E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
29.49
Poznaniacy, tej! cz. 2

Bezpłatny fragment - Poznaniacy, tej! cz. 2


Objętość:
69 str.
ISBN:
978-83-8155-428-2
E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
za 29.49

Pobierz bezpłatnie

Część II
Wigilia

I

Jest pewna legenda związana ze świętami Bożego Narodzenia, a Juliusz Sarmacki przysięgał, że brał udział w tych wydarzeniach 1914 roku na froncie zachodnim.

Juliusz był synem Stanisława Sarmackiego, przyjaciela mojego ojca z czasów studenckich. Studiowali razem na Uniwersytecie Jagiellońskim i przez cały ten okres trzymali się blisko razem. Byli czynnymi członkami „Sokoła” i innych niepodległościowych organizacji studenckich.

Po studiach jednak ich drogi się rozeszły, ojciec wrócił do Poznania, a Stanisław Sarmacki do Torunia. Pozostawali jednak w ciągłym kontakcie, konspirując razem na rzecz odzyskania niepodległości przez Polskę, a rodzina Sarmackich odwiedziła nas raz czy dwa kilka lat temu, co pamiętam jak przez mgłę.

Krótko przed wybuchem wojny ojciec Juliusza zginął z rąk jakichś bandytów. Mój ojciec powtarzał, że zginął za ojczyznę, gdyż wracał ze spotkania polskich niepodległościowców. Choć prawdą było to, że po prostu ktoś go napadł, chcąc okraść. Ojciec lubi jednak dramatyzować i podnosić prawie każde wydarzenie do rangi walki patriotycznej.

Juliusza natomiast wcielono do armii i wysłano na front.

Kiedy dowiedziałam się, że Juliusz ma nas odwiedzić w Święta, byłam trochę przejęta. Pamiętałam go mgliście i nie wiedziałam, o czym mielibyśmy rozmawiać. Jest ode mnie jakieś pięć lat starszy. A ostatnie lata spędził na wojnie — sprawa chyba niezbyt przyjemna. Najchętniej niańczenie go zwaliłabym na Hipolita, ale go wiecznie nie było; od rana do wieczora siedział w pracy, a potem gdzieś wychodził. Nie chciał nawet nam powiedzieć, gdzie łazi, choć wszyscy podejrzewamy, że ma jakąś dziewczynę.

Aby mieć jakiś temat, poczytałam w encyklopedii o Toruniu i dowiedziałam się, że miasto leży na południu ziemi chełmińskiej, między pomorzem a kujawami. Przepływa przez nie Wisła, którą spływają flisacy, a miasto słynie z pierników, które z tajemniczej receptury wypieka się tam od średniowiecza. A dziś jest to, podobnie jak Poznań, miasto-twierdza z ogromną ilością fortów, koszarów i żołnierzy.

Ach, no i z Torunia pochodzi Kopernik, polski astronom, który wstrzymał Słońce i ruszył Ziemię.

— Nie wiem, czy Kopernik uważałby się za Polaka — powiedział Juliusz, kiedy zacytowałam znany dwuwiersz, jakoby Kopernika wydało polskie plemię.

— Co masz na myśli? — zapytałam.

— Nie twierdzę, że był Niemcem — zaznaczył od razu. — Ale mam duże wątpliwości, czy za jego czasów ktoś rozumował w kategoriach narodowościowych. Był katolikiem, poddanym polskiego króla, mówił po niemiecku i pisał po łacinie. Zapytany kim jest, odpowiedziałby zapewne, że biskupem i astronomem.

Ciekawa jestem, co ojciec by powiedział na te rewelacje. On doszukiwałby się polskości nawet u Krzysztofa Kolumba, gdyby znalazł choćby jakiś ślad na to wskazujący. Na szczęście, dla Juliusza, ojca nie było z nami. On przebywał wtedy w Gdańsku, aby przywitać Paderewskiego i zabrać go do Poznania.

II

Od morza wiało. Wiatr był zimny i wilgotny. Z łatwością wgryzał się w wełniane płaszcze i bawełniane kalesony dostojnych polityków zebranych w gdańskim porcie. Przejmująca wilgoć dostawała się do samego szpiku kości i oczekujący na statek panowie drżeli z zimna. Ich kapelusze, włosy i wąsy pokrywał biały szron, a twarze mieli sine i zziębnięte. Stali jednak odważnie i cierpliwie, oczekując przybycia znakomitego gościa.

Pan Jan Ostrowski, przedstawiciel Komisariatu Naczelnej Rady Ludowej, chuchał w skostniałe dłonie i stąpał z nogi na nogę. Miał na sobie gruby płaszcz obszyty futrem i ciepły wełniany kapelusz, a jednak nadmorskie wilgotne zimno przenikało to ubranie bez trudu. Jak mogłem zapomnieć rękawiczek, powtarzał w duchu raz po raz, widząc je oczyma wyobraźni na krześle w pokoju hotelowym przy samych drzwiach, gdzie położył je, aby o nich pamiętać.

— Niedługo będzie — powiedział nagle, trochę do siebie, jakby chciał sam siebie przekonać, a trochę do innych, jakby pytał ich o zdanie, Wojciech Korfanty, stojący w środku zgromadzenia, po prawej stronie Ostrowskiego. Wetknął odziane w rękawiczki dłonie pod pachy, a z jego ust wydobywała się chmurka pary, osadzając się białym puchem na jego jasnych wąsach. Miał na sobie ciepły płaszcz, może zbyt wielki jak na jego niedużą postać, z obszytym futrem kołnierzem i wełniany melonik. A jednak drżał z zimna.

Nieznane mu są nadmorskie zimy, pomyślał Jan Ostrowski. Może mniej mroźne, niż na południu, ale przez wilgoć bardziej doskwierające. Bo pan Korfanty pochodził z południa, z Górnego Śląska, i rzadko bywał nad morzem, chyba że w ciepłe, letnie dni (o ile można mówić o ciepłych dniach nad Bałtykiem). Wolał góry. O wiele bliższe były mu spacery po beskidzkich skałach i różnorodne górskie krajobrazy, niż monotonia nizin pomorza a nawet wielkopolski. Jednak ponad swoje osobiste zamiłowania stawiał sprawę Polski. Walkę o jej niepodległość i przyszłość dla następnych pokoleń.

Jakkolwiek to patetycznie brzmi, pan Korfanty nie traktował swojej misji politycznej jako szlachetnej czynności, ale jako swoisty obowiązek. Nie wyobrażał sobie, żeby przyzwoity człowiek nie walczył za wszelką cenę za swoją ojczyznę i za wolność. A jego polityczny altruizm doprowadził do tego, że kilka miesięcy przesiedział w więzieniu. Ostatecznie przeniósł się z domu, ze swojej małej ojczyzny (chciałoby się rzecz: z heimatu) do Poznania, gdzie założył Naczelną Radę Ludową, zalążek niepodległej Polski na ziemiach należących wciąż jeszcze do Niemiec.

— A co, jeśli nie zgodzi się przyjechać? — zapytał znienacka Jan Maciaszek. Stał po prawej stronie Korfantego, tak że Jan Ostrowski musiał się lekko wychylić, aby go dostrzec. — Może nie uważa za istotne, aby odwiedzić Poznań?

Jan Maciaszek był mężczyzną postawnym, żeby nie powiedzieć otyłym, o dużej, owalnej twarzy i rzadkich włosach, uczesanych perfekcyjnie brylantyną, których paski lśniły mu na głowie. Nie założył kapelusza, jakby chciał pochwalić się przed całym światem resztką włosów. Pod nosem miał ten zabawny wąsik, maleńki, wyglądający jak kwadracik, który nosił także początkujący amerykański aktor komediowy Charlie Chaplin — znany głównie z filmu „Włóczęga”, pokazywanego w niektórych kinach.

Pan Maciaszek był świeżo wybranym szefem Wydziału Bezpieczeństwa Publicznego Komisariatu Naczelnej Rady Ludowej w Poznaniu. Był jednym z inicjatorów utworzenia tak zwanej Straży Obywatelskiej, która po przegranej przez Niemcy wojnie miała gwarantować bezpieczeństwo Polakom w Wielkopolsce. Składała się z ochotników zbieranych wśród skautów, działaczy i byłych żołnierzy. Jan Ostrowski ubolewał bardzo nad tym, że jego syn Hipolit za nic miał sobie udział w Straży. Gdyby był trochę bardziej jak Zosia, myślał.

Wspomnienie dzieci nasunęło mu natychmiast obraz rodziny, która z pewnością siedziała teraz przy świątecznym stole. Z pewnością paliło się w kominku. Ciepły ogień skwierczy cicho, ogrzewając salon i oświetlając go w ten magiczny sposób. W mieszkaniu unosi się zapach pierników, pomarańczy i goździków. A na szybach malują się bajeczne iluminacje ze szronu.

Hipolit, mimo że nie spełniał ojcowskich ambicji, jest utalentowany muzycznie i na pewno siedzi teraz w salonie przy fortepianie, grając kolędy. Zbuntowana Zosia (przechodziła właśnie ten najtrudniejszy dla dziewczynek wiek) siedzi przy stole dłubiąc widelcem w sałatce jarzynowej, udając, że nic ją te Święta nie interesują, nucąc jednak pod nosem kolędę wraz z ukochanym bratem. Agata, żona Jana Ostrowskiego, śpiewa najgłośniej. Być może popija teraz słodki ajerkoniak z wypiekami na buzi, z radosnym uśmiechem zadowolonej matki.

Prezenty były już na pewno rozpakowane i pan Ostrowski zastanawiał się, czy każdemu spodobało się to, co im kupił. Mimo że przez cały rok był surowym i wymagającym ojcem, w Święta nadrabiał przesadną aż miłością. Cały rok ganił Hipolita za jego bujanie w obłokach, ale z okazji Świąt kupił mu nową, lśniącą, pozłacaną trąbkę, o której zawsze marzył, gdyż stara była już bardzo wyeksploatowana. Zosia miała być nauczycielką albo przynajmniej porządną żoną i matką (a Jan Ostrowski wierzył, że kiedy wyjdzie z okresu buntu, taką też się stanie), ale ze względu na jej obecne upodobania, kupił jej nowe, skórzane buty do skautingu. Do tej pory używała starych butów Hipolita, bardzo znoszonych i wytartych.

Żona dostała natomiast futro, o którym marzyła już czwarty rok z rzędu. Piękne i ciepłe futro z norek, a do tego futrzana czapka i mufka. Pan Ostrowski wyobrażał sobie, jak Agata zakłada to na siebie, paradując przed domownikami, nie posiadając się ze szczęścia.

Swojej matce, Kazimierze Ostrowskiej, kupił najnowsze wydanie dzieł Charlesa Baudelaire’a, choć gardził podobną literaturą, ale wiedział, że matce sprawi to ogromną radość. Siedziała teraz w swoim fotelu bujanym w salonie, popijała grzane wino z imbirem, goździkami i pomarańczą, i patrzyła ze szczęściem na swoją rodzinę, uśmiechając się łagodnie.

— To chyba on — powiedział nagle komisarz Wojciech Korfanty, wskazując ręką na horyzont.

Daleko, na samym styku zielonkawego morza i szarego nieba, dostrzec można było niewielki obłoczek, wydobywający się dwóch kominów maleńkiego statku.

Z minuty na minutę okręt robił się coraz większy i po jakimś czasie można było poznać barwy Royal Navy. Na dziobie krążownika powiewała biała bandera z czerwonym krzyżem, a w lewym górnym rogu brytyjska flaga. His Majesty’s Ship „Concord” pruł przez zimne fale Morza Bałtyckiego, rozbryzgując żółtawą pianę morską, wyrzucając z siebie chmury czarnego dymu.

Kiedy statek był coraz bliżej, przedstawiciele Naczelnej Rady Ludowej dostrzegli na jego pokładzie charakterystyczną burzę siwych włosów, która walczyła z szalejącym na morzu wiatrem. Pan Ignacy Paderewski przytrzymywał jedną ręką cylinder na głowie, próbując opanować ten żywioł jego czupryny, jednak wyraźnie żyła ona swoim własnym życiem. Korzuch miał zapięty pod samą szyję, jednak silny wiatr podwiewał jego poły, unosząc je jak czarne skrzydła wielkiego ptaka. Pan Ostrowski pomyślał sobie wtedy: wygląda jak pirat. Jak korsarz, przemierzający oceany. Jeśli on zostanie premierem Polski, nic nie może pójść źle.

Ten wielki człowiek, kiedy już zszedł z pokładu, zacumowanego w porcie, i uścisnął każdemu dłoń, wydawał się jeszcze większy. Był wprawdzie niewysoki, raczej szczupły, a na twarzy wręcz chudy. Policzki miał zapadnięte, oczy podkrążone od niewyspania (jak się okazało dopadła go zeszłej nocy choroba i walczył z gorączką). Ale jednak, kiedy zszedł z pokładu, w swoim ogromnym kożuchu, wysokim cylindrze, w aureoli swojej niegdyś płomiennorudej grzywy, teraz już siwej, ale wciąż burzliwej, każdemu wydawało się, że jest mniejszy od niego. Ściskał dłoń każdemu z przybyłych mocno i pewnie. Potrząsał nimi przy tym i mówił głosem niskim, że bardzo mu przyjemnie. A patrzył przy tym z góry (nawet kiedy patrzył z dołu), swoim zmrużonymi oczyma, z brwiami ściągniętymi, przypominając drapieżnego ptaka, orła albo sokoła.

— Panie Paderewski — rzekł komisarz Korfanty, wręczając kompozytorowi naręcze białoczerwonych róż. — Bardzo nam miło pana witać i gościć. Cieszymy się, że zechciał pan przyjechać, aby przyjąć stanowisko premiera polskiego rządu.

Paderewski uśmiechnął się, mrużąc oczy, i odparł, że na razie za prędko mówić jeszcze o byciu premierem. Najpierw musi rozmówić się z Piłsudskim i załagodzić ten konflikt między nim a Komitetem Narodowym Polskim w Paryżu, którym kieruje pan Roman Dmowski.

— To jest największa bolączka demokracji, że zawsze są co najmniej dwie wizje świata, a żadna nie chce się zgodzić z tą drugą.

— Dobrze, że pan o tym wspomina — zagaił od razu pan Korfanty. — Właśnie z tego powodu chcemy pana zaprosić do Poznania. Bo w Poznaniu, w Wielkopolsce, jest jedna spójna wizja Polski, a mianowicie Polski niepodległej i wolnej od Niemców. Ale potrzeba nam jakiegoś symbolu. Jakiejś iskry, która rozpaliłaby serca Polaków i obudziła ducha narodu, ducha niepodległości.

I nawet jeśli tymi słowami pan Korfanty nie przemówił, tak dyktowało mu serce. I chyba Paderewski zrozumiał gdyż wyraził zgodę. Z początku wydawało się, że jest to zwykła, kurtuazyjna chęć odwiedzenia Poznania, jednak kiedy dowiedział się, że Niemcy mogą być niezadowoleni z jego przyjazdu, a nawet próbować temu zapobiec, prychnął nonszalancko i rzekł:

— Niech spróbują.

III

Postmeister Günther Zweig próbował być dobrym ojcem. I ojcostwo było dla niego ważniejsze nawet, niż praca. A jednak ta dziedzina życia była najtrudniejsza do opanowania i z każdym rokiem uświadamiał sobie coraz bardziej, że ma niewielki wpływ na to, kim będą jego dzieci.

Starał się ich ani nie rozpieszczać, ani nie być dla nich zbyt surowy. Zależało mu na tym, aby się dobrze wykształciły i aby były dobrymi ludźmi. Nie było u niego w domu miejsca na zawiść i na nietolerancję, potępiał antysemityzm i traktowanie Polaków z góry. Uczył synów szacunku do kobiet, a córkę do szacunku do własnej siebie.

— Elisabeth kochana — mówił jej — nie pozwól nigdy, aby jakikolwiek mężczyzna tobą pomiatał tylko dlatego, że jesteś kobietą. Jesteś takim samym człowiekiem jak każdy mężczyzna. To nie są już czasy, kiedy kobiety nadawały się tylko do trzech K: Kinder, Küche, Kirche.

A na wzór dawał jej Sissi, małżonkę cesarza Franciszka Józefa I, która nie dała się wcisnąć w wąskie ramy bycia kobietą i jeździła nieustraszenie konno, brała udział w polowaniach, podróżowała bez męża po całym świecie, uczyła się greki, filozofowała i pisała wiersze.

Teraz zastanawiał się jednak, czy aby słusznie postępował. Może gdyby nie dawał córce na wzór tak wyemancypowanej kobiety, Elisabeth nie zdradziłaby swojego narzeczonego i nie zaszła w ciążę z jakimś tajemniczym kochankiem.

Wierzył jednak w rozsądek córki i miał nadzieję, że wiedziała, co robi. I kiedy tylko z nią porozmawiają, okaże się, że niepotrzebnie się martwili.

A mimo to bał się tej rozmowy.

Gorzej miała się sytuacja z jego najmłodszym synem. Oskar skończył w tym roku szesnaście lat i osiągnął ten wiek, kiedy młody człowiek zaczyna myśleć samodzielnie, a im większy wpływ skrajnego środowiska, z tym większym przekonaniem człowiek ten sądzi, że to jego samodzielnie myślenie. W tym wieku też każda sugestia rodziców staje wrogą i archaiczną głupotą. A im bardziej wyważona, tym głupsza, tym bardziej oportunistyczna lub wręcz konformistyczna. Bo w tym wieku traci się postrzeganie kolorów, a świat staje się czarny lub biały. Wszystkie decyzje są proste i nie ma wątpliwości. Łatwo szafuje się takimi pojęciami jak zdrajca czy wróg.

I ojciec Oskara nie miałby nic przeciwko temu, gdyż rozumiał ten wiek, ale przypominając sobie Niemcy latem 1914 roku, łapała go obawa, że ten stan może mu nie minąć. Zwłaszcza patrząc na obraz obecnych Niemców, snujących się z szarymi twarzami po poznańskich uliczkach. Są wściekli, czują się oszukani i zdradzeni. Głównie ci, którzy na froncie nie byli, choć i kilku żołnierzy wśród nich też jest.

Niby dorośli ludzie, a cały świat zmniejszyli do kilku abstrakcyjnych pojęć, definiowalnych jedynie przez wewnętrzne uczucie, takich jak patriota, ojczyzna i wróg ojczyzny. Patriotą jest każdy, kto wpisuje się w ich pogląd, a wrogiem każdy inny. Wrogami stali się pacyfiści, socjaliści, komuniści, Polacy i Żydzi oraz cały świat na zachód od Renu.

Ciekawostką, którą herr Günther Zweig odkrył podczas rozmów z Hipolitem Ostrowskim, jego asystentem w Oberspostdirektion, jest, że i wśród polskiego społeczeństwa nasiliła się podobna tendencja. Cały mechanizm działa identycznie, jest i patriota, i ojczyzna, jest i ojczyzny wróg. A wrogami są oczywiście pacyfiści, socjaliści, komuniści i Żydzi, choć miejsce Polaków zajęli naturalnie Niemcy. Ze światem zachodnim sytuacja się troszkę komplikuje, bo jeśli, powiedzmy, Francja jest za wykrojeniem z Niemców kawałka dla Polski, to jest przyjacielem i sojusznikiem. Jeśli jednak taka Wielka Brytania ma do tego stosunek ambiwalentny i obawia się, że zbyt osłabione Niemcy mogą kiedyś w przyszłości zechcieć się zemścić, to zaczyna się troszeczkę w rolę wroga wpisywać.

W oczach Oskara ojciec, choć pozostawał ojcem, był konformistą. Nie był jednoznacznie po stronie patriotów, co syna bardzo martwiło. A najgorsze było to, że miał wyrzuty sumienia, że wysłał ich starszego brata Stephana na wojnę. A jak się robi rzeczy słuszne, nie można mieć wyrzutów sumienia.

Jeszcze pięć lat temu postmeister Zweig dumny był z tego, że jest Niemcem. Że pochodzi od narodu, który w tak krótkim czasie po zjednoczeniu się, po pozbieraniu małych, nierentownych państewek stał się imperium konkurującym z Wielką Brytanią, Francją a nawet Stanami Zjednoczonymi. Co się z nami stało?, myślał. Kto pokusił kajzera, aby ten zgodził się na wojnę Austro-Węgier, wciągając w nią całe Niemcy?

Choć i jego coś pokusiło tamtego lata. Czy to słońce grzało wtedy zbyt mocno w głowy niechronione kapeluszem? Bo przecież cały Poznań oczekiwał tej wojny. Całe Niemcy jej chciały. Być może i cała Europa. Po co?, pytał siebie.

Nie chciał myśleć o wojnie, zwłaszcza że przecież już ponad miesiąc temu się skończyła, ale ta myśl wracała do niego tego dnia natarczywie bez przerwy. Im bliżej Świąt Bożego Narodzenia, tym silniejsze stawało się wspomnienie pierwszej Wigilii w opustoszałym mieście, kiedy prawie wszyscy chłopcy w sile wieku byli na froncie. Wszyscy już zapomnieli o euforii, jaka towarzyszyła pierwszym dniom Wielkiej Wojny.

Od wybuchu wojny okres świąteczny stał się dla Günthera Zweiga czasem przykrym. Objawiał mu się niczym przykre zwieńczenie szaroburej, przygnębiającej jesieni. Przez listopad aż po Boże Narodzenie złe samopoczucie doskwierało mu coraz bardziej, a w tym roku osiągnęło swoje apogeum. Po jedenastym listopada było już pewne, że tak podłej jesieni herr Günther nie przeżył dotąd nigdy. Jesień stała się namacalna. Dni stawały się krótsze, a słońce wychylało się tylko z rzadka znad ołowianych chmur, ocierających swoje wilgotne cielska o dachy kamienic, jakby chciało upewnić się, że nie ma powodu, aby patrzeć na ten pożałowania godny świat.

Drzewa zrzuciły liście, kładąc w rynsztokach i brukowanych ulicach sraczkożółte dywany, zmieszane z błotem, końskimi odchodami i wszelkimi zanieczyszczeniami ulic. Ziemia była rozmokła i na każdym rogu czaiły się błotniste pułapki. Drzewa i ściany budynków zdawały się być nasączone wilgocią i tymi małymi mikroorganizmami, o których nauka od kilku lat opowiada, a których nikt nie widział. I wszystko oczekiwało mrozów, aby zatrzymać ten jesienny rozkład i tę kończącą roczny cykl natury zgniliznę.

Jednak nie tylko przyroda zbliżała się do swego zmierzchu. Także Kaiserreich zmierzał ku upadkowi. Słychać to było w rozmowach ze znajomymi i przypadkowymi petentami. Ludzie po przegranej wojnie stali się przygaszeni i wyczuwało się u nich ten nieprzyjemny niepokój niepewności. Co się teraz stanie? — zdawali się wszyscy niemo pytać.

Herr Günther Zweig czuł to wszechogarniające przygnębienie, choć jemu towarzyszyło ono już któryś rok. A pojawiło się pierwszy raz w Wigilię 1914 roku, kiedy uświadomił sobie, jak bardzo miasto jest wyludnione, jak niewielu jest chłopców w sile wieku, że oni wszyscy marzną gdzieś na wschodnich lub zachodnich granicach Reichu i umierają w imię czegoś, czego nie rozumieli.

A jednak, choć można by pomyśleć, że gorzej być nie może, w tę Wigilię smutek i melancholia doskwierały mu jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Przy śniadaniu patrzył w okno, w szarość okalającą cały świat i grzebał bezwiednie w żółtku jajka na miękko. Zanurzył w ciepłej, żółtej masie jajka pół łyżeczki masła i posypał solą. Uwielbiał ten smak i rozkoszował się nim z największą lubością. A teraz, zanurzywszy już masło w masie, pomieszawszy w niej łyżeczką, zawiesił się nagle i jak gdyby zapomniał o śniadaniu.

— Kochanie, co się dzieje — zapytała wreszcie Andrea, żona Herr Zweiga, kiedy on nie poruszył się już którąś minutę.

— Słucham? — odparł on, wracając do rzeczywistości. Nie potrafił jednak wytłumaczyć, gdzie zawędrował myślami. Czuł się, jakby dopiero co oprzytomniał i nie wiedział, gdzie przed chwilą przebywał.

Po śniadaniu poszedł się ogolić. A kiedy długo nie wracał, Andrea poszła sprawdzić, co się z nim dzieje. Zastała go siedzącego na krawędzi wanny, patrzącego się w podłogę i wciąż nieogolonego.

— Co się z tobą dzieję? — zapytała po raz wtóry.

— Zapomniałem, po co tu przyszedłem — odparł Herr Zweig.

— To nie twoje wina — powiedziała żona, biorąc jego dłoń w ręce. — Stephan sam chciał iść na wojnę.

IV

Gdy matka podawała do wigilijnego stołu, pokrytego białym obrusem, pod którym leżały źdźbła siana, Antoni wciąż nie mógł uwierzyć w to, co wydarzyło się poprzedniego wieczora u majora Kalety. Siedział trochę jak w transie i nie wszystkie bodźce do niego dochodziły.

Był jak jego brat Przemysław, siedzący obok, który wrócił z frontu w stanie prawie wegetatywnym. Nie wiadomo było, czy jakiekolwiek bodźce do niego dochodzą, ale z pewnością on nie mógł na nie reagować. Siedział lub leżał, śliniąc się i patrząc tępo w jeden punkt. Nie mówił, nie poruszał rękoma, nie potrafił w żaden sposób się komunikować.

Dostał pociskiem w głowę, nabój uszkodził mózg, a żaden lekarz nie potrafił powiedzieć, co mu tak naprawdę jest. Jedni twierdzili, że lepiej dobić, jak konia, inni mówili, że będzie sobie tak żył jak warzywo, nic nie rozumiejąc, ale byli i tacy, którzy twierdzili, że on wszystko słyszy, czuje i rozumie, ale nie potrafi zmusić ciała do reakcji. Choć tego Antoni nie potrafił pojąć.

Jak można nie umieć reagować? Jaki problem jest podnieść rękę, czy coś powiedzieć? Nie pojmował tego bajdurzenia lekarskiego. Jak mózg może funkcjonować, kiedy ciało leży prawie nieruchome, a z ust spływa ślina? To bzdury jakieś wierutne.

— Antoni — powtórzyła matka donioślejszym głosem — zejdź po ojca, bo całą Wigilię przesiedzi w zakładzie!

Antoni otrząsnął się ze swych myśli i podniósł się od stołu.

W zatęchłym zakładzie ojca, gdzie na ścianach piętrzyły się półki z butami, Bolek siedział na ubitej ziemi. Mrok panował w tej niewielkiej izbie, w której gęsto było od zapachu kleju kauczukowego, gumy i skóry. Do tego całe to pomieszczenie wypełniał gęsty dym ćmików, z którymi ojciec Jan nie potrafił rozstać się na choćby kwadrans.

Antoni przypomniał sobie, jak będąc bardzo młodym boźdórem, matka też przyprowadzała go do zakładu ojca, aby nie kręcił się jej pod nogami albo kiedy musiała iść dorabiać do pralni czy też sprzątając u bogatych ludzi. Siedział grzecznie w krótkich spodenkach na ryczce, ze skrzyżowanymi nogami, rękoma położonymi na kolanach, i przyglądał się rzędom przeróżnych butów. Na regałach, piętrzących się pod sam sufit, stały jeden przy drugim pantofle i kozaki, oficerki i damskie szpilki. Były buty czarne i brązowe, czerwone i niebieskie, a każde opowiadały historię człowieka, który je nosił.

Malec spojrzał na starszego brata i uśmiechnął się do niego, podnosząc obie rączki do góry. W jednej trzymał kawałek skóry, w drugiej jakieś dłuto czy inne narzędzie, które Antoni natychmiast mu wyrwał.

— Nie wolno, możesz sobie zrobić krzywdę.

— Synu, podaj mi młotek — przywitał Antoniego Jan, skupiony na jakimś obcasie. Jedynym źródłem światła, poza tlącym się w ustach ojca ćmikiem, była naftowa lampka, przy której ojciec wciąż jeszcze pracował.

— Tato, ty już nic nie widzisz — powiedział Antoni, podając ojcu młotek. — Na dzisiaj koniec, choć na kolację.

— Już prawie kończę — odparł siwy, jakby popielaty ojciec z łysiną na czubku głowy.

Antoni przyglądał się jemu z góry; tej skulonej wokół jedynego źródła światła postaci, z dnia na dzień coraz mniejszej, bardziej pomarszczonej, pozbawionej koloru żywej istoty. Ojciec był siwy, popielaty na twarzy, a w zmarszczkach i bruzdach gromadził się nigdy niedomyty pył z zakładu.

Czy ja też tak skończę? — pytał sam siebie nie raz Antoni. Pytał tak samo, jak w młodym wieku pytają tysiące jemu podobnych, zapominając z biegiem lat o tym pytaniu, przeistaczając się w swoich rodziców. Z każdym mijającym rokiem zapomina się o jednym, czasem kilku marzeniach młodości. Mówisz sobie, że to nie wypada, że na to już nie ma czasu. A potem stajesz się powolutku tym, kim być nie chciałeś.

Nie skończę tak, pomyślał Antoni. Choć to wymagało wiele pracy i wielu wyrzeczeń. Ale był gotów się temu poddać. I znowu w jego głowie przewinął się ostatni wieczór, który spędził u majora Kalety.

Major zaprosił Antoniego do salonu. Chłopak czuł się trochę nieswojo. Nagle przypomniał sobie wszystkie pogłoski, jakie krążyły po harcerzach. Major podobno lubi chłopców. Jego żona jest ladacznicą, a ich ślub jest dla picu, aby ludzie nie gadali. Major podobno spotyka się z chłopcami w kawiarni, kupuje ciastko, a potem zaprasza do siebie i częstuje ich alkoholem.

— Napijesz się czegoś, Antoni? — zapytał major.

— Nie! Dziękuję! — odpowiedział Antoni jak automat. Oczy wychodziły mu prawie z orbit ze strachu. Słyszał bicie swojego serca.

— Bardzo dobrze — odparł major. — Harcerz nie powinien pić.

Sobie nalał szklaneczkę wódki i usiadł w fotelu.

— Siadaj, proszę — rzekł.

Antoni usiadł posłusznie, zakładając nogę na nogę i składając ręce na kolanach.

— Jesteś dobrym chłopakiem — powiedział major, przyglądając się Antoniemu. — Przy tym bardzo inteligentny. Jesteś prymusem w swojej klasie, prawda?

— Tak się składa — przyznał Antoni skromnie.

— Mam dylemat — rzekł major zagadkowo. — Chciałbym cię wykorzystać, ale boję się ciebie zniszczyć.

Antoni nie powiedział nic. Patrzył ze zdziwieniem bardziej niż z przerażeniem na majora i zastanawiał się, co ma on na myśli. Major pochwycił to spojrzenie.

— Przepraszam, że mówię tak zagadkowo — rzekł. — Powiedz mi, Antoni, czy kochasz swoją ojczyznę? Mam oczywiście na myśli Polskę.

— Tak! — ożywił się Antoni.

— A czy jesteś gotów oddać za nią życie?

— Oczywiście, panie majorze.

— Chcę zaproponować ci coś, co z jednej strony jest brudne — powiedział major, ważąc każde swoje słowo — i za co nikt ci nie podziękuję. Ale z drugiej strony będzie to ofiara ojczyźnie.

— Wchodzę w to! — rzekł Antoni natychmiast.

— Nie bądź w takiej gorącej wodzie kąpany — zaśmiał się major. — Muszę ci wyjaśnić, z czym to wszystko może się wiązać.

— Zgadzam się na wszystko.

— Młodość jest taka piękna. Taka naiwna i dobroduszna. Taka nieskomplikowana — zaczął filozofować major. — Wam wydaje się, że jesteście tacy skomplikowani, że świat was nie rozumie, że jesteście takimi indywidualistami! A wszyscy jesteście wzruszająco prości i naiwni.

Antoni zmrużył oczy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
za 29.49

Pobierz bezpłatnie