Agnieszka już dawno tutaj nie mieszka o nie, nie…
— O nie, nie, tak to ja na pewno dnia nie zacznę — wystękał Janek z twarzą wlepioną w poduszkę. Znów nie wyłączył radia przed zaśnięciem. — Z pełnym szacunkiem dla pani Wyszkoni, ale nikt nie musi mi przypominać, że jest ciepłe lato, choć czasem pada, ja doskonale widzę, co się dzieje na dworze. Wystarczy spojrzeć za okno: kobiety w zwiewnych sukienuniach albo świecące po oczach pośladkami i wydepilowani panowie, poubierani jak banda pięcioletnich chłopców, dla których atrakcją dnia będzie wspólny wypad do piaskownicy, a w niej będą mogli toczyć nieustanny spór o to, kto ma większego siusiaka i lepszą dupę — mruczał dalej do siebie, nie wyściubiając nosa z coraz bardziej przesiąkniętej śliną poduszki. Musiał odwrócić głowę na bok, materiał poszewki wytarł mu już zęby do sucha.
Skupił się na odnalezieniu pilota do wieży, wypierając z myśli powtarzający się raz po raz refren piosenki, będący jednym z tych, które zakorzeniają się w głowie, by następnie samoistnie odtwarzać się przez kilka dni, kompletnie zaburzając tok myślowy.
Powolnymi ruchami ślepca obmacał łóżko wokół siebie, ale nie wyczuł żadnego pilotokształtnego obiektu. Oczy dalej miał zamknięte; gdyby je otworzył, co już samo w sobie stanowiło zbędny wysiłek z rana, zobaczyłby ścianę, która ze względu na swą milczącą i nieruchomą naturę, nijak nie mogłaby pomóc w odnalezieniu pilota. Sięgnął ręką wyżej, nad głowę i macał na oślep parapet. Musiał być ostrożny; najmniejszy niezamierzony ruch, jakakolwiek gwałtowność, zaburzyłaby wątpliwy ład panujący pod oknem. Na parapecie znajdowało się wiele rzeczy; była to strefa służąca do rzucania drobiazgów, które nie wiadomo kiedy mogą się przydać, oczekując na swój drobny moment chwały. Pod drżącymi z wysiłku palcami poczuł plastikowe „coś”, co mogło okazać się pilotem. Powoli, milimetr po milimetrze, rozpoczął żmudny proces przysuwania przedmiotu do krawędzi parapetu.
— Jeszcze troszkę, jeszcze troszkę, odrobinkę…
Pudełko ze starą maszynką do golenia na żyletki, pamiętającą chyba jeszcze czasy najazdów tatarskich, boleśnie uderzyło go w ucho.
— Kur… — zdążył wystękać Janek, nim lawina przedmiotów, spod których wyjął pudełko zaczęła zwalać mu się na głowę i w jej okolicach. Puste kartony po sokach, plastikowe butelki po wodzie i puszki po energetykach huczały gromko, staczając się z parapetu na łóżko, a z łóżka na podłogę; jak na złość, wszystkie omijały niewielki dywan, trafiały wyłącznie w panele i siebie nawzajem. Jeszcze przed chwilą tworzyły wspólnie zgrabną rzeźbę, stojącą na atlasie, który leżał na książce, pod którą znajdowały się dwie podpórki: resztka taśmy izolacyjnej i pudełko na maszynkę.
Teraz leżały wszędzie dookoła, dokładając swoją cegiełkę do ogólnego harmidru. Zastanawiające było, dlaczego układanka posypała się dopiero teraz; wiadomym jest wszem i wobec, że rzeczy skrupulatnie niepoukładane jedna na drugiej w pewien bardzo specyficzny sposób, przejawiały niepokojącą tendencję do wytrwałości w pozostawaniu nieruchomo na wskazanym losowo miejscu przez zasadniczo długi czas. Zupełnie jakby stworzyła je matka natura, a nie chłopak, któremu zwyczajnie nie chciało się uprzątnąć pokoju. Ilość pustych pojemników wskazywałaby, że rzeźba sięgnęła już połowy okna, a jednak nic Jankowi nie zasłaniało nigdy widoku.
— …zapiał — dokończył i zmusił niedobudzone ciało do reakcji, wysyłając powiekom impuls elektryczny w postaci sfory wygłodniałych pitbulli. Podziałało — powieki uchyliły się odrobinę. Pierwsze, co zobaczył to tygrysa ryczącego mu prosto w twarz z puszki po napoju energetycznym. Odtrącił ją ręką na bok, byle dalej, intensywny zapach zatęchł już i stawał się nie do zniesienia z tak małej odległości, a następnie nadal leżąc na brzuchu, zdjął z policzka pudełko z maszynką i roztarł obolałe ucho, wykonując nieporadną gimnastykę drugą ręką, wyswobodzoną bohatersko spod gruzowiska.
— Tu mi przepadłaś — wymruczał do maszynki jak do ucha kochanki, całą dostępną na ten moment uwagę poświęcając właśnie jej. Uśmiechnął się z nieskrywaną satysfakcją.
Agnieszka przestała męczyć w radiu tym, że dawno już gdzieś nie mieszka, zamiast tego nastąpiła przerwa na reklamy i autopromocję. Dobra, Janek, przestań się guzdrać, nie czas na to. Trzeba się spieszyć, bo zaraz dojadą pewnie takim syfem, że odbytnica ci wypadnie, chociaż leżysz dupą do góry.
Udało mu się przekręcić poruszane mentalnymi groźbami ciało na bok, ku brzegowi łóżka. Po drodze strącił z niego wszystko to, co jeszcze dziwnym trafem nie znalazło się na podłodze, wywołując kolejną kakofonię brzdęków i głuchych łoskotów. Leżał teraz z twarzą zwróconą ku pokojowi. By znaleźć pilota nie musiał się już wysilać, namierzył go w mgnieniu oka. Był na nocnej szafce; Janek wyciągnął rękę, ale pilot znajdował się tuż poza jej zasięgiem. Spróbował więc drugą, jednak wciąż brakowało mu kilku centymetrów ramienia, których wyprodukowanie nie było już raczej możliwe, a przynajmniej nie w ciągu paru następnych minut. Zaczął myśleć, w jaki sposób mógłby obejść tę przeszkodę stojącą na drodze do szczęścia, jakim byłoby posłuchanie dla odmiany tego, czego słuchać lubił.
Obrzucił szybkim zerknięciem cały pokój w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby stanowić bezcenną pomoc, rejestrując po drodze obecność iPoda w stacji dokującej wieży.
Dobrze.
Spojrzał w dół. Kabel stojącego na szafce nawilżacza powietrza owinięty był wokół jednej z jej nóżek i podłączony do ukrytego gdzieś w podłóżkowych głębinach przedłużacza. Śledził skrupulatnie całą trasę, jaką pokonywał kabel, fragment po fragmencie, analizując ją z tą szczególną dokładnością, na jaką stać tylko i wyłącznie dopiero co wyrwanego ze snu człowieka. Wykręcił oczy maksymalnie w stronę, którą on uznawał za „prawą”, a która całej reszcie wszechświata, niezależnie od strony globu, jest znana jako „dół”. Osiągnął już tę dziwną granicę, kiedy patrzenie w bok zaczyna przyprawiać o zawroty głowy i lekki ból oczodołów, kiedy jednym okiem zagląda się niemal do wnętrza własnej czaszki, a drugim obserwuje nasadę nosa. Kabel chował się pod łóżkiem na wysokości jego brody.
To się może udać, pomyślał i zamrugał kilkukrotnie, patrząc na wprost; miał nieprzyjemne wrażenie, że dalsze rozciąganie mięśni wokół oczu będzie grozić trwałym uszkodzeniem. Pełen nadziei wyciągnął rękę i opuszkami palców zaczął na ślepo obmacywać podłogę w miejscu, w którym według zapamiętanego obrazu znajduje się kabel.
Bingo!
Musnął go delikatnie środkowym palcem, jakby bał się, że ucieknie i spróbował chwycić, ale jedyne, czego udało mu się dokonać to delikatne pogłaskanie gumowej otoczki. Przez chwilę leżał nieruchomo ze zwisającą swobodnie, drętwiejącą powoli ręką, a w jego umyśle toczyła się zawzięta batalia o podjęcie następnych kroków.
Rezygnacja i poranna niemożność ruchu stawiały nieugięty opór partyzanckim atakom nadziei i brutalnym podjazdom chęci zmiany radia na muzykę. Walka okazała się niebezpiecznie wyrównana, żaden z aliansów nie był w stanie ani przechytrzyć przeciwnika, ani pokonać go w walnej bitwie i przechylić ostatecznie szalę zwycięstwa na swoją stronę. Dwa mocarstwa wzięły się za bary; żadne nie chciało odpuścić, by okryć się hańbą w oczach przeciwnika. Po obu stronach konfliktu ginęli na ogromną skalę żołnierze i generałowie, armaty grzmiały, balisty wystrzeliwały grad płonących pocisków, samoloty zrzucały bomby na zwartych w zaciekłym boju idealistycznych pachołków, ginących za słuszną sprawę w morderczym szale z zastygłym na ustach krzykiem o lepsze jutro.
Ależ jatka, pomyślał Janek.
W międzyczasie, w nieświadomym rozgrywającego się tuż obok wewnętrznego konfliktu radiu, skończyły się reklamy. To zwiastowało tylko i wyłącznie nadejście kolejnego kawałka, wałkowanego non–stop, przy którym można bardzo szybko zetrzeć szkliwo z zębów. Bitwy ustały, w umyśle Janka zapadła nagła cisza, cały zgiełk urwał się jak ucięty nożem. Ręka powoli sunęła w stronę kabla; cała reszta ciała ani drgnęła, chłopak miał wrażenie, że rozjeżdżają mu się stawy w tej desperackiej próbie zmiany obecnej sytuacji na lepszą lub przynajmniej bardziej obiecującą. Poczuł palce zaciskające się na kablu bez udziału jego świadomości i milimetr po milimetrze, z chirurgiczną precyzją, zaczął przysuwać szafkę do siebie. Na jego twarzy malowało się skupienie, widziane najczęściej na obliczach doświadczonych strategów, patrzących znad kopcących fajek na mapę pola bitwy czy też profesjonalnych szachistów, rozważających następny ruch, który może okazać się decydującym.
Chciałbym być cyborgiem, zdążył jeszcze pomyśleć, nim w pokoju rozbrzmiał kolejny polecany numer z wakacyjnej listy przebojów.
Jutro znowu gonić, biec, latać ponad!
Ile sił mam…
— O nie, nie, nie, kurwa, chuj, nie, dupa, nie! — ryknął Janek. W wyobrażonym, opętanym wojną świecie zapanował chaos. Strażackie syreny zawyły na alarm, kobiety piszczały rozdzierająco, zostawiając płaczące dzieci i rzucając się do szaleńczej ucieczki; żołnierze porzucali broń, pędząc na oślep przed siebie, byle uciec jak najdalej od tego horroru; nie miało już znaczenia, po której stronie barykady stali jeszcze przed chwilą, zdrowi pomagali rannym, a martwi powracali do świata żywych, bo żaden z poległych żołnierzy nie mógłby znieść wstydu odczuwanego, gdy karty historii lub rodzina wspominałyby dzień i okoliczności, w jakich polegli. Na to się nie pisali, żaden żołd nie był wystarczająco wysoki, by odwieźć od dezercji, żadne szkolenie nie mogło przygotować na tak ciężką traumę, której leczenie zajmie im resztę życia i pochłonie większość dochodów państwa. Gwałcone dziewki wyły opętańczo, zdzierając z siebie resztki odzienia, niosąc na ramionach oprawców wtulonych w ich nagie piersi, szukających miłości i schronienia, próbujących zatkać uszy na okrutną piosenkę. Generałowie, dowódcy i posłańcy patrzyli wokół siebie z obłędem w oczach, by po chwili sięgnąć do kabur pistoletów i strzelić sobie w skroń. Lazarety opustoszały, nawet odcięte stosy kończyn poczęły przejawiać niepokojące objawy życia i pełzały w makabrycznym tańcu, zderzały się ze sobą, nie mogąc znaleźć drogi ucieczki. Gdzieś na horyzoncie pojawił się atomowy grzyb.
Ręka Janka wystrzeliła ku pilotowi jak z procy. Spudłował! Trafił rozluźnionymi palcami prosto w kant szafki i zaklął. Na całe szczęście miał jeszcze drugą, ale przygniecioną ciałem. Spróbował wyszarpnąć ją jednym ruchem, lekko obracając ciało ku brzegowi łóżka, jednak coś, nie do końca wiedział, co dokładnie, poszło nie tak i gruchnął bezwładnie na podłogę aż zadudniło, jak ciśnięta na ziemię kłoda. Łóżko było dość wysokie. Kolano zaliczyłoby miękkie lądowanie na dywaniku, gdyby nie trafiło idealnie w nakrętkę od butelki odwróconą do góry nogami. Wolną ręką próbował uchwycić się parapetu, dzięki czemu stracił szansę na podparcie i jego twarz, a konkretnie kość policzkowa napotkała nagły, twardy opór ciśniętej niechlujnie na podłogę ładowarki telefonu. Reszta ciała została szczęśliwie zamortyzowana rozrzuconymi samoistnie elementami parapetowej rzeźby.
— No wyłącz się! — zawył głucho Janek. To nie była chwila na lizanie ran; poderwał się jak rażony gromem, próbując zamknąć umysł na lecącą piosenkę i tekst, od którego krwawiły uszy, a nagły wylew, udar, czy zwykła niewydolność wielonarządowa stanowiły przyjemną alternatywę, jeśli nie szczęśliwe zakończenie gwałcących uszy tortur. Klęcząc na boleśnie wbijającej się w kolano nakrętce, chwycił pilota, teraz już będącego w zasięgu i nacisnął przycisk „iPod”.
Cisza.
Armagedon myśli zakończył się, wojny zniknęły, atomowy grzyb rozpłynął się w powietrzu, samoloty zamieniły się w skowronki, rudziki i zięby, a słońce wyjrzało zza zasnutego dymem horyzontu i oświeciło złocistymi promieniami zieleniejącą trawę i skaczące po niej białe króliki. Tu i ówdzie wyskakiwały spod ziemi polne kwiaty.
Janek odetchnął głęboko, już spokojny o najbliższą przyszłość. Nawilżacz trwał dalej w bezruchu, zamknięty na rozgrywający się wokół niego dramat.
Minęło zaledwie sześć minut od przebudzenia, a on czuł się, jakby przeżył już całe swoje życie.
O kurwa. Oby to się nie powtórzyło już więcej, niczym nie zasłużyłem sobie na taki poranek. Nikt nie zasłużył. Dobrze, że wieża wytrzymała. Na jej miejscu rzuciłbym się z regału. Wszystko będzie dobrze, wszystko jakoś się ułoży. Wdech, wydech, wdech, wydech, pomyślał. Mogłem zginąć, dodał jeszcze.
Był już kompletnie rozbudzony, resztki snu spędziła z powiek znienawidzona do granic możliwości piosenka. Janek miał do niej szczególną awersję. Uważał, że wszyscy, którzy się do niej przyczynili, którzy byli odpowiedzialni: za zaśpiewanie, za wydanie, za napisanie tekstu i melodii do, jak to często ujmował, tego jebanego gniota, powinni stracić życie albo pieniądze; ewentualnie dostać dożywocie. Bądź wszystko naraz; pozostawał niezłomny w twierdzeniu, że za coś takiego karę należy odbyć, obojętnie jaką, a sprawiedliwości musi stać się zadość. Promocję hitów tego pokroju nazywał „przejawem skrajnego zwątpienia w zdolności językowo-poznawcze rasy ludzkiej i okrutnym naigrywaniem się z kretynizmu i postępującej degeneracji procesów myślowych, będących skutkiem edukacji publicznej i domowej, a także, tak, nie inaczej, zatrważającym spadkiem jakości tekstów utworów zapętlonych w listy przebojów i odtwarzanych na okrągło”.
Wystarczyłoby stwierdzenie „błędne koło”, ale Janek lubił się od czasu do czasu wysilić i zgłębić niejako intrygujące go zagadnienie oraz adekwatnie nazwać zaobserwowane zjawisko.
Teraz, kiedy już miał władzę nad pilotem, nie miało znaczenia, jaki kawałek puści, na odtwarzaczu nie było takich, które przyprawiałyby go o chęć skoczenia z bloku, a przedtem do dokonania masowego mordu pośród zwolenników współczesnej muzyki pop. Chciał tylko usłyszeć coś, co spowolni tłukące się w piersi, zestresowane serce. Po prostu nacisnął przycisk play. W pokoju rozległ się znajomy riff gitarowy piosenki Mannish Boy Muddy’ego Watersa.
— Voilà! — krzyk odbiłby się od ścian gromkim echem, gdyby pokój był większy niż dwanaście zastawionych meblami metrów kwadratowych.
Jego głowa automatycznie, bez udziału wątłej świadomości, zaczęła poruszać się w zaaplikowanym rytmie. Płynąca z głośników muzyka wypełniła każdy z nadszarpniętych nerwów jego ciała, zdruzgotany umysł złączył się na powrót w jedną całość, znów stał się w pełni zintegrowaną jednostką myślącą, a napęczniałe od zabójczej dawki adrenaliny żyły pochowały się pod skórę; pobladła ze zgrozy twarz odzyskała swój zdrowy rumieniec, a źrenice zmniejszyły się i wróciły do normalnego rozmiaru.
Jeszcze parokrotnie zaczerpnął w płuca dusznego, zakurzonego powietrza, po czym uznał, że świat się jednak nie skończył. Zamknął oczy, westchnął ciężko, zakaszlał od nabranego razem z powietrzem pół kilograma pyłu i dopiero wtedy, gdy całe zasłyszane zło odeszło, poczuł pod kolanem bolesny ucisk plastikowej nakrętki. Powstał ociężale z kolan, pstryknięciem palca strącił upierdliwą nakrętkę, podrapał się z zamyśleniem w brew i przeczesał palcami włosy. Pod dwoma paznokciami zaczęły już powstawać krwiaki, nieprzyjemny skutek ich błyskawicznego zetknięcia z kantem szafki nocnej. Janek obserwował je z zainteresowaniem przez krótką chwilę, ale widok szybko go znudził. Przeciągnął się aż zatrzeszczały stawy, zatoczył głową dwa okręgi w przeciwne strony i podparł się rękami pod boki.
— But now I’m a man! — zaśpiewał gromko, próbując zaciągnąć ostatnią samogłoskę jak Muddy, w charakterystyczny dla bluesa, delikatnie nosowy sposób. Nigdy mu to nie wychodziło. Nie wyszło i tym razem; ze śpiewaniem zawsze miał na bakier. Nie było ono jego słabą stroną, po prostu nie należało do żadnej z jego stron. Mijali się czasami, wymieniając skinienia głów i grzecznie uchylając kapelusza.
Kawy. Pić kawa i palić papieros, mniam, mniam. Dwa papieros, jeden mało, dużo stres, Janek zły, wrr, pomyślał jak neandertalczyk. Gramatyka pakowała manatki i odchodziła, a on machał jej chusteczką na pożegnanie, kiedy w głowie pojawiał mu się obraz kubka parującej, czarnej jak smoła kawy i zapalonego papierosa. Prymitywna rządza zaspokojenia tych dwóch nałogów jawiła mu się w umyśle jako dzika bestia z przekrwionymi oczyma, opętanym wzrokiem i skudłaczoną sierścią, zachlapująca śliną wszystko dookoła i rycząca wniebogłosy. Pojawiała się ona każdego ranka, nadbiegała z prędkością burzy, miotając cielskiem w radosnych podskokach, a Janek, jak zahipnotyzowany, z lubością ugłaskiwał ją i zaspakajał jej pragnienia, których w tak grzeczny sposób się domagała. Nie mógł się jej oprzeć, nie chciał zresztą.
Następnych piętnaście minut miało zadecydować o pozostałej, czyli stosunkowo dużej, części dnia. Janek musiał w tym czasie dostarczyć organizmowi mieszankę kofeiny i nikotyny, rozrobioną w odpowiednich proporcjach, by móc w spokoju rozkoszować się nierobieniem kompletnie niczego, ze szczególnym uwzględnieniem tego, co zrobić musiał lub przynajmniej powinien. W przeciwnym przypadku jedyne, czego mógł się spodziewać, to nieustająca migrena, którą na próżno starałby się później załagodzić apapem albo ibuprofenem, wywołana zbagatelizowaniem bestyjki, wdzięczność której odczuwałby jako irytujące pulsowanie w skroniach.
Ruszył ociężale do kuchni, rozgarniając bosymi stopami napotkane po drodze puste kartony, puszki i butelki. Myślał już całkiem trzeźwo, osiągnął zasadniczo stan umiarkowanego rozbudzenia, lecz jego ciało nie było o tym do końca przekonane. Postanowił, że poinformuje je o przejściu do pozycji wertykalnej w nieco późniejszym terminie; może nawet pokusi się o użycie transparentu z jakimś zjadliwym sloganem albo nagra chwytliwy dżingiel. W korytarzu przystanął na chwilę; twarz zobaczona w mijanym lustrze na drzwiach szafki przykuła jego uwagę, i to bardziej niż zazwyczaj. Pod prawym okiem wykwitał powoli siniec — drobna pamiątka po kolizji z rzuconą niedbale ładowarką.
Walczyłem o życie i zdrowie psychiczne, o słuszną sprawę. I wygrałem. Przed „i wygrałem” będę robić pauzę, dla lepszego efektu. Walczyłem o życie i zdrowie psychiczne. O słuszną sprawę. Pauza, pauza, pauza. I wygrałem. Tak, teraz lepiej brzmi. A wręcz Brzmi. Albo po prostu powiem coś sztampowego, coś w stylu: „trzeba było zobaczyć tego drugiego, he–he” albo „dwóch ich było, ale co?, ja nie dam rady?”
Patrzył w lustro dłuższą chwilę, bacznie obserwując swoje odbicie, które niepokojąco odwzajemniało badawcze spojrzenie.
Oczy są, uszy są, nos na miejscu, chyba wszystko się zgadza, pomyślał. Swoją urodę zwykł określać stwierdzeniem „ogólnie społecznie akceptowalna”; musiał jednak przed sobą przyznać, że siniak nie dodawał mu ani powagi, ani tajemniczości, ani agresywnego pazura.
— I kogo ja chcę okłamywać? Zwyczajne „nic” też załatwi sprawę — burknął. Wykrzywił twarz w grymasie niesmaku, jakby polizał kozła i przecierając oczy, ponownie skierował krok do kuchni.
Tam czekał na niego zawsze przygotowany na codzienne wyzwania ekspres do kawy. Przedwczesny prezent urodzinowy, który dawał mu więcej radości niż cokolwiek innego, nadawał nowy sens wstawaniu każdego ranka. Ciepłe uczucia, którymi darzył ekspres i przywiązanie do niego spotęgowane były faktem, że sam go sobie podarował, wydając tym samym wszystkie oszczędności odłożone na wakacyjny wyjazd. Musiał dołożyć jeszcze trochę pieniędzy z zakładki „bieżące ekspensa”, przez co w zasadzie głodował przez ostatni tydzień miesiąca i znacząco spóźnił się z opłaceniem czynszu, ale wedle jego przekonania, było warto. Zapewne ktoś normalny plułby sobie w brodę, wydając ad hoc ponad dwa tysiące złotych na ekspres do kawy. On jednak, pałając nieodgadnionym zamiłowaniem do czarnego napoju postąpił tak, jak postępuje człowiek nad wyraz nadgorliwy i grzeszący nadmierną, nieokiełznaną pochopnością w podejmowaniu decyzji dotyczących polepszenia standardu dnia powszedniego.
Lubił wracać pamięcią do dnia, w którym to wybrał się do saturna po pendrive’a, a wyszedł ze sklepu z ogromnym pudłem pod pachą, której pierwotnym przeznaczeniem było zaopatrzenie w kofeinę nieduże biuro. Wystarczyła krótka degustacja, by stracił zdolność racjonalnego myślenia; zauroczony uśmiechem hostessy i smakiem skosztowanej kawy, wyłożył pieniądze na ladę jakby jutro miało nigdy nie nadejść, dokupiwszy od razu osiem kilogramów promowanej przez dziewczynę ziarnistej rozkoszy, czyli tyle, ile sklep miał jeszcze na stanie.
O pendrive’ie oczywiście zapomniał, musiał jechać drugi raz. Lubił wspominać ten dzień ku przestrodze — miał już serdecznie dość swojego zapominalstwa; z impulsywnym kupowaniem jakoś zdołał się pogodzić.
Przełączył ekspres w tryb stand–by i w międzyczasie, gdy grzałka szykowała się do akcji, wrócił do pokoju po kubek. Kubek stał na biurku, na przeciwko łóżka. Torując sobie ścieżkę pomiędzy zalegającymi tę część podłogi butami, a także wspomnianymi wcześniej odpadami segregowalnymi, przedarł się do biurka i chwycił ukochany fajansowy pojemnik.
Kubek ów nie był zwyczajnie brudny — to określenie już dawno przestało do niego pasować. „Zaświniony”, „plugawy”, czy „ufajdany” również nie oddawały w pełni jego obecnego stanu, brzmiały bardzo pobłażliwie. Najwyraźniej język polski i żaden ze słowników nie przewidziały nadejścia takiego człowieka jak Janek i stanu zabrudzenia, do jakiego można daną rzecz doprowadzić. Na niegdyś białych od wewnątrz ściankach kubka znajdowały się grube pokłady brunatno-czarnego nalotu. Gdyby nie to, że z zewnątrz nadal raziły oczy jaskrawą zielenią, wydawać by się mogło, że zastąpił on już ich pierwotny budulec. Janek nie myślał jednak tymi kategoriami. Ktoś inny nazwałby wnętrze kubka syfem; dla niego była to patyna starości, dodająca charakteru i wyjątkowego smaku każdej kolejnej kawie, była składnikiem X smolistego napoju, niepowtarzalnego dzięki ciągłej eksploatacji tego jedynego kubka.
Kubek został umyty tylko raz, po jego zakupie. Od tamtego dnia minęły już dwa lata z okładem i przelały się przez niego hektolitry kawy.
Janek podłożył buro-zielone naczynie pod dyszę ekspresu i już po kilku sekundach w całym mieszkaniu dało się poczuć błogi aromat, który chłopak zaczął wciągać zachłannie rozszerzonymi nozdrzami. Ekspres bulgotał zajadle, a z pokoju dobiegał głos Miley Cyrus, proszącej jakąś niewyobrażalnie piękną dziewczynę imieniem Jolene o zostawienie jej chłopaka w spokoju.
— Uparciucha z tej Jolene. Ilekroć bym tego nie słuchał, ta wciąż przystawia się do chłopaka brzydszej dziewczyny, chociaż może mieć każdego innego. Cóż za arogancja. Pewnie robi to tylko na pokaz, bo może. Biedna dziewuszka. Ciekawe, czy ta historia kiedyś się skończy, czy nieubłagana Jolene odpuści sobie i okaże dziewczynie litość? — mruczał do siebie, zapatrzony tępo w widok za oknem. Odpowiedź na to wyjątkowo bezsensowne pytanie nie miała jednak nigdy nadejść — ciężko, by piosenka sama z siebie zaczęła nagle opowiadać ciąg dalszy miłosnego trójkąta.
— Po tak ciężkim przebudzeniu przyda mi się chwila relaksu. Zasłużyłem na nią, nikt by się chyba o to nie pokłócił — Janka przeszły dreszcze na wspomnienie znienawidzonego utworu. — Jak tak w ogóle można, na Odyna? Narażać w ten sposób niewinnego człowieka na gwałcące uszy i duszę tortury. I to o siódmej rano! Niepoważne kmioty, banda zasran… — wywód przerwało mu ostatnie pstryknięcie ekspresu, zwiastujące upragnioną chwilę szczęścia. Ten krótki dźwięk odwrócił jego uwagę od kontemplacji szarego blokowiska i rozwiał powracające obrazy sprzed kilku minut. W rzeczywistości było już grubo po ósmej, o czym Janek doskonale wiedział, ale jego nieokiełznane skłonności do dramatyzowania stanowiły dużo silniejszy imperatyw niż to, co ogół społeczeństwa uznawał za otaczającą rzeczywistość.
Wziąwszy kubek wypełniony niemal po brzegi parującą kawą, udał się na powrót do swojego pokoju. Szedł powoli; można by rzec, że sunął jednostajnie, oddzielając tułów od nóg tak, by górna część ciała płynęła swobodnie, nieświadoma rytmu poruszania się, a dolna w pełni amortyzowała wszelkie wstrząsy wynikające ze stawiania kroków. Nie było to specjalnie trudne; Jankowi wystarczyła krótka chwila skupienia, by osiągnąć pewien stan harmonii, dzięki któremu dotarł do pokoju, nie uroniwszy po drodze ani kropli kawy.
Przystanął w wejściu, wpatrując się w pomieszczenie. W porównaniu z pozostałą częścią mieszkania, sypialno-dzienny pokój wyglądał jak Kuwejt po operacji Pustynna Burza. Odstawił kubek na stojący przy futrynie regał (na określoną półkę, tuż obok leżącej już tam zapalniczki; było to działanie zamierzone i przemyślane tak, by jedno przypominało o drugim) i po raz wtóry w przeciągu kilku minut utorował sobie drogę przez pobojowisko; tym razem jednak zalegające na podłodze odpadki, rozstąpiły się pod wpływem serii dyskretnych szturchnięć, wyznaczając całkiem nową, idącą po łuku trasę: drzwi — fotel.
Dotarłszy do fotela, zawrócił, poszerzając przy okazji ścieżkę, by zminimalizować ryzyko nadepnięcia bosą stopą na mniej lub bardziej obły bądź kanciasty przedmiot. Seria niefortunnych zdarzeń, którą mogłoby to spowodować byłaby katastrofalna w skutkach i, w mniemaniu Janka, znacznie przewyższyłaby tę, z którą zmierzyć się musiało rodzeństwo Baudelaire. By zobrazować sobie możliwości potencjalnej tragedii, myśli chłopaka wzięły w szpony klocki lego duplo — Janek uważał się za lekko cofniętego w rozwoju — i rozpoczęły inżynieryjne prace nad nowym arcydziełem, nad wizją kompletnego upadku i nieszczęścia.
Kunszt owej pracy, wykonanej w ułamkach sekund przez trybiki umysłu, wprawiły Janka w niemy zachwyt i lęk; oto podziwiał oczami wyobraźni spowolnioną scenę, klatka po klatce, w której prócz i tak już nadwątlonej godności, stracił także zęby, kubek i kawę. Jednego nie był do końca pewien — czego bardziej by żałował. Decyzję o zróżnicowaniu stopnia żałoby po kolejno utraconych dobrach osobistych zaburzało osobliwe rozweselenie wyimaginowaną wizją, w której w nieokreślony sposób wrzątek ląduje na jego twarzy, trzymany kurczowo kubek roztrzaskuje się o podłogę i kaleczy dłoń, a górne jedynki i kieł kruszą się, trafiając perfekcyjnie w kant nogi łóżka. Janek postanowił przerwać kontemplację, zanim zatrzaskujące się od nagłego przeciągu drzwi utną mu nogę, na podstawionym w magiczny sposób stołku złamie sobie kręgosłup, a opadająca z majestatyczną nieuchronnością lodowca szafa dokona jego dekapitacji.
— Ty durniu — mruknął do siebie, uśmiechając się i kręcąc przy tym pobłażliwie głową. Stając naprzeciwko regału, podrapał się po potylicy na zaś — wiedział, że kiedy już usiądzie i oprze głowę, zacznie go ona swędzieć z przyczyn bliżej mu nieznanych, a nie będzie mu się chciało jej podnosić. Sięgnął po zapalniczkę i schował ją za gumkę bokserek; następnie uniósł z namaszczeniem kubek kawy i ruszył wyżłobionym wąwozem ku fotelowi, nie odrywając stóp od podłogi.
Przezorny zawsze ubezpieczony. Nagroda będzie wielka, to już ostatni wysiłek tego ranka. Ba! Tego dnia. Czuję, że mógłbym już pójść spać, bo wydarzyło się chyba wszystko, co mogło, limit się wyczerpał, na pewno zbliża się już północ, a ty jeszcze spokojnie nie usiadłeś. Wytrzymaj. Raz i dwa, i raz, i dwa. Do rytmu, chłopie!, myślał, sunąc uparcie ku niedalekiemu przeznaczeniu.
Ein, zwei, ein, zwei!, wewnętrzny poliglota Janka uznał, że język niemiecki dużo lepiej motywuje do działania i zachęca niesforne nogi do przebierania niż polskie „raz, dwa”, które zawsze jakoś bardziej kojarzyło mu się z wymachiwaniem widłami przy oborniku. Ponieważ niemiecki zadziałał jak świeżo wyprowadzona z fabryki „Pantera”, postanowił sięgnąć w głąb pamięci i wydusić z siebie coś więcej niż odliczenie do dwóch. Mimo zdwojonych wysiłków i dymu wychodzącego uszami, nie poszło mu najlepiej; okazało się, że po sześciu latach nauki języka, w języku niemieckim umiał powiedzieć sztandarowe „ręce do góry!”, dwa, jakże niezbędne w życiu codziennym wyrazy, to jest: „kalkulator” i „królik” oraz jedno zdanie pojedyncze: „jestem nieprzygotowany”. Ostatnia sentencja, najdłuższa, na jaką mógł sobie pozwolić, stanowiła nieodłączny element rozpoczęcia każdej lekcji owego języka przez całe gimnazjum i liceum. Wrodzona przezorność nakazywała mu wymawianie jej również na pierwszych zajęciach w roku szkolnym, tak na wszelki wypadek.
— Jak ja, kurwa, zdałem? — rzucił w eter retoryczne pytanie, pokonując ostatnie centymetry dzielące go od fotela. — Cóż, to chyba o czymś o świadczy. Jeszcze nie wiem, o czym, ale o czymś na pewno. Warto będzie kiedyś poświęcić kilka minut, ale nie więcej!, na refleksję nad jakością edukacji i stopniem wykwalifikowania oraz zaangażowania w wykonywany zawód większości przedstawicieli kadry naukowej w szkolnictwie niższym. Tak, na pewno kiedyś o tym pomyślę, ale nie o piątej rano w środku tygodnia — dodał jeszcze, zasiadając w fotelu.
Dłuższa wskazówka zegara pokazała godzinę ósmą trzydzieści sześć, zaś wiszący na ścianie kalendarz informował niemo o tym, że jest sobota. Janek rzadko sprawdzał, jaki jest dzień. Dobrze, że pamiętał jeszcze wszystkie nazwy dni tygodnia. Czasem nawet udawało mu się wymienić je w odpowiedniej, uznanej przez wszystkich kolejności. Miał jednak wakacje. Uznał, że ten wyjątkowy okres, odróżniający się od reszty roku sporymi pokładami swobody i jako takiej wolności, poświęci na nierobienie zupełnie niczego; nawet myślenie uważał za robienie czegoś, więc i ono zostało zredukowane do niezbędnego minimum, choć wymykało mu się spod kontroli.
Niektórych nawyków ciężko się pozbyć.
W przypadku Janka „poświęcenie” nie było odpowiednim określeniem — uważał, że pasowało do pracoholików oraz rzeszy ludzi, którzy przez słowo „wypoczynek” rozumieją podróżowanie, imprezy, wyjazdy, skoki na bungee, zdobywanie Korony Ziemi; czyli robiący wszystko, by jak najbardziej zmaksymalizować swoją wydajność i wykorzystać czas wolny od codziennych obowiązków, wyciskając z niego ostatnie soki. Osobników tego pokroju zwykł określać jako „dręczonych permanentnym świądem w dupie, którzy w swym uzależnieniu od zajebania nawałem pracy, nie umieją dostrzec, czym tak naprawdę jest relaks, stawiający znak równości pomiędzy wczasami a nowym wyzwaniem”.