E-book
14.7
Pozwolisz, że się wtrącę

Bezpłatny fragment - Pozwolisz, że się wtrącę


5
Objętość:
174 str.
ISBN:
978-83-8189-340-4

Agnieszka już dawno tutaj nie mieszka o nie, nie…

— O nie, nie, tak to ja na pewno dnia nie zacznę — wystękał Janek z twarzą wlepioną w poduszkę. Znów nie wyłączył radia przed zaśnięciem. — Z pełnym szacunkiem dla pani Wyszkoni, ale nikt nie musi mi przypominać, że jest ciepłe lato, choć czasem pada, ja doskonale widzę, co się dzieje na dworze. Wystarczy spojrzeć za okno: kobiety w zwiewnych sukienuniach albo świecące po oczach pośladkami i wydepilowani panowie, poubierani jak banda pięcioletnich chłopców, dla których atrakcją dnia będzie wspólny wypad do piaskownicy, a w niej będą mogli toczyć nieustanny spór o to, kto ma większego siusiaka i lepszą dupę — mruczał dalej do siebie, nie wyściubiając nosa z coraz bardziej przesiąkniętej śliną poduszki. Musiał odwrócić głowę na bok, materiał poszewki wytarł mu już zęby do sucha.

Skupił się na odnalezieniu pilota do wieży, wypierając z myśli powtarzający się raz po raz refren piosenki, będący jednym z tych, które zakorzeniają się w głowie, by następnie samoistnie odtwarzać się przez kilka dni, kompletnie zaburzając tok myślowy.

Powolnymi ruchami ślepca obmacał łóżko wokół siebie, ale nie wyczuł żadnego pilotokształtnego obiektu. Oczy dalej miał zamknięte; gdyby je otworzył, co już samo w sobie stanowiło zbędny wysiłek z rana, zobaczyłby ścianę, która ze względu na swą milczącą i nieruchomą naturę, nijak nie mogłaby pomóc w odnalezieniu pilota. Sięgnął ręką wyżej, nad głowę i macał na oślep parapet. Musiał być ostrożny; najmniejszy niezamierzony ruch, jakakolwiek gwałtowność, zaburzyłaby wątpliwy ład panujący pod oknem. Na parapecie znajdowało się wiele rzeczy; była to strefa służąca do rzucania drobiazgów, które nie wiadomo kiedy mogą się przydać, oczekując na swój drobny moment chwały. Pod drżącymi z wysiłku palcami poczuł plastikowe „coś”, co mogło okazać się pilotem. Powoli, milimetr po milimetrze, rozpoczął żmudny proces przysuwania przedmiotu do krawędzi parapetu.

— Jeszcze troszkę, jeszcze troszkę, odrobinkę…

Pudełko ze starą maszynką do golenia na żyletki, pamiętającą chyba jeszcze czasy najazdów tatarskich, boleśnie uderzyło go w ucho.

— Kur… — zdążył wystękać Janek, nim lawina przedmiotów, spod których wyjął pudełko zaczęła zwalać mu się na głowę i w jej okolicach. Puste kartony po sokach, plastikowe butelki po wodzie i puszki po energetykach huczały gromko, staczając się z parapetu na łóżko, a z łóżka na podłogę; jak na złość, wszystkie omijały niewielki dywan, trafiały wyłącznie w panele i siebie nawzajem. Jeszcze przed chwilą tworzyły wspólnie zgrabną rzeźbę, stojącą na atlasie, który leżał na książce, pod którą znajdowały się dwie podpórki: resztka taśmy izolacyjnej i pudełko na maszynkę.

Teraz leżały wszędzie dookoła, dokładając swoją cegiełkę do ogólnego harmidru. Zastanawiające było, dlaczego układanka posypała się dopiero teraz; wiadomym jest wszem i wobec, że rzeczy skrupulatnie niepoukładane jedna na drugiej w pewien bardzo specyficzny sposób, przejawiały niepokojącą tendencję do wytrwałości w pozostawaniu nieruchomo na wskazanym losowo miejscu przez zasadniczo długi czas. Zupełnie jakby stworzyła je matka natura, a nie chłopak, któremu zwyczajnie nie chciało się uprzątnąć pokoju. Ilość pustych pojemników wskazywałaby, że rzeźba sięgnęła już połowy okna, a jednak nic Jankowi nie zasłaniało nigdy widoku.

— …zapiał — dokończył i zmusił niedobudzone ciało do reakcji, wysyłając powiekom impuls elektryczny w postaci sfory wygłodniałych pitbulli. Podziałało — powieki uchyliły się odrobinę. Pierwsze, co zobaczył to tygrysa ryczącego mu prosto w twarz z puszki po napoju energetycznym. Odtrącił ją ręką na bok, byle dalej, intensywny zapach zatęchł już i stawał się nie do zniesienia z tak małej odległości, a następnie nadal leżąc na brzuchu, zdjął z policzka pudełko z maszynką i roztarł obolałe ucho, wykonując nieporadną gimnastykę drugą ręką, wyswobodzoną bohatersko spod gruzowiska.

— Tu mi przepadłaś — wymruczał do maszynki jak do ucha kochanki, całą dostępną na ten moment uwagę poświęcając właśnie jej. Uśmiechnął się z nieskrywaną satysfakcją.

Agnieszka przestała męczyć w radiu tym, że dawno już gdzieś nie mieszka, zamiast tego nastąpiła przerwa na reklamy i autopromocję. Dobra, Janek, przestań się guzdrać, nie czas na to. Trzeba się spieszyć, bo zaraz dojadą pewnie takim syfem, że odbytnica ci wypadnie, chociaż leżysz dupą do góry.

Udało mu się przekręcić poruszane mentalnymi groźbami ciało na bok, ku brzegowi łóżka. Po drodze strącił z niego wszystko to, co jeszcze dziwnym trafem nie znalazło się na podłodze, wywołując kolejną kakofonię brzdęków i głuchych łoskotów. Leżał teraz z twarzą zwróconą ku pokojowi. By znaleźć pilota nie musiał się już wysilać, namierzył go w mgnieniu oka. Był na nocnej szafce; Janek wyciągnął rękę, ale pilot znajdował się tuż poza jej zasięgiem. Spróbował więc drugą, jednak wciąż brakowało mu kilku centymetrów ramienia, których wyprodukowanie nie było już raczej możliwe, a przynajmniej nie w ciągu paru następnych minut. Zaczął myśleć, w jaki sposób mógłby obejść tę przeszkodę stojącą na drodze do szczęścia, jakim byłoby posłuchanie dla odmiany tego, czego słuchać lubił.

Obrzucił szybkim zerknięciem cały pokój w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby stanowić bezcenną pomoc, rejestrując po drodze obecność iPoda w stacji dokującej wieży.

Dobrze.

Spojrzał w dół. Kabel stojącego na szafce nawilżacza powietrza owinięty był wokół jednej z jej nóżek i podłączony do ukrytego gdzieś w podłóżkowych głębinach przedłużacza. Śledził skrupulatnie całą trasę, jaką pokonywał kabel, fragment po fragmencie, analizując ją z tą szczególną dokładnością, na jaką stać tylko i wyłącznie dopiero co wyrwanego ze snu człowieka. Wykręcił oczy maksymalnie w stronę, którą on uznawał za „prawą”, a która całej reszcie wszechświata, niezależnie od strony globu, jest znana jako „dół”. Osiągnął już tę dziwną granicę, kiedy patrzenie w bok zaczyna przyprawiać o zawroty głowy i lekki ból oczodołów, kiedy jednym okiem zagląda się niemal do wnętrza własnej czaszki, a drugim obserwuje nasadę nosa. Kabel chował się pod łóżkiem na wysokości jego brody.

To się może udać, pomyślał i zamrugał kilkukrotnie, patrząc na wprost; miał nieprzyjemne wrażenie, że dalsze rozciąganie mięśni wokół oczu będzie grozić trwałym uszkodzeniem. Pełen nadziei wyciągnął rękę i opuszkami palców zaczął na ślepo obmacywać podłogę w miejscu, w którym według zapamiętanego obrazu znajduje się kabel.

Bingo!

Musnął go delikatnie środkowym palcem, jakby bał się, że ucieknie i spróbował chwycić, ale jedyne, czego udało mu się dokonać to delikatne pogłaskanie gumowej otoczki. Przez chwilę leżał nieruchomo ze zwisającą swobodnie, drętwiejącą powoli ręką, a w jego umyśle toczyła się zawzięta batalia o podjęcie następnych kroków.

Rezygnacja i poranna niemożność ruchu stawiały nieugięty opór partyzanckim atakom nadziei i brutalnym podjazdom chęci zmiany radia na muzykę. Walka okazała się niebezpiecznie wyrównana, żaden z aliansów nie był w stanie ani przechytrzyć przeciwnika, ani pokonać go w walnej bitwie i przechylić ostatecznie szalę zwycięstwa na swoją stronę. Dwa mocarstwa wzięły się za bary; żadne nie chciało odpuścić, by okryć się hańbą w oczach przeciwnika. Po obu stronach konfliktu ginęli na ogromną skalę żołnierze i generałowie, armaty grzmiały, balisty wystrzeliwały grad płonących pocisków, samoloty zrzucały bomby na zwartych w zaciekłym boju idealistycznych pachołków, ginących za słuszną sprawę w morderczym szale z zastygłym na ustach krzykiem o lepsze jutro.

Ależ jatka, pomyślał Janek.

W międzyczasie, w nieświadomym rozgrywającego się tuż obok wewnętrznego konfliktu radiu, skończyły się reklamy. To zwiastowało tylko i wyłącznie nadejście kolejnego kawałka, wałkowanego non–stop, przy którym można bardzo szybko zetrzeć szkliwo z zębów. Bitwy ustały, w umyśle Janka zapadła nagła cisza, cały zgiełk urwał się jak ucięty nożem. Ręka powoli sunęła w stronę kabla; cała reszta ciała ani drgnęła, chłopak miał wrażenie, że rozjeżdżają mu się stawy w tej desperackiej próbie zmiany obecnej sytuacji na lepszą lub przynajmniej bardziej obiecującą. Poczuł palce zaciskające się na kablu bez udziału jego świadomości i milimetr po milimetrze, z chirurgiczną precyzją, zaczął przysuwać szafkę do siebie. Na jego twarzy malowało się skupienie, widziane najczęściej na obliczach doświadczonych strategów, patrzących znad kopcących fajek na mapę pola bitwy czy też profesjonalnych szachistów, rozważających następny ruch, który może okazać się decydującym.

Chciałbym być cyborgiem, zdążył jeszcze pomyśleć, nim w pokoju rozbrzmiał kolejny polecany numer z wakacyjnej listy przebojów.

Jutro znowu gonić, biec, latać ponad!

Ile sił mam…

— O nie, nie, nie, kurwa, chuj, nie, dupa, nie! — ryknął Janek. W wyobrażonym, opętanym wojną świecie zapanował chaos. Strażackie syreny zawyły na alarm, kobiety piszczały rozdzierająco, zostawiając płaczące dzieci i rzucając się do szaleńczej ucieczki; żołnierze porzucali broń, pędząc na oślep przed siebie, byle uciec jak najdalej od tego horroru; nie miało już znaczenia, po której stronie barykady stali jeszcze przed chwilą, zdrowi pomagali rannym, a martwi powracali do świata żywych, bo żaden z poległych żołnierzy nie mógłby znieść wstydu odczuwanego, gdy karty historii lub rodzina wspominałyby dzień i okoliczności, w jakich polegli. Na to się nie pisali, żaden żołd nie był wystarczająco wysoki, by odwieźć od dezercji, żadne szkolenie nie mogło przygotować na tak ciężką traumę, której leczenie zajmie im resztę życia i pochłonie większość dochodów państwa. Gwałcone dziewki wyły opętańczo, zdzierając z siebie resztki odzienia, niosąc na ramionach oprawców wtulonych w ich nagie piersi, szukających miłości i schronienia, próbujących zatkać uszy na okrutną piosenkę. Generałowie, dowódcy i posłańcy patrzyli wokół siebie z obłędem w oczach, by po chwili sięgnąć do kabur pistoletów i strzelić sobie w skroń. Lazarety opustoszały, nawet odcięte stosy kończyn poczęły przejawiać niepokojące objawy życia i pełzały w makabrycznym tańcu, zderzały się ze sobą, nie mogąc znaleźć drogi ucieczki. Gdzieś na horyzoncie pojawił się atomowy grzyb.

Ręka Janka wystrzeliła ku pilotowi jak z procy. Spudłował! Trafił rozluźnionymi palcami prosto w kant szafki i zaklął. Na całe szczęście miał jeszcze drugą, ale przygniecioną ciałem. Spróbował wyszarpnąć ją jednym ruchem, lekko obracając ciało ku brzegowi łóżka, jednak coś, nie do końca wiedział, co dokładnie, poszło nie tak i gruchnął bezwładnie na podłogę aż zadudniło, jak ciśnięta na ziemię kłoda. Łóżko było dość wysokie. Kolano zaliczyłoby miękkie lądowanie na dywaniku, gdyby nie trafiło idealnie w nakrętkę od butelki odwróconą do góry nogami. Wolną ręką próbował uchwycić się parapetu, dzięki czemu stracił szansę na podparcie i jego twarz, a konkretnie kość policzkowa napotkała nagły, twardy opór ciśniętej niechlujnie na podłogę ładowarki telefonu. Reszta ciała została szczęśliwie zamortyzowana rozrzuconymi samoistnie elementami parapetowej rzeźby.

— No wyłącz się! — zawył głucho Janek. To nie była chwila na lizanie ran; poderwał się jak rażony gromem, próbując zamknąć umysł na lecącą piosenkę i tekst, od którego krwawiły uszy, a nagły wylew, udar, czy zwykła niewydolność wielonarządowa stanowiły przyjemną alternatywę, jeśli nie szczęśliwe zakończenie gwałcących uszy tortur. Klęcząc na boleśnie wbijającej się w kolano nakrętce, chwycił pilota, teraz już będącego w zasięgu i nacisnął przycisk „iPod”.

Cisza.

Armagedon myśli zakończył się, wojny zniknęły, atomowy grzyb rozpłynął się w powietrzu, samoloty zamieniły się w skowronki, rudziki i zięby, a słońce wyjrzało zza zasnutego dymem horyzontu i oświeciło złocistymi promieniami zieleniejącą trawę i skaczące po niej białe króliki. Tu i ówdzie wyskakiwały spod ziemi polne kwiaty.

Janek odetchnął głęboko, już spokojny o najbliższą przyszłość. Nawilżacz trwał dalej w bezruchu, zamknięty na rozgrywający się wokół niego dramat.

Minęło zaledwie sześć minut od przebudzenia, a on czuł się, jakby przeżył już całe swoje życie.

O kurwa. Oby to się nie powtórzyło już więcej, niczym nie zasłużyłem sobie na taki poranek. Nikt nie zasłużył. Dobrze, że wieża wytrzymała. Na jej miejscu rzuciłbym się z regału. Wszystko będzie dobrze, wszystko jakoś się ułoży. Wdech, wydech, wdech, wydech, pomyślał. Mogłem zginąć, dodał jeszcze.

Był już kompletnie rozbudzony, resztki snu spędziła z powiek znienawidzona do granic możliwości piosenka. Janek miał do niej szczególną awersję. Uważał, że wszyscy, którzy się do niej przyczynili, którzy byli odpowiedzialni: za zaśpiewanie, za wydanie, za napisanie tekstu i melodii do, jak to często ujmował, tego jebanego gniota, powinni stracić życie albo pieniądze; ewentualnie dostać dożywocie. Bądź wszystko naraz; pozostawał niezłomny w twierdzeniu, że za coś takiego karę należy odbyć, obojętnie jaką, a sprawiedliwości musi stać się zadość. Promocję hitów tego pokroju nazywał „przejawem skrajnego zwątpienia w zdolności językowo-poznawcze rasy ludzkiej i okrutnym naigrywaniem się z kretynizmu i postępującej degeneracji procesów myślowych, będących skutkiem edukacji publicznej i domowej, a także, tak, nie inaczej, zatrważającym spadkiem jakości tekstów utworów zapętlonych w listy przebojów i odtwarzanych na okrągło”.

Wystarczyłoby stwierdzenie „błędne koło”, ale Janek lubił się od czasu do czasu wysilić i zgłębić niejako intrygujące go zagadnienie oraz adekwatnie nazwać zaobserwowane zjawisko.

Teraz, kiedy już miał władzę nad pilotem, nie miało znaczenia, jaki kawałek puści, na odtwarzaczu nie było takich, które przyprawiałyby go o chęć skoczenia z bloku, a przedtem do dokonania masowego mordu pośród zwolenników współczesnej muzyki pop. Chciał tylko usłyszeć coś, co spowolni tłukące się w piersi, zestresowane serce. Po prostu nacisnął przycisk play. W pokoju rozległ się znajomy riff gitarowy piosenki Mannish Boy Muddy’ego Watersa.

— Voilà! — krzyk odbiłby się od ścian gromkim echem, gdyby pokój był większy niż dwanaście zastawionych meblami metrów kwadratowych.

Jego głowa automatycznie, bez udziału wątłej świadomości, zaczęła poruszać się w zaaplikowanym rytmie. Płynąca z głośników muzyka wypełniła każdy z nadszarpniętych nerwów jego ciała, zdruzgotany umysł złączył się na powrót w jedną całość, znów stał się w pełni zintegrowaną jednostką myślącą, a napęczniałe od zabójczej dawki adrenaliny żyły pochowały się pod skórę; pobladła ze zgrozy twarz odzyskała swój zdrowy rumieniec, a źrenice zmniejszyły się i wróciły do normalnego rozmiaru.

Jeszcze parokrotnie zaczerpnął w płuca dusznego, zakurzonego powietrza, po czym uznał, że świat się jednak nie skończył. Zamknął oczy, westchnął ciężko, zakaszlał od nabranego razem z powietrzem pół kilograma pyłu i dopiero wtedy, gdy całe zasłyszane zło odeszło, poczuł pod kolanem bolesny ucisk plastikowej nakrętki. Powstał ociężale z kolan, pstryknięciem palca strącił upierdliwą nakrętkę, podrapał się z zamyśleniem w brew i przeczesał palcami włosy. Pod dwoma paznokciami zaczęły już powstawać krwiaki, nieprzyjemny skutek ich błyskawicznego zetknięcia z kantem szafki nocnej. Janek obserwował je z zainteresowaniem przez krótką chwilę, ale widok szybko go znudził. Przeciągnął się aż zatrzeszczały stawy, zatoczył głową dwa okręgi w przeciwne strony i podparł się rękami pod boki.

— But now I’m a man! — zaśpiewał gromko, próbując zaciągnąć ostatnią samogłoskę jak Muddy, w charakterystyczny dla bluesa, delikatnie nosowy sposób. Nigdy mu to nie wychodziło. Nie wyszło i tym razem; ze śpiewaniem zawsze miał na bakier. Nie było ono jego słabą stroną, po prostu nie należało do żadnej z jego stron. Mijali się czasami, wymieniając skinienia głów i grzecznie uchylając kapelusza.

Kawy. Pić kawa i palić papieros, mniam, mniam. Dwa papieros, jeden mało, dużo stres, Janek zły, wrr, pomyślał jak neandertalczyk. Gramatyka pakowała manatki i odchodziła, a on machał jej chusteczką na pożegnanie, kiedy w głowie pojawiał mu się obraz kubka parującej, czarnej jak smoła kawy i zapalonego papierosa. Prymitywna rządza zaspokojenia tych dwóch nałogów jawiła mu się w umyśle jako dzika bestia z przekrwionymi oczyma, opętanym wzrokiem i skudłaczoną sierścią, zachlapująca śliną wszystko dookoła i rycząca wniebogłosy. Pojawiała się ona każdego ranka, nadbiegała z prędkością burzy, miotając cielskiem w radosnych podskokach, a Janek, jak zahipnotyzowany, z lubością ugłaskiwał ją i zaspakajał jej pragnienia, których w tak grzeczny sposób się domagała. Nie mógł się jej oprzeć, nie chciał zresztą.

Następnych piętnaście minut miało zadecydować o pozostałej, czyli stosunkowo dużej, części dnia. Janek musiał w tym czasie dostarczyć organizmowi mieszankę kofeiny i nikotyny, rozrobioną w odpowiednich proporcjach, by móc w spokoju rozkoszować się nierobieniem kompletnie niczego, ze szczególnym uwzględnieniem tego, co zrobić musiał lub przynajmniej powinien. W przeciwnym przypadku jedyne, czego mógł się spodziewać, to nieustająca migrena, którą na próżno starałby się później załagodzić apapem albo ibuprofenem, wywołana zbagatelizowaniem bestyjki, wdzięczność której odczuwałby jako irytujące pulsowanie w skroniach.

Ruszył ociężale do kuchni, rozgarniając bosymi stopami napotkane po drodze puste kartony, puszki i butelki. Myślał już całkiem trzeźwo, osiągnął zasadniczo stan umiarkowanego rozbudzenia, lecz jego ciało nie było o tym do końca przekonane. Postanowił, że poinformuje je o przejściu do pozycji wertykalnej w nieco późniejszym terminie; może nawet pokusi się o użycie transparentu z jakimś zjadliwym sloganem albo nagra chwytliwy dżingiel. W korytarzu przystanął na chwilę; twarz zobaczona w mijanym lustrze na drzwiach szafki przykuła jego uwagę, i to bardziej niż zazwyczaj. Pod prawym okiem wykwitał powoli siniec — drobna pamiątka po kolizji z rzuconą niedbale ładowarką.

Walczyłem o życie i zdrowie psychiczne, o słuszną sprawę. I wygrałem. Przed „i wygrałem” będę robić pauzę, dla lepszego efektu. Walczyłem o życie i zdrowie psychiczne. O słuszną sprawę. Pauza, pauza, pauza. I wygrałem. Tak, teraz lepiej brzmi. A wręcz Brzmi. Albo po prostu powiem coś sztampowego, coś w stylu: „trzeba było zobaczyć tego drugiego, he–he” albo „dwóch ich było, ale co?, ja nie dam rady?”

Patrzył w lustro dłuższą chwilę, bacznie obserwując swoje odbicie, które niepokojąco odwzajemniało badawcze spojrzenie.

Oczy są, uszy są, nos na miejscu, chyba wszystko się zgadza, pomyślał. Swoją urodę zwykł określać stwierdzeniem „ogólnie społecznie akceptowalna”; musiał jednak przed sobą przyznać, że siniak nie dodawał mu ani powagi, ani tajemniczości, ani agresywnego pazura.

— I kogo ja chcę okłamywać? Zwyczajne „nic” też załatwi sprawę — burknął. Wykrzywił twarz w grymasie niesmaku, jakby polizał kozła i przecierając oczy, ponownie skierował krok do kuchni.

Tam czekał na niego zawsze przygotowany na codzienne wyzwania ekspres do kawy. Przedwczesny prezent urodzinowy, który dawał mu więcej radości niż cokolwiek innego, nadawał nowy sens wstawaniu każdego ranka. Ciepłe uczucia, którymi darzył ekspres i przywiązanie do niego spotęgowane były faktem, że sam go sobie podarował, wydając tym samym wszystkie oszczędności odłożone na wakacyjny wyjazd. Musiał dołożyć jeszcze trochę pieniędzy z zakładki „bieżące ekspensa”, przez co w zasadzie głodował przez ostatni tydzień miesiąca i znacząco spóźnił się z opłaceniem czynszu, ale wedle jego przekonania, było warto. Zapewne ktoś normalny plułby sobie w brodę, wydając ad hoc ponad dwa tysiące złotych na ekspres do kawy. On jednak, pałając nieodgadnionym zamiłowaniem do czarnego napoju postąpił tak, jak postępuje człowiek nad wyraz nadgorliwy i grzeszący nadmierną, nieokiełznaną pochopnością w podejmowaniu decyzji dotyczących polepszenia standardu dnia powszedniego.

Lubił wracać pamięcią do dnia, w którym to wybrał się do saturna po pendrive’a, a wyszedł ze sklepu z ogromnym pudłem pod pachą, której pierwotnym przeznaczeniem było zaopatrzenie w kofeinę nieduże biuro. Wystarczyła krótka degustacja, by stracił zdolność racjonalnego myślenia; zauroczony uśmiechem hostessy i smakiem skosztowanej kawy, wyłożył pieniądze na ladę jakby jutro miało nigdy nie nadejść, dokupiwszy od razu osiem kilogramów promowanej przez dziewczynę ziarnistej rozkoszy, czyli tyle, ile sklep miał jeszcze na stanie.

O pendrive’ie oczywiście zapomniał, musiał jechać drugi raz. Lubił wspominać ten dzień ku przestrodze — miał już serdecznie dość swojego zapominalstwa; z impulsywnym kupowaniem jakoś zdołał się pogodzić.

Przełączył ekspres w tryb stand–by i w międzyczasie, gdy grzałka szykowała się do akcji, wrócił do pokoju po kubek. Kubek stał na biurku, na przeciwko łóżka. Torując sobie ścieżkę pomiędzy zalegającymi tę część podłogi butami, a także wspomnianymi wcześniej odpadami segregowalnymi, przedarł się do biurka i chwycił ukochany fajansowy pojemnik.

Kubek ów nie był zwyczajnie brudny — to określenie już dawno przestało do niego pasować. „Zaświniony”, „plugawy”, czy „ufajdany” również nie oddawały w pełni jego obecnego stanu, brzmiały bardzo pobłażliwie. Najwyraźniej język polski i żaden ze słowników nie przewidziały nadejścia takiego człowieka jak Janek i stanu zabrudzenia, do jakiego można daną rzecz doprowadzić. Na niegdyś białych od wewnątrz ściankach kubka znajdowały się grube pokłady brunatno-czarnego nalotu. Gdyby nie to, że z zewnątrz nadal raziły oczy jaskrawą zielenią, wydawać by się mogło, że zastąpił on już ich pierwotny budulec. Janek nie myślał jednak tymi kategoriami. Ktoś inny nazwałby wnętrze kubka syfem; dla niego była to patyna starości, dodająca charakteru i wyjątkowego smaku każdej kolejnej kawie, była składnikiem X smolistego napoju, niepowtarzalnego dzięki ciągłej eksploatacji tego jedynego kubka.

Kubek został umyty tylko raz, po jego zakupie. Od tamtego dnia minęły już dwa lata z okładem i przelały się przez niego hektolitry kawy.

Janek podłożył buro-zielone naczynie pod dyszę ekspresu i już po kilku sekundach w całym mieszkaniu dało się poczuć błogi aromat, który chłopak zaczął wciągać zachłannie rozszerzonymi nozdrzami. Ekspres bulgotał zajadle, a z pokoju dobiegał głos Miley Cyrus, proszącej jakąś niewyobrażalnie piękną dziewczynę imieniem Jolene o zostawienie jej chłopaka w spokoju.

— Uparciucha z tej Jolene. Ilekroć bym tego nie słuchał, ta wciąż przystawia się do chłopaka brzydszej dziewczyny, chociaż może mieć każdego innego. Cóż za arogancja. Pewnie robi to tylko na pokaz, bo może. Biedna dziewuszka. Ciekawe, czy ta historia kiedyś się skończy, czy nieubłagana Jolene odpuści sobie i okaże dziewczynie litość? — mruczał do siebie, zapatrzony tępo w widok za oknem. Odpowiedź na to wyjątkowo bezsensowne pytanie nie miała jednak nigdy nadejść — ciężko, by piosenka sama z siebie zaczęła nagle opowiadać ciąg dalszy miłosnego trójkąta.

— Po tak ciężkim przebudzeniu przyda mi się chwila relaksu. Zasłużyłem na nią, nikt by się chyba o to nie pokłócił — Janka przeszły dreszcze na wspomnienie znienawidzonego utworu. — Jak tak w ogóle można, na Odyna? Narażać w ten sposób niewinnego człowieka na gwałcące uszy i duszę tortury. I to o siódmej rano! Niepoważne kmioty, banda zasran… — wywód przerwało mu ostatnie pstryknięcie ekspresu, zwiastujące upragnioną chwilę szczęścia. Ten krótki dźwięk odwrócił jego uwagę od kontemplacji szarego blokowiska i rozwiał powracające obrazy sprzed kilku minut. W rzeczywistości było już grubo po ósmej, o czym Janek doskonale wiedział, ale jego nieokiełznane skłonności do dramatyzowania stanowiły dużo silniejszy imperatyw niż to, co ogół społeczeństwa uznawał za otaczającą rzeczywistość.

Wziąwszy kubek wypełniony niemal po brzegi parującą kawą, udał się na powrót do swojego pokoju. Szedł powoli; można by rzec, że sunął jednostajnie, oddzielając tułów od nóg tak, by górna część ciała płynęła swobodnie, nieświadoma rytmu poruszania się, a dolna w pełni amortyzowała wszelkie wstrząsy wynikające ze stawiania kroków. Nie było to specjalnie trudne; Jankowi wystarczyła krótka chwila skupienia, by osiągnąć pewien stan harmonii, dzięki któremu dotarł do pokoju, nie uroniwszy po drodze ani kropli kawy.

Przystanął w wejściu, wpatrując się w pomieszczenie. W porównaniu z pozostałą częścią mieszkania, sypialno-dzienny pokój wyglądał jak Kuwejt po operacji Pustynna Burza. Odstawił kubek na stojący przy futrynie regał (na określoną półkę, tuż obok leżącej już tam zapalniczki; było to działanie zamierzone i przemyślane tak, by jedno przypominało o drugim) i po raz wtóry w przeciągu kilku minut utorował sobie drogę przez pobojowisko; tym razem jednak zalegające na podłodze odpadki, rozstąpiły się pod wpływem serii dyskretnych szturchnięć, wyznaczając całkiem nową, idącą po łuku trasę: drzwi — fotel.

Dotarłszy do fotela, zawrócił, poszerzając przy okazji ścieżkę, by zminimalizować ryzyko nadepnięcia bosą stopą na mniej lub bardziej obły bądź kanciasty przedmiot. Seria niefortunnych zdarzeń, którą mogłoby to spowodować byłaby katastrofalna w skutkach i, w mniemaniu Janka, znacznie przewyższyłaby tę, z którą zmierzyć się musiało rodzeństwo Baudelaire. By zobrazować sobie możliwości potencjalnej tragedii, myśli chłopaka wzięły w szpony klocki lego duplo — Janek uważał się za lekko cofniętego w rozwoju — i rozpoczęły inżynieryjne prace nad nowym arcydziełem, nad wizją kompletnego upadku i nieszczęścia.

Kunszt owej pracy, wykonanej w ułamkach sekund przez trybiki umysłu, wprawiły Janka w niemy zachwyt i lęk; oto podziwiał oczami wyobraźni spowolnioną scenę, klatka po klatce, w której prócz i tak już nadwątlonej godności, stracił także zęby, kubek i kawę. Jednego nie był do końca pewien — czego bardziej by żałował. Decyzję o zróżnicowaniu stopnia żałoby po kolejno utraconych dobrach osobistych zaburzało osobliwe rozweselenie wyimaginowaną wizją, w której w nieokreślony sposób wrzątek ląduje na jego twarzy, trzymany kurczowo kubek roztrzaskuje się o podłogę i kaleczy dłoń, a górne jedynki i kieł kruszą się, trafiając perfekcyjnie w kant nogi łóżka. Janek postanowił przerwać kontemplację, zanim zatrzaskujące się od nagłego przeciągu drzwi utną mu nogę, na podstawionym w magiczny sposób stołku złamie sobie kręgosłup, a opadająca z majestatyczną nieuchronnością lodowca szafa dokona jego dekapitacji.

— Ty durniu — mruknął do siebie, uśmiechając się i kręcąc przy tym pobłażliwie głową. Stając naprzeciwko regału, podrapał się po potylicy na zaś — wiedział, że kiedy już usiądzie i oprze głowę, zacznie go ona swędzieć z przyczyn bliżej mu nieznanych, a nie będzie mu się chciało jej podnosić. Sięgnął po zapalniczkę i schował ją za gumkę bokserek; następnie uniósł z namaszczeniem kubek kawy i ruszył wyżłobionym wąwozem ku fotelowi, nie odrywając stóp od podłogi.

Przezorny zawsze ubezpieczony. Nagroda będzie wielka, to już ostatni wysiłek tego ranka. Ba! Tego dnia. Czuję, że mógłbym już pójść spać, bo wydarzyło się chyba wszystko, co mogło, limit się wyczerpał, na pewno zbliża się już północ, a ty jeszcze spokojnie nie usiadłeś. Wytrzymaj. Raz i dwa, i raz, i dwa. Do rytmu, chłopie!, myślał, sunąc uparcie ku niedalekiemu przeznaczeniu.

Ein, zwei, ein, zwei!, wewnętrzny poliglota Janka uznał, że język niemiecki dużo lepiej motywuje do działania i zachęca niesforne nogi do przebierania niż polskie „raz, dwa”, które zawsze jakoś bardziej kojarzyło mu się z wymachiwaniem widłami przy oborniku. Ponieważ niemiecki zadziałał jak świeżo wyprowadzona z fabryki „Pantera”, postanowił sięgnąć w głąb pamięci i wydusić z siebie coś więcej niż odliczenie do dwóch. Mimo zdwojonych wysiłków i dymu wychodzącego uszami, nie poszło mu najlepiej; okazało się, że po sześciu latach nauki języka, w języku niemieckim umiał powiedzieć sztandarowe „ręce do góry!”, dwa, jakże niezbędne w życiu codziennym wyrazy, to jest: „kalkulator” i „królik” oraz jedno zdanie pojedyncze: „jestem nieprzygotowany”. Ostatnia sentencja, najdłuższa, na jaką mógł sobie pozwolić, stanowiła nieodłączny element rozpoczęcia każdej lekcji owego języka przez całe gimnazjum i liceum. Wrodzona przezorność nakazywała mu wymawianie jej również na pierwszych zajęciach w roku szkolnym, tak na wszelki wypadek.

— Jak ja, kurwa, zdałem? — rzucił w eter retoryczne pytanie, pokonując ostatnie centymetry dzielące go od fotela. — Cóż, to chyba o czymś o świadczy. Jeszcze nie wiem, o czym, ale o czymś na pewno. Warto będzie kiedyś poświęcić kilka minut, ale nie więcej!, na refleksję nad jakością edukacji i stopniem wykwalifikowania oraz zaangażowania w wykonywany zawód większości przedstawicieli kadry naukowej w szkolnictwie niższym. Tak, na pewno kiedyś o tym pomyślę, ale nie o piątej rano w środku tygodnia — dodał jeszcze, zasiadając w fotelu.

Dłuższa wskazówka zegara pokazała godzinę ósmą trzydzieści sześć, zaś wiszący na ścianie kalendarz informował niemo o tym, że jest sobota. Janek rzadko sprawdzał, jaki jest dzień. Dobrze, że pamiętał jeszcze wszystkie nazwy dni tygodnia. Czasem nawet udawało mu się wymienić je w odpowiedniej, uznanej przez wszystkich kolejności. Miał jednak wakacje. Uznał, że ten wyjątkowy okres, odróżniający się od reszty roku sporymi pokładami swobody i jako takiej wolności, poświęci na nierobienie zupełnie niczego; nawet myślenie uważał za robienie czegoś, więc i ono zostało zredukowane do niezbędnego minimum, choć wymykało mu się spod kontroli.

Niektórych nawyków ciężko się pozbyć.

W przypadku Janka „poświęcenie” nie było odpowiednim określeniem — uważał, że pasowało do pracoholików oraz rzeszy ludzi, którzy przez słowo „wypoczynek” rozumieją podróżowanie, imprezy, wyjazdy, skoki na bungee, zdobywanie Korony Ziemi; czyli robiący wszystko, by jak najbardziej zmaksymalizować swoją wydajność i wykorzystać czas wolny od codziennych obowiązków, wyciskając z niego ostatnie soki. Osobników tego pokroju zwykł określać jako „dręczonych permanentnym świądem w dupie, którzy w swym uzależnieniu od zajebania nawałem pracy, nie umieją dostrzec, czym tak naprawdę jest relaks, stawiający znak równości pomiędzy wczasami a nowym wyzwaniem”.

Janek nie rozumiał takich ludzi i rozumieć nie chciał, a słuchanie wywodu o tym, że jedni są tacy, a inni owacy było ostatnią rzeczą, na jaką mógłby mieć ochotę. Z całą pewnością nie figurowało ono w pierwszej dziesiątce, czy nawet pięćsetce na jego liście „Do zrobienia zanim umrę”. Janek takiej listy nie posiadał, choć z upodobaniem stwierdzał, że ogrom różnorakich czynności do niej nie należy. Zastanawiające było zatem to, co mogłoby się na tej liście znaleźć, gdyby jakimś cudem powstała. Gdyby od jej napisania miały zależeć losy wszechświata; może właśnie taki powód — walka z samym sobą o ostateczne być albo nie być w obliczu zagłady — przemógłby bezgraniczne lenistwo chłopaka. Można jedynie z góry przyjąć, że nie grzeszyłaby ani długością, ani objętością, zaś papier przesiąkłby ściekającą na niego mieszanką krwi i śliny od zaciskanych do bólu zębów.

Janek wygodniej rozpostarł się w wysłużonym fotelu. Kubek z kawą postawił na własnoręcznie przymontowanej do podłokietnika półce z zaimprowizowanym wgłębieniem, którego zasadniczą funkcją była ochrona kubka przed zsunięciem się na podłogę. Wgłębienie było zrobione z krzywo przyklejonych kawałków połamanej listwy podłogowej, którą chłopak oderwał od odpowiedniej jej części — za regałem, gdzie i tak nikt nie mógł dostrzec jej braku. Sama jej obecność zatem w tym właśnie miejscu mijała się z ogólnie pojętym celem estetycznym.

Wgłębienie powstać musiało, gdyż mimo dwojonych i trojonych wysiłków któregoś wiosennego popołudnia, gdy tajemnicza siła kazała mu zrobić „coś” i padło na montaż półki, przykręcił ją krzywo i wszystko z niej zjeżdżało. Nie chciało mu się i nie chciał jechać do castoramy po raz drugi — byłaby to oznaka braku profesjonalizmu, z jakim podszedł do sprawy, a drogę dłuższą niż pięć przystanków, pokonywaną w rozciągniętym do dwóch kwadransów czasie, uznawał za podróż życia.

Tak więc zamiast równej, stylowo przymontowanej do ukochanego mebla modyfikacji otrzymał w efekcie poszarpany brzeg odprutej tapicerki i przykręcony „na odwal się” fragment drewna, zwisający smutno niczym penis w półwzwodzie. Blat udało mu się choć trochę wypoziomować za pomocą serii podkładek, lecz wciąż łapał naczynia w locie, tuż przed zetknięciem z panelami. Wykoncypował więc sobie, że połamana listwa i klej załatwią sprawę. Od zamierzonego profesjonalizmu wykonania odbiegł tak daleko, że nikł za horyzontem, ale Janek wyszedł z założenia, że nie jest to konkurs złotych rączek. Przynajmniej miał teraz przechyloną półkę, na której kubek raz postawiony nie zmienia swego położenia i stanu fizycznego, nie na tyle jednak krzywą, by jego zawartość wylewała się tuż po postawieniu. W wykonanym dziele znać było emocje, złość i frustrację twórcy. Można jednakowoż było uznać, że starania chłopaka o lepsze jutro zakończyły się odniesieniem sukcesu.

Z siateczkowej kieszonki przy drugim podłokietniku, również stanowiącą element niestandardowy wyposażenia fotela, Janek wyciągnął tytoń i resztę artykułów niezbędnych do skręcenia papierosa. Dostojnymi krokami zbliżał się długo wyczekiwany moment porannego spełnienia.

Chłopak skręcił z nabożeństwem pierwszego papierosa i włożył go w kącik ust.

— A nie, jeszcze momencik. Czemu tu tak głośno? — wymruczał niewyraźnie ponownie poirytowany, przerywając wyciąganie zapalniczki zza gumki bokserek. By w pełni móc kontemplować swój święty zabieg, potrzebował absolutnej ciszy. Muzyka — choć wyborna — zaburzała w tym momencie obraz tego, jak ma wyglądać wolny poranek w wolnym dniu.

Podniósł się już nie tak ociężale z fotela i rozkopując na boki składowe bajzlu prawie energicznymi podrygami nóg, podszedł do wieży i przerwał wywód Jaggera o czerwonych drzwiach, które miały przyjść pomalowane na czarno. Ewidentna pomyłka magazyniera.

Janek wrócił tą samą drogą i powtórzył rytuał zasiadania w fotelu, uważając na stojący na półce kubek. Odrzucił głowę do tyłu i wparł ją mocno w wyrobiony zagłówek. Tak jak przewidywał, zaczęła go swędzieć. Machnął ręką w myślach na tę drobną niedogodność — przecież doskonale wiedział, że tak się stanie, już się podrapał, nie było sensu powtarzać tej czynności. Wydostał zapalniczkę na szczelnie przesłonięte roletami światło dzienne, zapalił skręta i zaciągnął się potężnie. Stłumił odruch kaszlu towarzyszący każdemu pierwszemu sztachnięciu, przetrzymał dym w płucach dłużej niż jest to wskazane, po czym wypuścił wszelkimi możliwymi otworami ciała błękitno-popielate kłęby.

Poczuł przeogromny zawrót głowy, któremu towarzyszyło wrażenie ugięcia kolan. Nauczył się, żeby pierwszego papierosa spalać w pozycji siedzącej — tytoń był mocny, a chłopak nikotynowo wygłodniały, co nieraz doprowadziło do sytuacji, w której musiał nieomal podpierać się ścian lub lamp na ulicy, by nie upaść, ogłuszony nad wyraz pokaźną dawką nikotyny.

Janek przymknął oczy, gdyż pokój zaczął niepokojąco wirować wśród ciemnych, rozmazanych plamek i odczekał chwilę. Gdy stwierdził, że ciśnienie pod czaszką się wyregulowało, otworzył je na powrót i zaciągnął się raz jeszcze. Tym razem po nabraniu dymu w płuca upił solidny łyk kawy. Przełknąwszy gorący płyn, zacisnął zęby, by przestały terkotać jak kastaniety w rękach hiszpańskiej tancerki. Smolisty napój w tym konkretnym wydaniu poderwałby z grobu nieboszczyka, przywracając mu wigor młodzieńczych lat, zaś ktoś o nader wprawnych kubkach smakowych odnalazłby nutę roztopionego szkliwa i skorodowanych plomb.

Zmysły Janka wyostrzyły się ponad ludzkie zdolności pojmowania. Źrenice zamieniły się w główki szpilek, oczy nabiegły krwią, serce zamarło, protestujący żołądek podjechał do gardła. Przez ułamek sekundy chłopak rozumiał najgłębszą prawdę o wszechświecie, słońce jego myśli rozjarzyło się jaskrawą bielą, przyćmiewając nieistotę i bezcelowość ludzkich dążeń, poznał odpowiedź na każde pytanie zaczynające się od „dlaczego”, rozumiał wszystko, co jest do zrozumienia, widział wszystko, co światło i cień mogą ukazać. Atomy jego ciała zreorganizowały się i cała jego postać zaświeciła radioaktywnym blaskiem niczym boska istota, która w swej nieopisanej łaskawości zeszła na ziemię pośród śmiertelników. Doznał pełnej harmonii z otaczającym go kosmosem; sam był kosmosem, który był nim i w nim od zarania dziejów, zjednoczonym w transcendentnej przemianie z sednem wszechrzeczy. Jednym słowem mógł tworzyć i obracać w niwecz, jednym skinieniem dłoni mógł dawać wolę i ją odbierać, konstruować nowe światy i wymiary, dematerializując obecne. Był wszystkim i mógł wszystko.

Pradawna mądrość narodów spłynęła na niego, owinęła materię jego ciała jedwabnym całunem i wsiąkła w każdą szczelinę między molekułami. Przenikająca przez ściany wiedza odurzała, napawała radością i wstrętem, szczęściem i odrazą. Był bóstwem uwięzionym w wiecznym półtrwaniu, zawieszonym w okrutnej nieskończoności, patrzącym swym przenikliwym wzrokiem w każdą przyszłość, która może nastąpić, każdą przeszłość, której nie dane było mieć miejsca i każdą teraźniejszość, która trwa w niezliczonej ilości wymiarów.

Trwające długo niczym era Plancka wrażenie zniknęło tak szybko, jak się pojawiło. Niepokojące mrowienie w stopach ustało, serce postanowiło jeszcze przez chwilę popracować, przenosząc zawał na kiedy indziej, źrenice powiększyły się do normalnego rozmiaru, żołądek wrócił na odgórnie wyznaczone przez Matkę Naturę miejsce.

— No nie. Chyba zapomniałem posłodzić — rzucił obojętnie Janek.

Na poparcie swoich słów wykrzywił twarz w wyrazie dystyngowanej degustacji i zajrzał do kubka. By przekonać się, czy oby kubki smakowe nie płatają mu porannego figla, upił drugi łyk, cedząc zawiesistą kawę przez zęby. Były z nim jednak zupełnie szczere, dowodząc swej wierności.

— Ta, zapomniałem o cukrze.

Otrzymana od organizmu informacja o braku tej, jakże niezbędnej podług Janka substancji słodzącej, zdołowała go w stopniu uniemożliwiającym czerpanie pełnej przyjemności płynącej z picia napoju. Kawa bez cukru ciężko przechodziła mu przez zaciskające się w geście obrony gardło.

— No nic, jakoś to przełknę.

Janek pokręcił ze smutkiem głową. Nie chciało mu się wstawać tylko po to, żeby zaraz znów usiąść, po raz kolejny zresztą. Na pocieszenie zaciągnął się dymem z tlącego się, zawiniętego w cienką bibułkę tytoniu drum. Strzepnął popiół do zaimprowizowanej popielniczki. Oryginalnie był to fabrycznie wmontowany uchwyt na szklankę à la domowy fotel kinowy. Janek od razu po zakupie przerobił go na popielniczkę, włożywszy do środka puszkę po monsterze, ucinając ją mniej więcej w dwóch trzecich wysokości, by rant puszki delikatnie wystawał ponad uchwyt. Otrzymał w ten sposób wygodnie opróżnialną popielniczkę. Ponieważ Janek zwykł pijać swój ulubiony napój w swym ulubionym kubku, który to z racji swej nazwy miał ucho i siłą rzeczy nie mógłby zostać wciśnięty w uchwyt bez jego uprzedniej eliminacji, nie żałował utraty miejsca, w którym mogłaby się znaleźć jedynie szklanka z kawą. Chłopak uważał picie kawy w naczyniu innym niż kubek bądź filiżanka za grzech ciężki, po którym duszę czeka wieczna tułaczka w przykrym stanie zawieszenia między światami.

Ranek mijał, a chłopak niespiesznie palił papierosy, upijając do każdego kilka łyków kawy, przy których syczał i zaciskał zęby. Po kilkunastu minutach nałogowa bestia w jego głowie uspokoiła się na tyle, by nie zajmować niemal całej dostępnej pamięci operacyjnej szarych komórek. Kołysała się nostalgicznie z boku na bok, wyjąc tylko co jakiś czas, by przypomnieć w sposób nienachalny o swej obecności. Przynajmniej przestała wydawać z siebie dzikie ryki, od których młodzieńcowi wibrowały podeszwy stóp i trząsł się sufit jego czaszki, a przenoszone na oczy drgania powodowały ból, kiedy nie patrzył na to, na co, według bestii, patrzeć powinien. Zaprzestała również usilnych prób wywołania u chłopaka wstrząśnienia mózgu radosnymi podskokami.

Czując lekkość kubka, Janek zakręcił nim w powietrzu kilka kółek, by dokładnie wymieszać zalegający na dnie ciężki osad z niewielką ilością pozostałego płynu. Głowę nadal utrzymywał odrzuconą na zagłówek. Szybkim ruchem, by nie czuć pełnego smaku goryczy, podniósł kubek do rozchylonych ust. Trafił w sam ich kącik. Kawa pociekła mu po brodzie i policzku, rozlewając się dalej na szyję i wątłą klatkę piersiową.

— Kurza stopa! — zakrzyknął. Symultanicznie do wymawiania tych słów postanowił, że nie będzie już tego ranka przeklinać, pełen przekonania, że później znajdzie się ku temu okazja.

Chłopak sięgnął po leżący na łóżku, zwinięty w kulkę koc. Wytarł się nim do sucha i rzucił go z powrotem w to samo miejsce. Nie była to na nim pierwsza plama o podobnym rodowodzie. Można wręcz pokusić się o stwierdzenie, że brązowawe plamy, nakrapiane czarnymi punkcikami stały się nieodłącznym elementem ubarwienia jasnobeżowego koca.

— No, to druga kawa, dla poprawy smaku — postanowił Janek, podnosząc ożywione używkami ciało z fotela, by udać na ponowną tułaczkę do kuchni. — Z cukrem, koniecznie z cukrem. Pamiętaj o cukrze, nie wolno zapominać o cukrze! Cukier jest ważny w kawie, kawa bez cukru jest paskudna, wsyp do niej cukier, pamiętaj o tym! Cukier, cukier, cukier. Cukier, dupier, Alice Coopier. Dziwne słowo, ten cukier. Dlaczego cukier? Cukier, cukier. Może powinienem przestać je powtarzać? Zaczyna brzmieć nienaturalnie. Cukier, cukier. Hm. Ale przecież muszę o nim pamiętać jeszcze przez minimum trzynaście i pół sekundy. Cukier. Cukrem się słodzi, a nie cukrzy. A może też cukrzy? Pocukrzyć cukrem. Dużo cukru. Co to w ogóle znaczy? Słodzić można też miodem. Czy można miodzić? Miodzić miodem miodnym miód. Nie, wątpię. Dlaczego można cukrzyć cukrem, ale nie miodzić miodem? Wszak to jawna dyskryminacja na polu językowym. Ktoś powinien zareagować, podjąć jakieś kroki, przecież żyjemy w dobie równości, równouprawnienia, miłości, szacunku i akceptacji. A tu proszę — cukrzyć można, miodzić już nie bardzo. I gdzie tu tolerancja? Kto do tego dopuścił? Kto za tym stoi? Wolność dla uciśnionego miodu! Braterstwo i równość substancji słodzących! Chcemy miodzić po kres naszych czasów! Od teraz! Tolerancyjna przyszłość zaczyna się dzisiaj! W kuchni! Vive la France! God bless America! Deuuuuschland, Deusch… — w tym momencie chłopak przerwał; od części mózgu odpowiadającej za „dobry smak” dostał wiadomość, że to już znaczna przesada.

Janek zakończył więc perorowanie znanymi wykrzyknieniami, gdyż wydały mu się one adekwatne do nastroju przemowy, szczególnie burzliwego jej końca, gdy pięści powinny zostać wzniesione w górę, a usta wydobyć z siebie zagrzewający do walki okrzyk. Cały monolog trwał znacznie dłużej niż podróż przez mieszkanie; by go dokończyć, przystanął u skraju drogi, wyglądając przez okno z zamyślonym wzrokiem. Dopiero wyrzuciwszy z siebie ostatnie słowa, był w stanie skupić się na ekspresie do kawy; Janek nie lubił tracić wątku, gdy fala przypływu wynosiła jego myśli gdzieś ponad znany jemu samemu obszar.

Przez chwilę chłopak poczuł się tak dobrze, jakby nadeszła już późna, listopadowa jesień, na którą czekał od początku marca. Szybki rzut oka na termometr wystarczył, by rozwiać wszelkie nadzieje i przywrócić go do przykrej rzeczywistości. Janek fuknął i zmełł w ustach przekleństwa, bluzgi, słowa nieprzystojne i inne starosłowiańskie zaklęcia, chcące wyrwać się z chudej piersi.

Lipiec dawał się we znaki. Chłopak patrzył za okno pełen niesmaku i wzgardy do lejącego się z nieba żaru. Lazur kłuł w oczy, promienie odbijające się od okien raziły przypadkowymi rozbłyskami, pozostawiając przed oczami ciemne plamki. Rozdarte dzieci ustawiały się w okazałej kolejce razem z rodzicami do pobliskiej lodziarni, tworząc iście bazarowy mikroklimat. Ci, którzy już otrzymali swoje porcje zimnej rozkoszy kierowali się do swych samochodów, w których dokonywali konsumpcji.

— Jebani debile — rzucił i westchnął z nieskrywanym podziwem, patrząc na zgromadzoną w aucie familię, która zjadłszy lody, odjechała spod bloku. Po chwili kolejny samochód z kolejną rodziną zajął zwolnione miejsce, a banda rozwrzeszczanych dzieci wybiegła z niego, by ustawić się w kolejce.

— Jebani debile — powtórzył z namysłem, nie mogąc oderwać oczu od zaobserwowanego zjawiska. Rzadko kiedy rejestracja samochodu była inna niż przynależąca do tej części miasta, w której wszyscy zebrani aktualnie się znajdowali. Jak zahipnotyzowany przewiercał wzrokiem wesołe rodziny pałaszujące lody przy otwartych drzwiach aut, a następnie odjeżdżające w bliżej nieokreśloną, zasnutą smogową mgiełką siną dal.

— To niepojęte, przecież… — Janek nie mógł pojąć tego fenomenu. — No ale… No przecież… — nie mogąc się wysłowić, zamknął usta i obserwował dalej, zapominając o pierwotnym celu kuchennej ekspedycji.

Jego uwagę przykuł nadjeżdżający samochód sąsiada spod szóstki, ewidentnie szukającego miejsca do zaparkowania. W zasadzie wszystkie były zajęte, zaś te wyglądające na wolne zarezerwowane były dla rozwartych na oścież drzwi amatorów lodów. Sąsiad wypatrzył pierwsze lepsze z tych teoretycznie wolnych miejsc i żwawo, z rozpędu, na drugim biegu wykręcił solidny łuk, by nie musieć dokonywać poprawek. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że Pan Romanowski, takie bowiem sąsiad nosił miano, był człowiekiem w podeszłym wieku, pracującym na nocne dwunastogodzinne zmiany, którego reakcje, jak każdego po przepracowanej nocce, nie należały do najszybszych.

Nawet na siódmym piętrze dało się słyszeć gromki huk, a chwilę po nim rozdzierający duszę krzyk. Janek patrzył oniemiały, jak zachęcone pędem parkującego samochodu, zatrzaśnięte z impetem drzwi przytrzaskują wystawione na świeże powietrze dolne kończyny głowy familii delektującej się orzeźwiającymi lodami. Nie widział krwi, nie mógł więc stwierdzić jednogłośnie, czy zostały one ucięte, czy tylko przytrzaśnięte; świdrujący wizg tatusia sugerował obrażenia kryjące się gdzieś pomiędzy w zakresie: odjęcie bez znieczulenia — złamanie otwarte wieloodłamowe. Po chwili do potępieńczego wycia dołączył gromki płacz dzieci i zawodzenie żony, przerażonych nagłym pogorszeniem stanu fizycznego ojca i męża. Obecni wkoło ludzie zbiegli się w celu popatrzenia, kto i jak udzieli pomocy poszkodowanemu. Niektórzy rzucali szykany pod adresem zaspanego Romanowskiego, inni stali, powtarzając „O Boże!” i przesłaniając usta dłońmi. Zebrany w ciągu kilkunastu sekund tłum utworzył kolorowe koło spoconych ciał wokół nieszczęśliwego zajścia, odcinając stopniowo dopływ tlenu i światła.

Najprawdopodobniej zakłopotany, wyrwany z błogich marzeń o wygodnym łóżku Pan Romanowski nie wiedział, co począć. Siedział więc, trzymając ręce na kierownicy i błądził niewidzącym wzrokiem po otaczających go twarzach — reakcji tej, jak i działań sąsiada, Janek mógł się jedynie domyślać, nie widząc niezbędnych szczegółów.

Minęło dobrych trzydzieści kolejnych sekund, zanim ktoś przedsięwziął pierwsze odpowiednie działania. Był to mianowicie mężczyzna, który wyjął telefon i zaczął robić to, co uznał za słuszne — robić zdjęcia albo nagrywać filmik w celu późniejszej publikacji na swoim profilu bądź też udostępniać audycję na żywo; Janek nie widział dokładnie z siódmego piętra. Dołączali do niego kolejni, kierowani baranim pędem. Ważne było to, by mieć później o czym opowiadać, by móc powiedzieć, że się tam było i to widziało.

— Hej ty! — wykrzyknął rosły jegomość, który podbiegł dopiero przed chwilą. Utorowawszy sobie łokciami drogę do środka okręgu, postanowił przerwać obłęd fotografów-amatorów. — Tak, ty! — powtórzył, wskazując na pioniera uwieczniania ludzkich dramatów. — Dzwoń na pogotowie! Ty! — wskazał palcem kobietę stojącą obok. — Policja! — po czym sam wyciągnął telefon, szybko wybrał numer i żywo gestykulując, wzywał kolejne niezbędne służby ratunkowe.

— No masz. Pokarało — mruknął Janek. Współczucie i empatia dla nieszczęśnika, chcącego tylko zabrać rodzinę na lodową wycieczkę trzy ulice od domu (Janek kojarzył samochód i rodzinę, mijał ich co jakiś czas podczas wieczornych spacerów po okolicy), a który prawdopodobnie stracił nogi, nie mogły przebić się przez zatwardziałą z natury skorupę chłopaka. Jedyne, co jego pokrzywiony umysł wysączył na wierzch, to chora satysfakcja z odniesionych przez mężczyznę obrażeń.

Ponieważ ze zbiegowiska podnosił się coraz to większy tumult, zamknął okno i zasłonił je roletą. Mimo dość wczesnej godziny, oświetlające świat zewnętrzny promienie słońca spowodowały łzawienie oczu i ślepotę w półmroku mieszkania.

Janek uruchomił ekspres.

— Cukier! — zakrzyknął triumfalnie, zapominając w zatrważającym tempie o rozgrywającym się pod blokiem dramacie. Wsypał do kubka płaską łyżeczkę cukru i odetchnął z ulgą. Pamiętał.

— Samochodem na lody, no litości, świecie mój — wystękał boleśnie, patrząc na kawę wypełniającą stopniowo doświadczone naczynie. Zamrugał kilka razy, przeciągnął się aż zatrzeszczały stawy i ziewnął. Ekspres w tym czasie dokończył dzieła; Janek zamieszał kawę, łyżeczkę opłukał i odłożył do stojaka, a następnie wrócił w zacisze swojej jaskini kontemplacji.

Pomimo zamkniętego kuchennego okna, nadal docierały do niego przytłumione krzyki zebranych. Wiedział, że niedługo dołączy do nich wycie syren służb ratunkowych; zamknął więc również drzwi do pokoju i zatrzymał się przed fragmentem półki biblioteczki, poświęconej skromnej kolekcji płyt. Postawił na neutralność i chęć wyciszenia, wybierając „Cztery pory roku” Vivaldiego. Zabrał z biurka pilot do wieży i dopiero siedząc na powrót w fotelu, mając skręconego papierosa w kąciku ust i solidny kubek posłodzonej kawy pod ręką, włączył muzykę. Ściszył ją nieco, by stanowiła subtelne tło, nie wysuwając się bezceremonialnie na pierwszy plan. Pilot położył sobie na brzuchu.

Janek poczuł się naprawdę dobrze, kiedy przy finezyjnym akompaniamencie skrzypiec, wygrywających skomplikowane akordy, mógł delektować się ubóstwianymi przez siebie czynnościami, niezagrażającymi życiu i zdrowiu tak, jak jedzenie lodów w samochodzie na parkingu. A przynajmniej nie aż tak krótkodystansowo. Rozmyślaniom nad dalece wybiegającymi w przyszłość skutkami swych własnych nawyków i autodestrukcyjnej niechęci do ich porzucenia, nie zwykł poświęcać długich chwil ze swego ograniczonego, narzuconym przez matkę naturę limitem, życia. Wystarczało mu, że rodzina, z którą widywał się od czasu do czasu na krótkich zjazdach skupiała prawie całą swą uwagę przede wszystkim na tych dwóch rzeczach — papierosach i kawie — spychając tym samym na daleki tor pozostałe, ważniejsze dla niego samego aspekty jego życia. Janek nie przepadał ani za wspólnym gdybaniem na rodzinnym forum, co z nim będzie za dziesięć czy dwadzieścia lat, ani za wysłuchiwaniem pretensji związanych z jego sposobem na przetrwanie. Wprawiało go to w złość, smutek i moralny dół, przenikające się z falami panicznego strachu.

Postanowił więc stworzyć swą własną wersję terminu „wybieganie myślą w przyszłość”, by jak najbardziej dostosować go do siebie, podług przyjętych poglądów. Obecnie rozumiał przez niego maksymalnie najbliższą godzinę, choć zdarzało mu się niekiedy pokonać tę restrykcyjnie wyznaczoną grubą kreską granicę, wylecieć poza ciasną orbitę i snuć plany na nadchodzący wieczór bądź, w skrajnych porywach, na następny dzień.

W muzyce znalazł spokój. Zaczął z wolna odpływać w głąb wewnętrznego świata, wszelkie funkcje motoryczne pozostawiając tej części mózgu, która odpowiedzialna jest za oddychanie i pracę jelit. Skręcanie papierosów i podnoszenie ich do ust stawało się coraz to bardziej mechaniczne, bezwolne. Nie zapadał w drzemkę — był to raczej pewien rodzaj umysłowej hibernacji, zamyślenia tak mocnego, że przestawał słyszeć, widzieć, czy też czuć jakiekolwiek bodźce odbierane z otoczenia. Ręce, nogi, przełyk, płuca — one wszystkie wiedziały, co mają robić, doskonale zaznajomione z rozesłaną „z góry” treścią odprawy; nie potrzebowały go, działały samoistnie, nawykłe do czynności prostych, gdyż powtarzalnych, z którymi styczność miały nie od dziś.

Jeszcze zanim utracił doszczętnie kontakt z „tu i teraz”, jakaś drobna iskierka zatańczyła ostentacyjnie gdzieś na skraju pola widzenia. Nim wsiadł do swej niewielkiej łodzi świadomości HMS „JESTEM BOGIEM” i wypłynął na głęboki ocean myśli w poszukiwaniu i uchwyceniu tej jedynej, niczym rybak Santiago zdążający ku słynnemu starciu z marlinem, nim rozwinął skromny, trójkątny żagiel duszy, na którym widniało jego szczerze uśmiechnięte oblicze i dłoń pokazująca środkowy palec, nim na maszcie leniwie załopotała bandera z jego imieniem i znakiem „tu wolno palić”, odwrócił twarz w stronę portu. Skierował bystry wzrok na jedyne w okolicy, oświetlone blaskiem lampy oliwnej okno ratusza miejskiego. Zapalenie się takiej lampki zwiastowało nadejście nikłego poczucia obowiązku, którego zduszenie w zarodku chłopak uznał za sprawę honoru.

Wygrzebał się na chwilę na powierzchnię egzystencji i omiótł rozmaślonym spojrzeniem pokój, który przeciętny Kowalski nazwałby chlewem. Janek nie mógł znaleźć określenia, które choć w przybliżeniu oddałoby stan pokoju, do jakiego sam przez przypadek doprowadził. Przywodził na myśl raczej ułomną kondycję starożytnej Kartaginy już po nieoczekiwanie przedłużonej wizycie Rzymian. Światełko obowiązku podejmowało usilne, acz desperackie próby przekazania do wiadomości chłopaka, że powinien powziąć pewne kroki, by pokój znów przypominał pokój, a nie ruiny zdewastowanego wieki temu państwa. Janek fuknął oburzony samym sobą, pomachał w powietrzu dłonią, by również fizycznie odpędzić od siebie niewygodny, rozpaczliwie dający znaki obowiązek i stwierdził krótko, przeciągając sylaby:

— Później.

W ułamku sekundy znów znalazł się w łódce. Patrzył przez chwilę na rozjarzone złotym blaskiem okno, po czym przekrzywił lekko głowę i sięgnął po leżącą na dnie łódki karafkę. Celując, wystawił język i zmrużył jedno oko. Wziął solidny zamach, rzucił karafką i czekał na efekty. Trajektoria lotu okazała się być idealną. W głębokiej ciszy rozległ się nader głośny brzęk tłuczonego szkła, któremu akompaniował wściekły miauk zszokowanego kota. — Voilà! — zakrzyknął w myślach, pokazując w stronę portu uniesione w górę kciuki. Zainspirowany samym sobą, wciągnął banderę na maszt i przycupnął na niewielkiej ławce, nie dbając o ster — nie potrzebował go. Obranym kierunkiem był ten, w którym wiał wiatr, niosący ze sobą idee, szklane marzenia i papierowe możliwości. Rozpostarł się wygodniej, przechodząc do pozycji półleżącej, założył ręce pod głowę i westchnął błogo. Żadne światło prócz księżyca i gwiazd nie mąciło już półmroku pozostałego po zachodzącym słońcu. Łódź sunęła z wolna po gładkiej tafli, niosąc drwiąco uśmiechniętego Janka ku otwartemu morzu.


* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *


Sekundy pędziły na złamanie karku, nadaremno próbując wyprzedzić jedna drugą w śmiercionośnym wyścigu, stale ponaglane przez niosące na przygiętych plecach ciężkie bagaże doświadczeń minuty. Te zaś ustępowały z kolei potężniejszym nawet od nich siłom. Godziny. Wszystkie dwie i trzecia, już w połowie uformowana. Przetaczały się po piskliwie tykających, zakutych przez człowieka w niewidzialne okowy normalizacji sekundach i minutach niczym ogromny krąg sera, który pędząc ze wzgórza, przejeżdża po głowach nieświadomych zagrożenia kretów i myszy. Na całe szczęście, gryzonie nie charakteryzują się rozwiniętą jak u naczelnych mową, nie czują więc chyba zakłopotania, kiedy w Gryzoniowym Raju, serem i orzechami chrupiącym, opowiadają swym przodkom, jakiż to zgoła nieoczekiwany koniec je spotkał.

Czas płynął nieubłaganie do tyłu. Przynajmniej według naściennego zegara o odwróconej tarczy, który wprawiał w zakłopotanie, zadumę, głęboką konsternację i chwilę refleksji nad stanem zdrowia psychicznego wszystkich odwiedzających.

Taki przynajmniej był pierwotny zamiar zakupu owego zegara.

Gdyby ująć przedostatnie zdanie w trybie przypuszczającym, byłoby ono znacznie bliższe prawdzie i jankowym realiom. Nikt go nie odwiedzał od dobrych sześciu miesięcy. Zegar umilał więc czas swym mało rozgadanym, bądź co bądź jednostajnym tykaniem, i od czasu do czasu przyprawiał o zawroty głowy, kiedy chłopak nieopacznie próbował sprawdzić na nim godzinę. Magia i czar, które zawsze, w każdym zakątku wszechświata niesie ze sobą tykanie przyciągały, czarodziejskie zaklęcie rzucane przez każdy ruch wskazówki nęciło, wiodło podświadomość na pokuszenie. Kreująca się w głowie chęć sprawdzenia godziny, szukając ujścia dla swej istoty, w sposób naturalny kierowała wzrok na tę konkretną rzecz, która tyka; w zgodzie z zasadą, że jak coś tyka i nie wybucha, to pokazuje godzinę. Byłoby to niezmiernie docenione, gdyby jeszcze pokazywało ją jak należy.

Jak na złość, zegar działał i sprawdzał się doskonale, Janek nie miał więc serca go wyrzucać. Pokonywał niekiedy, w chwilach przypływu niezłomnego uporu, buntujące się przeciw patrzeniu na obracające się w zgoła nieodpowiednią stronę wskazówki oczy i odczytywał godzinę. W niemal stu procentach przypadków była to dwunasta — można to nazwać pójściem na łatwiznę, lecz Janek uznawał to za odniesienie drobnego sukcesu za pomocą jeszcze drobniejszego oszustwa. W momencie tuż przed przesunięciem się wskazówki z godziny jedenastej pięćdziesiąt dziewięć na dwunastą, jak i z dwunastej na dwunastą zero jeden, umysł Janka parował, próbując na przekór przyjętym standardom zrozumieć, że chłopaka nie toczy żadna postępująca choroba oczu, ani że czas nie zaczął się nagle cofać, a jedynie on to zauważył. Kiedy tylko długa wskazówka wskakiwała przy akompaniamencie tyknięcia na swoje miejsce, powieki samoistnie się zamykały, chroniąc zdrowy rozsądek przed niewielką, acz głęboko odczuwalną dawką upokorzenia.

Janek próbował raz nawet zawieszenia zegara do góry nogami. Pomysł ten, jakkolwiek idiotyczny by nie był, zaowocował jedynie tym, że chłopak po raz wtóry w swym życiu odkrył, iż dziewiątka to odwrócona szóstka i vice versa. Zarówno siła grawitacji, jak i wybiórcza bezmyślność chłopaka nie posiadały jednak aż takiej zdolności sprawczej (nawet wspólnie, przy połączonych siłach), by zmienić w niewiadomy sposób kierunek obrotu wskazówek, co młodzieniec przyjął z cichym westchnieniem. Późniejszym pomysłem, na którego rozważaniach spędził zdecydowanie za dużo czasu — przy czym ilość owego czasu byłaby, nieważne jak duża, lecz zawsze za duża — było zawieszenie zegara tarczą do ściany. Powstrzymał się jednak przed tym zabiegiem za co ludzkość, wszechświat i eteryczne byty maści wszelakiej są mu dozgonnie wdzięczne.

Warto w tym miejscu dodać, iż osiągnięcie geniuszu może się odbyć na dwa sposoby: pierwszy — poprzez wykreowanie nowej idei, wiekopomne odkrycie, po którym następuje przełom w danej dziedzinie naukowej lub drugi — zaniechanie skrajnie idiotycznej czynności, którą gdyby można było położyć na pochylni jako przeciwwagę dla ciężaru geniuszu, w pełni, co do mikrometra wyrównałaby poziom potęgą swej głupoty.

Jednostajne tykanie odcinało kolejne plasterki kruchego życia. Wskazówki zegara ułożyły się w pozycję „za kwadrans pierwsza”, co zgodnie z tarczą należało odczytywać jako jedenastą piętnaście. Słońce coraz mocniej usiłowało przebić się przez tarczę rolet, by choć na krótką chwilę oświetlić jaskinię Janka.

Przez zaporę udawało się prześlizgnąć tylko jednemu niepokornemu promykowi. Padał na ścianę po lewej od fotela, zawsze w to samo miejsce. Dopiero w jego poświacie dostrzegalne stawały się drobinki kurzu pozostające w ciągłym ruchu, uwięzione w malowniczych tumanach papierosowego dymu. Sino-błękitne obłoki kłębiły się, tworząc niesamowite kształty w powietrzu poruszanym jedynie przez spokojny oddech chłopaka. Stale przybywały nowe, popychając te już obecne, zapraszając je do wolnego, lekkiego, nieograniczonego przestrzenią tańca. Te, które miały już dość łączyły się, tuliły do siebie i uciekały do góry, gdzieś w kąt, by zawisnąć w postaci mglistej, rozciągającej się niczym upalny dzień smugi.

Janek obserwował spod przymrużonych powiek niezwykle jasny w półmroku pokoju promień. Poczuł się jak on — odcięty od reszty, samotny, uwięziony w ciemnym pomieszczeniu, o jasno wytyczonej drodze, która donikąd nie prowadziła, zatrzymywała się na ścianie, na przeszkodzie, której nie da się sforsować. Zabłąkany, trafił do miejsca, z którego nie może się wyrwać, z którego próżno szukać drogi ucieczki, które chce go pochłonąć, w którym nie ma żadnego towarzysza, nikogo, z kim mógłby dzielić swoje światło; nikogo, kto mógłby mu pomóc rzucić odrobinę blasku na otaczające szarości. Jedyne możliwe wyjście, jedyna forma ratunku to przetrwać i czekać. Czekać, aż zajdzie słońce, aż skończy się dzień, aż nastanie noc i nie będzie już żadnego światła, które nie mogąc rozproszyć cieni, jedynie oślepia i mami łudzącą jasnością.

Janek poczuł ujmującą, rozpaczliwą samotność pojedynczego promyka, jego żałosny smutek, pełne cierpienia i wolności odosobnienie, bezsens jego istoty. Samotność, do której dążył, odsuwając w niepamięć wszystkich, których znał. Z narastającej wraz z wiekiem żądzy niezależności wybudował sobie więzienie, w okna wprawił kraty, zaryglował drzwi i wyrzucił klucze. Janek patrzył jak zamknięty w pokoju, odseparowany od reszty promyk światła trwał zakuty w kajdany samotności. Wyobcowany, pokonał barierę, wychodząc zbyt daleko poza szereg, wpadł w misternie utkaną pułapkę bez możliwości ruchu.

Chłopakowi zrobiło się niewymownie żal tego promyka. Poczuł przy tym wzbierającą falę smutku i litości dla siebie samego — uczucie, którego szczerze nienawidził. W policzek musnęło go ledwo dostrzegalnie mroźne poczucie strachu przed nieuchronnością zdarzeń, do których bezwolnie dąży. Poczuł jednak coś jeszcze. Coś, co zrodziło się wraz z myślą o sobie i swym więzieniu, co syciło się smutkiem, żalem, litością i strachem. Gniew. Zimny, bezduszny, pełen cierpliwości. Zupełnie odmienny od tego, który zradza się przy sprzeczce, który odczuwa rodzic, kiedy dziecko okazało nieposłuszeństwo, który prowadzi do bójki na ulicy. Nieukierunkowany, bez wyraźnego ujścia, bez konkretnego celu. Gniew, którego ognisko tli się stale w ciemnościach, który nigdy nie gaśnie, nie zasypia, który wysyła pulsujące sygnały, na tyle słabe, że niedające się odczuć bezpośrednio, lecz zarazem na tyle silne, by nie pozwolić mu zniknąć. Pasożyt, niemożliwy do usunięcia kąkol w głębi duszy, stale żerujący na wspomnieniach. Gniew, którego ostatecznym przejawem są krwawe strzelaniny, którym kierują się ludzie myślący, którym zabrakło siły woli, by go ujarzmić w krytycznym punkcie, kiedy to postanawiają w ostatecznej formie wyrazu przemówić do społeczeństwa, któremu w swej skrajnej frustracji i braku opamiętania ulegli Kaczynski i Ausonius.

Narastał w nim z początku powoli, żarzył się ledwie dostrzegalnie, kryjąc się przed podmuchami reszty pobratymców. Po chwili jednak począł się rozrastać, przyćmiewając wzrok, jednocześnie przytępiając i wyostrzając myśl. Był jak płonąca lodowatym ogniem fala, stale wzmacniana przez impulsy z ukrytego epicentrum, dla której pożywką był smutek, litość, żal i bezradność katalizowane przez strach. To właśnie on — strach — był benzyną, którą ognisko gniewu zostało polane. To strach przed jutrem, który pociąga za sznurki, kiedy doprowadzony na skraj wytrzymałości człowiek trzyma żyletkę przy nadgarstku; kiedy doprowadzony na skraj wytrzymałości człowiek stoi samotnie nad krawędzią przepaści, paląc papierosa z bolesną, głęboką świadomością, że to już ostatni w jego życiu, że wystarczy jeden krok w przód, a cierpienie się skończy. Strach przed samotnością, przed ludźmi, przed każdym kolejnym dniem wykolejenia spędzonym w pustym, pozbawionym życia mieszkaniu, przed spojrzeniem w lustro i zobaczeniem w odbiciu przepełnionych rozgoryczeniem oczu.

Janek powoli wyciągał rękę po leżący na brzuchu pilot do wieży. Ruchy przychodziły mu ciężko, czuł się jak człowiek, który zapomniał, jak się poruszać i teraz musi uczyć się wszystkiego od nowa. Całe ciało miał napięte niczym struna; bał się, że zbyt szybkie chwycenie pilota pozrywa mu mięśnie i ścięgna, powykręca stawy. Pragnął wyłączyć muzykę, usłyszeć ciszę, czy raczej brak dźwięku, wsłuchać się w swój oddech. Miał wrażenie, że mimo rozszerzonych nozdrzy i poruszającej się klatki piersiowej, przestał w ogóle oddychać, że za krótką chwilę zacznie się dusić. Musiał sprawić, by do płuc dostało się powietrze, by oddech na powrót stał się głęboki, by ugasić płomienie i przywrócić spokój. Szczęki mimowolnie zacisnęły się do granicy bólu, którego i tak nie mógł czuć — zagłuszał go huczący w duszy i głowie gniew, atakujący z siłą nieokiełznanego żywiołu, rozsadzający czaszkę. Zaciśnięte zęby nie pozwalały na ucieleśnieniu tego gniewu, zamykały go w środku, fizycznie trzymały w ryzach. Nie mógł krzyknąć. Krzyk byłby zaledwie początkiem. Gniew wypalał go od środka, nerwy ciała piekły zimnem, walcząc z huraganem, powstrzymując go przed wydobyciem się na zewnątrz, przed zawładnięciem ciała, przed chęcią zniszczenia wszystkiego, co wpadnie w ręce i wyskoczeniem z okna.

Janek z ogromnym trudem rozprostował palce prawej dłoni. Oczy miał zamknięte, by nie patrzeć już więcej na pojedynczy promyk światła. Ręka sunęła ustawicznie w powietrzu, pokonując gęstniejącą jak galareta przestrzeń, żyły na przedramieniu nabrzmiały, jakby miały za moment eksplodować. Twarz chłopaka stwardniała, była jak wykuta z kamienia. Była maską, założoną, by nie odzwierciedlić piekła, które w nim gorzało, furii, która chciała się wydostać, rozerwać go na strzępy. W uszach mu szumiało jak po ciosie obuchem w głowę; o bębenki uderzała jedynie pędząca z siłą rozkołysanego tarana krew.

Palce trafiły na pilot, kiedy skrzypce opowiadały historię o śnieżnej burzy i lodowatej zawiei. Dłoń w pełnej skupienia chwili zacisnęła się na powrót, lecz tym razem wokół pilota. Przycisk, najwyższy po lewej stronie. Palec wskazujący odnalazł go. Nastąpiła cisza, którą Janek bardziej czuł niż słyszał.

Jeszcze dzień, jeszcze dwa, wszystko się odmieni

Wszystko się ułoży jak w kartach.

Słowa piosenki pojawiły się na horyzoncie myśli; ciche, były raczej odległym echem bez konkretnego źródła, pogłosem pierwszego wybuchu stworzenia. Przebiły się przez pędzący szkwał, pozostawiając pęknięcia i szczeliny w ryczącej furii. Słyszalne, choć niezwykle ciche, jakby wypowiedziane szeptem, ale z mocą, której gniew nie był w stanie zagłuszyć. Po chwili rozbrzmiały znowu, silniej, bliżej, wyśpiewane z gorliwością człowieka, który nie chce się poddać, którego nie można złamać. Wypalająca fala gniewu zachwiała się, uderzona słowami piosenki, straciła pęd. Słowa odegnały strach, odebrały jej źródło ognia, dzięki którym gorzała.

A na razie, choć czekamy jutra jak zbawienia,

A na razie w tygodniowym rachunku sumienia

Chrapliwy głos barda rozbrzmiał pełnią tenoru, rozlał się po wciąż napiętym ciele Janka, zamykając się wokół zimnych płomieni. Otoczył je, utworzył wokół nich niewidzialną kopułę, z której wyparty został żal, w której zniknęło boleśnie dotkliwe uczucie litości. Kopuła niczym zbroja, która nie miała chronić przed atakiem z zewnątrz, lecz której zadaniem było wytłumienie i zatrzymanie rozszalałego żywiołu w środku, dusiła furię. Przygniatała ją, nie pozwalała przelać się poza wytyczone granice, zacieśniała się, umniejszając bezlitośnie jej zarzewie.

Rozgrzeszamy się z poniedziałku.

Zniszczony, zdarty, przepalony głos koił. Był jak balsam dla duszy i ciała, jak pocieszenie, jak mocna, sękata dłoń, która opada na bark tuż przed podniesieniem nogi, by wykonać ostatni krok, która w geście współczucia i stanowczego sprzeciwu spokojnie chwyta zbliżającą się ku nadgarstkowi dłoń, zamykając się wokół niej i żyletki, którą dzierży. Wyśpiewywane tym głosem słowa zagrzmiały gromko, niosły się echem w utworzonej kopule, zapętliły się, utworzywszy przynoszącą ulgę mantrę.

Janek poczuł, jak dzika energia oddala się, znika równie szybko jak się pojawiła, zagłuszona i zduszona niezrównaną siłą słów, które ugasiły wewnętrzny ogień i dodały otuchy, które przyniosły upragnioną ulgę. Kopuła zacieśniała się coraz bardziej, szczelnie zamykając gniew, po którym pozostało jedynie dalekie echo. Stłumiła go na powrót do małego, ledwo żarzącego się ogniska otoczonego mrokiem, którego nieprzerwanie strzegły przed zagaśnięciem samotność, smutek i pogarda.

Ciało chłopaka stopniowo się rozluźniało. Dopiero teraz opuścił rękę trzymającą pilota. Nie był nawet świadomy, że wciąż celował urządzeniem w wieżę — zauważył to dopiero, kiedy napięcie w mięśniach zmalało do tego stopnia, by poczuć zmęczenie. Jeszcze przez chwilę bał się otworzyć oczy, by znów nie zobaczyć słabego promyka światła uwięzionego w pokoju, by nie patrzeć na wciąż takie same ściany i meble, które oglądał dzień w dzień. Szum w uszach ustał i pozwolił skupić się na oddychaniu, coraz to głębiej i głębiej, doprowadzając krew do zdrętwiałych członków. Odetchnął, wydymając policzki i wypuszczając powietrze ustami. Pilot wysunął się z rozluźnionej, zwisającej przez podłokietnik ręki i uderzył o podłogę. Janek z nadzieją poruszył palcami obu dłoni, sprawdzając, czy powracające krążenie pozwoli na skręcenie papierosa.

System unerwienia odparł, że tak, pozwoli, choć z pewnymi zastrzeżeniami co do prędkości i jakości wykonania.

Skręcił na ślepo pokracznego papierosa i zapalił. Niepewnie, pełen obaw rozchylił powieki. W blasku promyka wciąż tańczyły mikroskopijne drobinki kurzu, mieniąc się niczym gwiazdy, raz jaśniejąc niemal wewnętrznym blaskiem, a raz niknąc. Pojedyncza smuga światła trwała niezmiennie, jakby nie chciała albo nie mogła wydostać się z potrzasku, uwięziona, skazana na zawieszenie w dusznym pokoju.

— A my nie chcemy uciekać stąd… Ale dlaczego? No właśnie: dlaczego — wymruczał Janek pod nosem. Zapragnął uciec z pokoju, wyrwać się z jego uścisku. Chciał wybiec na ulicę, byle dalej od zamkniętego pomieszczenia, od mieszkania, od bloku, od samotności, której smak, zapach i dotyk towarzyszyły mu każdego dnia, z którymi budził się co rano i zasypiał co wieczór. Gorzkie słowa zacytowanej piosenki, które jawiły mu się przed oczami ubrane w kombinezon psychiatryczny, tchnęły go do działania.

Musiał wyjść. Musiał przynajmniej popatrzeć na twarze innych, poczuć otaczających go ludzi, nawet jeśli nie przyszłoby mu z kimkolwiek zamienić słowa w czczej pogawędce. Chciał jedynie doświadczyć czyjejś obecności, poczuć, że jest częścią czegoś większego, czegokolwiek. Chciał poczuć ten szczególny rodzaj samotności, który pojawia się jedynie w tłumie, kiedy człowiek mija innych, kiedy pośród wielu podąża w swoją stronę, kiedy w bezgranicznym przekłamaniu stwierdza, że tak naprawdę nie jest sam, że przecież są wokół niego inni.

— O tak, wychodzę. Tylko jeszcze jedna kawa. Jeszcze kawa.

Dopaliwszy papierosa, Janek podniósł się z fotela, strącając przy tym nieopacznie wierzchołek górki usypanej z petów. Wziął kubek i energicznym krokiem ruszył do kuchni. W korytarzu jednak zatrzymał się — jego uwagę przyciągnęła postać w lustrze. Stała tam i patrzyła na niego. Czuł na sobie jej bezlitośnie osądzający wzrok, jej pogardliwe spojrzenie pełne cynizmu i smutku.

W końcu powiem Ci, co myślę

Och, doprawdy?, pomyślał Janek. Na zwierzenia ci się nagle zebrało? Powiesz mi, co myślisz? Powiesz mi coś, czego jeszcze nie wiem, czego sam nie jestem świadom? Jakieś dobre porady i mądre słowa, czy też gorzka prawda, by mnie obudzić, otworzyć mi oczy?

Janek wodził wzrokiem po postaci w lustrze, badając każdy jej szczegół. Nie patrzył jedynie na twarz, nie chciał jej oglądać — wiedział, że zobaczy wymalowany na niej paskudny grymas, jakby bardzo próbowała złożyć mięśnie do uśmiechu, choć kącikami ust i górną wargą kierowało silniejsze od radości czy chęci udawania zniesmaczenie. Wolał nie patrzeć na tę wyszczerzoną, makabryczną parodię wyrazu głupiego zadowolenia, na twarz człowieka, któremu karzą się uśmiechać, wciskając mu jednocześnie w usta garści piołunu. No, mów dalej, proszę, wykaż się. Stać cię tylko na cytowanie kawałków?

Tak prosto w twarz

Wzrok chłopaka przykuł odbity w lustrze mały fragment tatuażu po wewnętrznej stronie nadgarstka prawej ręki. Zapominał, że w ogóle go ma, zdążył się już dawno do niego przyzwyczaić, uznając go teraz za nieodłączną część siebie. Janek obrócił rękę na zewnątrz, by lepiej mu się przyjrzeć. Cienka linia przerywana idąca w poprzek nadgarstka, a pod nią dwa krótkie słowa: cut here.

Zrobił sobie ten tatuaż wiedziony przykrą filozofią Harry’ego Hallera, zafascynowany pojęciem nieśmiertelności i duchowym rozpadem głównego bohatera, dla którego życie pozostawało przez długi czas zamknięte, który pragnął w głębi serca przedwcześnie z nim skończyć. Jednak w każdej chwili, w której Harry miał chwycić za brzytwę i przeciągnąć nią po pulsujących żyłach, pokonywał po straszliwej walce wewnętrznego wilka — swego największego wroga i jedynego towarzysza, przepełniony żalem, ale też paniką przed późniejszym spojrzeniem w oczy adorowanym nieśmiertelnym. Wiedział, że nie mógłby zasiąść pośród nich, gdyby dokonał tego ostatecznego aktu tchórzostwa, że stanąłby przed nimi i usłyszał jedynie ich upiorny śmiech, wypełniający swym brzmieniem bezkresną przestrzeń wokół.

Janek rzadko miewał myśli samobójcze; miał nadzieję, że nie częściej niż inny, w pełni zdrów na ciele i umyśle człowiek. Nigdy nikogo o to nie zapytał w obawie przed tym, na jakie tory mogłaby zejść rozmowa i jego własna przyszłość.

Chłopak patrzył na tatuaż i odniósł wrażenie, że ten zaczyna go palić, że minie jeszcze parę chwil, a tusz przeżre się przez skórę jak kwas i spłynie w dół dłoni. Podniósł więc wzrok i napotkał to pogardliwe spojrzenie, którego pragnął uniknąć. Miał cichą nadzieję, że to tylko postać w lustrze, że na co dzień nie patrzy na świat w ten sposób, a podkrążone oczy nie mają wyrazu permanentnego smutku i żałosnej pogardy.

Kiedy cię widzę, to się…

Z ogniska strzeliły iskry.

Janek krzyknął krótko. Ręka trzymająca kubek błyskawicznie wystrzeliła do przodu. Lustro rozpadło się na kawałki, a brzęk uderzających o terakotę odłamków wypełnił wibrującym dzwonieniem puste mieszkanie. Chłopak odetchnął głęboko, wypuszczając powietrze nosem. Sam nie wiedział, czy to on zaczął śpiewać, czy to postać w lustrze. A może tylko mu się wydawało, że odbicie porusza ustami? Ale przecież usłyszał te słowa, choć nie czuł, żeby poruszał ustami. Może jednak zwykłe przywidzenie?

Płomyk gniewu podsycony odpryskiem przerażenia sprawił, że nie tracił czasu na zastanowienie się i analizę sytuacji. Teraz tylko stał, trzymając w dłoni ucho strzaskanego kubka, lojalnego po kres swego istnienia.

— O nie, żadnych rozdwojeń jaźni na mojej warcie — wycedził przez zaciśnięte zęby. — Piosenki też mi nie obrzydzisz.

Ucho zbitego kubka wylądowało na komódce pod wiszącą szafką już bez lustra. Postawił ostrożny krok w tył, starając się nie deptać bosymi stopami po ostrych odłamkach, w których przeglądał się już wyłącznie sufit mieszkania. Cztery potężne kroki później był w ciemnym pokoju, przy fotelu biurowym, służącym ostatnimi czasy wyłącznie za stale otwartą szafę.

Szybkimi ruchami rozgrzebał zalegającą stertę ubrań. Przynajmniej nie musiał się zastanawiać, co na siebie włożyć; czarna koszulka, ciemnoszare jeansy, czarne skarpetki. Spod biurka wyciągnął jeszcze czarny pasek i czarne sztyblety. Ubierając się, mamrotał gniewnie pod nosem, sarkając na swoją niechęć do chowania ubrań do szafy czy choćby oddzielania upranych od nieświeżych. W pośpiechu przy wciąganiu butów niemal się przewrócił. Fuknął ze złością. Rozrzucił leżące na złożonym laptopie papiery, dokopując się do ukrytego pod nimi portfela. Schowawszy portfel do tylnej kieszeni, wyjął iPoda ze stacji dokującej. Z pierwszej szuflady komódki stojącej przy łóżku wyciągnął czarne słuchawki nauszne yamahy i zarzucił je na szyję. Następnie otworzył uchylnie okno i gwałtownym ruchem podciągnął roletę. Światło południowego słońca uderzyło go w twarz; przez mocno zaciśnięte powieki do oślepionych blaskiem oczu docierały jedynie czerwone refleksy. Janek obrócił głowę w bok, krzywiąc się na samą myśl o wychodzeniu na ten skwar. Odwrócił się w stronę pokoju, omiatając wzrokiem cokolwiek przykry widok.

— Tu na pewno nie zostanę.

Rozkopując na boki odpady segregowalne, dopadł do fotela i z kieszonki przy podłokietniku wyciągnął tytoń, filtry i bibułki, po czym wcisnął je do przedniej kieszeni spodni. Nie wiedział, gdzie podziała się zapalniczka. Nie był do niej jednak aż tak przywiązany, a nie chciał przeciągać dłużej wyjścia, tracąc czas na czcze poszukiwania. Na szczęście, jako zatwardziały i przezorny palacz, miał ich kilka, rozrzuconych po całym mieszkaniu w strategicznych miejscach. Poklepał się po kieszeniach; w jeansach też miał jedną.

Niepewny, czy wszystkie rzeczy są na miejscu, wyliczył szybko to, co udało mu się zgromadzić, odginając kolejno palce uniesionej dłoni. Jeszcze telefon. Mignął mu gdzieś pomiędzy papierami na biurku. Rozrzucił je ponownie, część z nich spadła na podłogę. Tę ostatnią znajdę wsunął do drugiej tylnej kieszeni spodni, nie sprawdzając, czy ma jakieś wiadomości i nieodebrane połącznia. Nie sprawdził nawet, czy telefon jest w ogóle naładowany; wolał go po prostu mieć przy sobie na wszelki wypadek.

Przypomniał sobie o jeszcze jednym. Energicznym krokiem przeszedł do łazienki, wykopując na korytarz karton po soku. Otworzył drzwiczki wiszącej szafki łazienkowej; ze środka buchnął niezrównoważony melanż zapachów. Duszne, chaotyczne akordy wypełzły ociężale, rozlewając się po całym pomieszczeniu.

W szafce znajdowało państwo w państwie, istna ostoja ładu i porządku. Słoiki z kosmetykami do układania włosów, małe flakoniki z olejkami, szampony, każdy z odmiennym przeznaczeniem, tubki z kremami do twarzy i rąk. Wszystkie stały jak odmierzone od linijki, etykietami zwrócone ku drzwiczkom, ustawione w sposób nad wyraz pedantyczny, zgodnie z przeznaczeniem i częstotliwością używania.

Ostatnia, najwyższa półka stanowiła zwieńczenie kolekcji kosmetyków, na które Janek, obok papierosów i kawy, przeznaczał potworne sumy zarobionych i otrzymanych pieniędzy. Stały na niej perfumy. Stale powiększający się zbiór, będący oczkiem w głowie chłopaka, zupełnie innym światem, do którego często uciekał dzięki obrazom powstającym w głowie przy wąchaniu każdego atomizera. „Zapach miał dla niego wielką wagę” to poważne niedopowiedzenie. Każdy flakonik z osobna niósł w sobie inną informację, inną postać zamkniętą pod korkiem, zmieniał podług siebie otoczenie i jego odbiór, dyrygował odmiennymi duszami, które tłoczyły się w ciele Janka. Dla chłopaka zapach był tym, co najmocniej identyfikuje jednostkę, co definiuje jej osobowość, wysyłając naokoło sygnały odbierane przez receptory innych i tworząc zalążkowy obraz charakteru w umysłach otaczających ludzi, pewną plastyczną formę ulegającą dalszej obróbce przy procesie poznawania.

Dzień był niezmiernie upalny. Twarz Janka zaczęła delikatnie lśnić od potu, czuł, że w dół pleców spłynie za chwilę zimna kropla. Bezwiednie skierował rękę po stojącą w samym centrum pierwszego rzędu butelkę perfum Tom Ford Grey Vetiver; ich używał najczęściej. Tworzyły wokół niego otoczkę bezpieczeństwa i komfortu, zapewniając błogostan przez dobrych dwanaście godzin. Zrezygnował jednak z tego wyboru, zatrzymując się w pół ruchu przed pryśnięciem na szyję. Odstawił pastelowy flakon z powrotem na należne mu miejsce. Pogoda była ciężka; po chwili zastanowienia uznał więc, że i taki właśnie powinien jego być zapach. W pełni zrównoważony, powłóczysty, ale nie za słodki. Pompatyczny, projektujący mocno, ale bez krzykliwych akordów grejpfruta i bergamotki. Powściągliwy, lecz zarazem przytłaczający swoją siłą wszystko inne, pełen charyzmy i wiekowego wdzięku.

Nie musiał długo się zastanawiać, dobrze znał każdy flakon na tej półce. Stanął na palcach, by sięgnąć do tylnego rzędu zajmowanego przez zapachy, których starał się nie używać zbyt często. Nie dlatego, że za nimi nie przepadał — zwyczajnie rozpraszały go, nie pozwalając skupić się na pracy czy jakiejkolwiek czynności wymagającej minimum zaangażowania. Poza tym nie chciał, by jego nos się do nich przyzwyczaił. Straciłyby z upływem czasu swą elektryzującą moc, od której przechodziły go dreszcze przyjemności, doznawał rozkoszy bliskiej dotykowi kobiecego ciała. Franck Boclet Tobacco — dzięki niemu wytworzy wokół siebie magnetyczne, otulające pole, w którym się zamknie. Wystarczyło jedno pryśnięcie, by niesiony aromatycznym upojeniem przymknął oczy i mruknął z zadowoleniem, uśmiechając się bezwolnie. Przez krótki moment dał się ponieść jak na skrzydłach świdrującym nozdrza nutom śliwki, tytoniu, wanilii i korzennych przypraw. Przez kilkanaście sekund stał tylko z flakonem w zgiętej ręce, napawając się tym pierwszym uderzeniem, zupełnie jak ktoś, kto przez długi czas odmawiał sobie czekolady, by po ciągnących się w nieskończoność miesiącach wstrzemięźliwości móc wreszcie poczuć na języku mleczną milkę.

Wydostał się na powierzchnię rzeczywistości z generowanego zapachem świata marzeń i fantazji i powrócił do ogólnie pojętego „tu i teraz”. Nabrał powietrza do płuc, zamknął usta i rozpoczął niezbędną toaletę, wydychając powietrze nosem, powoli. Dwa pryśnięcia na zewnętrzne części nadgarstków, po pół na wewnętrzne, po jednym w zgięciach łokci, po jednym na rękawy koszulki, po dwa na tętnice szyjne, dwa i pół na kark.

Janka otoczyła delikatna mgiełka.

Szybko odstawił flakon, niemal przewracając inne i wyszedł z łazienki, gasząc światło i zostawiając otwarte drzwi, by pomieszczenie nie przesiąkło za mocno użytymi perfumami. Idąc korytarzem do kuchni, deptał po odłamkach stłuczonego lustra, krusząc je na jeszcze mniejsze kawałki. Nie patrzył pod nogi; dość duży fragment zbitego kubka pofrunął kopnięty przypadkowo, uderzył o drzwi wyjściowe i rozbił się w drobny, pokryty zeschniętym nalotem mak. Janek zerknął na podłogę.

— Hm. Siedem lat bez zmian — stwierdził krótko zrezygnowanym głosem. Wolał nawet nie myśleć, ile czasu zajmie mu doprowadzenie mieszkania do jako takiego porządku. Bolało go samo patrzenie na powstały przy znikomym wysiłku włożonym w używanie ściereczek do kurzu i zmiotki chlew.

Podszedł do kuchennego okna i je również otworzył uchylnie, licząc, że w ciągu dnia powstanie choć drobny przewiew i zastąpi kurz, dym papierosowy oraz mgłę perfum pełnym wartości mniej lub bardziej odżywczych bądź rakotwórczych smogiem.

Przeciął mieszkanie raz jeszcze, po drodze wyjmując klucze z zamka drzwi wyjściowych, by później o nich nie zapomnieć. Wszedł do dużego pokoju. Pomieszczenie wyglądało jak nieużywane; bez roślin, których podlewanie sprawia kłopot, bez zbędnych zasłon — nikt tu już przecież nie spał, z minimalistycznym wyposażeniem salonowym: monotonny dywan, ława, dwuosobowa nierozkładana kanapa i niewygodny, ale tani fotel. Ławę, prócz okruchów, pokrywała równa warstwa kurzu, w której widniały dwa wytarte kółka: duże i małe. Duże sugerowało miejsce dla talerza, małe dla kubka czy też szklanki — Janek lubił jeść, oglądając w telewizji reklamy przerywane od czasu do czasu nieistotnym wątkiem fabularnym filmu albo serialu. Dwa kółka były jedynymi śladami ludzkiej obecności. Pokój nie był jednakowoż aż tak nieużyty, jakby wskazywał na to jego wystrój. Janek wstawił do niego kilka tygodni temu nowy regał, który nabierał powoli ciężaru wiedzy, doświadczeń i ogłady pod dokładanymi do niego z rzadka muzycznymi płytami CD, ale przede wszystkim kolejnymi książkami, na które w jaskini zabrakło miejsca.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.