obiad zwieńczyć sałatkami. Nie wiedział, czy była to kolejność poprawna dietetycznie. Jeden i drugi spec od odżywiania pewnie powiedziałby żeby zaczął od surówki, ale on nie interesował się opiniami speców.

W większości kwestii — nie tylko gastronomicznych, ufał wyłącznie sobie. Było to jedyne podejście, które zdawało egzamin w jego życiu. Na przestrzeni wielu lat wypracował strategię jedzenia dla niego doskonałą, i tego dnia też zamierzał z niej skorzystać. Nie, żeby był zagorzałym fanem kiszonej kapusty, ale jako trzydziestoparoletni rozwodnik i jednocześnie pracoholik, nie napychał swojej lodówki łatwo psującymi się produktami. Były w niej oczywiście jakieś pomidory czy jogurt naturalny, ale nie miał niestety tej iskry bożej, żeby dobrowolnie gotować dla samego siebie. Dla innych zresztą też się nie poświęcał, bo nie lubił stać przy garach. Dlatego przez pewien czas po wyprowadzce jadł totalnie to co chciał, bez brudzenia nielicznych garnków.

W jego menu w tamtym czasie znajdowały się głównie hamburgery i hot-dogi, dzięki czemu przytył osiem kilogramów. Stał się ciężkim niedźwiedziem, dostawał zadyszki nawet przy wchodzeniu na swoje poddasze. O ściganiu kogokolwiek nie mogło być mowy, ale na szczęście nie był tak zwanym krawężnikiem i rzadko nadarzała się ku temu okazja. Ale pocił się bardziej niż był do tego przyzwyczajony, a mokre plamy pod pachami budziły w nim obrzydzenie. To głównie przez nadpotliwość nadmiernie powleczonej tłuszczem skóry, zadecydował o odchudzaniu.

Wagę zrzucał rzecz jasna, po swojemu: przestał jeść i tyle. Zaordynowana głodówka miała podnieść jakość jego życia. Tak się właśnie stało, bo miotany wilczym głodem zaczął spacerować i na jednym ze spacerów odkrył bar Turystyczny, na który bez sztucznie wzbudzonego głodu nigdy nie zwróciłby uwagi. Zapamiętał to miejsce i wrócił do niego, gdy już wyszedł z postu. Miejsce pozwoliło mu wyrobić sobie poprawne nawyki żywieniowe, polegające na jedzeniu tradycyjnego polskiego obiadu, a nie podwójnej porcji belgijskich frytek z food trucka.

Wszedł do lokalu, minął dwóch bezdomniaków rozłożonych z całym swoim majdanem przy stole i karnie ustawił się w kolejce do kasy. Ogonek był długi, dwie dziewczyny stały z plastikowymi pojemnikami i zamawiały zupę, dwie starsze panie przyszły zjeść na miejscu, tak samo jak trzech bezdomnych panów. Na szczęście, było kilka wolnych stolików.

Przyglądał się tablicy. Weźmie ziemniaki, surówki z marchewki i czerwonej kapusty, schabowego. Plus kompot. Żadnych słoików i pudełek do domu, zje tutaj.

Ogonek szybko się rozładował. Złożył zamówienie, zapłacił. Z karteczką przeszedł za niski murek, do okienka. Wybierając potrzebne sztućce
z koszyka, przekazał kartkę „nakładaczkom”. Znały go już. Znały też jego profesję, dlatego uśmiechały się promiennie, usłużnie. W życiu, dobrze jest znać księdza, lekarza i pana policjanta. Jak ktoś zasunie torebkę na przystanku, to od razu można liczyć na przychylniejsze rozpatrzenie sprawy. Z tych miałkich powodów, pan władza zasłużył na lekko większą porcję ziemniaków i mniej żylastego kotleta. Władza to władza, tak było, jest i będzie, myślała sobie jedna Basia z drugą Grażynką, machając chochlą ponad jego talerzem, niczym starożytnym totemem.

Michalczyk odebrał zamówienie i z parującym zachęcająco talerzem pobrnął do najdalej położonego stolika. Gdyby był bohaterem książki albo serialowym gliniarzem, usiadłby niedaleko wyjścia, twarzą do reszty konsumentów, ale on był sobą. Głodnym Andrzejem Michalczykiem, z nieciekawymi z fabularnego punktu widzenia życiowymi nawykami. Na szczęście było jeszcze miejsce tam, gdzie chciał usiąść. Spoczął tyłem do sali i przyjrzał się własnemu talerzowi. Rozpraszała go sól rozsypana na blacie, więc ją strzepnął na podłogę. Prawdziwy obiad polski… ach, poezja!!

Punkt pierwszy: dobrze wybite mięso, ale nie na cienką dętkę. Z naddatkiem. Wbić widelec w środek, wchodzi bez problemu i podsiąka naturalnie. Panierka nieprzypalona, w lekko żółtym kolorze, zrumieniona. Zapach odpowiedni. Czy ziemniaki zasługują na to, by zostać numerem dwa w wyliczeniu? Warto im poświęcić osobną uwagę? W jego opinii, tak było. Podlane smalczykiem, bo to on jest nośnikiem smaku. Posypane koprem, zebrane z gara na talerz łyżką do lodów gałkowych. Cztery porządne kulki, też z naddatkiem. Ale to nie był koniec! Jeżeli chodzi o obiad z tego baru, to talerz z surówkami zasługuje na złoty medal!

Michalczyk lubił dostawać warzywa na osobnym talerzyku. To znaczy powinny być tak zaserwowane, ale jako uprzywilejowany, stały klient, dostawał je zawsze na podłużnym półmisku na wędliny. Dwie potężne kopy samego dobra, marchewki z jabłkiem na śmietanie i surówki z czerwonej kapusty przyciągały uwagę swoim aromatem i feerią barw na talerzu. Jeśli śmietana była świeża jak powinna być, zapach marchewki czuć było jako pierwszy. Surówka była dobrze posłodzona, nie za bardzo, bo przecież marchew ma swój naturalny cukier. Kiedy spełniała te kryteria, Andrzej mógł ją jeść i jeść, ciesząc się nią jak małe dziecko. Inaczej, szybko go nudziła, odbierając radość posiłku. Nałożył dosłownie dwa źdźbła poszatkowanej marchwi na koniec widelca, spróbował. Idealna! Cóż, nawet gdyby taka nie była, i tak by ją oczywiście zjadł. W barze mlecznym wygórowane oczekiwania zalecamy zostawić przed drzwiami.

No więc półmisek surówek, wilgotny i ciepły schaboszczak i jak u bezmyślnego ćwoka made in Poland, kartofle. Tym właśnie do cholery był, bezmyślnym ćwokiem, z nadmiernie burczącym żołądkiem. Jeden czy drugi hipster albo studencina z brodą czesaną na drwala, zamówiłby pewnie ryż, albo co gorsza, zupełnie zrezygnowałby z zapychacza. Ale nie on, do cholery, był w końcu prawdziwym facetem! Polakiem z krwi i kości, z wyczerpującą fizycznie pracą. Potrzebował tłuszczu i białka z mięsa, witamin z surówek i węglowodanów z poczciwych, polskich ziemniaków! Ziemniaki, kotlet, surówki: to w jego opinii, można było nazwać prawdziwym posiłkiem.

Przypomniały mu się boje, jakie toczył od pewnego czasu z Wandą, pod koniec ich małżeństwa. W trakcie nielicznych chwil, gdy miał okazję jeść obiady z rodziną i na bieżąco dzielić się uwagami. Odkrył wtedy, że i pod jego dachem ukochane puree zastąpił ryż parboiled z torebki, bo w pracy powiedzieli ślubnej, że jest zdrowy. On nigdy nie słyszał nic głupszego, co ochoczo jej wygarnął. Wtedy żona przytaczała argument, którego nie dało się pokonać:

— Jak ci się nie podoba, to sobie gotuj sam! — Tu go miała, nie wyobrażał sobie siebie samego, obierającego ziemniaki. Zawsze w takich chwilach chylił głowę i z pokorą nabierał ryż na czubek widelca.

W Turystycznym nie oferowali deserów. Choć można było w ten sposób potraktować kompot, o tej porze roku zawsze truskawkowy lub porzeczkowy. Ten nie wiedzieć czemu, stanowił dla Michalczyka, bardzo ważną część procesu jedzenia. Był kropką nad „i”, zamykającą posiłek i dająca mu jeszcze jeden ułamek chwili dla siebie, zanim odejdzie od świętego stołu, by oddać się swoim codziennym zawodowym obowiązkom. Sączył lekko słodki kompot z truskawek i przyglądał się tłustemu odciskowi własnych warg na szklance.

Skończył obiad. Nieco smutnym wydawał mu się zawsze w takiej chwili fakt, że po tak królewskim posiłku musi wyjść, porzucić te bezpieczne, mamine smaki kojarzące się z dzieciństwem i leźć w kolejne mroczne miejsce, na przykład do ujawnionych zwłok. Zapatrzył się w dal. Dzień był szary jak cała mijająca zima. Wrócił myślami do poprzedniego wieczora.

Intensywna, trwająca kilka godzin wymiana zdań przez Skype’a, i ani jednego pytania o pracę. Nie pytał ani on, ani ona: to było dopiero coś. Praca w rozmowie jak pogoda, nie ma się wspólnego punktu zaczepienia, to dobrze o to zagaić, by budować zdawkowe dialogi oparte na jednym szablonie, zanim powiemy sobie definitywne „cześć”. Z tą laską — nie było takiej potrzeby. Mógł z nią godzinami rozmawiać o filmach, kulturze, polityce. Ten ostatni temat podejmowali jak najrzadziej, bo było to poza ich poziomem cierpliwości.

Widział, szczególnie ją to wyprowadzało z równowagi, zatem chyba nie pracuje w budżetówce. Nie miał potrzeby pytania jej o to, czym się zajmuje. Jeszcze nie. I tak wiedział, że temat ten sam się pojawi w odpowiednim momencie ich relacji.

Patrząc na nią na kamerce, zwracał uwagę na momenty, kiedy zagryzała ze złością wargi. Robiła to zawsze, gdy pojawiały się wątki okołopolityczne. Wyglądało na to, że niespecjalnie podoba jej się wybrana przez naród władza. Znaczyło to tylko jedno — nie była pracownikiem samorządowym, ani nie pozostawała na utrzymaniu budżetu państwa.

W Kielcach, by pracować w dowolnym urzędzie należało być albo znajomym prezydenta, albo partyjnym działaczem PSL-u. Wymogiem koniecznym była też wiara rzymskokatolicka, choć na razie jeszcze nikt tego do CV nie kazał wpisywać. Innej drogi nie było. Przynajmniej dla mężczyzn, bo kobiety miały pewne możliwości, ale ona najwyraźniej nie miała chęci pchać pewnych organów, pewnych osób, do ust. Miał nadzieję, że jego kiedyś weźmie, mimo, że jest tylko zwykłym policjantem.

Drgnął, gdy o tym pomyślał. Miała dobrze wykrojone usta, choć małe. „Opanuj się, Michalczyk! Jesteś w barze i nie jest to zaledwie bar mleczny, nie jakaś rockerska knajpa przy motelu w Teksasie!”

Coraz częściej myślał o seksie. Ostrym, głośnym, wyczerpującym seksie z nią. Wyczerpującym jego, glinę, pasjami jedzącego ziemniaki i schabowe. Miał ochotę na to, żeby właśnie jej dłonie zaciskały się na jego twardym jak skała, tyłku. Widział te dłonie na ekranie laptopa, gdy odgarniała swoje długie, czarne włosy. Były smukłe i wąskie. Wyobraził sobie, jak obejmują najważniejszą cześć jego ciała. Tak. Mocno pragnął w tamtym momencie, żeby jej biodra otoczyły jego stalowe ramiona. Chciał drapać te z pewnością pełne uda swoim dwudniowym zarostem, jakiegoś sobotniego wieczoru.

Wykonywałby rytmiczne ruchy językiem, gdy tymczasem ona rwałaby na strzępy satynową pościel w jego mieszkaniu. Jeszcze jej nie posiadał, ale zobaczył ją w swojej wizji i zadecydował, że sobie taką kupi. Bo to kiedyś nastąpi. Kiedyś się spotkają w jego mieszkaniu, będącym w permanentnej budowie. Tego był pewien, jak kolejnej afery w polskim rządzie. Zrobi wtedy to wszystko, co teraz odtwarzane w głowie doprowadza go do silnego skurczu w kroczu.

Odetchnął dwa razy i z całej siły walnął się w uda. Dlatego w barze siadał tyłem do sali. Nie wiedział dlaczego tak się działo, ale często w trakcie posiłków mentalnie odpływał w strony sypialni w różnych lokalizacjach, gdzie z wieloma kobietami popełniał całe spektrum ciężkich grzechów przeciwko czystości. Była to czysta imaginacja, Wandy nigdy nie zdradził — bo nie było na to czasu, a przed nią był w ledwo dwóch związkach — o ile można nazwać „związkami” jakieś licealne i studenckie macanki, zauroczenia. Nie. Miał za to rozwiniętą wyobraźnię, szczególnie w kwestiach damsko — męskich zdawała się go nie zawodzić. Ooo, tak, szczególnie w tych. Kurwa mać…

Nie miał pojęcia, jaki wyraz twarzy towarzyszył tym fantazjom nad talerzem ziemniaków, ale to dlatego w barze wolał naprzeciwko siebie mieć ścianę. Bo jakby jedna z drugą Grażyna zobaczyły tę błogość na twarzy i dobrze ją zinterpretowały… prawdopodobnie byłoby mu wstyd i jedzenie tutaj przestałoby sprawiać mu przyjemność. Spaliłby najbliższe od mieszkania miejsce, gdzie dobrze dają jeść, a to byłaby zdecydowana strata.

Siedział jeszcze chwilę, oddychając głęboko. Chciał żeby jego frustracja seksualna minęła, razem z nagłym wzmożeniem, poniżej pasa. Miał na sobie co prawda Levis’y, ale w trakcie poruszania się spodnie mogły się nienaturalnie wybrzuszyć, i — odtwarzał w myślach ten lęk — jakby jedna z drugą Grażyną zobaczyły… lepiej nie myśleć. Albo właśnie może warto porozważać, bo wizja natychmiast wycofuje krew z newralgicznych obszarów ciała. Dwa głębokie wdechy i wydechy — wstał, oddał talerze do odpowiedniego okienka i wyszedł na paskudną tego dnia ulicę.

Zrobił się senny od tego wszystkiego co zjadł, a tu jeszcze tyle pracy przed nim. Pracy ciężkiej bo umysłowej, mentalnej. A on był przecież prosty chłop. Wolał czystą od drinka, kiełbasę od vegekotlecików, prosty film czy serial od czytania. Miał słabą wyobraźnię. Nie podążał za książką i czytanie to był dla niego zbyt wielki mentalny wysiłek. Jedynie muzyka przywoływała do jego głowy obrazy z innych planet i stanowiła dla niego hołd oddawany sztuce. No i może X Muza, ale ta — rzadko i wybiórczo. Żadnych Fellinich czy Herzogów w jego filmowym życiorysie nie było, raczej pościgi i spluwy. Wyjątkiem był Lynch, ale jego filmy kochał za świetną ścieżkę dźwiękową. Badalamenti czy Reznor w Zagubionej autostradzie… Może też kręcił go ich nastrój, niepokój z którym go zostawiały… labirynty zagadek, galerie postaci, demoniczne i piękne kobiety.

Przez senność która go ogarnęła stwierdził, że potrzebuje jeszcze chwilę pobyć na świeżym powietrzu i do domu pójdzie dookoła. Skręcił w prawo, w stronę ulicy Sienkiewicza. Obiad był nieco zbyt obfity, teraz czuł jego ciężar w żołądku. Do tego — spać mu się chciało.

— Dzień dobry! — Skrzekliwy głos sąsiadki wyrwał go z zamyślenia. Odpowiedział nieomal z dygnięciem i minął kobietę szybkim krokiem. Wrócił do rzeczywistości.

Spojrzał świadomie na to, co go otaczało. Po prawej miał pnący się w górę deptak. Po lewej — ulicę, a za nią postmodernistyczny, toporny dworzec kolejowy. Bryła budynku byłaby całkiem ładna, gdyby ją wyczyścić i pozdejmować niepotrzebne reklamy. Tymczasem władze miasta przebąkiwały o zburzeniu całości i zbudowaniu nowego, póki Unia daje pieniądze. Miał być połączony z galeriami handlowymi i biurowcami, jak w Krakowie. Andrzej nie był przekonany do tego pomysłu. Kraków był wpisany na listę UNESCO i żył z turystyki, do Kielc przyjeżdżały tylko wycieczki szkolne, a i tych było mało. Tradycyjnie magistrat i ludzie zatrudnieni do tematu promocji, nie umieli jej przeprowadzić w sensowny sposób, więc miasta nie odwiedzało tyle turystów, ile by mogło ze względu na jego walory. Nie było się czemu dziwić, o ich zatrudnieniu zadecydowały w końcu nie kwalifikacje, tylko znajomości, tego był pewien. To dlatego mało kto w Polsce wiedział o tym, że Kielce to naprawdę urocze, stosunkowo duże miasto. Jak pojawiały się jakieś migawki na jego temat w kraju, dotyczyły głównie skandali — ostatnio niefunkcjonalnych przystanków za grube miliony.

Spojrzał raz jeszcze w prawą stronę. Deptak pachniał nowością, aczkolwiek powoli zaczynał się wycierać. Jego Wanda dawno utyskiwała na położoną tam kostkę, bo gubiła między nią fleki od szpilek. Twierdziła, że wcześniejszy asfalt był może brzydszy, ale dla kobiety — wygodniejszy.

Reprezentacyjna ulica miasta pięła się w górę aż do KCK-u i zachęcała do spaceru gęsto posadowionymi lampami, czystymi gzymsami i butikami, choć ostatnio co drugi był zamknięty. Centrum miasta wyludniało się. Była to ogólnopolska zmora postgaleryjnych większych miast i Kielce nie były w tym zakresie wyjątkiem. Na dolnym fragmencie ulicy, bliżej dworca, można było przysiąść na ławkach, pod małymi platanami. Było czysto i jego zdaniem, uroczo. Wyżej usiąść dało się latem, gdy na deptaku stawiano liczne ogródki piwne. Bezpośrednio w ulicę Sienkiewicza wdzierał się park imienia Staszica, dostać się do niego można było albo skręcając za domem towarowym Puchatek w prawo, albo przez Plac Artystów. Na tym ostatnim latem często odbywały się koncerty. Zimą może taki spacer nie miał sensu, ale w ciepłych miesiącach roku był prawdziwym wytchnieniem.

Andrzej lubił Kielce. Nie uważał się za wielkiego patriotę lokalnego, nie kolekcjonował starych zdjęć miasta, ani nie robił mu nowych, ale uważał, że w Kielcach — jeśli miało się pracę, dało się żyć. Dla niego jako dla policjanta, tym bardziej miasto było dobrym miejscem do pracy. Ludzie byli cisi i bogobojni, nie sprawiali większych kłopotów. Odległości były małe, konfidenci szeroko znani, tak jak miejsca przerzutowe dla miękkich narkotyków, dziuple z lewymi tablicami, meliny. Kiedy dochodziło do rozboju, z chłopakami objeżdżali te same szemrane okolice i zawsze złapali winnego. Słowem — pracowało się dobrze, dopiero teraz sielankę zakłóciło morderstwo.

Kielce to było dobre miasto. Gdy człowiek chciał dobrze zjeść mógł obejść lokale na rynku, gdy chciał odpocząć, też miał gdzie pójść. Tak samo było w zakresie dostępu do kultury, choć jej koneserów w mieście było raczej niewielu. Tak mu mówiono, bo on nie korzystał wcale: na koncerty jeździł do katowickiego Spodka i na Torwar do Warszawy. Jakoś nie miał nadziei, że Red Hot Chilli Peppers zagra na Kadzielni. Ale miasto miało muzea, teatry, kina. Było zielone i mieszkańcy naciskali na to, żeby tej zieleni nie dewastować. Powoli, ale systematycznie rozwijało infrastrukturę rowerową, choć niekoniecznie w sensowny sposób. Dało się je przejść dookoła w jeden dzień, nie trzeba było nawet korzystać z miejskiego transportu. Jego uwagę zawsze zwracały kielczanki, stroiły się wychodząc z mieszkań i domów, wyglądały zupełnie inaczej, niż dziewczyny z wielkich, anonimowych miast, z Warszawy czy Krakowa: in plus dla Kielc. Ludzie uśmiechali się, dopóki nie pojawiała się w tle dyskusji polityka.

Problemem była scheda miasta, jego wizerunek „miasta biskupiego,” a w drugiej kolejności — „miasta marszałka”. Mieścina była świętsza niż Częstochowa, bardziej patriotyczna, niż Kraków i Warszawa razem wzięte. Duszami rządził jeden z biskupów, niektórzy mówili, że nie tylko nimi. Podobno co zarządził, to tonem nieznoszącym sprzeciwu zgłaszał włodarzom miasta i bez dalszych konsultacji wdrażano jego pomysły w życie. Zamierzenia miejscowych władz i bez dobrych rad bywały groteskowe: jak arcydrogie przystanki czy zabytkowa trawa, na której zabraniano siadać w parku. Rozsławiały one Kielce na cały kraj: Andrzeja to nie obchodziło, choć wkurzały go koncerty discopolowe które ktoś uznał za doskonałą promocję miasta. Nie wiedział, czy sektor słuchający muzyki tanecznej jest tym przynoszącym największe wpływy finansowe z turystycznego punktu widzenia. Ale ci, którzy to wymyślili też pewnie tego nie wiedzieli, więc nie było sensu się nad tym zastanawiać.

Sławetny Kleryków, Łżawiec, Obrzydłówek — Żeromskiego. Kongresówka. Miasto pobocza, usytuowane w miejscu, gdzie historycznie nikt nie zajeżdżał, bo nikomu nie było ono po drodze. Dawniej pomijane ze względu na lokalizację w Puszczy Jodłowej, bez dostępu do głównych traktów komunikacyjnych, obecnie — z przyzwyczajenia. O Kielce nie miał kto zabiegać, poza Gosiewskim, który przecież zginął. Posła zesłano do miasta z północnej Polski, a pracował dla jego rozwoju, jakby był stąd: że w trakcie swojego pobytu w Kielcach trzymał się blisko rządzących krajem, jego praca była skuteczna. Kielczanie mu to zapamiętali. Po śmierci w ramach podziękowania za zasługi doczekał się ulicy swojego imienia, na której nic nie było: w celu uczczenia posła ochrzczono na jego cześć fragment miejskiej obwodnicy, bez jednego budynku. W samym centrum miasta znajdowała się też inna słynna z powodów politycznych arteria. Ulicę imienia Lecha Kaczyńskiego: pierwszą w Polsce, otwierał sam brat — bliźniak. Jednemu z jej mieszkańców nie podobała się nowa nazwa i efekt estetyczny. By wyrazić swój sprzeciw, w trakcie uroczystego otwarcia wystawił drewnianą trumnę na balkon. Trumna ta od lat na nim stała, a turyści i sami mieszkańcy robili sobie pod nią zdjęcia.

Tak. To były jego wyludniające się Kielce, z których wszyscy uciekali w poszukiwaniu lepszego życia. Miasto pomników i bezrobocia, położone w regionie dotkniętym największą biedą w Unii Europejskiej. Woniejące węglem, słynące z niegospodarności, ciasne — ale jego, własne. On robotę miał i nie planował emigracji. Bał się nawet o czymś takim pomyśleć. Zła sława Kielc zależała i należała do decydentów i to oni mogli się wstydzić sposobu, w jaki nim zarządzali. Andrzej pracował i robił swoje, żyjąc z dnia na dzień i nie cierpiąc przesadnie z powodu faktu, że mieszka tu, gdzie mieszka. Dopóki w mieście zabijali i kradli, jego byt był niezagrożony. Nie chciał zmieniać miejsca zamieszkania, bo Kielce bardzo dobrze znał. Jego życie było z nimi związane od zawsze i na zawsze, lubił w ten sposób o nich myśleć. Były jego małą ojczyzną. Ciasną, ale własną. Dawało mu to poczucie pewności i bezpieczeństwa, stabilizacji.

Uważał, że mógł trafić gorzej i nie narzekał. Potępiał tych, którzy to robili. Lokalny patriotyzm, klub Korona Kielce, praca: to był jego świat i inny go nie interesował. Tak sobie roił, w szybkim spacerze po głównym deptaku, przemoczony do suchej nitki.

Deszcz przestał padać tuż po szóstej. Wszedł do kamienicy, zamknął bezgłośnie drzwi i otrzepał kurtkę z wody. Rozejrzał się za kotem rodziców, nie było po nim śladu. Na palcach wspiął się do swojego mieszkania. Szczególnie miękkie, kocie ruchy przyjął na wysokości drzwi do ojca i matki. Na jednym wdechu ominął krytyczne miejsce i podążył w górę, do swojej dziupli. Płynnie włożył klucz do zamka Gerdy i przekręcił dwa razy. Jak złodziej wsunął się do własnego mieszkania przez wąską szczelinę. Pomagało mu to w niewywoływaniu żadnego dźwięku, który mogliby usłyszeć rodzice, w tym szczególnie matka. Zamknął drzwi, uchylił dachowe okno. Zdjął skarpetki, spodnie mokre do kolan, i ciemny golf. Po namyśle pozbył się też reszty garderoby, w mieszkaniu na poddaszu było gorąco.

A może by tak nie pracować tego dnia? Chwilę oddechu sobie zrobić? Miał przecież odebrać nadgodziny z kilku miesięcy… taki był plan, który jak zwykle dostał w łeb, ale dlaczego niby ma cały czas mielić te zawodowe kotlety? Dziś właśnie tego nie zrobi! Weźmie na cały tydzień skleci jakieś obiady z torebek, żeby jednak coś zdatnego do zjedzenia natychmiast, w domu się znalazło… czy ma coś do przetworzenia? Warto rozważyć tę opcję?

Zajrzał do lodówki. Wczorajszy makaron: miał dobry pomysł z ugotowaniem dwóch paczek dzień wcześniej. Wyjął durszlak i wyrzucił jego zawartość na patelnię. Podlał olejem, bo lubił lekko przypieczony. Odsunął się, gdy zaczęło skwierczeć. Nie było dobrym pomysłem stanie nad patelnią bez spodni i bokserek. Zmniejszył gaz i wyjął z lodówki sos. Potrząsnął słoikiem, włączył okap i wlał zawartość słoika do makaronu. Aromatyczny zapach ziół rozniósł się po mieszkaniu. Rozmaryn i bazylia. Zioła prowansalskie.

Lubił te chwile sam na sam, choć gotowanie nie było jego główną kompetencją. Ale otaczające go tego wieczora zapachy, ciepło, cisza, wolny czas… były tak rzadkimi gośćmi w jego życiu, że doceniał każdy moment, kiedy mógł się nimi cieszyć. Przypomniał sobie, że za kilka chwil połączy się z tą dziwną dziewczyną. Na samą myśl krew spłynęła w okolice krocza. „Jeszcze nie”, pomyślał i zajął się mieszaniem zawartości patelni. Zapach był coraz intensywniejszy, ale nie taki, jakiego oczekiwał. Po raz kolejny otworzył lodówkę i wyjął z niej parmezan. Z szafki po przekątnej wyciągnął koszyk z przyprawami. Wszystko pod ręką, skatalogowane, żeby się za bardzo nie narobić przy przygotowywaniu jakiejkolwiek potrawy. Tak, jak lubił. Starł trochę sera, podsypał ostrą papryką. Zamieszał i wyłączył gaz. Z suszarki wyjął wściekle kolorowy płaski talerz, który dostali na którąś rocznicę ślubu, z Wandą. Zabrał je z mieszkania nie informując jej o tym, był ciekawy, czy zorientowała się w braku: chyba nie, bo inaczej, wytknęłaby mu to na rozprawie.

A może nie było jej żal? W przeciwieństwie do niego miała świra na punkcie urządzania mieszkania zgodnie z sezonową modą, a te talerze miały 10 lat, czyli ani antyk, ani hit, zwykłe skorupy. Cóż… nie chciał o tym myśleć w tamtej chwili, bo to kompletnie nie miało sensu. Smrodek rozgrzanego sera nastroił go pozytywnie. Usiadł przy stole, pilotem włączył płytę. Zazgrzytało i z głośników popłynął King of Pain — The Police.

„There’s a little black spot on the sun today

It’s the same old thing as yesterday”

Wieczór zapowiadał się wyjątkowo dobrze. Ugotował posiłek na kilka dni, nie wiązały go ani żadne terminy, ani obowiązki. Mógł rozluźnić się przez chwilę, przepuszczając przez siebie głębokie — bo wydobywające się z płyty kompaktowej, dźwięki piosenki.

„I guess I am always hoping

That you’ll end this reign

But it’s my destiny to be king of pain…”

Drażniły go nieposprzątane kubek i talerzyk, pozostałe po śniadaniu. Wrzucił je do zlewu, umyje je później. Włączył laptopa i na szybko sprawdził pocztę, w międzyczasie otwierając piwo. Był niecierpliwy, bo pilnie potrzebował zalogować się na Skype’a. Nie chciał, żeby czekała. Znowu czuł to napięcie w ciele, nieznośne oczekiwanie. Zapomniał już jak to jest, czekać na coś. Oddychał głębiej, był pewien, że na jego policzkach pojawił się rumieniec, a na klatce piersiowej wysypka: tak reagowało jego ciało na podniecenie seksualne. Zalogował się, gdy znajoma melodyjka wytrąciła go z równowagi. Dźwięk telefonu dochodził z kuchennego blatu. Podszedł do niego zniecierpliwiony i przeklął. Matka.

— Co jest?

— Nic, syneczku, dobry wieczór…

— Dobry wieczór… czy coś się stało?

— Nie, ja tylko dzwonię, żeby zapytać co słychać, ani cię z ojcem nie widzimy, ani nie słychać drzwi, a jak wchodzę do góry to cały czas zamknięte… — Pomyślał, że się zaczyna, jęknął bezgłośnie.

— Mamo, wszystko jest w porządku, ale mam dużo pracy i to dlatego…

— I to dlatego żeś rozwalił małżeństwo! — Michalczyk zagryzł zęby, zdusił w sobie przekleństwo. Oddychaj, człowieku, oddychaj! — Nie tak cię z ojcem wychowaliśmy!

— Mamo, takie rzeczy się zdarzają…

— Czemu ty nie ratowałeś tego? Dzieci same zostały, alimenty płacisz i na tym strychu… Zamknięte na głucho, ani do nas nie zajrzysz, ani nas nie wpuścisz!

— Pracuję, mamo. — Bronił się słabym głosem, bo i tak wiedział, że to nic nie da. Matka rozkręcała się jak stary patefon: bo jak on była prosta i niezniszczalna.

— Kto ci poda szklankę wody na starość, i… — Oddychał głęboko, prawie warknął w słuchawkę, że jak dalej będzie kontynuował tę rozmowę to właśnie nikt nie poda, bo potencjalna służka nie zastanie go przy komputerze i pójdzie spać, a potem — znajdzie sobie bardziej niezawodnego rozmówcę, partnera. Rozważał, milczeć, czy dać się wygadać matce? Niestety, zaczynała się rozkręcać, a on nie miał czasu, ani ochoty na słuchanie jej wyrzutów.

— Muszę kończyć, mamuś! Podejdę do Was w niedzielę, obiecuję! — Nie słuchał biadolenia, które nie ustawało. Może i nieco niegrzecznie odłożył słuchawkę, ale matka nie pozostawiła mu wyboru. Szczerze podziwiał ojca, że ten wytrzymał z nią już sam nie wiedział, ile lat. On by ewidentnie nie dał rady z taką kobietą. Pod kątem ewentualnego utyskiwania, dogryzania mu Wanda byłą prawdziwym aniołem. Aniołem, którego porzucił: chuj. Takie rzeczy się zdarzają i trzeba się z tym pogodzić.

„I guess I am always hoping

That you’ll end this reign

But it’s my destiny to be king of pain…”

Czy ta piosenka mogła opisywać jego relacje z matką? Zaśmiał się do swoich głupich myśli. A potem zerwał się z fotela i podbiegł do drzwi. Upewnił się, że są zamknięte. Jeszcze tego brakowało, żeby matka pofatygowała się do niego osobiście i zastała go nago, przed komputerem. Na samą myśl dostał nieprzyjemnych dreszczy. Szybko otworzył piwo i usiadł przed komputerem. Plumknęło. Skype był aktywny, połączenie. Wtedy znowu zadzwonił telefon. Zaklął, jego adrenalina podskoczyła do góry tak, że w oczach stanęły mu łzy, a na skroń wyszedł zimny pot. Patrzył w ekran i znaki plumkania, i ponad stół, na kuchenny blat, gdzie rzucił komórkę. Nie wytrzymał. Klnąc, podszedł do blatu, zastanawiając się, jakich słów użyje, chcąc naubliżać matce. Chwycił za telefon, rzucił okiem na wyświetlacz — zamarł. Dzwonili z komisariatu.

— No co tam, Agnieszka? — zapytał.

— Cześć, stoisz, czy siedzisz? — odpowiedziała, zaczepnym tonem. — Jak stoisz, to lepiej usiądź.

— Co się stało?

— Wzięliśmy ojca, tej gówniary, żeby zidentyfikował ciało.

— No i?

— No i nie zidentyfikował.

— Co ty pierdolisz…? Powtórz! — Nie zrozumiał tego, co do niego mówiła.

— Gówniara z parku to nie Laura Schwarz.

— Jak to, „nie Laura Schwarz”?

— Tak to, kurwa. Mamy niezidentyfikowanego trupa i zaginioną nastolatkę! — Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza, a on niemal zwizualizował sobie, jak Agnieszka zaciąga się w tym momencie papierosowym dymem.

— Ale przecież miała dokumenty! Ta dziewczyna na legitymacji, na dowodzie…

— Wiesz, jakie są te dzisiejsze zdjęcia na dokumentach. Laski są do siebie podobne, trup się zmienia po śmierci i dłuższym leżeniu, co poradzisz… okazaliśmy ciało ojcu, z całą pewnością zaprzeczył, że to jego córka.

— No to mamy chuja w cieście… — Andrzej skubał swoją wargę jak zawsze, gdy czuł, że coś zawalił. — Piekli się?

— Ty byś się nie pieklił?

— Nawet nie wiem, jak.

— No właśnie. Podjedziesz?

— Podjadę. Daj mi chwilę.

— Najlepiej od razu na prokuraturę, Wiśniewski szaleje.

— Dziwisz się? — Po drugiej stronie linii zapadła dłuższa chwila ciszy. — Jak gość dowali skargę, albo co gorsza, pójdzie z tym do prasy, to mamy ciepło…

— Gorąco! Zwłaszcza, że jest jeszcze coś gorszego.

— Coś gorszego od tego? Co na przykład?

— Patolog zrobił sekcję. Twierdzi, że zadzierzgnięcie owszem, było, otarcia na szyi dziewczyny pochodzą od sznura, czy paska. Ujawnił ślady wkłucia na przedramieniu, pojedynczego. Ale z ciała spuszczono niestety całą krążącą w nim krew, i dlatego nie wiadomo, czy da się stwierdzić jednoznacznie, co ewentualnie zostało jej podane…

— Co zrobiono?!

— Właśnie to, co ci mówię.

— Czekaj na mnie na miejscu, już jadę. — Rozłączył się i szpetnie zaklął. A potem popatrzył w dół, nadal miał erekcję. „Brawo, Michalczyk!” pomyślał. „Staje ci na samą myśl o komplikacjach w robocie!”

— Co z was za psy, wszyscy do zwolnienia! — krzyczał mężczyzna, chodząc po korytarzu w tę i z powrotem. Widać było, że przekroczył cienką, po tym co go spotkało, granicę spokoju i opanowania. — Jak można było powiedzieć mi coś takiego, bez potwierdzenia tego faktu!!

— Bardzo nam przykro, proszę pana. Takie rzeczy się zdarzają, i my możemy tylko przepro…

— Przeprosić, kurwa? Czy wy wiecie, co ja przeżywam? Nie wiedziałem, jak to żonie powiedzieć, na szczęście się wstrzymałem, przecież by osiwiała! Jakie wy macie procedury, macie jakiekolwiek? Co za kraj, co za służby! Skargę wniosę, do sądu pójdę! Do prasy! Wszystkich was pozaskarżam, bo nie powinniście być psami! — Michał Schwarz walił pięścią w biurko i krzyczał. Rozmawiał z nim prokurator jako osoba odpowiedzialna za śledztwo, milcząco wspierała go Agnieszka, będąc policyjnym psychologiem i członkiem zespołu. Kiwała głową z nieudawanym poczuciem winy, wypisanym na twarzy.

Wyraz twarzy oddający poczucie winy ma coś wspólnego z malującą się na niej grozą na myśl o karze dyscyplinarnej, więc zadanie jej nie przerastało i była zupełnie wiarygodna, odgrywając tę scenkę. Choć na dobrą sprawę faktycznie wyszło wszystko tak, że czuła palący wstyd, zadając pytanie, jak do tego mogło dojść. Mina Michalczyka lepsza nie była, on rozmawiał z ludźmi w szkole. Zastanawiał się, jak teraz to wszystko poodkręcać, załagodzić. I czy da się wyjść z tej sytuacji z twarzą.

A mieli wewnętrzną, ogólnopolską akcję od Nowego Roku, budowanie zaufania do funkcjonariuszy policji. Komenda Główna nawet nie wspominała o pogłębianiu tegoż, chodziło o stworzenie choćby podstaw dla pozytywnych postaw w społeczeństwie. Po dwóch miesiącach akcji brak było spektakularnych sukcesów. Właściwie, to nie odnotowali żadnych w tej materii, same porażki. Nie mogli kontrolować wszystkiego.

— Panie Michale, mogę tylko… — Uparty, wciąż próbował gasić ten pożar.

— Gówno możesz, pokazałeś już! Wiecie w ogóle, gdzie jest moje dziecko?! Gówno wiecie!

— W imieniu zespołu chciałbym bardzo…

— Przestań Pan mnie wku…

— Panie Michale, rozumiem, co Pan czuje. — Nagle zaczęła mówić Agnieszka. Mówiła pewnie i dobitnie, tak, że nie sposób było jej przerwać. Stała prosto, w otwartej postawie, nieosłonięta. Patrzyła mu w oczy. — Najpierw stres związany z informacją, którą panu przekazaliśmy, potem oczekiwanie, teraz mierzenie się z niepewnością tego, czy Pana dziecko żyje. Nie mamy, jako zespół, nic na swoje usprawiedliwienie. Zależało nam na czasie, działaliśmy bardzo szybko i w chaosie, pominęliśmy szereg procedur. To niewybaczalne, ale mogliśmy przypuszczać, że znaleźliśmy pańską córkę, miała w kurtce cały pakiet dokumentów, a dziewczyna jest do pańskiej córki podobna! Prosimy o wybaczenie. Godzimy się z tym, że napisze Pan skargę, poniesiemy jako zespół konsekwencje tego, co się stało. Ale na Boga, proszę nie iść z tym do prasy. Jeżeli to się wydostanie, znalezienie pana córki opóźni się w czasie, a być może będzie zupełnie niemożliwe. Wszystkie inne konsekwencje bierzemy na siebie, ale to jedno proszę rozważyć. Bardzo proszę! — Agnieszka prawie krzyczała, nie przestając patrzeć mu w oczy.

Ku zdziwieniu wszystkich, uspokoiło to Schwarza. Jeszcze przez chwilę stał w bezruchu i drżał, a po jego policzkach spłynęły dwie łzy.

— Znajdźcie ją… błagam, znajdźcie ją…

— Zrobimy wszystko co w naszej mocy! — dopowiedziała z mocą Agnieszka.

— I… ustalcie, jak ta dziewczyna weszła w posiadanie kurtki mojego dziecka, jak to się mogło w ogóle stać! — Schwarz znowu się nakręcał, należało to natychmiast zakończyć. — Jaki macie dalszy plan działania?

— Tego nie wiem to pytanie do…

— Wizyta w salonie tatuażu — przerwał Michalczyk.

— W jakim salonie? Moje dziecko nie miało żadnych tatuaży.

— Miało, przynajmniej dwa, zrobione wczoraj. Na dłoni, na biodrze. Widział Pan rzeczy znalezione przy có… denatce?

— Pokazano mi je. Co to ma wspólnego z moją…

— Czy były jakieś przedmioty, które pan rozpoznał?

— Tylko kurtka.

— No właśnie. Doszło do zamiany, denatka wzięła kurtkę pańskiej córki zamiast swojej, bo prawdopodobnie miały te kurtki takie same. Pewnie wisiały obok siebie, na wieszaku. I to stąd znalazła się w posiadaniu jej dokumentów. To była pierwsza pomyłka, która doprowadziła do tego, co mamy teraz. Cholerny efekt motyla… to się stało w salonie tatuażu.

— Skąd pan wie?

— Bo denatka miała świeży wzór na ręce, na biodrze. Wytatuowany na około godzinę przed śmiercią. Dziewczyny minęły się w studiu tatuażu.

— W jakim studiu, do cholery?

— CHWDP Tattoo. Na Jagiellońskiej. Też mnie zadziwiła ta nazwa.

— Skąd wiecie, że tam się tatuowały?

— Wiedza operacyjna pozyskana w trakcie śledztwa.

— Dobrze, Andrzej. Ale zanim to nastąpi, musimy zrobić odprawę — prokurator przerwał wywód. — Koniecznie musimy ustalić, kim jest ta niezidentyfikowana dziewczyna. Laura w takim razie jest nadal uznawana za żywą, poszukujemy jej — spojrzał w kierunku zespołu. Znacząco, zmęczonym wzrokiem. — Odprowadźcie Pana Schwarza. Możecie nawet odwieźć, dość już przeżył w dniu dzisiejszym.

Prokurator zwrócił się bezpośrednio do mężczyzny.

— Bardzo pana przepraszamy i obiecujemy, że zrobimy co w naszej mocy, żeby rozwikłać tę sprawę — uścisnął mu dłoń, delikatnie kierując się w stronę drzwi. Było osiemnaście minut do północy.

16 lutego 2016 r., rano

„RMF.FM! Dziś wtorek, 16 lutego: 47 dzień roku, do Sylwestra pozostało 318 dni! Imieniny obchodzą Bernard, Czcisław, Daniel, Danuta, Dominik, Eliasz, Filipa i Flawian. Wiadomości z kraju: redakcja „Polityki” napisała dzisiaj na Twitterze, że poszukiwany międzynarodowym listem gończym Kajetan P. był ich stażystą. Tygodnik dysponuje konspektami tekstów podejrzanego o brutalne morderstwo na Żoliborzu. „Polityka” w najbliższym numerze opisze sprawę dokładniej. Ujawni także fragmenty tekstów, które P. starał się opublikować w tygodniku.

Redakcja chce je przekazać prokuraturze i policji, bo młody stażysta chciał pisać o historii kanibalizmu. Gazeta ma nadzieję, że przekazane materiały pomogą policji w budowaniu profilu mordercy.

Pułapki średniego dochodu, braku równowagi, przeciętnego produktu, demograficzna i słabości instytucji to główne wyzwania, z jakim musi się zmierzyć nasza gospodarka — przekonuje minister rozwoju Mateusz Morawiecki, autor nowego programu gospodarczego dla Polski.

Rząd Beaty Szydło przyjął Plan odpowiedzialnego rozwoju, oparty na pięciu filarach. Zdaniem premier Szydło, plan jest „nowym modelem rozwoju Polski. Zakłada on między innymi zwiększenie eksportu przez nasze przedsiębiorstwa oraz ułatwienia przy zakładaniu nowych firm. Rząd stawia też nacisk na rozwój przemysłów: lotniczego, stoczniowego, motoryzacyjnego czy pojazdów szynowych” — wiadomości w radiu dziwnie kipiały entuzjazmem, albo to jego malkontenctwo kazało tak odbierać dziarski ton redaktorki. Michalczyk przytomnie siedział w samochodzie i jechał na komisariat. Miał tam na niego czekać Wiśniewski i Agnieszka, z wynikami sekcji.

— Nie będę mówić przez telefon, bo to sensacyjne — powiedziała zachrypniętym głosem, z obowiązkową pauzą na zaciągnięcie się papierosem.

— Aż tak?

— Tak. To jest w ogóle jakieś nieporozumienie, osobiście czuję się, jak w kiepskim serialu kryminalnym, klasy B: i jeszcze ten Kajetan…

— Nie wspominaj mi o tym, bo radio nie daje odpocząć.

— Nasz jest jeszcze większym świrem.

— No nie mów!

— Niestety…

— To jadę, jestem dosłownie za chwilę.

Docisnął pedał gazu. Był skoncentrowany i rześki. Spał dobrze, mimo trudnego końca poprzedniego dnia. Zarejestrował sześć prób połączenia przez Skype’a i żadnej wiadomości tekstowej. Czuł się parszywie, nie wiedział, jak zadzierzgnie kontakt z powrotem. Może przyzna się do tego, kim jest, z zawodu. Zarejestrował też trzy nieodebrane połączenia od matki, nie zamierzał się tym denerwować.

Pogłośnił radio, żeby uciszyć własne myśli, skupić się na czymś innym. Było to proste, bo radio podawało wiadomości z jego podwórka: CBŚ zatrzymało Romana Kotlińskiego, z tygodnika „Fakty i Mity”. Służby wkroczyły do redakcji wczoraj, na zlecenie Prokuratury Apelacyjnej w Łodzi. Przesłuchano czterech dziennikarzy, choć nie podano do mediów przyczyn przesłuchania. Nie wspomniano też, czy Kotliński — były poseł Ruchu Palikota, usłyszał jakieś zarzuty.

Amerykański historyk Timothy Snyder zapowiedział że odda swój order, jeżeli władze Polski zdecydują się pozbawić odznaczenia historyka Jana Tomasza Grossa. Andrzej nie pamiętał, o czym pisał Gross, radio nie przypomniało jego dzieł. Wspomnieli tylko, że apel w tej sprawie wpłynął już do kancelarii prezydenta.

Krzysztof M. pseudonim Bajbus, zaczął sypać — historię tego człowieka, znał za to bardzo dobrze, z opowiadań na policyjnych integracjach. Nie wiedział, kto ponosił winę za to, co spotkało bandytę i jego rodzinę po zatrzymaniu, wiedział tylko, że nie powinno się to wszystko wydarzyć: podobno sam gangster oskarżał policję i prokuraturę, on — nie miał zdania.

Słuchał wiadomości, a im bliżej był komisariatu, tym bardziej rosło jego napięcie. Czuł to w uchwycie, jaki zastosował na kierownicy. Jego palce były kredowobiałe, tak mocno je na niej zaciskał. Oddychał coraz ciężej. Jak Agnieszka mówi, że ustalenia posekcyjne są sensacyjne, to tak jest. Gładko zaparkował przed komisariatem i wszedł do środka. Wydłubał 1,50 z kieszeni i wrzucił do stojącego na korytarzu automatu. Lubił lurkę z tej konkretnej maszyny. Ustawili ją tak, że lała porcje „z górką”, słodkie jak lukier. Później wypije swój kubek prawdziwej kawy. Automat drgał znajomo i nalewał mu kawę w stanie dokładnie takim, jakiego oczekiwał. Wolnym krokiem żeby nic nie rozlać, powlókł się na pierwsze piętro.

Byli tam wszyscy oddelegowani do śledztwa. Wszyscy z minami pełnymi niedowierzania. Przywitał się i usiadł przy stole. Wpatrzył się w twarz Wiśniewskiego.

— Co jest?

— Grubo. Niezidentyfikowana dziewczyna, przypuszczalny wiek 17—19 lat. Lipa z przyczyną zgonu.

— Dlaczego?

— Po zdjęciu odzieży lekarz ujawnił zabezpieczone prowizorycznym opatrunkiem nacięcia tętnic biodrowych. Ktoś nie do końca fachowym ruchem i narzędziem naciął prawą i lewą tętnicę, po czym spuścił z prawdopodobnie żywej jeszcze dziewczyny krew.

— Co znaczy, „prawdopodobnie żywej”?

— To, że nie da się tego na ten moment stwierdzić. Jeżeli była żywa, krew trysnęła i zapryskała pomieszczenie, w którym to zrobiono. Jeżeli martwa, po prostu z ciała wypłynęła, i tyle. Czy był rozprysk czy nie, nie wiemy. Sprawca umył ciało i ponownie je ubrał, dostarczając na miejsce, gdzie ją finalnie znaleźliśmy.

— To żart?

— Nie, i to nie wszystko. W jednej z ran ujawniliśmy małą torebkę strunową, a w niej schowano wydruk tekstu.

— Jezu… o jakiej treści?

— Sam zobacz… — Wiśniewski podsunął mu zdjęcie numer 5, misternie złożoną karteluszkę papieru, a na niej wydruk: „Sens szechity jest dokładnie taki, by sprawić jak najmniej bólu. Trzeba więc troszczyć się, aby zanim zwierzę zostanie zabite — było dobrze traktowane. Na przykład krowy nie powinny widzieć innej krowy, kiedy jest zabijana, aby ich to nie przerażało. (…) Sama szechita nie jest aktem brutalnym. Całościowo jest to akt przepełniony łagodnością, mimo że odbieramy zwierzęciu życie. I pełen współczucia. (…). Za wszelką cenę chcemy ograniczyć do minimum, wyeliminować przemoc wobec zwierzęcia. Wiemy, że je zabijamy, mamy tego pełną świadomość, ale właśnie dlatego chcemy — podkreślam — cierpienie i ból zminimalizować, a nie stosować jakąś sztuczną metodę, która pozwala nam mieć złudzenia, że później zwierzęciem nie musimy się już przejmować.”

— Cóż to jest?

— Sprawdziliśmy. To wypowiedź Yehoshuy Ellisa, rabina żydowskiego, publikowana w wielu miejscach w Internecie i szeroko znana zwłaszcza po tych politycznych animozjach, związanych ubojem rytualnym.

— Co?

— Nooo… tak, ta nazwa w judaizmie oznacza ubój rytualny.

— Jezu… — Michalczyk jęknął.

— Mówiłem ci, że mamy na głowie świra.

— No dobra, ale co to ma znaczyć?

— Nie wiemy, co ten czyn może znaczyć sam w sobie, tak, jak nie znamy jego związku z kartką znalezioną w ustach dziewczyny.

— …w ustach?!

— Tak. Z ustami jest jeszcze jeden problem.

— Boję się pytać.

— Ujawniliśmy, że dziewczynie ucięto język. — Wiśniewski popchnął w jego kierunku zdjęcie, ale ten pokręcił głową. Nie chciał na to patrzeć, nie mógł. — Na szczęście, po śmierci i spuszczeniu krwi. W dokładnie takim samym strunowym woreczku jak tę wypowiedź, pod językiem denatki umieszczono kartkę. Prokurator wyjął jedno ze zdjęć ze stosu, jakie zgromadził w teczce i podał je Michalczykowi. Na złożonej równo karteluszce widniały trzy znaki.

— Jedno co pewne, to że łączą je Żydzi. — mruknęła Agnieszka. — To litery hebrajskiego alfabetu.

— Skąd wiesz? — zapytali niemal jednocześnie Wiśniewski i Michalczyk.

— Lubię kulturę żydowską, co roku jestem na festiwalu na krakowskim Kazimierzu. — Zakołysała się niby rytmicznie, miało to chyba pokazać, ze pląsa w rytm jakiegoś klezmerskiego przeboju, ale nie było w tym ruchu harmonii. Oni i tak tylko stali i głupio się na nią patrzyli, zaskoczeni tym, co mówiła.

— Znasz to słowo?

— Ani liter ani słowa — potrząsnęła głową. — Języki semickie to wyższa szkoła jazdy, to nie jest takie proste. O znaczenie trzeba zapytać znawców judaizmu, albo jakiegoś rabina.

— A znasz jakiegoś? — Wiśniewski tarł skroń, zaskoczony.

— Jest taki profesor z Krakowa, na którymś z festiwalów miał wykład z Tory. Można by do niego zadzwonić, chyba udzieliłby nam konsultacji…

— To dzwoń, choć nie wiem, czy to nam w czymkolwiek pomoże.

— Jak nie zadzwonię to się nie dowiemy.

— Jedno co jest pewne, to że zależało mu na tym, żebyśmy tę dziewczynę znaleźli — mruknął Wiśniewski. — Odcisków palców oczywiście brak?

— A gdzie tam, nie ma ani śladu ani na karteluszkach, ani na ciele. Trzeba to wszystko przeanalizować. Żeby przejrzeć działania mordercy bardziej szczegółowo, na razie brakuje mi pomysłu.

— Spuszczono z niej krew — mruknęła Agnieszka zamyślona. — Tak samo spuszcza się ją ze zwierząt w żydowskim uboju rytualnym. Czytałam o tym, Żydzi zabraniają spożywać krwi zwierząt.

— Ale to co, dziewczyna miała być zjedzona jak jakiś kurczak?

— Nie, ten, kto zabił chciał nam coś pokazać, zwrócić naszą uwagę. Dlatego zostawił te kartki w… w ranie i w ustach.

— Zwrócić naszą uwagę? Niby na co?

— Nie wiem, nie przychodzi mi do głowy nic innego, jak kultura, może wierzenia Żydów.

— No to ładnie, problematyka żydowska w Kielcach to delikatniej mówiąc, grząskie piaski…

— Dokładnie… Mamy coś jeszcze?

— Zebraliśmy śladową porcję krwi, toksykologia będzie za kilka dni. Na ciele brak śladów walki, siniaków, otarć, otarcia na szyi które ujawniliśmy mają kilka dni i wydają się niezwiązane bezpośrednio z tym zdarzeniem.

— Ślady gwałtu?

— Bardziej stosunku. Był dobrowolny, ofiara żyła w trakcie i nie broniła się.

— Jezu…

— Nie stękaj, Andrzej! Wiesz, do czego zdolni są ludzie! Na razie mamy tyle. Totalne wariactwo.

— A ten tatuaż?

— Tatuaże, dwa. Jeden na prawej dłoni, a drugi — na prawym biodrze. Oba świeże, zabezpieczone maścią gojącą i folią. Jakieś dziwne znaki… te dzieci to już kompletnie poszalały! — sarkał Michalczyk. — Do kościoła by poszły, do spowiedzi… — Na te słowa, Agnieszka parsknęła śmiechem.

— No coś takiego, Endju, a ty chodzisz na różańce?

— Ja nie mam takich głupich pomysłów! — żachnął się. — Zajmijmy się śledztwem! Nie wiemy, kim jest dziewczyna. Nie zdziwiłbym się, gdyby tego nie dało się ustalić.

— Prędzej czy później się da i to jest priorytet. Przejrzyjcie bazy i zgłoszenia z terenu całej Polski i krajów ościennych, bazy Itaki, jak z tego nic nie wyjdzie, włączymy do sprawy Interpol. Ideałem byłoby znalezienie Schwarzowej, która zaginęła z kurtką tej dziewczyny. Aaa. Sprawa jest tajna, media nie mogą się o niczym dowiedzieć, czy to jasne? Daję dyspozycję do rzecznika prokuratury, żeby nic nie przekazał, ale wasz też ma milczeć, rozumiecie? A wy z nim! Każdy przeciek utrudni nam działanie. Damy im to potem, jak rozwój sprawy na to pozwoli. — Prokurator popatrzył srogo po twarzach policjantów. Kiwnęli głowami.

— To będzie trudne, bo on jeszcze nie skończył. — Agnieszka przełknęła ślinę i popatrzyła ponuro na zgromadzonych w pokoju.

— Czego nie skończył?

— Nie skończył z nią.

— Dlaczego tak sądzisz?

— Co stało się z krwią? Gość — bo to prawdopodobnie mężczyzna — spuścił z niej przeszło cztery litry krwi, tyle chyba mieści się w człowieku. Nie wierzę, że wylał ją do kibla. On ją jakoś wykorzysta.

— Co masz na myśli?

— Nie wiem, jakoś ją ujawni, bo jeżeli ją zabrał, to ona jest mu do czegoś potrzebna. Niektórzy seryjni zabierają sobie trofea, ale trudno uznać krew za tę kategorię „przedmiotu”. To ponad wiadro, krew się szybko psuje, śmierdzi… dzień do dnia, wykorzysta ją!

— Trofeum zrobił z języka.

— Dokładnie tak mogło być!

— Skąd ta pewność, że ją zabrał?

— On ją spuścił z ciała, a ciało umył, pozalepiał rany. Dbał o jego wygląd. Nie wierzę, że ją wylał, to byłoby alogiczne, a on kieruje się swoją chorą logiką. — Agnieszka popatrzyła na Andrzeja. — Chciałoby ci się podejmować takie ryzyko, spuszczać krew, myć ciało, zabezpieczać rany, odstawić ciało do parku — i wylać do ścieku to, co zebrałeś? Moim zdaniem on ma to wszystko przemyślane. Inna sprawa, gdzie dokonał tej makabry.

— Jedno z ostatnich miejsc, w jakich dziewczyna była, to był salon tatuażu.

— Na zdrowy chłopski rozum, to mało prawdopodobne, że stało się to tam.

— Dlaczego?

— Dotychczasowe działanie sprawcy jest dosyć wyrafinowane i przemyślane, a salon tatuażu… to byłoby zbyt oczywiste, wiadomym było, że tam trafimy: a nawet jak nie, to tego typu sprawy są jeszcze niszą, prędzej czy później dotarlibyśmy do niego, morderca nie jest taki głupi.

— Możesz mieć rację… świry są zwykle inteligentni, kierują się własną logiką, ale mają wszystko przemyślane, oni nie działają w afekcie, raptownie. Są przygotowani, wiedzą, jaki efekt chcą osiągnąć i do niego dążą. Co się dzieje z tym światem… jeden Kajetan w Warszawie, a drugi no name w Kielcach. Możliwe, że jest jakiś związek między tymi dwoma sprawami?

— Inny modus operandi, motyw pewnie też. Zbrodnie popełniano niemal jednocześnie więc raczej nie, nie sądzę, że są między nimi jakieś punkty wspólne. Przypadkowa zbieżność czasu popełnienia, brutalności i płci ofiar. Nasz poszukiwany myślał nad tym długo, planował i musiał podjąć jakiś trud organizacji, nie sądzę, żeby odpowiadał za to ten bibliotekarz. Operacyjni pracują, wiecie przecież, on był widziany w innych miejscach, jest już prawdopodobnie za granicą.

— Czy ktoś się na nim mógł wzorować?

— Nie sądzę. Wszystko tu odbyło się zupełnie inaczej, niż w Warszawie. No i za krótki czas od popełnienia tamtego mordu, żeby już pojawił się naśladowca. Ale jak to ujawnimy, naśladowcy mogą się znaleźć, a w kraju wybuchnie panika, dlatego jeszcze raz uczulam was…

— No… może i tak. Co mamy, podsumowując?

— Podsumowując, kupę roboty! Trzeba przejrzeć komputer zaginionej Schwarzowej, bazy w poszukiwaniu zaginionej dziewczyny w wieku odpowiadającym wiekiem denatki, no i salon tatuażu wydaje się… monitoring w miejscach dojazdowych do skweru Szarych Szeregów.

— To już chłopaki oglądają, nic nie ma, przywlókł ją tam widocznie od strony ścieżki rowerowej, tam nie ma kamer.

— Nad tym wszystkim więc teraz popracujmy, z rozwagą! Pierwszy niech będzie salon tatuażu, jedźcie tam we dwójkę.

— Wcześniej może napiszę maila do tego profesora, dobra? — zapytała Agnieszka.

— Pisz, jeżeli myślisz, że to pomoże! Poproś technicznych żeby ci przesłali skany tych karteczek. Ja ich poproszę, żeby popracowali nad laptopem. Aaa… jeszcze jedno. — Wiśniewski spojrzał srogo w ich kierunku — Nie rozmawiamy z prasą. Jak potrzebne będzie ujawnienie informacji, to je ujawnimy, na razie sprawa jest tajna, żeby nie wzbudzać paniki.

— Przyjęliśmy… to idziemy w swoje sprawy, a potem jedziemy pogadać z tatuażystą.

„Wszystko już się wydarzyło, nawet jeśli tego jeszcze nie ma w twoim horyzoncie zdarzeń”, pomyślał Michalczyk, próbując spłukać z ust resztki kawy. To było zaklęcie, które powtarzał sobie w chwilach, gdy czuł opór przed wykonaniem któregoś z etapów zaplanowanego działania.

Pierwszy raz zdanie to wybrzmiało w jego głowie, gdy był młodym policjantem i patrolował ulice tych samych a jakby innych, rodzinnych Kielc. Nigdy tego nie zapomni, wiedział. Nie ma szans. To stało się przy zwykłym, przyosiedlowym trzepaku. Młody mężczyzna, którego próbowali usunąć z ławki przy tym właśnie trzepaku na Ślichowicach, nagle wyciągnął pistolet.

To miała być rutynowa akcja. Myśleli, że przyjechali do nieszkodliwego dresiarza, liczyli na to, że znajdą przy nim do pięciu gramów porcjowanej samary, nie więcej. Chłopak okazał się być dilerem, miał ze sobą nie tylko porcjowaną amfetaminę i trawkę.

Michalczyk stanął naprzeciw mężczyzny celującego do niego z naładowanej broni. Zaledwie parę oddechów dzieliło go od śmierci, której się totalnie tamtego dnia nie spodziewał. Dzień był zresztą rześki i pogodny. Jeden z nielicznych w ciągu roku, kiedy wydaje Ci się, że jesteś nieśmiertelny.

Zderzenie poczucia, że śmierć jest abstraktem i tak naprawdę nie istnieje, z nagą prawdą tego, co wydarzało się w przestrzeni i materii tamtego dnia było porażające, dlatego wryło mu się w umysł i miało w nim pozostać do momentu urealnionej śmierci, który kiedyś nadejdzie.

W tamtej chwili, kiedy tak stał i patrzył w miejsce, z którego wydobyć miał się jeden, jedyny pocisk przeznaczony dla niego, w głowie, nie wiadomo, skąd, pojawiło mu się to zdanie, z silnym przeczuciem, że ma żyć. Nie stracił zimnej krwi. Negocjował z chłopakiem, a gdy tamten stracił czujność, wytrącił mu broń z dłoni. Wypaliła. Przeznaczona dla niego kula trafiła w rurkę trzepaka, obok którego go zgarnęli.

Michalczyk miał wówczas nieco ponad dwadzieścia dwa lata i było to pierwsze poważne ostrzeżenie, związane z zawodem, jaki wybrał. Od tamtego momentu powtarzał sobie to zdanie, jak zaklęcie. „Wszystko już się wydarzyło, nawet jeśli tego jeszcze nie ma w twoim horyzoncie zdarzeń”. Było przydatne i niosło za sobą wielki spokój. Pomagało odzyskać zimną krew. Skoro wszystko już się wydarzyło, to nie ma czego się bać, trzeba ze spokojną pewnością czekać na zaistnienie danego wydarzenia w przestrzeni.

Wsiedli do samochodu: on z wodą mineralną w ręku, Agnieszka z czarną, metalową zapalniczką i chmurą dymu spowijającą ciało. Bez słowa jechali przez miasto, mijali kolejne urzędy, pogrążone w hibernacji gazony i ekrany akustyczne.

Przed nimi rozpościerała się zbudowana niedawno obwodnica, herbskie bloki zanikały w sinym powietrzu daleko przed maską samochodu. Zimowe niebo było szare i spokojnie nieprzejrzyste, jak przystało na środek zimy: smog i dym węglowy spowijały świat pogrążony we śnie. W oddali na horyzoncie kanarkowym kolorem odcinał się jedynie kontur bloku, na którym reklamował się DEK Meble, sklep.

Śnieżne zadymki kiedyś nadejdą, pomyślał. Prędzej czy później będziemy musieli się z nimi zmierzyć. Przeczuwał to. Nadciągną jeszcze w lutym. Włączył samochodowe radio i próbował obmyślić plan tego, co ich czekało. Kątem oka obserwował Agnieszkę. Nic nie mówiła, była rozluźniona. Oparła głowę o oparcie fotela, a jej klatka piersiowa podnosiła się w górę i w dół, w górę i w dół. Jej umyte ale posklejane w strąki, nieuczesane, cienkie włosy odcinały się od białego szalika. Przygryzła sine, spierzchnięte usta i w zamyśleniu bawiła się kosmykiem włosów. Nie wiedział, co się z nim dzieje. Po rozwodzie był jakoś dziwnie pobudzony, nawet ona stanowiła obiekt seksualny: nie żeby była brzydka, ale wcześniej ani razu nie pomyślał o niej w takim kontekście. Była koleżanką z firmy, oddaną funkcjonariuszką.

Pożycie z Wandą od lat już było w całkowitym rozkładzie, ale póki z nią był, działał jakiś mechanizm spokojnej pewności, że gdyby potrzebował „spuścić sobie z krzyża,” to ona jest obok, do jego dyspozycji. Prawowita żona, podpisał z nią umowę własności, w Urzędzie Stanu Cywilnego. Teraz sypiał sam, był sam: brak możliwości ulżenia sobie wprowadził w jego życie to dziwne napięcie z braku, zmienił wszystkie odczucia ciała, zaprzyjaźnił go z ciągłym uczuciem niepokoju. Adam w jego trzewiach domagał się satysfakcji. Nie analizować tego!

Andrzej westchnął cicho, spróbował skupić się na jeździe. Zjeżdżali z wiaduktu, jechał więc wolno. Mógł przyjrzeć się ludziom, których mijał. Dominowały grupki młodych osób, czyli w „Norwidzie” była przerwa.

Przystanął na czerwonym świetle i patrzył na budynki po lewej stronie. Nawigacja wskazywała, że punkt do którego jechali, znajdował się o rzut kamieniem, nieco po przekątnej po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko liceum Norwida, z którego wychodziło coraz więcej młodzieży, w jego języku, młodocianych. Światła zmieniły się, skręcił za czerwonym audi. Zaparkuje na Miłej.

Przemarznięta, pokryta grudami ziemia chrzęściła pod kołami. Andrzej Michalczyk, jechał nieoznakowanym, cywilnym samochodem. Minęli barierki obok liceum i popychających się nawzajem licealistów. Skręcili w wąską asfaltową drogę, niewiele szerszą niż byłby ślad jakiegoś quada. Andrzej wjechał na chodnik tuż za zakrętem. Nic tam nie było prócz ogrodzenia małego zakładu stolarskiego, aktualnie zamkniętego. Dopiero dalej zaczynał się ciąg domków jednorodzinnych. Agnieszka żwawo wyskoczyła z samochodu, z kieszeni wyciągnęła papierosy: zapalniczki nawet nie chowała przez cały okres podróży. Obserwował ukradkiem gibkość jej ciała. Zaczynała mu się podobać, co powodowało, że czuł się jak jakiś uczniak.

Kiedy sam wysiadł z samochodu, zakuło go w zastałym kolanie: starość nie radość, odzywały się stare kontuzje. Złotawy promień słońca odbił się od tafli lodu na chodnik i dziabnął go w oczy, aż zabolały go zwężające się źrenice. Organoleptycznie stwierdził, że zaczęło wiać. Może mimo wszystko nadciąga śnieżyca? Nie żadna zadymka, jak prorokował? Cóż, wolno jej, jest środek zimy. On za to, powinien się skupić na robocie. Spojrzał na drugą stronę ulicy i wiedział już, że dobrze trafili.

— Popatrz tam — powiedział, wskazując palcem. — Mamy nasze „chwała wszystkim dobrym policjantom”!

— A nie „Halina wzięła dużą porcję”? — zaśmiała się.

— Wolę „chwałę”, jestem językowym purystą… chodź, palisz to przejdziemy na drugą stronę ulicy jak biali ludzie, na pasach.

Po drugiej stronie ulicy Jagiellońskiej w krótkim ciągu jednorodzinnych domków, tuż obok przystanku MZK, w jedną nieogrodzoną posesję wcinał się mały plac wyłożony kostką Bauma. W głębi stał schludny, żółty domek, pod którego okapem wystawiono roll — up, z postacią Zombie Boya. Obok jego sylwetki, wzorowanymi na hip — hopowe litery wypisano „H.W.D.P Tattoo”.

— Jednak „Halina” purysto! — mruknęła Agnieszka.

— Pieprzę to… chodź! — powiedział i spokojnie skierował się w stronę szklanych drzwi, z opuszczoną ciemną roletą. „Otwarte”, głosiła krzywo na nich zawieszona, fluorescencyjna plakietka. Otworzyli drzwi i weszli do środka.

Leżanka, trzy krzesła, wieszak, stolik i metalowa szafa, tyle mieściło się w salonie. Ściany pomalowane były na ciemny fiolet, ale w pomieszczeniu było jasno, bo zamontowano tam mocne ledy. W metalowej szafie flakoniki i słoiczki przestawiał człowiek, który lepiej niż Zombie Boy nadawałby się na roll — up studia tatuażu o nazwie, jaką wybrał dla swojego lokalu.

Dwumetrowy, śniady, łysy kark ubrany w czarne dresy ze spokojem spojrzał w ich stronę. Miał wytatuowane na czarno dolne powieki tak, jakby nałożył na nie kohl. Po prawej stronie twarzy patrzyły w ich stronę trzy granatowe łzy w wewnętrznym kąciku oka. Spod podwiniętych rękawów widać było zielonkawe tatuowane rękawy, jeden wypełniała precyzyjnie cieniowana róża w podkowie, drugą rękę zdobiły trupie czaszki i piszczele.

— Dzień dobry — powiedział Michalczyk, patrząc na powieki tatuatora.

— Dobry — odpowiedział tamten, po czym odepchnął ich i runął w kierunku drzwi. Początkowo zaskoczeni, szybko wypadli za nim na placyk przed budynkiem.

— Stój! — krzyknął Andrzej. Tamten skoncentrowany na ucieczce, biegł do Jagiellońskiej. Ale było ślisko, a jemu brakowało zwinności: uznał widocznie że ta cecha nie będzie mu potrzebna i skupił się na budowaniu siły, nie smukłości ciała. Możliwym było też, że w więzieniu nie było jak ćwiczyć płynnego, szybkiego poruszania się. Do tego na ulicy leżała warstwa lodu, tatuator poślizgnął się i upadł do tyłu, na plecy, ale szybko zerwał się i jeszcze szybciej znikł za ogrodzeniem.

— Stój, bo strzelam! — krzyczał Michalczyk, nawet nie sięgając po broń. W biały dzień na ulicy, obok liceum — to nie uszłoby mu płazem. Tamten nie reagował. Biegł, niezgrabnie i ciężko, ale biegł. Nagle, z ulicy Miłej wyjechał na niego samochód, tarasując mu drogę.

Michalczyk gubił dystans. Tamten przetoczył się przez maskę samochodu i biegł dalej. Coraz ciężej oddychał. Goniący minął samochód i złapał go za bluzę. Natychmiast musiał zrobić unik, bo uciekający wymierzył w jego stronę cios. Widział, że jeśli ten dosięgnie jego żuchwy, skończy się u chirurga. Dlatego pochylił się do przodu i całym ciałem runął na uciekiniera. Udało mu się, przewrócił go. Położył się na nim całym ciałem i unieruchomił go, a potem wyciągnął zza paska kajdanki.

— Łapa… Łapa, mówię! — krzyczał. Metalowe obręcze ledwo objęły przeguby tamtego.

— Nic nie zrobiłem!

— Ani wtedy ani teraz — mruknął zdyszany Michalczyk. — Przez przypadek grypsowałeś na Białołęce! — zaśmiał się, gestem wskazując na tatuowane rękawy.

— Dajcie mi zamknąć zakład — wydusił tamten. — Nigdzie nie pójdę bez tego!

— Gdzie masz klucz? — zapytała Agnieszka, kiedy dobiegła do obu. Oddychała głośno i właśnie sięgała do kieszeni skórzanej kurtki, po zapalniczkę i papierosy.

— W szafce za drzwiami, na haczyku wisi. — Wściekły tatuator spojrzał na nią ponuro, zaciskając pięści. Odpaliła papierosa i pobiegła do zakładu. Zajrzała za drzwi, biała skrzyneczka z serduszkiem wyciętym na wieczku wisiała za futryną. Otworzyła ją i wyjęła pęk kluczy. Wychodząc zgasiła światło i przekręciła tabliczkę, na słowo „Zamknięte”. Słyszała, że złapany coś do niej krzyczy. Wyszła z zakładu i spojrzała pytająco w jego twarz.

— Tam się nie pali, kurwa!

— Ryszard O. „Bila”. Urodzony w 1961 r. w Olsztynie. Skończyłeś tam technikum. Prawie całe dorosłe życie spędziłeś za kratami polskich zakładów karnych i aresztów. Zazwyczaj na szczycie hierarchii więziennej, gdzie byś nie trafił. Grypsowałeś. Siedziałeś za kradzieże, rozboje. Udział w zorganizowanych grupach przestępczych.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 36.75
drukowana A5
za 66.42