E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
33.43
Poznaniacy, tej! cz. 3

Bezpłatny fragment - Poznaniacy, tej! cz. 3


Objętość:
97 str.
ISBN:
978-83-8155-541-8
E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
za 33.43

Pobierz bezpłatnie

Część III
Powstanie

Prolog

Ogromny wpływ na wydarzenia, jakie zaszły wieczorem tego dnia, miały flagi. Jak psowate zaznaczają swoje terytorium, tak też ludzie, za pomocą tych flag właśnie, zaznaczali swoje. Polacy, poza własnymi, białoczerwonymi flagami, rozwieszali flagi znienawidzonej przez Niemców koalicji państw alianckich. Niemieckich Poznaniaków raziły w oczy poziome czerwone i białe pasy oraz pięćdziesiąt gwiazd na niebieskim tle flagi amerykańskich bankierów, drażniła ich konstrukcja czerwonego krzyża świętego Jerzego angielskich kupców i przecinającego go krzyża świętego Patryka pijanych Irlandczyków, wkomponowanych w biały krzyż świętego Andrzeja na niebieskim tle skąpych Szkotów. A jakby jeszcze mało było czerwieni, bieli i niebieskiego, powiewały też trójkolorowe flagi francuskich żabojadów.

Nie powinno zatem dziwić, że niczym horda rozwścieczonych psów niemieccy samce alfa zaczęli zrywać te flagi z masztów przytwierdzonych do fasad domów, sklepów i słupów ulicznych latarni.

Tak samo jak dziwić nie powinno, że rozsierdzało to polskich samców alfa, którzy nie tylko przepychali się z niemieckimi, ale na powrót te flagi przytwierdzali, gdzie ich zdaniem, było ich miejsce.

I tak jedni flagi wieszali, aby zaznaczyć swój teren, a drudzy, ogarnięci frustracją i złością, te flagi zrywali. A im więcej zrywali, tym więcej flag wieszali ci pierwsi. A wraz z nowymi flagami, powiewającymi nad Poznaniem, rosła frustracja Niemieckich nacjonalistów. I rósł sprzeciw nacjonalistów polskich, kiedy one znikały.

Tak więc flagi i złość pchnęły historię do przodu.

I

Miłość jest bez sensu i nie wiem, kto ją wymyślił. A przynajmniej ta miłość romantyczna, bo zwierzęta chyba też się kochają. Ale te spojrzenia w oczy, te szepty, wzdychania mickiewiczowskie, te romansidła za kilka fenigów. Przecież tego się zdzierżyć nie da!

Jak tylko po zimie słońce choć na chwilę wyjrzy zza chmur, zakochane pary zaczynają oblegać parki, trzymają się za ręce, obściskują i całują się w usta. Aż mdli człowieka od tej słodyczy, taki to tęczowo-różowy widok. I na samą już myśl żołądek mnie boli i zbiera mi się na łzy.

— Zakochana jesteś, córciu — powiedziała babcia czule i przytuliła mnie do swojej ciepłej piersi, pachnącej jej perfumami. Przez króciutką chwilę zrobiło mi się błogo i dobrze, i tak mogłabym pozostać całą wieczność, ale nie byłam zakochana! A takie oszczerstwa, nawet wypowiadana przez babcię, to potwarz!

— Nie — oburzyłam się. — Nie jestem zakochana. Tylko jakaś taka zimowa chandra mnie dopadła. Za mało słońca i za dużo jedzenia w święta.

Wstałam, rozejrzałam się po babcinym pokoju z marsową miną, postukałam palcami po blacie biurka i odetchnęłam głośno.

— Tak, babciu, to zimowa chandra. Pójdę się przejść. Złapię trochę świeżego powietrza i wszystko mi przejdzie.

Babcia nic nie powiedziała, uśmiechnęła się jedynie z drwiącą, jak mi się zdawało, miną i wzięła do ręki książkę, którą czytała. A ja, w swojej zimowej chandrze, jak to już ustaliłam, postanowiłam pójść do Antoniego. Bo to był jedyny mężczyzna, jakiego znałam, który mógłby mi zapewnić bezgraniczną atencję. A tego właśnie potrzebowałam; mężczyzny gotowego zrobić dla mnie wszystko. On by nie wyjechał, gdybym go o to poprosiła. Wszedłby do mego pokoju, aby wyznać mi miłość i błagałby, abym i ja go przyjęła.

Bo żałosny jest zakochany mężczyzna. Aby nie być gołosłowną wspomnę Menelaosa, który rozpętał wojnę z Troją tylko po to, aby odzyskać swoją żonę. Także Achilles, zakochany w Bryzeidzie stracił dla niej głowę, ściągnąwszy klęsk tyle na greckie narody, wtrącając przy tym mnóstwo dusz mężnych do Erebu, dając sępom i psom na pastwę bez pogrzebu walające się trupy rycerskie wśród pola…

A bliżej naszych rodzimych przykładów wystarczy posłużyć się Wokulskim… Którego historię przecież wszyscy znają. Który dla kobiety potrafił stworzyć własne królestwo. A przez kobietę potrafił wszystko zatracić.

Rozmyślając jednak o żałości zakochanych mężczyzn, w drodze do Antoniego, zauważyłam, jakie to niesprawiedliwe, że zakochanego mężczyznę literatura podnosi wręcz do rangi bohatera, a zakochana żałosna kobieta pozostaje żałosną zakochaną kobietą.

Ale czyż niesprawiedliwość płci nie jest wszędzie widoczna?

Może dlatego zrodziła się we mnie ta femme fatale? Z niesprawiedliwości wobec kobiet? I dlatego chcę wykorzystać tego biednego Antoniego, który przecież niczym sobie nie zawinił. Chyba tylko tym, że mnie kocha.

A może, po prostu, nie mam w sobie nic z wrażliwości, która sprawiłaby, że i ja zakochałabym się bez pamięci.

Niemniej potrzebowałam atencji. Bezwzględnej uwagi. Potrzebowałam spojrzeń, gestów i słów Antoniego, które zdawały się (pozornie oczywiście) nie oczekiwać niczego w zamian.

Wciąż widzę jego zaskoczenie, kiedy zapukałam do jego drzwi. Jego rozwarte źrenice. Uśmiech, który pojawił się nagle i którego próbował zamaskować, choć mu nie wychodziło.

— Proszę, wejdź, co cię sprowadza? Bardzo się cieszę, że jesteś. — drżał mu głos i ręce.

A kiedy powiedziałam, że tak jakoś mi smutno i potrzebowałam się z nim spotkać, jego serce prawie wyskoczyło z piersi. Źrenice się rozwarły, a dusza wyrywała się do tańca.

— Przykro mi — powiedział. — Chodź, porozmawiamy w pokoju.

Przeszliśmy przez niewielką kuchnię. Jego matka robiła szagówki na stole, a ujrzawszy mnie, uśmiechnęła się ciepło.

— Dzień dobry — rzekła. — Czy ty czasem nie jesteś Zofią?

— Mamo! — oburzył się Antoni.

— Przepraszam, że nie podam panience ręki, ale uwalona jestem mąką po same łokcie.

— Dzień dobry, nic nie szkodzi.

W kuchni był także jego starszy brat, o którym Antoni mi wspominał, że został ranny na wojnie i jest niepełnosprawny. Ale teraz dopiero zobaczyłam, co to znaczy. Przemek pół siedział, pół leżał na leżance w kuchennym rogu, z głową przechyloną na bok, z pustym spojrzeniem pod półprzymkniętymi powiekami i ściekającą śliną z półotwartych ust. Pół człowiek, pół warzywo. Półżywy efekt strasznej wojny.

W jego głowie była dziura. Zagojona już jakby, a jednak wyglądająca, jakby dopiero co ją ktoś zrobił i przez słomkę wyssał mózg, jak wnętrze jajka do wydmuszki.

— A może zaparzę wam herbatki? — zapytała mama Antoniego.

— Chcesz herbaty, Zofio?

— Nie, dziękuję.

Pierwszy raz widziałam, aby Antoni był zawstydzony. A był teraz jak mały chłopiec wśród obcych, który chwyta się maminego rąbka sukni albo obejmuje jej nogę. A i jego mama musiała to zauważyć.

— Nie rozrabiajcie mi tylko — zaśmiała się i pogroziła palcem.

A gdy tylko znaleźliśmy się w pokoju, który dzielił z braćmi, tym nieszczęsnym kaleką oraz młodszym, którego teraz nie było, Antoni zapytał, czy mógłby mi jakoś pomóc.

— Możesz — rzekłam i pocałowałam go w usta, przyciągając siłą do siebie. Bo on, kiedy tylko zbliżyłam swoje usta do ust jego, odsunął się jak poparzony, na twarzy pojawiło się przerażenie, a źrenice rozszerzyły się, jak u szykującego się do ucieczki zwierzęcia.

I ujrzałam w tym pewnym siebie, odważnym i silnym chłopaku, za którym uganiały się dosłownie wszystkie dziewczęta, lęk i zawstydzenie. Nie umiałabym jednak powiedzieć, czy wzięło się to z zaskoczenia, czy powodem była matka i brat za drzwiami, czy też pewnego rodzaju szacunek do kobiet. Bo przecież my, indoktrynowane na matki i żony, winnyśmy swój pierwszy raz przeżywać z narzeczonym w łóżku i pod kołdrą. I oni też, zdaje się, byli tego uczeni, że kobietę, którą darzy się szczerym szacunkiem, nie powinno się brać na stojąco z rodziną za drzwiami. Chyba że to zwykła szmata, z taką można wszędzie.

Wtedy jednak nie rozmyślałam takimi kategoriami, bo zależało mi jedynie na tym, aby czuć się kochaną i najważniejszą. Kiedy zatem zaczęłam dobierać się do Antoniego, on, pomimo swojego zawstydzenia, szacunku, czy jak to nazwiemy, skapitulował wreszcie przed pierwotnymi instynktami i pragnieniami.

Jego pocałunki były nerwowe i pełne pasji, jak gdyby chciał mnie połknąć w całości. I miałam wrażenie, bliskie zupełnej pewności, że nigdy wcześniej nie całował tak kobiety. Że nigdy wcześniej nie był z kobietą tak blisko.

Ale i ja nie byłam z mężczyzną. Bo przecież do tej pory nie odczuwałam tej potrzeby. A nawet teraz nie czułam pożądania. Nie było to takie uczucie, jak tej nocy, kiedy w pokoju obok spał Juliusz. Teraz potrzebowałam apoteozy. Chciałam, aby ktoś wywyższał mnie ponad wszystko i pragnął mnie nad swoje życie. I mimo że dla mnie Antoni był zupełnie obojętny, odczuwałam przy tym nieskończoną przyjemność.

Choć z przyjemnością, jeśli miałabym być szczera, niewiele to miało wspólnego. Bo oto najpierw mocowaliśmy się, stojąc wciąż pod drzwiami, z jego paskiem i rozporkiem, a potem z moimi majtkami, które nie chciały się zsunąć, tak jak powinny. Zzuwając z siebie odzież przewróciliśmy się, kotłując się naturalnie dalej, ale nie było to ani podniecające, ani romantyczne, choć z pewnością niewygodne i dość zabawne.

A sam fakt, że Antoni, mimo upadku, moich niesfornych majtek i matką z bratem za ścianą, chciał nadal usilnie się ze mną kochać, podniecił mnie na swój sposób. Takiego właśnie pragnienia i oddania potrzebowałam.

Nasze chichoty i westchnienia staraliśmy się tłumić, zamykając sobie usta dłońmi i zagryzając wargi. Z zewnątrz wyglądałoby to zapewne jak kąsające się szczenięta lub zabawa dwojga dzieci, a nie akt miłosny i ja się w tym trochę tak czułam. Na twarzy Antoniego odgadywałam jednak pasję i zaangażowanie. Chciał, aby było mi dobrze. Przy każdym jego ruchu to odczuwałam, a kiedy znaleźliśmy wreszcie wspólny rytm, pytał mnie co jakiś czas, czy dobrze.

— Tak, Antoni.

— Dobrze ci?

— Tak, Antoni.

— Czy teraz dobrze?

— Tak, Antoni.

— Mam nadzieję, że teraz ci dobrze — zapytał znowu, po raz kolejny, jak gdyby zmieniło się coś w naszym seksie, jak gdybyśmy chociaż pozycję zmienili albo częstotliwość, albo cokolwiek!

— Antoni! — zawołała jego matka z kuchni.

— Tak, mamo? — krzyknął on nagle, odskakując ode mnie, wciągając majtki, i spodnie na tyłek, wciskając koszulę w spodnie i przestając nagle całować

i kochać. Jak wystraszony malec, którego przyłapano na jakimś nagannym czynie. Poprawiał szybko swoje pogniecione ubranie, zapinał spodnie, wciskał za pasek rozpiętą koszulę.

— Kolega przyszedł — zawołała mama, kiedy i ja wciągałam majtki na siebie i wygładzałam spódnicę. — Janek!

— Wpuść go, mamo — zawołał Antoni, stojący już prawie na baczność, z zaczesanymi włosami, zapięty pod samą szyję, i tylko lekko zasapany.

I wtedy wszedł Janek. Spojrzał najpierw na mnie, zdziwiony cokolwiek, potem na Antoniego. Był zgrzany i zasapany, jako i my, a ubrany w mundur skaucki.

Przez chwilę nic nie mówił, tylko patrzył raz to na mnie, a raz na Antoniego, aż wreszcie Antoni rozłożył zniecierpliwiony ręce i zapytał, czego chce!

Janek potrząsnął głową, jak gdyby się z jakiegoś letargu obudził

i wykrztusił z siebie:

— Zaczęło się! Bijemy Niemców! Powstanie wybuchło!

II

W Poznaniu żyło się z Polakami raz lepiej, raz gorzej. Ale po zakończeniu wojny, atmosfera z dnia na dzień stawała się coraz gęstsza. Elisabeth Zweig miała tego już szczerze dosyć, zwłaszcza że jej młodszy brat zaraził się skądś tym niemieckim nacjonalizmem i od jakiegoś czasu wygadywał w domu coraz to większe bzdury. I spotykał się z jakimiś szemranymi typkami spod ciemnej gwiazdy, przyczyniając się do bólu głowy ojca i matki.

Mimo to, Elisabeth idąc do szkoły, wciąż była w świątecznym nastroju. Temperatura tej nocy spadła poniżej zera i wiało nieprzyjemnie, a śniegu nie było nigdzie widać, a mimo to cieszyła się, że ujrzy te małe stworzenia, którym wbija do główek niezbędną do życia wiedzę.

XV Szkoła Powszechna, w której uczyła, znajdowała się przy skrzyżowaniu Wielkich i Małych Garbar. Była szkołą na wskroś nowoczesną, wybudowaną zaledwie dwa lata wcześniej przez naczelnego miejskiego radcę budowlanego Hermanna Herrenbergera. Architekturą przypominać miała renesansowe gmachy miast północnej Europy, funkcjonalnością zaś miała zawstydzać inne modernistyczne placówki. Posiadała salę gimnastyczną, aby budować tężyznę fizyczną najmłodszych obywateli, oraz klasy lekcyjne o wysokich sufitach i dużych oknach, przez które wpadała optymalna ilość światła, aby najlepiej jak to możliwe kształtować młode umysły.

Korytarze szkoły były jeszcze puste, a oświetlało je drżące, niebieskie światło elektrycznych lamp, wiszących na suficie w równych odstępach. Posiadała także duży pokój nauczycielski, gdzie między lekcjami nauczyciele mogli odpocząć od zgiełku młodzieży na przerwach i napić się kawy. I gdy Elisabeth weszła do pokoju nauczycielskiego, zapach świeżo mielonej kawy właśnie się po niej rozchodził.

— Przyszłaś idealnie — zawołała pełna entuzjazmu Fräulein Brigitte Fischer, koleżanka Elisabeth, z którą razem zaczynały pracę w tej szkole. — Zaparzyłam właśnie kawę. Napijesz się, prawda?

— Z przyjemnością — odparła Elisabeth z niemniejszym entuzjazmem, całując przy tym swoją koleżankę w oba policzki. — Nie wiem, jak to się dzieje, ale Święta wysysają ze mnie całą energię.

— Kochana, ja mam tak samo — mówiła Brigitte i nalewała Elisabeth kawę do filiżanki. — Uważam, że po Świętach powinno się mieć ustawowo co najmniej kilka dni odpoczynku od pracy. Najlepiej do Nowego Roku albo, jeszcze lepiej, do Trzech Króli.

Elisabeth z przyjemnością przyjęła filiżankę kawy z cykorii, w której prawdziwe ziarenka wrzucone były niejako dla aromatu. A jednak kawa była gorąca i rozgrzewająca, a jej aromat pobudzający.

— I pogoda jakaś taka w tym roku nieprzyjemna — dodała Elisabeth, siorbiąc cicho kawę. — Mam wrażenie, że kiedy byłam dzieckiem, w każde Święta prószył śnieg. Pamiętam, że lepiło się bałwana i robiło orła, leżąc na plecach i machając w górę i w dół rękoma i nogami.

— Też tak mi się wydaje — przyznała Brigitte w zadumie. — Święta nie są już takie, jak kiedyś.

Elisabeth przypomniała sobie wypady na kulig z ojcem, Oskarem i Stephanem, kiedy był jeszcze z nimi, zanim zabrała go ta straszliwa wojna.

— Niemniej mam dobrą nowinę — przypomniała sobie Brigitte. — Czy wiesz, co wymyślił dyrektor na dzisiaj?

— Może znowu jakiś apel? Dawno nie było apelu. A dzieci z pewnością by się po Świętach chętnie zdrzemnęły.

Brigitte się zaśmiała.

— Nie, Elisabeth, mamy zabrać dzieci na wycieczkę pod hotel Bazar. Wczoraj przyjechał do Poznania ten kompozytor, chyba rosyjski, Paderewski.

— On jest polskim kompozytorem — poprawiła ją Elisabeth.

— Polskim? — zdziwiła się Brigitte. — Kto by pomyślał… Nie miałam pojęcia. Tym bardziej powinniśmy pójść tam z dziećmi. Niech się dowiedzą, że Polacy to nie tylko pijacy i buntownicy.

— Paderewski to wybitny wirtuoz fortepianu, kompozytor przepięknych utworów. Nazywają go czarodziejem klawiszy. A wiesz, że koncertował przed samą królową Wiktorią?

— Jestem pod wrażeniem twojej wiedzy. Skąd ty to wszystko wiesz?

— Jeśli nikomu nie powiesz, mogę ci się przyznać. — Brigitte zrobiła przy ustach gest, jakby zamykała je na kłódkę, a potem połknęła wyimaginowany kluczyk. Elisabeth się zaśmiała.

— Spotykam się z jednym muzykiem. On mi to wszystko powiedział.

— Muzykiem? — prawie krzyknęła Brigitte podekscytowana. — Opowiadaj! — I Elisabeth zaczęła opowiadać jej o Hipolicie, o jego kociej muzyce, którą gra się podobno w Stanach Zjednoczonych i w Paryżu, oraz o jego planach, aby stać się takim drugim Paderewskim.

A kiedy pojawiły się dzieci, obie przyjaciółki wraz z innymi nauczycielami zabrały je pod hotel Bazar, gdzie przebywał Paderewski. I choć co najmniej połowa nie słyszała o nim, wszystkie były zadowolone, że zamiast lekcji będzie wycieczka.

A jak się okazało, nie tylko dyrektor XV Szkoły Powszechnej wpadł na ten pomysł, bo na placu Wilhelmowskim pod Bazarem było mnóstwo dziećmi z różnych szkół i w różnym wieku. Dosłownie tysiące. Było ich tak dużo, że trzeba było wstrzymać komunikację. I takich tłumów Elisabeth nie widziała nigdy. Nawet kiedy żołnierze paradowali po ulicach, było ich mniej, niż tych dzieci tu zgromadzonych.

III

W innych miejscach Poznania, choć nadal w okolicach starówki, gromadziły się także grupki młodych i wściekłych Niemców. W poczuciu niesprawiedliwości, czując się jak obcy u siebie w mieście, z pasją zrywali obce im flagi. Głównie flagi aliantów, które kłuły w oczy najbardziej, ale także i flagi polskie, które, choć może i na miejscu, podkreślały klęskę Niemców i ich powolny upadek.

Wśród najaktywniejszych obrońców niemieckości poznańskich ulic, który zrywał wrogie flagi z prawdziwą pasją, był szesnastoletni Oskar Zweig, brat Elisabeth. Rozczarowany był nie tylko przegraną wojną, na której jego brat stracił życie, ale głównie wszechobecnym marazmem społeczeństwa niemieckiego, czy też może nawet negatywnym nastawieniem do minionej wojny.

Gdzie ta wielkość Niemców, która widoczna była na ich twarzach podczas wybuchu wojny? Gdzie ich duma, która rozpierała ich serca, kiedy mieli iść bić Anglików i Francuzów?

Teraz bycie Niemcem stawało się powodem do wstydu. I to z jakiej racji? Dlatego że zdradzieccy marynarze podnieśli bunt? Że zaraza socjalizmu skaziła ich niemiecką krew? Że żydowscy skrytobójcy rozpowszechniali kłamliwe oszczerstwa na temat narodu Niemieckiego?

Nie! — krzyczało serce Oskara. Niemcy nadal są narodem dumnym i nie mogą zniżyć się do poziomu tych wszechobecnych zdrajców. Jego brat Stephan oddał swoje życie, broniąc zapewne towarzyszy przed śmiercią, osłaniając być może własną piersią ich żywota. A wraz z nim oddali życie miliony Niemców. I ta ofiara nie mogła pójść na marne.

Zrywał zatem flagi wrogiej koalicji, aby dać Niemcom nadzieję i pokazać im, że Posen wciąż jest niemiecki i taki pozostanie.

— Zostaw tę flagę! — usłyszał po polsku, wdrapując się na słup latarni przy Friedrichstraße, aby zerwać zwisający smutnie białoczerwony sztandar. Był to oddział trzech młodych mężczyzn w pruskich mundurach, mających jednak na ramieniu białoczerwone opaski, a jeden z nich miał na czapce żelaznego orzełka z polskiego godła.

Byli to przedstawiciele polskiej Straży Ludowej, ochotniczej bandyckiej formacji, utworzonej do nękania i szykanowania Niemców.

Kim oni są, pomyślał Oskar, chwytając opuszkami palców flagę i zrywając ją wściekle z masztu. I kto ich, do diabła, legitymował? Podważali rację niemieckiej policji, wprowadzając nikomu niepotrzebny chaos i siejąc popłoch wśród ludności niemieckiej.

Stał tak chwilę naprzeciw nich, ściskając białoczerwony kawałek materiału w dłoni, a potem rzucił flagę na ziemię i podeptał ją ostentacyjnie, nie odwracając wzroku.

Członkowie Straży Ludowej rzucili się na Oskara i jego kolegów, wyciągając pałki, a nawet grożąc karabinami. Niemcy jednak nie ustąpili i rozpętała się bójka. Pałki, kolba karabinu, leżąca nieopodal cegłówka oraz pięści i nogi poszły w ruch. Kolegów Oskara było więcej i, wykorzystując przewagę liczebną, pobili polski oddział. A potem uciekli ze śmiechem.

Biegli uliczkami, ścigając się jak mali chłopcy przez Lindenstraße, śmignęli obok Teatru Arkadia i śmiejąc się donośnie i oklaskując siebie nawzajem wskoczyli w Theaterstraße.

— Nie możemy do tego dopuścić, żeby po ulicach panoszyły się uzbrojone i ubrane w pruskie mundury bojówki polskie — wyrzucił z siebie Oskar, kiedy dotarli na Königsplatz i mogli już zwolnić kroku, uznając, że uciekli wystarczająco daleko. — Kim oni do cholery są?

— To prawda — przyznał Franz, przyjaciel Oskara jeszcze z czasów przedwojennych. — Przejmują władzę w mieście, strasząc porządnych Niemców.

Franz był trzy lata starszy od Oskara i jemu udało się jeszcze wstąpić do armii. Nie powalczył wprawdzie za długo, ale przeszedł szkolenie wojskowe i był w tej grupie samozwańczym dowódcą. Wrócił do Poznania przed kilkoma dniami, rozczarowany i wściekły. Niezgadzający się na to, aby ktoś odebrał im dom.

— Ale kto na to pozwala! — żachnął się Oskar. — Przecież to jakaś anarchia!

— Anarchia i bolszewizm pożerają cały kraj — przyznał Hermann. — Mnóstwo żołnierzy, którzy przysięgali kajzerowi, macha teraz czerwonymi chorągiewkami i bredzą o pokoju.

— Musimy z tym skończyć! Musimy przywrócić normalność w Poznaniu. To Prusy, nie Polska! — złościł się Oskar, mający naprawdę dość panoszących się wszędzie Polaków.

Szli Victoriastraße, a następnie skręcili na zachód, w Paulikirchstraße w kierunku Jersitz, zrywając raz po raz jakąś flagę, kiedy któraś się napatoczyła.

— I skończymy z tym — powiedział wreszcie Franz, kiedy minęli siedzibę Ansiedlungskommission i ujrzeli setki wściekłych Niemców, stojących przed Teatrem Miejskim.

IV

Kiedy dowiedziałem się, że nie będzie lekcji, ucieszyłem się. Ogólnie lubię szkołę, ale tak zaraz po Świętach to bez sensu. A zresztą miałem iść do nowej szkoły pierwszy raz i trochę się lękałem.

Mama odprowadziła mnie tylko pod budynek szkoły. Nie chciałem, żeby ze mną wchodziła, bo to trochę wstyd chodzić z mamą. Pożegnałem się więc z nią przed szkoła i sam wszedłem.

Przed klasą było mnóstwo dzieci, które się bawiły i ze sobą rozmawiały, a ja stanąłem w rogu pod ścianą, bo nikogo nie znałem. I od razu przypomnieli mi się koledzy z mojej klasy, których już nigdy nie miałem zobaczyć. Tęskno mi się zrobiło i trochę smutno, bo w Wanne wszyscy mnie lubili, a tutaj nie wiadomo jak to będzie.

Wreszcie przyszła panna Zweig, moja nauczycielka, i od razu mnie zobaczyła i zawołała, żebym podszedł.

— Ty jesteś Eryk? — zapytała, kiedy podszedłem, a ja powiedziałem, że tak. A ona na to, że bardzo się cieszy i że dzisiaj nie będzie lekcji, bo idziemy na wycieczkę. A potem, że wejdziemy tylko krótko do sali, żeby przedstawić mnie klasie.

Kazała mi stanąć na środku, powiedziała, jak się nazywam i że pochodzę z Wanne i poprosiła, abym powiedział kilka słów o sobie. Powiedziałem więc, że jestem z Wanne, że jest u nas dużo górników i piratów i pani zapytała jak to piratów? I opowiedziałem jej o piratach, którzy wrócili z wojny i klasa się śmiała, bo wszyscy widzieli tych biednych żołnierzy, ale nikt nie wymyślił, że to piraci, tylko ja. I pomyślałem sobie, że mnie polubili, więc poopowiadałem im trochę o Wanne i powiedziałem im, że mój tata jest bohaterem i był na wojnie i dostał nawet medal. No i że dostałem od niego scyzoryk i pokazałem klasie i wszyscy byli nim zachwyceni. Ale panna Zweig powiedziała, że nie przynosimy do szkoły scyzoryków i kazała mi go oddać. Powiedziała, że dostanę po lekcjach, to znaczy, kiedy wrócimy z tej wycieczki.

A potem panna Zweig zapytała klasę, czy ktoś chce mi zadać pytanie. I pytali mnie wszyscy o różne rzeczy. I czy w Wanne są też Polacy, bo to hen daleko, prawie pod granicą francuską. Ale ja powiedziałem, że jest tam bardzo dużo Polaków i oni nie chcieli w to wierzyć. Ale im powiedziałem, że wszędzie są Polacy i że mój tata mówi, że w Poznaniu też będzie Polska i niektóre dzieci się śmiały, a inne były złe i powiedziały, że Poznać to urdeutsches Gebiet i zawsze będą tu Niemcy. A wtedy panna Zweig powiedziała, że nieważne, czy Polska czy Niemcy, najważniejsze, że jesteśmy Poznaniakami i powinniśmy kochać Poznań bez względu na to, czy jest polski czy niemiecki. I że wszyscy ludzie są równi i najważniejsze, żeby się kochać i nie kłócić. Więc pomyślałem sobie wtedy, że panna Zweig mówi tak mądrze jak mama i bardzo ją polubiłem.

Wszystkie dzieci z Poznania przyszły pod hotel, aby popatrzeć na starego pana z burzą siwych włosów, który z niewielkiego okna pomachał nam ręką. Jedni mówili, że to pianista, a inni, że premier. Dla większości był on jednak zupełnie obojętny. Marzłem więc sobie z rękoma w kieszeniach i co rusz ktoś mnie popychał, taki był tłum. Czasami ktoś coś krzyknął do okna, ale starszy pan nie odpowiadał. Myślę, że nawet nie słyszał. A potem się schował, bo było bardzo zimno.

W Wanne takich głupot nie robiliśmy. Kilka razy wyszliśmy całą szkołą, aby pomachać żołnierzom jadącym do Francji na wojnę, do tych uśmiechniętych miłych panów, którzy czasem poczęstowali nas czekoladą. Byliśmy też kilka razy na wycieczce w lesie, gdzie pani od przyrody pokazywała nam różne liście i uczyła nas odróżniać po nich drzewa. Ale nikt w Wanne nie wpadł na pomysł, aby pójść w środku zimy pod hotel i czekać, aż jakiś starszy pan pomacha nam z okna. Ten Poznań jest dziwny, pomyślałem sobie.

Ale to nawet nie wszystko. Bo kiedy sobie tak staliśmy, pojawiały się czasem grupy chłopaków, którzy rzucali w nas kamieniami albo zrywali wiszące flagi i uciekali.

Helga przysunęła się do mnie i powiedziała:

— Oni zrywają wrogie flagi. Angielskie i francuskie. Bo to nasi wrogowie.

Helga to dziewczynka z naszej klasy. Bardzo śliczna. Taka blondynka z warkoczami i piękną wełnianą czapką, taką niebieską.

— A po co rzucają w nas kamieniami? — zapytałem z ciekawości.

— Bo ten Paderewski jest Polakiem.

— A nie Rosjaninem? — nie wiedzieć czemu myślałem, że to Rosjanin. Nazwisko takie jakieś rosyjskie.

— Nie, Polakiem — poprawiła mnie Helga. — A oni Polaków też nie lubią. — ci chłopcy, co to kamieniami w nas rzucali.

— A ty lubisz Polaków? — zapytałem, choć nie wiem czemu.

— Ciebie lubię.

Kiedy wróciłem do domu, chciałem o wszystkim opowiedzieć mamie i tacie. Cecylia też chciała słuchać, choć ona jest tak mała, że i tak niczego nie rozumiała. No ale niech jej będzie. Jak chciała siedzieć i słuchać, to siedziała i słuchała.

Tata się śmiał i mówił, że Niemcy są jednak głupi. A mama na to, żeby już przestał, bo tak samo głupich Niemców jest jak i Polaków. I niech sobie nie dodaje. A tata na to, że ona sobie wymyśliła, że ludzie są dobrzy i w to wierzy, a tak naprawdę ludzie to podłe świnie (tata tak powiedział), a Niemcy najbardziej pośród nich.

Ja powiedziałem, że panna Zweig jest bardzo miła i bardzo ją lubię, i że w Wanne też miałem dużo kolegów, co to Niemcami byli. A nawet Helga, którą dzisiaj poznałem, była bardzo miła i fajna i ładna, a przecież jest Niemką.

I tata się wtedy trochę naburmuszył, a może tylko żartował, i powiedział, że on we własnym domu już nie może mieć zdania i że otaczają go sami pacyfiści. A potem wytarmosił mi włosy, więc myślę, że nie był zły i tylko sobie tak żartował. Bo się śmiał i mama się wtedy śmiała, a nawet Cecylia, która nie wiedziała, czemu się wszyscy śmieją, też zaczęła się śmiać.

I wtedy ktoś zapukał do drzwi. A było to pukanie bardzo złowieszcze. Nie takie zwykłe, jak kiedy sąsiad puka, ale bardziej takie, kiedy puka policja. I tata przestał się wtedy śmiać. Zapadła grobowa cisza. A w oczach mamy zobaczyłem to samo, co widziałem przez cały czas, kiedy tata był na wojnie.

Tata wstał i poszedł do drzwi. A kiedy je otworzył usłyszałem głos, mówiący po polsku:

— Franciszku, bardzo cię przepraszam, ale się zaczęło. Porucznik Krause nakazał natychmiastowe stawienie się w Forcie Raucha.

Tata nic nie odpowiedział, wpuścił gościa do mieszkania, a sam poszedł do sypialni, gdzie w szafie wisiał jego mundur. Po chwili wyszedł, ubrany w ten mundur pruskiego oficera. Wysokie buty aż do kolan, czarne bryczesy i wojskowa kurtka w kolorze feldgrau z wysokim sztywnym kołnierzem. I znowu wyglądał jak żołnierz.

Najpierw ucałował Cecylię, zupełnie nieświadomą tego, że tata wybiera się znów na wojnę. Potem ucałował mnie, powtarzając mi znowu, aby dbał o mamę i młodszą siostrzyczkę, a potem ucałował mamę, która znowu płakała.

— Kocham cię — powiedział. — Wiedziałaś, że nadejdzie ten dzień. Idę wyzwalać Poznań. Kiedy wrócę, będziemy mieszkali w Polsce.

Mama nie powiedziała ani słowa. A potem cały wieczór płakała. My siedzieliśmy z Cecylią w naszym pokoju. Cecylka malowała, a ja bawiłem się scyzorykiem, wyobrażając sobie, co tata robi. Trochę smutno mi było, że znowu nie chce zabrać mnie ze sobą. Bo przecież tutaj mama i Cecylia były bezpieczne i nie musiałem się nimi opiekować, a on mimo wszystko twierdził, że mnie potrzebują. Miał rację. Ale kiedy wychodził, byłem na niego trochę zły.

Ruszył wraz z przybyłym po niego żołnierzem swoim dziarskim, wojskowym krokiem. Za oknami zapadł powoli zmrok i ściany zapłonęły czerwienią zachodzącego słońca.

V

Cisza, zdająca się niebytem, brakiem dźwięku, a zatem pewnym ubytkiem, potrafi przyjmować fizyczną masę. Zalewa ona wówczas całe pomieszczenie, nie dając się nikomu ruszyć. Osiada przy tym na barkach, ciążąc na nich i ściska swoim ciśnieniem czaszkę. Świat staje się nieruchomy i odrealniony, a czas zwalnia. Jak płyta gramofonowa, kiedy urządzenie ma za mało energii.

Taka cisza zaległa w pokoju Antoniego. Janek stał w drzwiach, wciąż rozgorączkowany, a Antoni z Zofią patrzyli na niego niedowierzaniem. Owa scena zastygła i nikt nie potrafił wypowiedzieć słowa.

„Powstanie wybuchło” odbijało się bezdźwięcznie od ścian pokoju i jak tykanie zegarka grzechotało każdemu pod czaszką. Wszyscy mieli rozwarte szeroko oczy i każde z nich pobladło.

— Gdzie? — odezwał się pierwszy Antoni. — Gdzie bijemy Niemców? — Dodał, a potem spadły kaskadą kolejne pytania. — Jak bijemy? Kto tym dowodzi? Jak to się zaczęło? Czemu ja nic o tym nie wiem? Powstanie miało być w styczniu. Gdzie ja mam się stawić?

— Pod Bazarem — wydyszał Janek. — Wybuchło pod Bazarem. To znaczy przyszli Niemcy, a było ich z kilka tysięcy, zaczęli strzelać do Polaków. Wkroczyły oddziały Straży Ludowej. A potem podporucznik Łakiński dzwonił z Zamku do dowódców i do wszystkich, którzy mają telefon. A Straż Ludowa ogłosiła mobilizację. Ze wszystkich dzielnic ściągają oddziały POW…

— POW? — zapytała nagle Zofia, a Antoni i Janek spojrzeli na nią zdziwieni, jakby dopiero teraz przypomnieli sobie, że tu jest.

— Jeśli wybuchło powstanie — powiedział Janek do Antoniego, wzruszając ramionami — to POW nie jest już chyba tajna.

— Dobrze — westchnął Antoni. — POW to Polska Organizacja Wojskowa. POW ZP — poprawił się nagle — czyli Polska Organizacja Wojskowa zaboru pruskiego. Nie mylić z tą drugą. To tajna organizacja w szeregach Sokoła na terenie byłego zaboru pruskiego.

— A dlaczego ja do niej nie należę? — zapytała Zofia.

Antoni i Janek spojrzeli po sobie nieco skonsternowani.

— Zofio, może porozmawiamy o tym później, co? — przerwał tę konsternację zniecierpliwiony Janek. — Teraz zaczęły się walki i musimy z Antonim dołączyć. Kalinowski do mnie telefonował, że mamy spotkać się pod Bazarem najszybciej jak to możliwe.

— Idę z wami — powiedziała Zofia i podniosła się z łózka, na którym siedziała.

— Nie możesz — odparł Antoni i stanął przed nią, jak gdyby chciał zagrodzić jej drogę.

— Nie tylko mogę, ale muszę — odparła Zofia z tym swoim gromiącym rozmówce spojrzeniem, które pojawiało się zawsze, kiedy ktoś próbował ją zbesztać. — Też należę do Sokoła i też chcę walczyć o niepodległość Polski.

— Zofio, proszę cię — zmienił ton Antoni. — Nie ma sensu się teraz kłócić.

— Idę z wami — powtórzyła Zofia. — A jeśli będziesz próbował się temu przeciwstawić, zaraz powiem twojej matce, że idziesz na powstanie. Już widzę, jak wypuszcza cię z domu.

Antoni pobladł, a w jego oczach zaiskrzyło. To był cios poniżej pasa, a Zofia doskonale o tym wiedziała.

— Ale będziesz na siebie uważała — powiedział przez zaciśnięte zęby.

— Chyba śnisz — odparła drwiąco, ale uśmiechnęła się do niego w ten sposób, że najtwardsze męskie serce by zmiękło. Tym bardziej serce Antoniego.

Odwrócił się od niej i wyciągnął swój mundur, który szybko na siebie założył. Ze skrytki pod łóżkiem wyciągnął też pistolet w kaburze i schował go pod kurtką, aby matka go nie zauważyła.

Wyszli troje z pokoju, przechodząc przez kuchnię, i Antoni powiedział matce, że wychodzą na nadzwyczajne spotkanie Sokoła.

— Dobrze, kochanie — odparła matka. — Tylko nie siedź tam za długo i wróć na kolację.

— Tak, mamo — odpowiedział Antoni już w drzwiach.

— A kalesony założyłeś? — zawołała jeszcze. — Zimno jest po zmroku!

Antoni zastygł w drzwiach i wrócił do kuchni. Pocałował mamę, trochę zbyt czule, jak na krótkie wyjście. A potem pożegnał się także z Przemkiem, swoim starszym bratem, niepełnosprawną dziś ofiarą Wielkiej Wojny.

— Tak, mamusiu, założyłem — powiedział i ruszył do wyjścia.

— To baw się dobrze i wróć bezpiecznie do domu — usłyszała cała trójka jeszcze za drzwiami.

Gdy wyszli już na dwór, Zofia powiedziała, że muszą jeszcze wpaść do niej do domu.

— A po co? — zniecierpliwił się Janek.

— Muszę stamtąd zabrać coś ważnego — powiedziała Zofia głosem nieznoszącym sprzeciwu. — Poza tym nie będę w spódniczce bić Niemców.

— To poczekajcie na mnie u Zofii — powiedział nagle Antoni. — Muszę jeszcze pożegnać się z ojcem.

— Nigdy nie dojdziemy pod Bazar — jęknął Janek.

— Będę za minutkę — zawołał Antoni i pobiegł do zakładu szewskiego swego ojca.

Jak zwykle paliło się tam światło lampki naftowej, przy której przepracowany ojciec od lat tracił wzrok. Gdy Antoni wszedł do środka, zastał go jak zwykle pochylonego nad jakimś butem, pokrytego kurzem, duszącego się w oparach kleju i dymu ćmików, które palił bez przerwy.

Antoni, kiedy ujrzał obojętne spojrzenie ojca, które prześliznęło się zaledwie po jego twarzy i wróciło do obrabiania cholewki, zaczął się zastanawiać, po co w ogóle tu przyszedł. I gdyby nie jakieś wewnętrzne przeczucie, że z tego powstania może nie wrócić żyw, z pewnością zaraz by wyszedłby. Ale coś, czego nie potrafił określić, kazało mu pożegnać się z ojcem.

— Tato — rzekł — wybuchło powstanie. Będziemy bić Niemców.

— Aha — odparł ojciec, nie podnosząc nawet wzroku.

— I ja też będę się bił.

— A matce powiedziałeś? — zapytał ojciec. — Bo jeśli ci się coś stanie, ona tego nie przeżyje. Wiesz o tym, prawda?

— Nie powiedziałem — przyznał się Antoni.

— Nie powiedziałeś, bo wiesz, że by cię nie wypuściła.

— Jestem dorosły… — próbował powiedzieć Antoni, lecz ojciec, jak gdyby w ogóle go nie usłyszał, mówił dalej.

— Stanęłaby w drzwiach, rozpłakałaby się i nie dałaby ci nigdzie pójść.

Antoni zamilkł. Stał w miejscu i patrzył na ojca. I gdyby on teraz powiedział: Nie idź, synu — Antoni by został. Nie przyznałby się do tego, ale w głębi duszy czuł, że jedno słowo ojca zatrzymałoby go. Jeden maleńki sygnał, że zależy mu na nim. Lecz ojciec nic więcej nie powiedział.

— Idę, tato — rzekł Antoni, nie ruszając się jednak z miejsca.

Szewc Andrzejewski nie podniósł nawet wzroku, dłubiąc dalej przy cholewce buta i paląc ćmika.

Antoni wreszcie zrezygnował. Odwrócił się i wyszedł, czując nieprzyjemną wilgoć w okolicach oczu. Pociągnął nosem i wytarł je ze złością.

Ruszył przed siebie w zagiętą ulicę Kopernika i pod klatką, w której mieszkała Zofia, zauważył Janka. Palił papierosa i zniecierpliwiony rozglądał się nerwowo. Kiedy ujrzał Antoniego, wyrzucił niedopałek, a Antoni pomyślał sobie: Jest zły, że pojawiłem się przed Zofią. Leci na nią i miał nadzieję, że pojawi się pierwsza, że będzie mógł sobie z nią poflirtować.

— I jak? — zapytał Janek. — Pożegnałeś się z ojcem?

— Idziemy — odparł Antoni.

Janek był od Antoniego starszy, ale podlegał mu stopniem.

— Gdzie idziemy? — zapytał, zbity nieco z tropu.

— Jak to gdzie? — warknął Antoni. — Tam, gdzie kazał nam się spotkać Kalinowski. Pod Bazar.

— A co z Zofią? — zapytał znowu Janek, wskazując na drzwi od klatki schodowej.

— Chyba nie zamierzasz brać jej z nami? — zapytał opryskliwie. — Przecież idziemy się bić, a to kobieta.

— Ale obiecałeś jej, że… — chciał dyskutować Janek, lecz Antoni ruszył przodem i mruknął tylko: Idziemy!

Janek wzruszył więc ramionami i poszedł za Antonim.

A Antoni mówił sobie, że to nie zazdrość nim powoduje. Że to miłość do Zofii i troska o nią. Choć przecież zdawał sobie z tego sprawę, że taka kobieta jak Zofia, drwi sobie z troski, a nawet uważa ją za uwłaczającą.

Szli szybko. Janek co chwila musiał podbiegać, aby nadążyć za Antonim, który był od niego nie tylko większy, ale i bardziej sprawny. Tempo sprawiło, że zaczęli grzać się pod kurtkami, choć powietrze miało minusową temperaturę. Z ich ust buchała para jak dym z lokomotywy.

— Nie musimy się tak spieszyć — sapał Janek, kiedy dotarli już do placu Piotra. — Będą na nas czekać.

— Idziemy Podgórną — zdecydował Antoni, kiedy Janek chciał skręcić

w prawo, w ulicę Szkolną.

— Zasapiemy się na śmierć! — jęknął Janek.

— Będzie bezpieczniej. Na ulicy Nowej od strony muzeum mogą być niemieckie straże. Na Wilhelma nie powinno nikogo być.

Janek pobiegł zatem za Antonim, którego kroki zdawały się być coraz dłuższe.

— U majora Kalety w mieszkaniu są pogaszone światła — zauważył Antoni. — Myślisz, że też jest na pod Bazarem?

— Może… — sapał Janek.

— Ciekawe, gdzie jego żona. Może siedzi po ciemku, obawiając się Niemców?

— Acha — zgodził się Janek.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
za 33.43

Pobierz bezpłatnie