E-book
12.6
drukowana A5
56.03
drukowana A5
Kolorowa
82.33
Pożegnanie z Galicją

Bezpłatny fragment - Pożegnanie z Galicją

Opowieść o galicyjskim Hiobie


Objętość:
300 str.
ISBN:
978-83-8369-714-7
E-book
za 12.6
drukowana A5
za 56.03
drukowana A5
Kolorowa
za 82.33

Pamięci moich galicyjskich dziadków:

— Józefa i Franciszka —

Poświęcam

Wstęp — skąd ta Galicja

Na początek muszę przyznać się do tego, że zabieram się do tematu, który długie lata mnie nie interesował, no i moje korzenie z Galicji pochodzą. Do tego czasu ta nazwa nabierała dla mnie bardziej znaczenia pejoratywnego aniżeli oznaczała krainę geograficzną, która niegdyś była a potem przestała być, chociaż sama kraina przecież pozostała i nadal jest, tyle, że pod inną nazwa a raczej wieloma nazwami. Dawna Galicja dla wielu była przede wszystkim synonimem biedy i to nie tylko tej fizycznej i tak dzisiaj niektórzy tę krainę postrzegają, bo co dobrego mogło pochodzić z Galicji — tak powiadają. Sytuacja uległa znacznemu pogorszeniu, kiedy region ten został oderwany od Rzeczpospolitej w ramach pierwszego rozbioru i przyłączony do innego państwa o innej kulturze. Sytuację pogarszał fakt, że tak naprawdę Habsburgowie, — bo mówimy tu Monarchii Austriackiej — wcale tych ziem polskich nie chcieli i długo zwlekali z ich przejęciem. Cesarzowa Maria Teresa znała doskonale czasy, kiedy Habsburgowie żyli w dobrych stosunkach z Polską. Może nie kochali się zbytnio, ale krzywdy sobie nie robili a nawet wspierali się niekiedy. Przecież to nie tak dawno temu król Polski Jan II Sobieski uratował Wiedeń przed nawałą turecką. Jednak zarówno Katarzyna II z Rosji oraz król Prus Fryderyk II na tyle mocno nalegali, że cesarz Józef II przejął południową część Polski.

Tu zaczyna się historia Galicji, której to nazwy będziemy używać do końca. Faktycznie jednak region ten otrzymał nazwę Królestwa Galicji i Lodomerii. Nazwa ta nawiązywała do jednego z tytułów królów węgierskich: „rex Galiciae et Lodomeriae”. Znaczyło to ni mniej ni więcej tylko „król Halicza i Włodzimierza” i właśnie to miało uzasadniać moralne prawo do zaboru tych ziem przez Habsburgów, jako że Węgry były już od dawna w ich posiadaniu. Dość podobne powody wymyślili sobie pozostali zaborcy, co niestety, król Polski akceptował.

Tym to sposobem Galicja (Königreich Galizien und Lodomerien) stała się niby to królestwem, przy czym swojego króla nie posiadała, bo był nim oczywiście cesarz Austrii. Jak się potem okazało, rozbiór ten odbył się na tyle spokojnie, że żadna z ówczesnych gazet światowych nawet tego nie odnotowała. Podłość sąsiadów została ubrana w szaty prawne, oni, bowiem — jak to wytłumaczyli — tylko zabrali swoje, bo to im się od dawna należało. Straszne te ostatnie słowa, bo one po prostu usprawiedliwiają normalną kradzież, — „bo to im się należało!”. Te ostatnie słowa tak się u nas zakorzeniły, że do dnia dzisiejszego możemy je tu i ówdzie usłyszeć, nawet z mównicy sejmowej. Tym to sposobem cały południowy pas ziem, poczynając od zachodu, czyli linii Chrzanów, Biała i Żywiec dochodził daleko na wschód, aż poza Lwów i opierał się na Wołyniu, Podolu i Besarabii, te oto ziemie nazwane zostały Królestwem Galicji i Lodomerii.

Niegdyś, pewien dawny mieszkaniec kresowy zwrócił mi uwagę, że zbyt luźno używam tej nazwy, czyli słowa Galicja. Bo tę nazwę wymyślił zaborca, to nie pochodzi od Polaków. Długo się zastanawiałem nad tą uwagą. Ponieważ ten kresowiak nie wytłumaczył dokładnie sensu swojej uwagi, to tylko w części przyznałem mu rację. Otóż, faktycznie, gdy dzisiaj rozmawiamy o tych terenach, które przynajmniej w części są Małopolską, to koniecznie należy używać tej obecnej nazwy, bowiem nazwanie dzisiaj Małopolski Galicją, lub nazwanie Krakowa miastem galicyjskim jest nie tyle błędem, co jest wielkim nietaktem i należy się tego wystrzegać. Podobnie zresztą jak przywoływanie nazwy Generalnej Guberni czy nazwanie Niemiec III Rzeszą. Kiedy jednak rozmawiamy o jakimś terenie w sensie historycznym, to przywoływanie starych nazw jest uzasadnione i nie czynimy żadnego błędu czy nietaktu. Mówiąc o wydarzeniach II wojny światowej czy dokładniej o zbrodniach faszystów na terenie Polski całkiem uzasadnione wydaje się być operowanie nazwami Rzeszy czy Guberni, chociaż również wtedy wiemy, że Generalna Gubernia to rdzenne ziemie polskie. Tak samo postanowiłem, że nazwy Galicja używał będę, kiedy moje rozważania i opisy dotyczą czasów historycznych, jak to zresztą czynią zawodowi historycy.

Tym to sposobem ten ogromny region Polski stał się na czas rozbiorów, dziwnym królestwem bez króla. W swojej historii był powiększany, dzielony granicami i wiały tu różne wichry historii. Tak, jak w każdym innym zaborze nadrzędnym był interes zaborcy, czyli tym samym interes obywateli w sensie narodu nie liczył się a nawet nie wolno było o nim zbyt wiele mówić. Oczywiście nie we wszystkich zaborach obowiązywał jednakowy reżim i to właśnie w zaborze austriackim było stosunkowo najłagodniej, ciemiężone narody nie odczuwały ograniczeń w takim zakresie jak na przykład w zaborze rosyjskim, gdzie prześladowania były najcięższe i powodowały liczne bunty i powstania.

Pozostańmy, więc w Galicji, bo właśnie ta kraina będzie nas interesować. Dlaczego akurat Galicja? Powodów jest kilka, ale jeden jest podstawowy: — Otóż stąd wyrastają moje korzenie, a ja znałem dość dobrze obu moich dziadków, którzy urodzili się jeszcze w Galicji, jeden w 1878 roku a drugi w 1897 roku. Ponadto dzisiaj mieszkam w mieście, które niegdyś znajdowało się w obrębie historycznej Galicji. Istnieje jeszcze jeden powód mojego pochylenia się nad historią tego regionu i jest to chyba powód ostateczny i najważniejszy. Powodem tym stała się książka pod tytułem „Galicja” autorstwa profesora Normana Daviesa, Walijczyka, ale również obywatela polskiego, który splątał się z tym regionem poprzez swoją żonę z Polski, która również ma galicyjskie korzenie. Tak to wszystko się posplatało i spowodowało tę lawinę. Do profesora Daviesa jeszcze wrócimy, bo jego książka ma tu szczególne miejsce.

Wracamy teraz z powrotem na karty historii do czasów cesarzowej i królowej Marii Antoniny i jej syna cesarza i króla Józefa II Habsburga. Od razu chcę zaznaczyć, że zarówno matka jak i syn nie byli wrogami narodu polskiego. Inaczej było w przypadku pruskiego króla Fryderyka II, który był wrogiem Polaków a epitetów, jakimi ich określał nie godzi się przytaczać na stronach tej książki, zresztą żadnej książki. O carycy Katarzynie II nie ma potrzeby wspominać, bo jej skrajność w stosunku do Polaków była również znana. W świetle tych faktów, tych dwóch monarchów, cesarz Józef II Habsburg jawi się niczym dobroczyńca Polski. Może nieco przesadziłem, bo w końcu to zaborca, ale bardzo wiele prawdy w tym jest. Aby nie być jednak zupełnie gołosłownym, wspomnieć w tym miejscu trzeba i to koniecznie, tak zwanych naszych Habsburgów z Żywca, a chodzi o ich zachowanie po wybuchu II wojny światowej. Chodzi oczywiście o Karola Habsburga i jego żonę Alicję Ankarkrona primo voto Badeni. Jej pierwszy mąż hrabia Kazimierz Badeni był w swoim czasie premierem rządu austriackiego za czasów cesarza Franciszka Józefa. Ci Habsburgowie gdyby zachowali się lojalnie w stosunku do Niemców mogli liczyć na pełną ochronę i swobodę w czasie II wojny. Oni jednak dumnie oświadczyli, że są polskimi patriotami, za co spotkały ich prześladowania ze strony nazistów.

No i mając w zanadrzu takie argumenty, jak tu ocenić tego zaborcę austriackiego chcąc być wysoce sprawiedliwym dla wszystkich. Z Prusakami i Rosjanami nie ma najmniejszego kłopotu, bo sprawa jest oczywista, bowiem nie ulega wątpliwości, że byli to ciemiężyciele, ale z Habsburgami, którzy również byli zaborcami, jest dużo trudniej. Niech, więc czytelnik sam sobie odpowie, może przy pomocy wielu innych źródeł, których jest wiele.

Na terenie Galicji miał miejsce jeszcze jeden fakt, który byłby nie do pomyślenia w pozostałych zaborach. Była to akcja pod nazwą Kolonizacji Józefińskiej — od imienia cesarza Józefa II Habsburga. Ten cesarz, jak rzadko, który władca, doskonale orientował się w doli chłopstwa, bo wyjeżdżał w teren i widział, co dzieje się na wsiach. Przede wszystkim panowała tam wielka bieda, choroby, umieralność w bardzo niskim wieku, chłop średnio dożywał trzydziestu lat. Pojęcie kultury rolnej w zasadzie nie istniało. Cesarz będąc entuzjastą kultury rolnej i wszelkich nowinek rolnych, nawet własnoręcznie próbował nowe konstrukcje pługów — jest takie zdjęcie. Galicja pod każdym jednym względem była niesamowicie zacofana. Przypuszczalnie te fakty spowodowały, że cesarz postanowił przemieścić znaczną część obywateli z terenów rdzennych ziem cesarstwa na teren obecnego zaboru, czyli na teren Galicji. W głównej mierze byli to obywatele pobliskiego Śląska Austriackiego, chociaż nie tylko. Byli to ochotnicy, którzy na początek otrzymywali ziemię i pewne dotacje. W grupie tej znajdowali się przede wszystkim rzemieślnicy, czyli kowale, cieśle, młynarze a także zdunowie i inni budowniczowie, liczną grupę stanowili oczywiście rolnicy.

Zajmijmy się, zatem jednym z regionów, gdzie kolonizatorzy owi się osiedlali i swoje osiedla budowali. Będzie to rejon w dorzeczu Wisły i Sanu, jak to się popularnie mówi, w widłach Wisły i Sanu, a jeszcze dokładniej, niech to będzie rejon Mielca i Tarnobrzega. Początkowo osadnicy ci trzymali się ze sobą, zapewne z uwagi na język, bo wyznanie nie stanowiło problemu, jako że byli oni również katolikami. Z czasem jednak ta izolacja zaczęła pękać i chłopstwo tutejsze zaczęło się mieszać z przybyszami, bo przybysze ze Śląska Austriackiego bardzo łatwo się asymilowali i to raczej oni bardzo szybko uczyli się języka polskiego aniżeli odwrotnie. Polacy nie wykazywali chęci nauki niemieckiego, zresztą poziom oświaty u nich w tamtych czasach był bardzo niski, bo w ogromnej większości byli analfabetami.

W tym miejscu należy również zaznaczyć, że określanie tubylców mianem Polaków bywa w większości wypadków nieuzasadnione. Mieszkające na terenach Galicji chłopstwo określało się mianem „tutejszy” nie czując większego związku z polskością ani z inną nacją. Prawo do określania się Polakiem miała jedynie szlachta, natomiast chłop nie używał tego określenia, bo po pierwsze zakazano mu tego, a po drugie sam nie chciał, bo wiedział, że Polak jest tożsamy z panem, co kojarzyło mu się natychmiast z pańszczyzną, czyli niewolą, z której z takim trudem go uwolniono i to niedawno.

Wracamy teraz do tematu kolonizacji józefińskiej, którą w zasadzie zapoczątkowała cesarzowa Maria Teresa, ale kontynuował jej syn cesarz Józef II Habsburg, stąd całej akcji przypisano jego imię. Bardziej dokładnie, jak już było to sygnalizowane, zajmiemy się regionem w dorzeczu Wisły i Sanu. Przybywały tu nawet duże grupy kolonizatorów, i grupy te otrzymywały tereny, na których mogli się budować i zakładać własne gospodarstwa czy też prowadzić działalność usługową typu kowal, młynarz, bednarz itp. Te miejscowości, które budowali kolonizatorzy przybrały pewien styl zabudowy i do dnia dzisiejszego te miejscowości są rozpoznawalne. Przede wszystkim była to zawsze zabudowa wzdłuż drogi biegnącej przez wieś, ponadto budynki mieszkalne i gospodarcze były usadowione w sposób specyficzny, przylegały do siebie, co natychmiast odróżniało je od zagród tutejszych chłopów. Jednak te sprawy, jako drugorzędne pominiemy w naszych dalszych rozważaniach. Tutejsi chłopi wiedzieli, że ci nowi przybywają głównie ze Śląska od Austriaków, więc każdy z nich był pewnie Schlezier. Od tego miejsca, postaram się namalować dalszą część tego nowego obrazu wsi galicyjskiej, ale głównie na podstawie domysłów, jednak domysłów logicznych. Ten Schlezier to dla miejscowych stał się Szlązakiem lub Szlęzakiem. Jeżeli ich było kilku, to można było również ich wieś nazwać Szlązaki lub Szlęzaki i taka wieś autentycznie była i jest do dzisiaj, tyle, że to nazwisko i nazwa tej wsi uległy dalszemu spolszczeniu i dzisiaj nazywa się Ślęzaki. Te nazwiska również w wielu wypadkach uległy takiej zmianie. Co jeszcze w tym wszystkim jest ważne, to to, że w okolicy mieszka wielu ludzi o tym nazwisku i absolutnie nie mają żadnych powiązań rodzinnych. Znane są przypadki, gdzie oboje z nowożeńców, już przed ślubem posiadają to samo nazwisko i brzmi ono dzisiaj w większości wypadków Ślęzak i tylko niekiedy spotyka się Szlęzak. Pamiętam zamianę nazwy tej wsi z Szlęzaki na Ślęzaki, bo z tych okolic pochodził mój ojciec i mama. Wzmianka o tej wsi znajduje się w Słowniku Języka Polskiego, tzw. Słowniku Wileńskim, na stronie 764. Dodać należy jeszcze, że do niedawna obecny polski Śląsk, nazywany był przez miejscowych Szląsk.

W dniu dzisiejszym, poza samą nazwą, nie ma już ani jednego śladu dawnych kolonistów i nikt o nich nie wspomina. Może jedynym znakiem ich pobytu, tu i ówdzie, są te specyficzne ustawienia budynków gospodarskich, bowiem otaczały one kręgiem podwórko, na które były wyjścia ze wszystkich zabudowań, a które z zewnątrz było zupełnie niewidoczne. Być może jeszcze niektóre nazwiska, ale już polskie, mogą przypominać o tamtych czasach, jak na przykład nazwisko Wilk, które mogło pochodzić od niemieckiego Wolf. Równie dobrze mogło być tak, że obecny Brzoza, to niegdysiejszy Birke, lub dzisiejszy Ryś, to niegdysiejszy Luchs, ale to już bardzo daleko idące domysły.

Teraz będzie przykład, ale już prawdziwy, bo ta miejscowość istnieje również do dzisiaj, podobnie jak wspomniane Ślęzaki. Otóż w powiecie mieleckim istnieje wieś Józefów, która jeszcze do 1927 roku nosiła nazwę Josefsdorf. Według spisu z 1900 roku były tam 44 budynki, w których mieszkało 256 osoby, z pośród nich 250 osób było katolikami a 6 osób wyznawcami judaizmu. Co ciekawe, tylko 52 osoby były polskojęzyczne, a 204 osoby były niemieckojęzyczne. Może jeszcze jedna perełka informacyjna z tego terenu, otóż w tej samej okolicy, bo to w Tuszowie Małym, mieszkał wybitny przedstawiciel dawnych osadników niemieckich. Tym potomkiem był Jan Sehn (1909—1965), który potem zasłynął, jako pełnomocnik Ministra Sprawiedliwości do ścigania zbrodniarzy hitlerowskich. Teraz już na koniec informacja z pierwszej ręki, bo z mojej. W drugiej połowie lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku chodziłem do szkoły podstawowej właśnie w Ślęzakach, gdzie kierownikiem szkoły był starszy pan o nazwisku Szmer Izydor — ani nazwisko, ani imię w niczym nie przypominało typowych nazwisk i imion polskich, szczególnie w tamtym regionie. Ludzie podejrzewali, że mógł to być człowiek pochodzenia żydowskiego albo niemieckiego, chociaż niczym takim się nie zdradzał.

Dzisiaj, poza pasjonatami dawnej Galicji, nikt już nie wspomina tamtych czasów galicyjskich, obecni mieszkańcy nie bardzo wiedzą, co to była Galicja. Jedynie niektórzy się dziwią niektórym drobiazgom jak te związki nazwisk z nazwą wsi, ale wytłumaczenia nie szukają. To już bardziej w rejonie Lwowa ludzie wiedzą dużo więcej o Galicji. Tam, nawet konflikt polsko –ukraiński, jego przyczyny i skutki ulegają zapomnieniu, może jedynie politycy dla swoich celów odgrzewają te sprawy. Jak reagują normalni ludzie, widać było po napaści Rosji na Ukrainę, kiedy Polacy ruszyli z pomocą Ukraińcom zapominając o dawnych waśniach. Jednak od razu odezwali się ci, którym to zapomnienie było nie na rękę i natychmiast odnowili pamięć o tych waśniach. Oczywiście, jak to można było się spodziewać byli to głównie politycy. Wydaje się, że dopóki tematem tym i to z obu stron nie zajmą się historycy i to najwyższej klasy, to problem nadal będzie istniał i będą nim zatruwani głównie ci, o marnej znajomości historii i są bardzo podatni jedynie na wieści internetowe.

Idąc dalej tym tropem historycznym, wydaje się słuszną decyzja, że treścią tego mojego opowiadania staną się losy konkretnej rodziny, która swoją narodowość, w czasach przeszłych, czyli jeszcze przed I wojną światową, określała, jako „tutejszy” i prześledźmy proces, który spowodował, że dzisiejsze pokolenie tej rodziny może o sobie mówić, jako o rdzennych Polakach i że można o nich powiedzieć, że mają oni galicyjskie korzenie bez niczyjej obrazy.

Niech to będzie rodzina Błażeja Krupy i jego żony Agaty i wcale nie będziemy dochodzić, czy sto lat wcześniej było to nazwisko Grütze, chociaż raczej nie, bo zabudowa tego nie potwierdza, oni, czyli koloniści budowali inaczej. Podobno z Prus też przybywali osadnicy na podstawie porozumienia między cesarzem CK Austrii oraz królem Prus.

Od dziada, pradziada rodzina ta mieszkała w drewnianym domu z dwoma izbami i komorą, a dach był kryty strzechą. Z prawej strony była stodoła również kryta strzechą a naprzeciw stodoły były stajnie z dachem takim samym jak pozostałe zabudowania. Gospodarstwo to przynależało do wsi Zawady, gdzieś między Tarnobrzegiem a Mielcem, czyli na terenie, na którym niegdyś cesarz Józef II Habsburg osadzał swoich kolonistów. Wielu z nich było już skoligaconych poprzez małżeństwa i wszyscy byli tutejszymi. Również młynarz był tutejszy, chociaż nikt nie znał jego korzeni, jak i nie potrafił powiedzieć, kto ten młyn postawił i kiedy. Że przez młyn przepływała rzeczka, w której żyły ryby i raki a woda była zdatna do picia i jeszcze można było się w niej kąpać. Pierwowzorem głównego bohatera Błażeja Krupy stał się mój pradziadek Józef Pruś. Jednak jest tylko pierwowzorem, a nie jest nim samym. Postanowiłem jednak, że nie będzie to tylko sielankowa historia biednej wsi galicyjskiej, ale historia bardzo mocno wpisana w fakty historyczne i polityczne bardzo trudnego okresu dziejów bo był to okres pierwszej i drugiej wojny światowej.

autor

Za Galicji tak było…

Wieś Zawady była niezbyt duża, liczyła bowiem jedynie dwadzieścia chałup, lub jak kto woli zagród. Dla tutejszych były to chałupy, chociaż nazwa ta obejmowała wszystkie zabudowania, z gospodarstwami włącznie. Jedynie dla urzędników z cyrkułu lub dla żandarmów austriackich, którzy tu niekiedy zawitali, były to zagrody. W praktyce te niby zagrody niekiedy nie posiadały prawdziwych ogrodzeń, czyli płotu, bowiem były to jedynie bale drewniane rozpostarte na kołkach. Tego typu ogrodzenie miało jedynie za zadanie uniemożliwić oddalenie się krowy czy konia z obejścia, bo dla człowieka nie stanowiły żadnej przeszkody i mówiąc szczerze, to domownicy, ale raczej tylko młodzież, nieraz zamiast wychodzić przez furtkę, przechodzili przez tę belkę.

Studnia z tak zwanym żurawiem stanowiła główne źródło wody pitnej dla ludzi jak i dla zwierząt domowych. Jednak musiało być osobne koryto do pojenia koni i osobny pojemnik do mycia się ludzi. Gdyby tak koń poczuł smak czy zapach mydła, natychmiast odchodził od koryta, dlatego wanienka do mycia się musiała stać w znacznym oddaleniu i tu gospodarz i jego rodzina myli się, to była ich przysłowiowa łazienka. Był jeszcze tak zwany wychodek, który zlokalizowany był przeważnie przy ścianie stajni lub stodoły.

Stodoła stała przeważnie na wprost stajni, co skracało do maksimum drogę przenoszenia słomy na podściółkę do stajni, w której stały zwierzęta gospodarskie, czyli konie, krowy i świnie. Tuż przed stajnią znajdował się gnojownik, gdzie wyrzucało się gnój, czyli zużytą podściółkę. Tworzył się tam obornik, który jesienią, przed orką rozrzucany był na polach uprawnych dla poprawy, jakości gleby. Na takich polach można się było spodziewać dobrych plonów. Nazywało się to nawozem, ale dla chłopów był to po prostu gnój i tyle.

Usytuowanie zagród gospodarskich we wsi Zawady, całkowicie wykluczało ich pochodzenie z czasów kolonizacji józefińskiej. Były to, bowiem zagrody rozrzucone po okolicy i jedyne, co ich skupiało to łąka w centrum, na której zwykle pasły się krowy wszystkich okolicznych chłopów. Kilka zagród zlokalizowanych było tuż za młodym laskiem. Tak wyglądała wieś Zawady. Droga dochodząca do tej wsi w zasadzie kończyła swój bieg na łące. Droga główna, jeżeli ją tak można nazwać, biegła bokiem wsi, wzdłuż rzeczki, w stronę lasu, potem przecinką leśną można było dojechać do następnej wsi, czyli do Hucian.

Bardzo ważnym elementem krajobrazu był młyn wodny, który stał tuż przy rzeczce biegnącej wzdłuż drogi i korzystał z jej dość bystrego nurtu. Józef Wina mieszkał w tym młynie ze swoją rodziną. Młynarz nigdy nie obwieszczał się ze swoją narodowością, tak jak wszyscy inni był tutejszy, bo i urodził się tutaj, co pamiętali najstarsi. Tylko to nazwisko jakieś takie było niepolskie, chociaż polskie, bo wina to przecież słowo polskie. No i młynarzowa nieraz mówiła do niego Josef. Skąd jej się to brało sama nie wiedziała, a mąż nie protestował i w końcu niektórzy chłopi tak się do niego zwracać zaczęli — też nie protestował. Jeszcze jedno go wyróżniało, a mianowicie to, że znał zarówno język polski jak i niemiecki, w obu językach czytał i pisał. Te umiejętności znacznie go wyróżniały we wsi.

Niedaleko młyna znajdowała się zagroda Błażeja Krupy tutejszego chłopa. Jako najbliżsi sąsiedzi, Błażej Krupa i młynarz Wina bardzo często się odwiedzali. Nie było tajemnicą we wsi, że obaj, poza tym, że się lubili, mieli wspólne tematy. Tematy te też nie były tajemnicą, ale gdyby się ktoś przysłuchiwał ich rozmowie i tak by niewiele z tych rozmów zrozumiał. Młynarz umiał czytać i pisać i niekiedy od znajomego urzędnika z cyrkułu przywoził różne gazety. Błażej nie chodził do żadnych szkół, bo urodził się jeszcze za pańszczyzny, ale teraz, kiedy nadarzała się okazja uczył się czytać, bo napisać już co nieco potrafił, a przede wszystkim potrafił się podpisać i tym sposobem robił dobre wrażenie w cyrkule, a i sąsiedzi zupełnie inaczej go traktowali — przede wszystkim zazdrościli mu. Ponadto Błażej Krupa, jako jedyny we wsi miał dwa konie a nie jednego, jak mieli inni. Miał również specjalny wóz konny, w którym po zmianie wyposażenia górnej części na tak zwane półkoszki, wóz ten piękniał, stawał się pojazdem reprezentacyjnym i był wynajmowany na wesela, pogrzeby, no i bardzo często ksiądz go zamawiał do różnych posług.

Właśnie Błażej wracał z pola swoją furmanką po skończonej robocie, wracał z pola pod lasem i wiózł ze sobą pług, bo robił podorywkę. Chociaż konie ciągnęły sam wóz a nie pług, to trudno im się szło — drewniane koła w żelaznych obręczach zapadały się w piasku, bo takie to były tereny. Wszędzie piasek, w polu piasek, na drogach piasek, a jeszcze mocne słońce powodowało dodatkowe utrudnienia. Dookoła tak było, jak okiem sięgnąć, piaszczyste tereny i plonów bogatych ta ziemia nie dawała. Co innego było we wschodniej Galicji, tam ludziom żyło się o wiele lepiej, bo ziemia była lepsza a zatem i plony dawała lepsze. Przejeżdżając koło młyna, Błażej usłyszał z okienka młyna głos młynarza:

— Błażeju, Błażeju stańcie na chwilę, mam do was sprawę. Już idę tylko zejdę z drabiny.

Młynarz po chwili wygramolił się z młyna, bo akurat naprawiał pas napędowy, bo skóra pękła. Wyszedł przed płot, podszedł do wozu i przywitał się:

— Pochwalony Błażeju, a zejdźcie na chwilkę z woza, to cosik wam pokażę.

Błażej zawiązał lejce wokół kłonicy i lekko zeskoczył na ziemię. Młody jeszcze był i wyrobiony. Młynarz, kiedy to zobaczył pokręcił głową z uznaniem — on by już tak nie mógł, był dużo starszy od Błażeja.

— No, co tam Józefie, coś mi się zdaje, że coś ważnego się zdarzyło, bo inaczej byście mnie nie zatrzymali.

— Ano dobrze myślicie. Chodźcie tu na podwórze i siądźcie chwilkę na ławce, coś wam pokażę. Dostałem to wczoraj od znajomego urzędnika.

Młynarz przyniósł z domu zawiniątko, delikatnie i z namaszczeniem rozwinął na stoliku, przy którym siedział już Błażej. Tak jak Błażej podejrzewał, była to gazeta. Gazeta była po niemiecku, a język ten młynarz Józef znał doskonale i nieraz pomagał chłopom w różnych kontaktach z urzędem. Rozłożona gazeta miała oznaki wcześniejszego, wielokrotnego czytania, niektóre wersety były podkreślone, ale dawało się czytać. Błażej delikatnie i z namaszczeniem przewrócił kilka kartek szukając zdjęć, bo czytać nie potrafił. Było zdjęcie cara Mikołaja, kajzera, ale cesarza austriackiego nie było, było za to zdjęcie jakiegoś zgromadzenia na ulicy i tylko na to zwrócił uwagę. Zamknął gazetę i tak powiada:

— Wy Józefie poczytajcie to najpierw, a ja do was wieczorem, po obrządku, przyjdę i wtedy spokojnie porozmawiamy, tak będzie dobrze?

— Bardzo dobrze, właśnie to chciałem powiedzieć, zatem do zobaczenia wieczorem…

Błażej mocno podniecony wsiadł na wóz, ruszył lekko lejcami i dla fasonu strzelił z bata. Miał zawsze bat ze sobą, ale nigdy żadnego konia nie uderzył i tak było również dzisiaj. Ten strzał z bata konie odebrały jedynie, jako sygnał dobrego samopoczucia furmana, a może nawet, jako podziękowanie za dobrze wykonaną dzisiejszą orkę. One tak dobrze znały drogę do domu, że nie potrzebowały już żadnych sygnałów, nawet wiedziały, w którym miejscu podwórza należało się zatrzymać, aby wóz nie przeszkadzał. Tak się stało również dzisiaj. Konie podeszły z boku stodoły, zatrzymały się i cierpliwie czekały aż gospodarz ich wyprzęgnie i puści luzem, aby mogły sobie poskubać trawę, która rosła za stodołą. Tymczasem Błażej podszedł do studni i napełnił wodą koryto, z którego konie mogły pić. Para siwków, — bo była to para koni siwych bardzo dobrze ułożonych — widząc, co robi gospodarz, w pewnym momencie podchodziła do koryta i piła. W tym czasie Błażej sprzątnął nieco końską stajnię i wsypał do żłobów trochę owsa. Konie po napiciu się wody znowu ruszały do stajni, usłyszały, bowiem jak Błażej cmoknął na nie, co oznaczało, że wszystko gotowe. Koni nigdy nie trzeba było popędzać, nie tak jak krowy, które też przechodziły podobny rytuał, ale z miejsca na miejsce musiały być przepędzane.

Tak to wyglądało popołudniowe oporządzanie dobytku żywego. Jeszcze ptactwo również coś tam dostawało, czyli gospodarz lub raczej gospodyni posypywała ziarno, zawsze w tym samym zakątku podwórza.

Wszystkie te czynności szły Błażejowi bardzo powoli, zresztą one niemal codziennie powtarzały się i nie wymagały jakiegoś specjalnego zastanowienia się, były wykonywane niemal mechanicznie, chociaż dzisiaj było chyba inaczej. Zaproszenie młynarza na wiadomości z gazety spowodowało, że robota Błażejowi szła jeszcze wolniej, bo od czasu do czasu zatrzymywał się i oparłszy się na widłach, stał i rozmyślał, co się dzisiaj dowie, a najbardziej interesowało go, co dzieje się w zaborze rosyjskim. Było już tyle lat po powstaniu a car dalej się mścił i wyłapywał ludzi i zsyłał na Sybir. Od dawna nie miał wieści o starszym kuzynie Stachu, który brał udział w powstaniu. Błażej o tym wiedział i nawet proponował mu, aby przeniósł się na jakiś czas do Galicji, aż sprawa ucichnie. Stach jednak podziękował i odmówił twierdząc, że teraz jest tam bardzo potrzebny. Rodziny, z których ojcowie zostali wywiezieni na Sybir potrzebowały pomocy.

Tymczasem chłopcy, czyli synowie Błażeja, Ignac i Marcin byli jeszcze na łące przy krowach i powinni za niedługo przygnać bydło, wtedy dokończą obrządek. Dziewczynki, Anielka i Janka cały czas asystowały mamie i słysząc, że tata wrócił z pola, zaczęły przygotowywać mu jedzenie, bo przecież od obiadu nic nie miał w gębie. Prawdę mówiąc tata niezbyt dbał o to jedzenie, niekiedy wystarczyło, że wyjeżdżając w pole urwał z drzewa kilka jabłek, schował do kieszeni i to mu wystarczało. Dzisiaj już czekał na niego dzbanek zsiadłego mleka i reszta ziemniaków, które zostały z obiadu, no i kawał świeżo upieczonego chleba. Dla Błażeja nie było nic lepszego jak ten chleb, dopiero, co wystudzony, po porannym wypieku.

— Agata, dzisiaj wieczorem idę do młynarza, ma jakieś nowe wiadomości ze świata — powiedział Błażej.

— Znowu? To pewnie znowu wrócisz podchmielony, po co ci chłopie ta polityka!

— Dzisiaj nie będzie żadnej gorzały, bo jutro wcześnie rano muszę wstać żeby orkę dokończyć, przed północą będę w domu, nie martw się. — Błażej powiedział to bardzo stanowczo, chociaż sam nie bardzo w to wierzył.

Agata też nie dała za wygraną, bo wiedziała jak będzie, przecież te wieczorne posiadówki z młynarzem zawsze jednakowo się kończyły. Nieraz przestrzegała Błażeja, że jak żandarmi się dowiedzą, to będzie kłopot i nie wiadomo jak się może skończyć. On jej jednak tłumaczył, że to gazeta austriacka i nie jest zabroniona, ale jej to nie przekonywało, zawsze czuła w tym jakąś konspirację.

Błażej wziął jeszcze w rękę kawał chleba, rzucił okiem w stronę pieca i pchnął drzwi do wyjścia. Będąc już w drzwiach zobaczył, że Ignac i Maciek szli w kierunku domu, bo wracali z krowami z pastwiska. Dobrze się złożyło, bo miał na nich czekać, ale skoro już są to wydał mi jeszcze nakazy:

— Chłopaki, jak sobie pojecie, to mi jeszcze macie urąbać drzewa i przynieś matce do domu, pod piec i krowom podrzucić słomy. Tylko do rąbania drzewa niech się Ignac zabierze, Marcinowi nie wolno! Zrozumieliście?

— Tak tatuś — odpowiedzieli obaj, niemal równocześnie. Ponadto Marcin zapytał:

— Tatuś, a kiedy ja będę mógł pójść do młynarza pouczyć się czytania, bo już trochę umiem.

— Dzisiaj do niego idę, to z nim pomówię o tobie też, któregoś dnia pójdziesz. Zapytam go też czy warto cię tam posyłać — odpowiedział ojciec i ruszył przed siebie.

Młodszy z synów Błażeja lubił chodzić do młynarza i nieraz sylabizował różne pisma w języku polskim, a młynarz nawet polubił rolę nauczyciela, tym bardziej, że Marcin robił postępy zarówno w czytaniu jak i pisaniu. Żona młynarza widząc postępy tego chłopaka a szczególnie jego chęć do nauki, sama przejęła nad nim pieczę. Marcin dotąd nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, w jakim języku się uczy — tak naprawdę, wiedział jedynie, że uczy się pisać „po naszemu”.

Tymczasem Błażej urywając po kawałku zabraną z domu pajdę chleba ruszył w kierunku domu młynarza. Ten pierwszy kawałek chleba z wypieku nie miał sobie równych, nic do niego nie było potrzebne: ani kiełbasa, ani słonina, nawet masłem nie trzeba było smarować, bo to byłby już zbytek. Jeszcze ta skórka brązowiutka, której smaku słowami wyrazić nie sposób. W momencie, kiedy się ją gryzło, wszystkie problemy odsuwały się na bok, nawet gdyby coś bolało, to przestawało. Całe myślenie skupiało się na tym chlebie, na tym pasku skórki. Myśl o tym, co miał w gębie, przysłoniła mu wszelkie inne problemy, nawet te ważne. Nawet o gazecie, którą miał za chwilę zobaczyć, nie myślał.

Tym to sposobem, Błażej właśnie doszedł pod dom młynarza i stanął przed furtką. Młynarz Józef Wina siedział przed domem z kapeluszem zsuniętym na oczy, ale Błażeja natychmiast zauważył.

— Wchodźcie, wchodźcie Błażeju, bo już się nie mogę doczekać. Ja już prawie wszystko, co ważne, przeczytałem, resztę będziemy razem czytać.

— Jak to razem, przecież ja nie znam tego niemieckiego języka, to wy będziecie czytać, nieprawda?

— No tak, to mi się tylko tak powiedziało. No i mówmy sobie na „ty”, tak będzie wygodniej, moje starszeństwo w naszych rozmowach jest mało ważne.

Młynarz zaproponował tę poufałość, bo była ona uzasadniona. Na tym terenie, a już na pewno w tej wsi to on nie miał z kim porozmawiać o polityce poza Błażejem Krupą. Krupa, mimo że prosty chłop interesował się tym wszystkim, co działo się nie tylko w Galicji i wiedział, co nieco o dawnej Polsce, która na tych terenach kiedyś była — przynajmniej mowa mu po tej Polsce pozostała. Młynarz umiał zarówno po polsku jak i po niemiecku. Do nauki niemieckiego zmusił go ojciec, jako, że był to obowiązujący język urzędowy w Galicji.

Błażej wiedział, że we wsi mówią o młynarzu, że jest kształcony, bo to i okulary nosił i trochę wyglądał na miastowego. Sam młynarz do żadnych szkół nie przyznawał się, bo to głównie ciotka i matka go uczyły i nieraz było to nawet pod przymusem. W kościele nie siadał w pierwszych ławkach za rodziną dziedzica, tylko stawał pod chórem, tam gdzie inni chłopi stawali. Chłopi wiedzieli, że młynarz jest od nich o wiele mądrzejszy, czego on nigdy nie okazywał i po kościele wśród nich przystawał. Propozycja młynarza nic wielkiego nie zmieniała między nimi, ale sama świadomość dodawała pewności siebie Błażejowi, nobilitowała go. Błażej doskonale o tym wszystkim wiedział i dzięki temu czuł się wyróżniony, dlatego na propozycję młynarza Winy odpowiedział:

— Ależ oczywiście Józefie, niech tak będzie, odtąd mówmy sobie na „ty”, też myślę, że tak będzie lepiej, no i chyba wygodniej dla nas obu. Chociaż kiedy będziemy w grupie chłopstwa, to ja proponuję, aby było tak jak dotąd, po co ma się zazdrość rodzić.

— Wiesz, nie pomyślałem o tym wcześniej i teraz przyznaję ci rację. Ale dość już o drobiazgach, przystępujemy do rzeczy ważnych, czyli do najnowszych wiadomości ze świata.

Na to weszła żona Matylda z dzbankiem czegoś gorącego i dwoma garnuszkami i zwróciła się do męża:

— Josif, macie tu coś do picia z naszej lipy, pewnie znowu długo posiedzicie, jeszcze przyniosę wam po kawałku placka drożdżowego.

Błażej skłonił głowę i uśmiechnął się a Józef odpowiedział:

— Dziękujemy ci Matyldo, kochana jesteś, że pomyślałaś o nas. Nie proszę cię abyś została przy nas, bo wiem, że ciebie nasze sprawy w ogóle nie interesują. Zatem Błażeju zabieramy się do tych naszych spraw.

Józef rozłożył gazetę na stole, delikatnie wygładził ręką i Błażej zobaczył wiele podkreśleń ołówkiem. Tym sposobem widać było, co przeczytał. Gazeta nie była nowa i widać było, że wielu już ją czytało. Na początku młynarz postanowił zapoznać Błażeja ze sprawami podstawowymi:

— Najpierw musisz wiedzieć drogi Błażeju, że ta gazeta została wydrukowana już pół roku temu, ukazała się we Wiedniu i to za zgodą samego cesarza, który też ją czytał. Nie musimy się obawiać, że jest nielegalna, u nas, w Galicji jest legalna. No, więc to, co tu jest opisane, już dawno się stało i dopiero, kiedy taką samą gazetę, ale później dostaniemy będziemy wiedzieli więcej. Gdyby jednak przyjechał do nas ktoś z Wiednia, to wiedzielibyśmy wszystko dokładnie, ale kto przyjedzie do nas, do naszego zakątka, prawda?

— No tak, masz rację Józefie, niech będą i te stare wieści, one dla nas będą jak nowe, bo na gościa z Austrii raczej nie ma co liczyć, zatem opowiadaj.

— Masz rację, zaczynam. Jest tu wiadomość już na pierwszej stronie, która, nie będę ukrywał, że nieco mną wstrząsnęła. Jest to wiadomość, że Rosja zawarła jakieś tajne przymierze z Francją. Jakież ono tajne, skoro w tej gazecie o tym piszą, prawda?

— Skoro tajne, to mnie to wojną pachnie — skonstatował Błażej. Nawet jak na chłopa był to bardzo łatwy wniosek.

— Otóż to, również i ja tak pomyślałem — zauważył Józef. Bo popatrz, ja ci to pokażę na tej ścianie. Jeżeli tam gdzie ten obrazek jest Rosja, a tu na drugim końcu jest Francja, a po drodze mijamy Niemcy i nasze cesarstwo, czyli Austrię, to wygląda tak jakby Francja i Rosja chcieli nas zaatakować z dwóch stron i jeszcze są Włosi, którzy nas nie lubią i zawsze chcieli się od nas oderwać.

— No i jakbyśmy nie chcieli, to i tak nasz cesarz musi porozumieć się z niemieckim kajzerem, chociaż wielką przyjaźnią się nie darzą, bo ten Wilhelm II jakiś dziwny podobno jest.

— Mnie również takie myśli po głowie chodzą, bo jak tu z Niemcem się przyjaźnić, przecież słyszymy, jak naszych gnębi. Z drugiej strony popatrz, w żyłach tego Niemca Wilhelma Hohenzollerna płynie trochę krwi polskiej. Pewnie jednak na tyle mało jej jest, że ten Niemiec w niczym do nas nie jest podobny — to tylko taka ciekawostka.

— Co ty Józefie opowiadasz, skąd to możliwe?!

Błażej mocno się obruszył i nawet w pierwszej chwili pomyślał, że młynarz jakieś żarty sobie robi, bo Józef faktycznie się uśmiechnął, ale nie dawał za wygraną i ciągnął dalej:

— To posłuchaj mnie teraz Błażeju bardzo uważnie, bez zbytnich emocji. Otóż widziałem ja taki obraz, oczywiście tylko jego zdjęcie. Obraz ten namalował nie tak dawno temu polski malarz Jan Matejko, na którym to obrazie, przed polskim królem Zygmuntem Starym, klęczy książę Prus, Albrecht Hohenzollern i składa mu hołd, czyli poddaństwo. Dla tego Prusaka nasz król był wujem, bo matką Albrechta była Zofia Jagiellonka, siostra króla Zygmunta. Natomiast obecny cesarz Niemiec wywodzi się właśnie z tego samego rodu Hohenzollernów. Taka tu koligacja zachodzi. W historii jest wiele takich niespodzianek, bo musisz wiedzieć też, że król szwedzki Karol X Gustaw, który napadł na Polskę powodując tak zwany potop szwedzki, to w tym samym czasie kiedy u nas królem był Jan Kazimierz Waza, oni obaj byli kuzynami. Chyba wystarczy ci, jak na pierwszy raz, tych niespodzianek, prawda?

— No toś mi zabił ćwieka Józefie, wychodzi na to, że to nie tylko obecni cesarze są skoligaceni, że to zawsze tak bywało!

— Oj bywało, bywało i to bardzo dziwnie bywało, i momentami nie wiadomo było, o co tak naprawdę, całe narody się biły. Niekiedy to nawet o uprowadzoną narzeczoną całe wojska się wytracały.

— To faktycznie i teraz zanosi się, że te porozumienia na krzyż sprowadzą nieszczęście na zwykłych ludzi. Jeżeli tak ma być, to niechaj i ich samych ziemia pochłonie. Nie mam na to innych słów — dodał zrezygnowany Błażej.

— Ależ na sąsiedniej wsi jest podobna sytuacja. Dwie rodziny się kłócą nie wiadomo o co, a wcześniej pożenili swoje dzieci i myślisz, że mają sobie coś za złe? Zresztą dajmy temu spokój, to nie warte zachodu.

Jakiś czas obaj milczeli ze wzrokiem skierowanym na leżącą gazetę, popijając przyniesioną herbatę z lipy i zagryzając plackiem. Nie znaleźli żadnej rady na to, co, według nich, zanosiło się na świecie. Grozę tej wizji potęgował fakt geograficznego położenia Galicji, ich Galicji.

— Wiesz Józefie, tak sobie myślę, że w najgorszym przypadku, przez moją zagrodę i przez twój młyn może przejść każdy z tych szalonych cesarzy i to nawet kilkakrotnie, jak się zaczną przeganiać, a mnie można zabić tylko raz, nie uważasz, że tak może być?

— Oj Błażeju, powiedziałeś to tak skrajnie, tak tragicznie, że aż mnie zmroziło, ale masz rację jest taka możliwość.

Błażej otrząsnął się i postanowił zmienić temat, bo to, o czym mówili wcale nie musi się ziścić, ale może. Podniósł dłoń do góry, jakby chciał prosić o głos:

— Józef, a popatrz tam jeszcze do tej gazety, co tam jeszcze piszą, może znajdzie się jeszcze coś przyjemniejszego.

— Powiem ci szczerze, że ja już wcześniej szukałem takiej wiadomości, ale nie bardzo dało się znaleźć. Myślę ja sobie, że porozmawiamy jeszcze o tym, co słychać u naszych sąsiadów, czyli w zaborze rosyjskim, bo to też dotyczy nas samych.

Błażej milczał, jakby coś przemyśliwał, bo przecież wiedział, o czym Józef chce mówić. Nagle spojrzał na zdjęcie w gazecie i zapytał:

— A ten to, kto? Pewnie jeden z tych trzech, bo tyle orderów sobie nawieszał.

— Tak, to jeden z tych trzech, to car Rosji, bardzo krwawy car, szczególnie dla naszych. Piszą tu, że nadal odbywają się polowania na powstańców styczniowych i zsyłki na Sybir. Niektórzy z nich uciekają i nawet trafiają do nas.

— Tak, słyszałem dwie niedziele temu przed kościołem, Stach Wilk, ten z pod lasu opowiadał, że błąkał się po lesie taki młody człowiek i ktoś go przygarnął, tyle, że nie powiedział, kto, bo ludzie się boją naszych żandarmów. Żandarmi mają obowiązek wyłapywać takich i odstawiać do granicy.

— To na pewno potomek tamtejszej szlachty, więc na pewno rodzina go odnajdzie i sowicie opłaci tutejszą rodzinę za przechowanie. Nie mogę jednak zrozumieć, dlaczego taką garstką ruszyli przeciwko największej armii świata, przecież to z góry było przegrane.

— Józek, to była desperacja, przecież car brał rekruta do swojego wojska na dwadzieścia lat i nie było zwolnień, to nie to, co u nas w Galicji. Wyobraź sobie młodego syna, którego byś żegnał na zawsze, jak bywało w większości wypadków.

— Tak, masz rację, ale ja nie mam dzieci, to mi trudniej sobie wyobrazić. Tyle, że chłopów w tym powstaniu już nie było.

— Z tego, co wiem, to ostatni raz chłopi dali się namówić do wojaczki o Polskę, za Kościuszki. Ten uwolnił ich od pańszczyzny, prawa nadał, a po tej Insurekcji pan niczego nie uznał i wszystkich z powrotem zagonił do pańszczyzny. Zatem chłop sobie pomyślał, że jaka to różnica być niewolnikiem u pana czy u zaborcy. No i tak to zostało, że walka z zaborcą to sprawa pańska. Dzisiaj już jest trochę inaczej, ale tego cara to nie interesuje i wyłapuje wszystkich. Szkoda i mnie tego młodzieniaszka, dlatego życzę mu, aby mu się udało jak i temu, co go przechowuje.

— Masz rację Błażeju, straszne to czasy dla wszystkich, tym razem nie tylko dla chłopów, bo dla całego narodu. Niby to u nas, w Galicji mamy lżej, ale i tak siedzimy pod butem żandarma, a ten może zaciągnąć do cyrkułu i zrobić, co zechce zarówno z tobą jak i ze mną.

Siedzieli jeszcze czas jakiś dopijając kolejną herbatę i gwarząc o drobiazgach, gazeta leżała już na boku stołu, bo co najważniejsze omówili. Już na odchodnym, kiedy już szli do drzwi, Błażej Krupa nagle się zatrzymał, bo coś sobie przypomniał, coś, o co go syn prosił.

— Słuchaj Józefie, mój Marcin zawraca mi głowę abym mu pozwolił przyjść do was na naukę, jak on powiada. Bardzo mu się spodobało to czytanie, którym go twoja Matylda kiedyś zaraziła, co ty na to, aby co jakiś czas przychodził?

— Ależ Błażej, pewnie, że może, mojej żonie sprawi to ogromną radość, przecież wiesz, że dzieci nie mamy, a twój Marcin to dobry chłopak. Pozwól mu przychodzić…

Na tym rozstali się obaj, Błażej pożegnał Józefa i skierował się prosto do domu. Była już prawie północ, chociaż z oddali widać było, że karczma żydowska nadal otwarta i na tle ciszy nocnej słychać było gwar a nawet krzyki.

Błażej wrócił do domu i szybko poszedł spać, bo rano trzeba było jechać pod las, skończyć orkę, trochę mu jeszcze zostało. Żona Agata nawet słowem się nie odezwała, nic nie zrzędziła, jak to niekiedy bywało: a to, że długo siedział, że gorzałkę pił a potem w nocy jeszcze tłukł się po garach i spać nie dał. Rano tylko spojrzała na Błażeja i chyba wiele jego wyraz twarzy jej powiedział. Błażej, co nieco zjadł i gotował się do wyjazdu w pole, i tylko na odchodnym powiedział:

— A Marcin może chodzić do młynarza na tę naukę czytania i nie waż się mu tego zabraniać. Do szkoły nie ma gdzie chodzić, to niechby tam coś się nauczył i nie był tak jak my oboje, niepiśmienni. Nie wiadomo, jakie czasy kiedyś nadejdą i czy mu się to nie przyda.

Agata coś chciała odpowiedzieć, ale Błażej już był za drzwiami. Orka mu tego ranka niezbyt dobrze szła, nieraz przystawał i zamyślał się nad wczorajszymi wiadomościami, które dopiero dzisiaj wydawały mu się być bardzo złymi. Już nawet konie wyczuły i same zatrzymywały się, co jakiś czas, aby gospodarz mógł sobie spokojnie odpowiedzieć na pytania, które same mu napływały.

Przecież w tej Europie powinno być tak, jak u nich, w ich wsi Zawady. Każdy żyje na swoim, orze, sieje, zbiera a po zakończeniu żniw kupują beczkę piwa i pośpiewają, popiją i dobrze jest. Przecież, co by było gdyby on Błażej zaczął się po cichu dogadywać na przykład z tym Wilkiem z za lasu, a jego sąsiad byłby pomijany to zaraz powstały by podejrzenia i niesnaski, już wspólnej beczki by nie było, wieś by się podzieliła i wszyscy zaczęliby wojować ze wszystkimi, przecież to głupie. A tu do takich niesnasek doprowadzają ludzie wielcy, podobno wykształceni, to jak to? Czyżby oni byli głupsi od tego prostego chłopa? To wielka sprawa, ale jest i mniejsza. W Polsce zawsze byli chłopi i szlachta i jak trzeba było, to razem wojowali, a teraz? Szlachta sobie, chłop sobie. Swoją drogą, szkoda mu było tego młodzieniaszka, który musiał się tułać po świecie. Takie i podobne myśli krążyły w głowie Błażeja i nie pozwalały mu spokojnie żyć. Obawiał się o swoją rodzinę, oby tylko nic z tego nie wynikło. Starał się odrzucać te myśli, bo przecież to tylko gazeta, jakiś człowiek sobie wymyślił i napisał…

Co Błażej odrzucił to wszystko i tak wracało. Nawet żona Agata zaczęła się dopytywać, bo wyczuwała, że jej Błażeja coś gnębi. On jednak odpowiadał krótko:

— Nie twoja sprawa babo! Co cię to obchodzi!

Agata widząc, że nic nie wskóra dała spokój. Tymczasem Błażej chyba przez tydzień chodził jakby się czymś zatruł, jedynie z synami rozmawiał i nieco z córkami.

Marcinowi powiedział, że ma zgodę na chodzenie do młynarza na te swoje nauki czytania, tylko zawsze ma mówić mamie, że wychodzi. Marcin o mało ze skóry nie wyskoczył, tak bardzo się ucieszył. Złapał ojca za rękę, ucałował i wyjąkał:

— Bardzo się cieszę i dziękuję wam tato…

— Marcin, tylko mama ma zawsze wiedzieć, że idziesz i kiedy wrócisz, za długo mi tam nie przesiaduj, bo nie wypada.

Tym to sposobem Marcin uczył się czytać i pisać zarówno po polsku jak i po niemiecku. Żona Błażeja Agata, niezbyt była przychylna tej nauce, bo twierdziła, że młynarzowa tylko zbisurmani jej dziecko i nijak nie będzie nadawać się do roboty w polu ani nawet do pasania krów. Błażej jednak postawił na swoim i nawet nakazał synowi odwiedzać młynarza, bo on doskonale wiedział, co znaczy brak umiejętności czytania, nie mówiąc już o pisaniu. Nadarzyła się taka okazja, to trzeba z niej skorzystać, nie wiadomo gdzie życie może rzucić chłopaka, a czasy takie burzliwe.

Ignacowi nie w głowie było czytanie, o czym ojciec doskonale wiedział i nie namawiał go do tego, bo przewidywał go, jako swojego następcę. Dlatego już dzisiaj powiedział mu, że jakby coś się stało, co nie daj Boże, to on tu ma być gospodarzem i od dzisiaj ma się przyglądać jak się gospodaruje na roli a nie tylko jak się krowy pasie. Nawet jak któregoś dnia ojca nie będzie, to też ma tak postępować. Ignac nieco osłupiał i zapytał:

— A co to, tatuś się gdzieś wybierają? Może za wielką wodę?

— Nie twoja rzecz, nigdzie się nie wybieram, ale tak ma być jak ci mówię, rozumiesz?

— Co mam nie rozumieć, będzie tak jak tatuś każe, tylko trochę się wystraszyłem.

— Nie masz czego się bać, ino starzeję się i różnie w życiu może być.

— E tam, tatuś nieraz jeszcze nie jednego młodszego by przeskoczyli — zaśmiał się Ignac i poszedł do swojej roboty.

Któregoś dnia znowu dziewczynki ostrzegał, że mają się mamy pilnować i we wszystkim jej pomagać, a po nim, — czyli po ojcu — Ignac w rodzinie jest najważniejszy.

Anielka wystraszyła się i to mocno, z płaczem pobiegła do matki i wszystko jej opowiedziała, co od taty usłyszała. Wtedy również sama Agata wpadła w popłoch — ze starym dzieje się coś złego. Zaczęła sama rozmyślać nad tym wszystkim i wywnioskowała, że to od czasu ostatniej bytności u młynarza Błażej stał się jakiś inny, ciągle zadumany i małomówny. Któregoś dnia, kiedy dzieci nie było w pobliżu, a Błażej odpoczywał po jakiejś robocie, żona zagadnęła go:

— Błażej, co ty naszym dzieciom wygadujesz, że one takie wypłoszone? Zdaje się, że to po tym ostatnim spotkaniu z młynarzem, co on ci naopowiadał?

Błażej uchylił kapelusz i nie wstając ze swojego miejsca pod dębem, popatrzył na Agatę, pokręcił głową i powiedział:

— Oj babo, babo… Widzę, że się uparłaś, to powiem ci trochę. To nie młynarz naopowiadał, to gazety piszą, co się na świecie dzieje, a dzieje się źle i ja dzieciom mówię tylko żeby wszyscy trzymali się w kupie, czy to źle? Kto wie, co może się stać? Jak się wielcy pokłócą, to najpierw nam małym stanie się krzywda. Na razie jest spokój, uspokój się sama i dzieci uspokój.

— O Jezu, Jezu… Tak myślałam, że z tego waszego czytania, co złego będzie, a ty jeszcze Marcinowi pozwalasz tam łazić, do tego młynarza, on też, co złego za sobą przywlecze.

Błażej już nic nie odpowiedział, wstał, machnął ręką, otrzepał portki i poszedł konie zaprzęgać, bo trzeba było w pole jechać. Agata jeszcze długo pomstowała, słyszał ją do wyjazdu na drogę i dopiero stukot kół ją zagłuszył. Przez jakiś czas nie odwiedzał młynarza, ani ten nie pojawiał się u niego. Obaj mieli dużo roboty, więc każdy z nich jakby zapomniał o drugim, bo pewnie nie byłoby, o czym rozmawiać.

We wsi było spokojnie, ale do czasu, bo któregoś dnia poszło po całej wsi: żandarmy jadą! Wieś mała, kilkanaście zagród, więc wiadomość rozeszła się bardzo szybko, po prostu dzieci były posyłane od zagrody do zagrody tylko z tym jednym okrzykiem „żandarmy jadą”. Zawsze przybycie żandarmów na wieś zapowiadało coś złego, nie byli to nosiciele dobrych wieści. Błażej, który gotował się do wyjazdu w pole postanowił zaczekać. Widać było, że nie przyjechali do kogoś jednego, bo przejeżdżali od zagrody do zagrody. Albo rozwozili jakieś wiadomości, albo kogoś szukali — pomyślał Błażej. Tak pomyślał i już się czegoś domyślał, ale cierpliwie czekał aż podjadą pod jego płot, nawet podszedł do furtki.

Kiedy konie podeszły już pod płot, Błażej otworzył szeroko bramę i zaprosił ich na podwórze. Żandarmi zeszli z koni i przywiązali je do sztachet i wtedy Błażej się odezwał:

— Zapraszam panów oficyjerów na ławeczkę pod dębem, to trochę odpoczną, bo pewnie zdrożeni, zaraz będzie coś do popicia.

— Agata a przynieś tu dzbanek maślanki dla panów oficyjerów, a biegiem.

Kiedy już obaj usiedli, ten starszy powiedział do tego młodszego:

— Popatrz Franz, pierwszy chłop we wsi, który nas tak gości, nie to, co tamci — była to bardzo łamana polszczyzna, ale Błażej wszystko zrozumiał. Ten młodszy mówił nawet bardzo dobrze po polsku, chociaż z silnym akcentem czeskim, ale Błażej rozumiał go bardzo dobrze.

Kiedy Agata uwinęła się już z maślanką, obaj wychylili po garnuszku i wtedy ten starszy zaczął mówić, po co przyjechali. Szło mu jednak bardzo trudno, wtedy nakazał temu młodszemu, co to po polsku mówił, aby wyjaśnił powód ich przyjazdu. Zatem ten Czech zaczął:

— Błażeju Krupa, my tu przyjechali, aby was najpierw ostrzec, a potem o coś ważnego zapytać. Mamy informację, że w tej okolicy a może nawet w waszej wsi ukrywa się buntownik, który zbiegł z Rosji i car życzy sobie, aby go złapać i odstawić na granicę z Rosją. Taka umowa jest między carem a naszym Jego Wysokością cesarzem-królem Austro-Węgier. Za jego ukrywanie grozi kara.

Błażej Krupa przyjął tę wiadomość bardzo spokojnie, bez najmniejszych emocji, bo przecież spodziewał się tego, zachowanie żandarmów od razu wskazywało na cel ich przyjazdu. Błażej poprawił się nieco na ławeczce i tak powiedział:

— Panie oficyjerze, u mnie w obejściu nie ma nikogo obcego, jeżeli panowie zechcą to otworzę każdy zakamarek. We wsi też nie widziałem nikogo, kogo bym nie znał, sami swoi tutaj są. Jeżeli jednak ktoś obcy się pojawił, to ja o tym nie wiem.

Wtedy to odezwał się ten starszy żandarm. Wstał, zrobił groźną minę i swoją łamaną polszczyzną powiedział:

— Błażej Krupa, ja zrozumiał, co ty powiedział, że nic nie wiesz. Pamiętaj jednak, że jak kłamiesz to pójdziesz siedzieć za ukrywanie bandyty i szpiega!

Jednocześnie zaczął się dziwnie rozglądać dookoła siebie jakby coś szukał i półgłosem szepnął w stronę tego młodszego, coś jakby „toilet”. Błażej też domyślił się i pokazał na wychodek przy ścianie stodoły. Wtedy ten oddalił się w tamtym kierunku. W tym momencie młodszy żandarm zwrócił się do Błażeja i dał znać, aby Błażej się przysunął, bo coś mu powie, jednak mówił niezbyt głośno. Błażej to zauważył i powiedział:

— Słucham panie oficyjerze.

— Błażeju, jaki ja tam oficer, ja tylko gefrajter, tamten to sierżant, znaczy się Oberjäger. Ja jestem Czechem i jestem w takiej samej sytuacji jak ty, Krupa. Podobnie jak ty nie mam nic przeciwko cesarzowi, ale wolę abym żył w Czechach, na swoim, tak samo jak wy Polacy. Rozumiesz mnie Krupa?

Błażej początkowo zdębiał, ale potem tylko głową kiwał, czyli akceptował to, co usłyszał od tego Czecha.

— To i prawdę pan mówi — wyjąkał Krupa.

Gefrajter na chwilę przerwał, rozejrzał się i nie widząc jeszcze powracającego sierżanta tak dalej mówił do Błażeja:

— A teraz słuchaj Krupa, będzie najważniejsze. My wiemy gdzie ten człowiek się ukrywa i tam idziemy, tam pod las. Doniósł nam sąsiad tego, u którego ten chłopak się ukrywa. Dostał za to nagrodę, więc zobaczycie, kto sobie dokupi krowę. My go złapiemy i wsadzimy do aresztu, a potem może on znowu ucieknie, nie wiem. Wiec o tym, że od pewnego czasu naszemu cesarzowi wcale nie zależy, aby wspomagać ruskiego cara. Jednak o donosicielu we wsi wiedzcie, bo to zawsze jest parszywy człowiek.

W tym momencie obaj zauważyli, że sierżant poprawiając sobie szablę przy pasie, wraca z wychodka. Wrócił, na ławce już nie siadał tylko przypomniał jeszcze raz groźnie Błażejowi Krupie, co mu grozi jakby dopuścił się podobnego przestępstwa lub w porę nie zameldował w cyrkule o jakimkolwiek buntowniku w okolicy. Na to Błażej odpowiedział:

— Panie oficyjerze, pan dobrze wie, że jestem wiernym poddanym naszego cesarza i ani mi w głowie łamanie takich czy innych przepisów. Jeżeli chcecie to wejdziecie do chałupy czy stodoły i tam nie będzie żadnego zbiega.

— Tak, tak Krupa, my wiemy, że ty jesteś wiernym naszemu cesarzowi i chyba kiedyś zrobimy cię sołtysem, bo tamten wasz sołtys, co jest w Hucianach, jest tak głupi, że chyba nie odróżnia paragrafu od parasola. Ja wiem, że ty niepiśmienny, ale i z tym sobie jakoś sobie poradzimy.

Po czym obaj żandarmi wsiedli na konie i pojechali powolutku do następnej zagrody.

Błażej Krupa zupełnie oniemiał, stał jedynie w pozycji pochylonej do przodu trzymając w obu rękach czapkę i nie mógł wyjąkać ani słowa. Kiedy już nieco się oddalili, Błażej pomyślał: — Chyba tego Austriaka coś olśniło w tym wychodku, bo jak inaczej to nazwać. Ani nie kontrolowali obejścia, a ten drugi, ten Czech, co on mu powiedział… A może to był jakiś podstęp?

Błażej ani trochę nie wyobrażał sobie, że groźni żandarmi tak mu poprawią dzisiaj humor. Żona Agata, która cały czas obserwowała pobyt żandarmów przez uchylone drzwi sieni a po ich odjeździe natychmiast podbiegła do Błażeja, teraz oniemiała i zaniemówiła. Błażej stał i śmiał się, powtarzając wkoło to samo: będę sołtysem, będę sołtysem. Oczywiście to całe sołtysowanie ani mu w głowie było, chociaż jak oni by zechcieli, mogli zrobić wszystko. Zaprzągł konie i wreszcie wyjechał w pole, tyle czasu zmitrężył na głupoty. Na odjezdnym rzucił krótko do żony:

— Idź do domu, nic się nie stało.

Kiedy wrócił wieczorem z pola, Ignac już wiedział, co było dalej z tymi żandarmami. Odwiedzili jeszcze kilka zagród od strony rzeki a potem pojechali pod las i to od razu do tej zagrody gdzie ukrywał się ten zbieg z Rosji. Wszyscy się dziwili, że nie uciekał, ale okazało się, że on ma nogę złamaną czy coś podobnego, w każdym bądź razie chodzić nie mógł. Okazało się, że to jakiś szlachcic był, syn jakiegoś hrabiego o znanym nazwisku, spiskowania mu się zachciało. Byłby szedł na postronku za końmi, ale tak, to Brzózka zaprzągł konie i zawiózł go do cyrkułu w asyście żandarmów. Wszystkim wydało się dziwne, że żandarmi od razu, bez długich poszukiwań trafili do miejsca gdzie ten człowiek był ukryty. Brzózka się tłumaczył, że błąkał się po lesie, kulawy, brudny i głodny, to sam go przygarnął do siebie, przecież jest chrześcijaninem jak cesarz, jakże mógł inaczej postąpić. Niby to głupi chłop, ale linię obrony przyjął bardzo mądrą, a że miejsca w chałupie nie było zbyt dużo, to siedział w stodole na sianie, sam przecież tak chciał. Nawet w gospodarce pomagał dopóki z nogą mu się nie pogorszyło, skąd mógł wiedzieć, kim on jest, a nogę uszkodzić każdy może, to i jemu też tak mogło się tak stać, to i co miał zrobić? Przecież po chrześcijańsku postąpił.

— Przygarnął, z litości, jako chrześcijanin, ale ty szpiega i buntownika przygarnął! — Krzyknął na niego sierżant.

Wtedy Brzózka ucichł i głowę między ramiona schował czekając pokornie na to, co jego samego czeka. Sierżant znowu wydał polecenie krzykiem:

— Konia zaprzęgaj głupi chłopie i do cyrkułu tego buntownika wieziemy, a tam się zobaczy, co z nim i co z tobą będzie.

Wtedy zaczął się okropny lament baby i dzieci Brzózki. Tylko z chałupy sąsiadów, czyli Kowali, nikt nie wyszedł, nawet na podwórzu nikogo nie było.

Brzózka pomógł młodemu wejść na wóz, wtedy żandarm założył mu kajdanki na ręce i postronkiem przypiął do wozu. Chłop pożegnał się z płaczącą rodziną i ruszył, za nim dwaj żandarmi na koniach. Złakomił się na odpłatę rodziny pojmanego spiskowca, a teraz wszystko przepadało i nie wiadomo, co z nim samym będzie. Takie czarne myśli krążyły po głowie załamanego chłopa.

Prawie przez tydzień we wsi wrzało, było pewne, że ktoś doniósł, ale nikt nie wiedział, kto to zrobił, ludzie różnie się domyślali, bardzo różne domysły się pojawiały. Któregoś dnia młynarz przejeżdżał obok zagrody Błażeja i zatrzymał się, bo Błażej akurat był na podwórzu i z daleka zapraszał:

— A zejdź z woza i chodź tu na ławkę to pogadamy.

— Oj, nie tym razem Błażeju, spieszę się, bo przed młynem już stoją dwie furmanki z ziarnem do mielenia, to, kiedy indziej. Ale podejdź tu bliżej to ci opowiem najnowsze wieści z gminy, bo wczoraj byłem tam. Tam aż wrze na temat tego, co się w naszych Zawadach wydarzyło. No i w cyrkule też ciekawe rzeczy się wydarzyły. Tylko chodź tu blisko woza, lepiej niech nikt nie słyszy, nawet twoja Agata, bo sam mogę mieć kłopoty, że rozgłaszam po wsi plotki. W każdym razie, to prawda, co ci ten żandarm gefrajter powiedział.

W takim razie Błażej podszedł najbliżej jak mógł, nogę wsparł na kole bryczki a Józef nawet nieco się pochylił:

— Widzisz, ci żandarmi doskonale wszystko wiedzieli, ale tak na niby chodzili od chałupy do chałupy, aby ktoś powiadomił Kowali i aby ten zbieg mógł uciec do lasu. Im się w ogóle nie chciało tą sprawą zajmować, bo w cyrkule mają spokój i pusty areszt. Jednak głupi i wystraszony chłop na ich widok nie zrobił nic, nawet, jakiego łebka nie wysłał do zagrody Brzózki, aby go ostrzec. Z drugiej strony okazało się, że ten zbieg nie może chodzić, bo ma spuchniętą nogę, to też nie mógł uciekać. Żandarmi strasznie zwali na chłopów, ale głównie z powodu, że mimo ich znaków ostrzegawczych przysporzyli im roboty nielubianej przez nich roboty pisarskiej.

— Od razu mi się to nie podobało jak mi ten młodszy żandarm wyjawił, że wiedzą wszystko. No, ale przecież wiedzą już wszyscy, kto doniósł, bo mój Ignac mi wczoraj powiedział, że to zięć Kowala.

— Tak, dzisiaj już wszyscy wiedzą i pewnie reszta rozegra się w niedzielę, na placu przed kościołem, po mszy, sami zobaczymy. Ale teraz słuchaj, co było dalej z tym biednym buntownikiem. Austriacy ani myślą go Rosji oddawać, bo przyjaźni między carem a naszym cesarzem nie ma. Nie wiem jak tam dokładnie było, ale ten młody szlachcic przystał na służbę do Austrii. Podobno miał powiedzieć, że nawet do diabła by przystał, aby ruskich bić. To żandarmom się spodobało i już przyszła zgoda z Wiednia, że biorą go na służbę ze stopniem lejtnanta, bo to szlachcic przecież. Na razie musiał wyleczyć tę chorą nogę, bo żołnierz nie może być przecież kulawy, zresztą trudno było przewidzieć, co z tą noga będzie. Brzózkę potrzymali dwa dni i też wypuścili, chociaż co się strachu najadł to jego, podobno ten młody mu to wyprosił. Jednak Brzózka zawziął się okropnie na sąsiada Kowala i powiedział, że będzie wojna, ale między nimi.

Błażej słuchał i uśmiechał się, bo takiego obrotu sprawy nijak się nie spodziewał:

— No Józefie, toś mi humor poprawił, bo kto by się takiego obrotu sprawy spodziewał. A chłopy pokrzyczą trochę i dadzą sobie spokój, przecież Brzózka i Kowal mają po jednym koniu i muszą się niekiedy sprzęgać, te konie ich pogodzą.

— Faktycznie, nie pomyślałem o tym, no i dopiero teraz sobie przypominam, że Brzózka czy Kowal zawsze z ziarnem do młyna przyjeżdżają tymi samymi końmi, znaczy się, że się sprzęgają. Ale poczekajmy do niedzieli, tam się jeszcze coś rozegra, bo chłopy w okolicy pomstują na donosiciela.

Ani Błażej Krupa ani młynarz nawet w najmniejszym procencie nie przewidzieli wydarzeń, które miały nastąpić przed kościołem w niedzielę, po sumie. Odbyło się to po sumie, jako że wszyscy chłopscy gospodarze okolicznych wsi stanowiących parafię chodzili zawsze na sumę, msza poranna była dla młodszych i parobków.

Już ksiądz podczas kazania dużo mówił o przebaczaniu i miłosierdziu dla grzeszników. Nie powiedział, kogo ma na myśli, ale każdy wiedział o czy mówi i wszyscy kątem oka spoglądali na Kowala, który stał w kącie pod chórem, Brzózka stał też pod chórem, tyle że, po drugiej stronie. Ksiądz mówił swoje, ale wiedział, że chłopi go wielce nie posłuchają, chłop jak się zeźli to musi się rozładować, do końca, musi uderzyć jak piorun z nieba, taka jego natura i nic tego nie zmieni. Tak też było i tym razem, kilkanaście metrów od kościoła.

Stach Kowal wychodził z kościoła, jako jeden z ostatnich, jako że stał w samym kącie kościoła. Tuż za bramą kościelną zobaczył chłopów stojących ławą, ale on szedł, a może się rozstąpią, ale mylił się. Kiedy doszedł już dość blisko, oni go otoczyli kołem i zaczęły się wrzaski, jeden przez drugiego. Baby oddaliły się nieco i stanęły skupione w jednej grupie, miały nadzieję, że do żadnej bitki nie dojdzie, bo przecież pod kościołem sobie na to nie pozwolą. Ksiądz nie był tego jednak taki pewny i w ogóle się nie pojawił, tuż po mszy zniknął na plebanii i tylko przez okno podglądał, było jednak zbyt daleko, aby coś usłyszał.

W pierwszej chwili Kowal chciał coś powiedzieć, może się wytłumaczyć, ale nikt go nie słuchał, zewsząd padały słowa obelżywe i przezwiska od zdrajcy, szpiega i sprzedawczyka i jeszcze wiele innych. W końcu Kowal opuścił głowę, przymrużył oczy i milczał, nawet czapkę zdjął i ściskał ją oburącz, jakby przed cyrkułem stał.

Brzózka stał dotąd nieco z boku i obserwował, co się dzieje. Kiedy zobaczył, że sytuacja zaczyna się coraz bardziej zaogniać, odwrócił się w kierunku kręgu chłopów krzyknął:

— Spokój! W końcu to ja tu jestem poszkodowany, mnie nie chcecie wysłuchać?!

Jakby piorun strzelił, zrobiła się cisza, nawet nikt nie szeptał. Wszystkie oczy skierowały się w jego stronę. Podszedł, pierścień się rozstąpił a Franek Brzózka stanął na wprost Stacha Kowala i tak najpierw do wszystkich powiedział:

— Uspokójcie się i nie drzyjcie się tak jakbyście się szaleju napili, przecież pod kościołem stoicie i jeszcze wcale nie wiecie jak było!

Chłopi ucichli nagle, jakby to żandarm na nich krzyknął, a Franek miał głos donośny, to mu trzeba przyznać. Kiedy ucichli Franek Brzózka zaczął:

— To nie Stach, który tu stoi, doniósł do cyrkułu tylko jego zięć Pietrek to zrobił, ale zrobił to z zazdrości a jeszcze bardziej z głupoty. Żona Pietrka a córka Stacha zaniosła jedzenie temu młodemu, co to siedział w stodole. Zaniosła raz i drugi i wtedy ten ze złości i zazdrości o babę doniósł żandarmom myśląc, że go zabiorą i on będzie miał spokój. Taki obraz chłopskiej głupoty. Nawet nie pomyślał, że ja mogę trafić przez to do kryminału. Na szczęście ten młody przeszedł na stronę Austrii, znaczy dogadał się z nimi i tym sposobem mnie wypuścili. Ten Pietrek powinien za to jakoś odpokutować, ale Stachowi dajcie spokój, on niczemu nie winny.

— Wygnać go ze wsi, do Hucian, bo stamtąd się przyplątał!

— Sto batów na grzbiet, niech popamięta!

No i tak wykrzykiwali jeden przez drugiego coraz to nowe kary, które znali od dawna, wreszcie ktoś zawołał:

— Jest tu jeszcze Błażej Krupa, który dotąd nic nie mówił, a najstarszy z nas jest, niech on rozsądzi!

Natychmiast padło chóralne „tak”, padło wykrzyczane przez kilkanaście chłopskich gardeł.

Błażej spojrzał na młynarza, który stał obok i nieco się uśmiechał, ale na pewno nie był to uśmiech triumfu, a raczej niepokój się w nim krył. Błażej wyczuł, że Józef też go popycha. Co prawda nie chciał się od tego wymigać, bo swoje zdanie na temat tego wiecu miał, ale przecież nie jego to sprawa była, chociaż po części również jego…

— Niech Błażej mówi! — Tym razem kilka głosów się odezwało.

Wtedy to Błażej Krupa postąpił krok i zaczął:

— Nie moja to sprawa ale jak chcecie to i powiem swoje. Jak go wygonicie ze wsi, Stach zostanie bez dziedzica, jego córka bez chłopa a to malutkie, co niedawno się narodziło zostanie bez ojca. Wtedy bieda ich czeka, będziecie na to patrzeć? — Tu Błażej podniósł głos, że niektórzy pospuszczali głowy. Teraz już nieco odważniej ciągnął dalej:

— Chcecie mu grzbiet biczować? Tak? Tak samo jak dotąd chłopa traktowali panowie i prali waszych ojców i dziadków? Tak samo chcecie? Tęsknicie za tym? Przecież tu chodzi o ukaranie młodego i głupiego, przed którym całe życie i który ma stworzyć opiekę dla starych, czyli ojców: Stacha Kowala i jego baby.

Teraz Błażej zaprzestał mówić i powolutku spojrzał dookoła po twarzach tych, co jeszcze przed chwilą tak krzyczeli a teraz stali w cichości jak przed sądem i czekali na wyrok.

Błażej podniósł rękę do góry i palcem wskazującym pokazał na kościół:

— Tam jest kościół, nasz kościół, w którym tyle jest roboty i kiedy ksiądz woła do roboty to każdy z was się uchyla jak może. Więc idźcie teraz do plebana, on wie, co jest pilnego, choćby ta dziura w dachu, przez którą niekiedy deszcz się leje do środka. Zresztą, co ja będę gadał, pleban wie najlepiej, więc idźcie do niego i on wyznaczy robotę. Pietrek będzie miał możliwość odpokutować swoją głupotę i to na chwałę bożą.

— Dobrze mówi! Niech tak będzie…

Pierwsi z tym okrzykiem pobiegli na plebanię, stary Kowal stał dalej w tym samym miejscu, nawet nikt go nie przeprosił za ten stek obelg, które wysłuchał za swojego zięcia nieszczęśnika. W duchu jednak był zadowolony, bo sprawa się zakończyła, co ulżyło jego sumieniu.

Młynarz Józef Wina, który stał obok Błażeja, zdjął okulary z oczu i dyskretnie przetarł szkła, bo chyba jednak jakaś łza spłynęła z oka. Odwrócił się w kierunku Błażeja, przycisnął go do siebie i pocałował go w oba policzka, tak, że wszyscy widzieli. To była pełna aprobata tego, co usłyszał z ust swojego sąsiada.

— Błażeju drogi, postąpiłeś jak Salomon, możesz być ich królem. Rozsądziłeś ich naprawdę jak król Salomon.

— Józef, ty cały czas patrzyłeś do góry, to nie zauważyłeś na pewno, jak mi się nogi trzęsły, kiedy oni mnie wywołali. Po pierwszym zdaniu jednak poszło i nie wiem, kto mi to wszystko podpowiedział, bo czułem, że składnie poszło.

Józef Wina spojrzał na niego i podobnie jak przed chwilą Błażej, podniósł prawą rękę i palcem wskazującym wskazał prosto w górę.

Stojąc tuż przy Błażeju, Józef jeszcze bardziej się przybliżył i wprost do ucha powiedział:

— Tak, Ten z góry ci pomógł, a chłopstwo? W większości takie to chłopstwo jest i było. W pojedynkę robili głupoty szkodząc sobie samym i całej gromadzie, ale kiedy tylko wyczuli mądrzejszego od siebie, przynajmniej w ich mniemaniu i byli w grupie, to poszliby za jego głosem nawet w ogień. Szlachta ostatni raz wykorzystała to pod Racławicami, bo w pozostałych powstaniach zadufana w sobie, tak kończyła jak ten młodzieniec, czyli w chłopskiej stodole. Nigdy decyzje podejmowane pod wpływem emocji nie dawały nic dobrego.

Już zupełnie na końcu, kiedy Błażej z Józefem mieli odchodzić, stojący dotąd samotnie Stach Kowal ciągle z kapeluszem w ręce i uścisnął Błażeja mówiąc:

— Błażeju, jak ja się bardzo bałem, bo oni nawet grozili, że chałupę mi podpalą, dziękuję wam, bardzo dziękuję — mówiąc to, łzy mu ciekły ciurkiem, podszedł do Błażeja i uściskał go najserdeczniej jak mógł.

Józef Wina zauroczony rozwiązaniem wiejskiego problemu nie powiedział Błażejowi tego, co dowiedział się będąc w gminie w ostatnim tygodniu, wstrzymał się z tą wiadomością. Czekał kilka dni, jak rozwiąże się problem między chłopami, obawiał się jednak, że konflikt może się przeciągnąć i znowu żandarmi będą musieli zawitać do wsi.

Dopiero tydzień później, kiedy się znowu spotkali, młynarz postanowił opowiedzieć dalszą część tej historii.

— Widzisz Błażeju, cesarz się starzeje, coraz trudniej mu rządzić, a jego urzędnicy chyba to doskonale widzą i starają się omijać wiele problemów. Ten przypadek z buntownikiem w naszej wsi jest tego najlepszym przykładem.

— Co też masz na myśli Józefie?

— No przecież wiesz, że oni chcieli żeby ktoś tego zbiega powiadomił, aby ten uciekł do przynajmniej do lasu, to nie mieliby tyle problemów z aresztowaniem i pisaniem protokołu.

— Przypomnij sobie naszą ostatnią gazetę, cesarze się nudzą i wojna im się marzy, nowe rozdanie, jak to karciarze powiadają.

— No tak, czuję to, ale co było z tym zbiegiem, opowiadaj.

— Dobrze opowiadam. Otóż ten młody szlachcic uciekał od cara i przekradał się do stryja do Dzikowa, to już niedaleko stąd, ale gdzieś w lesie skręcił nogę. Z cyrkułu wysłali kuriera do Dzikowa i to się potwierdziło.

— Znaczy się, to pociotek hrabiego Tarnowskiego?

— Otóż to i od tego momentu sprawa trafiła wyżej, a że Tarnowscy na dworze we Wiedniu znaczą wiele, to młodego zapakowano w powóz i wysłano z tą chorą nogą do Dzikowa, do stryja. Kiedy jednak usłyszał, że nasz cesarz gotuje się do wojny z carem, to ten młody natychmiast zadeklarował się do wojska, on też chciał walczyć z carem, czyli z Rosją. Tym to sposobem Franka Brzózkę wypuścili i bez żadnej kary do domu posłali. Ot, co. Tak po prawdzie, to winni mu jeszcze podziękować za dostarczenie przyszłego oficera do ich armii. A tak po prawdzie, to on w żadnym powstaniu nie był, bo zbyt młody, on tylko należał do jakiejś organizacji przeciwnej carowi. To tylko nasi nazwali go na wyrost tym powstańcem.

— To ja ci Józef opowiem, jak się skończyło to zajście pod kościołem, tydzień temu, też ciekawie, o mało nowego powstania nie wzniecili nasi chłopi.

— Ano opowiedz, bo ja nie wiem. Wiem tylko, że ksiądz wychwalał cię pod niebiosa za ten pomysł załatania dziury w dachu kościelnym. Wyobraź sobie, że los tego schwytanego zbiega w ogóle go nie interesował.

— Wcale mnie nie cieszy to wychwalanie, no to teraz opowiem ci Józefie, co było dalej tu, we wsi. Już po wszystkim, to znaczy po tej całej awanturze, Stach Kowal zaprosił wszystkich chłopów do Żyda, znaczy się do karczmy i postawił im po piwie. Dopiero tam wszyscy go obcałowali i przepraszali za wszystkie obelgi. Stach jednak szybko uciekł do domu, bo wiedział, do czego chłop jest zdolny jak za dużo wypije, a widział, na co się zanosiło. Powiadają, że pili do wieczora, do nieszporów. Podobno nowe powstanie chcieli wywołać i iść na cara, a tego młodego buntownika obwołali swoim dowódcą. Już nawet umawiali się, że będą kosy klepać i stawiać na sztorc, ale sen ich zmorzył i posnęli po kątach karczmy. Żyd przyzwyczajony do takich burd, dał im spokój. Nawet ich baby, które szły po południu na nieszpory nie mogły ich pobudzić. Twardo spali, snem pijackim.

Młynarz słuchał i nawet się nie uśmiechnął, bardziej jakby posmutniał, jedynie kiwał znacząco głową, jeszcze przez jakiś czas i kiedy Błażej już przestał opowiadać, wreszcie rzekł:

— Skąd my to znamy drogi Błażeju, skąd my to znamy, ileż to razy już tak było. Dopiero jak gorzała zaszumi w głowie, dostrzegają, że ojczyzna w potrzebie, wtedy chęci odzywają się wielkie, ale mocy nie ma żadnej. Panowie szlachta wybili im z głowy wszelki rozum. Czy to się kiedyś odmieni Błażeju, jak myślisz? Czy oni kiedyś zaczną być pełnowartościowymi ludźmi używającymi rozumu?

Odpowiedź Józefa Winy przerodziła się stopniowo w jego osobistą refleksję nad losem tego biednego i upodlonego chłopstwa, które kiedyś w końcu przecież stanie się, w przyszłej i wolnej Polsce pełnoprawnymi obywatelami. Musi tak być, nie ma innej drogi i chyba nie będzie jeszcze długo.


Tymczasem życie we wsi unormowało się a incydent z obcym zbiegiem nieco się zabliźnił i poszedł w zapomnienie, oraz co dziwne, nawet nieco zbliżył chłopów do siebie. Błażej Krupa zyskał wielki szacunek u wszystkich i niejeden powiadał o nim, że byłby dobrym sołtysem, od czego ten się opędzał i zawsze urywał rozmowę na ten temat. Młynarz też tak uważał, ale on wiedział, co się dzieje w świecie i na co się zanosi, tym usprawiedliwiając postawę Błażeja, zatem nie wszczynał więcej dyskusji na ten temat. Józef gazety ciągle przywoził z gminy i obaj z Błażejem Krupą byli zorientowani w sytuacji. Bywało że zdarzała się niekiedy gazeta ze Lwowa i to wydawana po polsku, na co godzili się Austriacy.

Błażej i Józef już od dawna stanowili nierozłączny duet, często się spotykali, bo przecież sąsiadami byli, a nawet zapraszali się na różne uroczystości rodzinne i wcale tego przed resztą chłopstwa nie kryli. Wszyscy wiedzieli też, że syn Krupy, mały Marcin biega do młynarza, a jego żona Matylda uczy go czytać i pisać.

Wielcy tego świata chyba oszaleli, oni wojny chcieli, pragnęli jej, prosili się o nią, zachowywali się niczym lunatycy. Ta szatańska propaganda o dobrodziejstwie wojny ludów świata, tak się upowszechniła, że niektórzy nawet samego Boga prosili o wojnę narodów, msze błagalne się odprawiały. Szaleństwo ogarniało chyba cały świat. Byli nawet tacy, co wieszczyli koniec świata, a celowały w tym liczne sekty, które się ożywiły i pewnie nieźle na tym zarabiały, szczególnie wśród chłopstwa. Chłopi, bowiem w żaden sposób nie mogli pojąć, że ktoś chce wojny dla swojego dobra, ale w zapowiadane cuda wierzyli, z czym nawet ksiądz nie mógł sobie poradzić.

Ostatniej niedzieli, zaraz po sumie, kiedy Błażej z młynarzem wychodzili z kościoła, jako jedni z ostatnich, podbiegł do nich kościelny i powiada:

— Mam słowo od księdza dobrodzieja do was obu. Ksiądz zaprasza was obu teraz na plebanię, jak powiedział: na herbatę. Ja sobie myślę, że ma jakąś sprawę. Chodźcie za mną, to zaprowadzę, ksiądz za chwilkę przyjdzie z kościoła tylko pochowa szaty liturgiczne..

— A cóż on chce i to od obu? — Zapytał młynarz, bo uznał to zaproszenie za dość dziwne.

— Nawet bym nie chciał wiedzieć, nie moja to sprawa, kościelny to tylko sługa.

Błażej spojrzał ze zdziwieniem na Józefa i widząc na jego twarzy zażenowanie, o nic nie pytał tylko ruszył za nim i za kościelnym. Był tutaj ostatni raz, kiedy urodził się Marcin, by prosić o jego ochrzczenie, ale wtedy był zupełnie inny ksiądz, który dzisiaj już nie żył. Już nawet zapomniał jak to się wtedy szło na plebanię. Pamiętał też, że wtedy przed progiem plebanii zostawił worek żyta i torbę jaj, no pewnie ze dwadzieścia ich było. Dzisiaj go tu zaproszono a w rękach miał jedynie swoją maciejówkę. Błażej czuł, że coś się tu wydarzy. Wszedł za kościelnym do kancelarii i obaj usiedli na wskazanych krzesłach. Błażej rozejrzał się dookoła i powoli przypominał sobie niektóre obrazy na ścianach i szafy pełne książek przeróżnych, ale na pewno wszystko to były księgi święte, bo jakby mogło być inaczej. Na środku stał ten sam masywny stół, z boku obudowany, niektórzy to biurkiem nazywają — tam pewnie dobrodziej zasiądzie, podobnie jak przed laty.

Błażej Krupa i młynarz Józef Wina spojrzeli po sobie, a na ich twarzach malowało się nadal jedynie zdziwienie, dlatego nie zadawali sobie wzajemnie pytań, bo przecież jeden drugiemu nic by nie odpowiedział, jedynie czekali na to, co będzie dalej. Pewnie nic złego, skoro już na początku mowa była o herbacie. Obaj usiedli na wskazanych krzesłach a kościelny gdzieś zniknął zostawiając uchylone drzwi. Po chwili pojawił się znowu, niosąc dzbanek herbaty i trzy kubki. Błażej spojrzał na to i dopiero teraz jego zdziwienie stało się ogromne. Ostatnio był w tej kancelarii, ale stał tylko przy drzwiach i to w pozycji pełnej pokory, w pozycji proszącej, ściskając oburącz czapkę. Dzisiaj, po kilkunastu latach jest tu znowu, ale został zaproszony i będzie pił herbatę z dobrodziejem jak równy z równym. Było to niepojęte. Jakieś dziwne rzeczy się dzieją nie tylko w wielkim świecie, ale u nich pewnie też.

Po chwili sam ksiądz dobrodziej się pojawił. Obaj wstali a ksiądz stanął z rozpostartymi rękami i najpierw zwrócił się do Błażeja wyciągając w jego kierunku prawą rękę. Teraz Błażej już zupełnie oniemiał, bo nie był na to przygotowany i jak błyskawica przemknęło mu przez głowę jedno pytanie: Pocałować w rękę, czy nie pocałować? Nie pocałować! Zatem wyciągnął również rękę i objął dłoń księdza, jedynie lekko pochylając do przodu głowę, bez cienia służalczości, strachu przed władzą, Błażej wykazał jedynie szacunek dla osoby duchownej. Ksiądz jednak przełamał ten dystans i poszedł dalej obejmując na chwilę Błażeja oburącz, odsunął się i powiedział:

— Nie znałem was dotąd Błażeju, ale ludzie mi was pokazali, ja jedynie widziałem was z okna plebanii podczas tego zajścia pod kościołem. Nawet nie słyszałem, a jedynie widziałem waszą rękę, która skierowała się czas jakiś w stronę kościoła i wtedy poczułem, że ten gest przywoła spokój i opamiętanie, co się też stało. Wiem również, co powiedzieliście do chłopów i za to też chcę wam dzisiaj podziękować, bo nie doszło do sprofanowania miejsca pod kościołem, a mogło dojść.

Błażej poczuł się mocno zakłopotany, czego nie ukrywał i tylko skierowanie się księdza w stronę Józefa pozwoliło mu nieco odetchnąć. Ksiądz właśnie zwrócił się do Józefa, przywitał się z nim mówiąc:

— Was Józefie już znam z widzenia, ale też jeszcze nie spotkaliśmy się, bo krótko tu jestem, ale i o tym za chwilę sobie porozmawiamy. Teraz siadajcie i częstujcie się.

Zatem usiedli wszyscy trzej, ksiądz ponalewał herbatę i znowu zwrócił się do Błażeja:

— Powiem wam obu, że ja wtedy naprawdę bardzo się wystraszyłem i już przygotowałem umyślnego, aby jechał do cyrkułu po pomoc. Potem, kiedy zobaczyłem, że całą chmarą idą w kierunku plebanii, pomyślałem, że to ja będę musiał zostać sędzią, bo o donosie na Brzózkę już dawno wiedziałem, jak też wiedziałem, że wszystko ma się rozegrać w niedzielę po sumie, przed kościołem. Jednak dziękować Bogu i wam Błażeju za zdrowy rozsądek, wszystko dobrze się skończyło, bo jak powiadają, nie ma tego złego, co by na dobre wyszło. Zresztą, jak również powiada święty Paweł w Liście do Rzymian: „Zło dobrem zwyciężaj”.

Ksiądz mówił to wszystko patrząc na Błażeja, który herbatę popijał małymi łykami i co chwilę kubek odstawiał, chociaż pić mu się chciało bardzo. On kiedyś słyszał, że u dziedzica czy na innych dworach tak się pije herbatę, a nie broń Boże tak jak chłopi piją, czyli przystawia do gęby pełny garnek a odstawia pusty, no chyba, że jest to maślanka, którą przepija akurat ziemniaki ze skwarkami. Błażej poruszył się nieco na krześle, co było oznaką, że coś na to odpowie, bo już zaczęły go przytłaczać te słowa pochwały, tymczasem Józef Wina cały czas siedział milcząc nie odzywając się ani słowem.

— Widział ksiądz dobrodziej z bliska, jaka jest natura chłopa i ja ją znam bardzo dobrze, bo sam nim jestem i chyba w tym cała moja zasługa, to mi pozwoliło tak postąpić jak postąpiłem, chociaż nie bez strachu. Chłop jest zawsze wojowniczy i bohater, ale w grupie, kiedy ten koło niego też krzyczy i przeklina. Kiedy ktoś na niego krzyknie donośnym głosem, lub kiedy jest sam, staje się pokorny i podkula ogon jak to też pies robi, tyle, że chłop go nie ma, znaczy tego ogona. Skończyło się dobrze ale wcale nie musiało się tak skończyć.

— Smutne jest to, co Błażeju mówicie, ale to prawda i wcale chłopu nie przynosi chluby, to są efekty traktowania chłopa w przeszłości a i teraz się zdarza. Ja nie jestem chłopskim synem, mój ojciec był tylko zarządcą pewnego majątku, który należał do jakiegoś magnata i ja nawet nie pamiętam już jego nazwiska. Napatrzyłem się ja na chłopską dolę i to nie mało. To wieczna bieda uczyniła chłopa takim, a to, że wyzwolono go z pańszczyzny nie na wiele się zdało.

— I brak chociażby odrobiny szkoły, choćby ze trzy klasy. Jeżeli dobrodziej pozwoli, to ja teraz powiem mu, że ja sam jestem tego przykładem — dodał Błażej żeby zakończyć, bo, o czym tu było więcej mówić, jak było każdy przecież widział. Chłop jeszcze długo nie stanie się prawdziwym gospodarzem, nawet na swoim, przynajmniej nie każdy.

Młynarz Józef Wina siedział i nadal nie odzywał się aż dotąd, ale teraz jednak postanowił cos powiedzieć:

— Za pozwoleniem, to nie jest tak, że wyzwolenie z pańszczyzny nic nie dało. Ja też nie jestem synem chłopskim, moim ojcem był młynarz, dziadek był młynarz i pewnie tak było od zawsze, nie wiem, kto był na początku, czy Austriak, czy Niemiec, czy Polak. Po mnie już nie wiem, kto będzie, bo nie mam dzieci. Wyzwolenie z pańszczyzny dało dopiero początek nowego procesu zmiany myślenia o sobie, zarówno chłopa jak i pana, bo obaj nadal istnieją obok siebie. Zmiana sposobu myślenia chłopa to pewnie kilka pokoleń, bo i jego upodlenie trwało kilka pokoleń. Dla mnie ten przypadek pod kościołem to też była wielka nauka, sam myślałem, że Błażej sobie nie poradzi, kiedy go wywołali, ale dzięki niemu i chyba przy wydatnej pomocy nieba, udało się wszystko zażegnać.

— Oj pewnie Pan Bóg ich oświecił — wtrącił ksiądz.

— Ja też tak myślę, tylko po chwili ich zostawił samym sobie i wie pewnie ksiądz jak potoczyły się sprawy dalej?

— No, podobno poszli na piwo do karczmy, tak?

— Poszli na piwo? Oni, proszę księdza jegomościa, tak się schlali, że ich baby nie mogły ich ściągnąć na wieczór do swoich chałup, bo spali po kątach, tam gdzie się powywracali. Cesarz ich wyzwolił z pańszczyzny, ale nie ma ich, kto wyzwolić z czegoś jeszcze gorszego, z niewoli ich okropnych nawyków i nałogów, w których niekiedy upatrują swoją wolność.

Cisza zapanowała, wszyscy pospuszczali głowy i nic nie mówili, dopiero pierwszy ocknął się ksiądz i powiedział:

— No tak, temat to niezgłębiony i pewnie jeszcze długo będzie się normował, myśmy odrobinę go dzisiaj zgłębili, ale gdzie tam do końca. Ale wróćmy jeszcze do głównego tematu, dla którego was tu dzisiaj was zaprosiłem. Otóż moi drodzy kościół nasz wymaga remontu, aby kiedyś nie uległ zawaleniu. Te dziury, które Pietrek załatał w dachu to prawie nic. On powiedział, że dalej chciałby tu pomagać, ale może, co najwyżej służyć za pomoc. Fachowców już znalazłem, bo remontują kościół w sąsiedniej parafii. Ja jestem tylko księdzem i na robotach takich nie znam się w ogóle. Wiem, że wy Błażeju znacie się na ciesielce, bo naprawiacie domy i stodoły u okolicznych chłopów, a wy Józefie podobno sami zrobiliście dobudówkę w swoim młynie i to z cegły. Obaj macie dobre wozy, a Błażej nawet jeździ na wesela i pogrzeby. To ja bym chciał was obu prosić o pomoc na miarę waszych możliwości. Najpierw, jako ci, co doradzą to i owo, robotami pokierują a może to i owo przewiozą, a w tym również i mnie, jak zajdzie potrzeba. Najważniejsze, że wy obaj się ze sobą dobrze rozumiecie. Pieniądze to będą te ze składek, pogrzebów i ślubów a ponadto biskup też obiecał, to jakoś się będziemy liczyć. To, co wy na to?

A więc odkryła się ta największa tajemnica, która obu dręczyła, a która okazała się być okolicznością dla nich sprzyjającą, bo przecież zawsze przyjaźń z proboszczem parafii nobilitowała, bo to był ktoś, z kim władza się liczyła.

Zaczął Józef Wina z uśmiechem na twarzy:

— Ależ księże dobrodzieju, dla nas to przyjemność i nawet obowiązek a i rola niepoślednia. Myślę, że ty Błażeju jesteś tego samego zdania, co?

— A juści, a juści, dobrze mówisz Józefie, coś tam umiem, to i pomogę jak potrafię.

— To ja wam obu serdecznie dziękuję i kiedy nadejdzie potrzeba to poproszę do siebie przez umyślnego. Teraz już pewnie spóźniony obiad na was w domu czeka i pewnie żony zniecierpliwione czekają, to was serdecznie żegnam i życzę dobrej niedzieli. Zatem na razie dziękuję za zgodę pomocy, reszta potem, za jakiś czas.

— My też dziękujemy za herbatę i za dobre słowo, które tu dzisiaj usłyszelim — dorzucił Błażej.

Ksiądz, jak na samodzielnego proboszcza był stosunkowo młody, ale sprawiał dobre wrażenie. Nie było w nim tej niczym niezachwianej pewności siebie, w rozmowie nie narzucał swojego zdania, jak to wielu czyniło, szczególnie w obecności chłopów. Jak to określił młynarz, on umiał słuchać, co jest bardzo cenną cechą każdego rozmówcy, a ten ksiądz ją posiadał. Zapewne, ta okoliczność skłoniła Józefa Winę jak i Błażeja Krupę do podjęcia prośby proboszcza ich parafii i zdecydowali się mu pomóc w dziele, którego się podjął, a było to dzieło, faktycznie ponad jego siły. Dziełem tym miała być nie plebania, ale obiekt samego kościoła i to również zaważyło. Przy tym wszystkim cała sprawa wydała się być mocno skomplikowana i w żaden sposób nie dotyczyła teologii.

Już w najbliższą niedzielę ksiądz ogłosił zamiar rozpoczęcia robót remontowych w kościele i wezwał wszystkich parafian do pomocy przy tych robotach. Ogłosił też, że w organizacji tych robót pomagać mu będą Błażej Krupa i Józef Wina miejscowy młynarz. Można do nich obu, jak i na plebanię zgłaszać chęć pomocy. Zdziwiło to nieco chłopów, bo poprzedni proboszcz to by wyznaczył i pod karą czyśćcową zawezwał do roboty. Tyle tylko, że kościelny by wyznaczał, kto kiedy ma przyjść. Jedni ten nowy zwyczaj chwalili, inni się z tego śmiali mając nadzieję, że się od tych robót bardzo łatwo wykręcą.

W kolejną niedzielę Błażej i Józef zostali poproszeni o pomoc już w bardzo konkretnej sprawie, to znaczy o pomoc w ustaleniu zakresu koniecznych robót i zgodnie z daną obietnicą stawili się na plebanii.

— Bo widzicie, biskup powiada, że pieniądze da, ale chce wiedzieć na co daje i to żeby było na piśmie — zaczął ksiądz.

— Tego to ja się spodziewałem i myślę, że powinniśmy najpierw dokładnie obejrzeć tak dach jak i mury, bo jak wygląda kościół od środka, to chyba każdy widzi. Trzeba obejść i wszystko zapisać — mówił młynarz.

— Nie inaczej — dodał Błażej.

Ksiądz przytaknął i gdzieś nagle wyszedł. Po chwili wrócił, ale już bez sutanny, w byle, jakich portkach i w chłopskiej koszuli.

— To znaczy, że ksiądz też z nami chce iść?! — Z wielkim zdumieniem wykrzyknął Błażej.

— No pewnie, a co myślicie, że nie potrafię? Nie na jednym dachu dworskim byłem, kiedy my dachy naprawiali, nawet za czasów seminaryjnych, kiedy do ojca na wakacje przyjeżdżałem.

Błażej i Józef pokręcili głowami, uśmiechnęli się i całą grupą udali się najpierw na poddasze kościoła, gdzie jak Błażej przewidywał, wiele krokwi było już gnijących. Błażej oglądał, liczył głośno a Józef zapisywał. Ksiądz jedynie od czasu do czasu wskazywał na pewne miejsca i pytająco zwracał się w stronę Błażeja, ten podchodził i rzucał krótko w kierunku Józefa: Zapisać! Następnie zeszli na dół i obeszli dookoła wszystkie mury kościelne. Tym razem Józef oceniał stan tynków i rur odprowadzających wodę po deszczu. Było akurat po deszczu, więc wyraźnie widać było gdzie mury przemakają, a tu i ówdzie już tynki się sypały.

Po powrocie na plebanię, wszyscy trzej usiedli wspólnie w kancelarii i zabrali się do ostatecznego spisania tego, co stwierdzili podczas oglądania. Józef przeglądał swoje zapiski a ksiądz zapisywał na czysto, tworząc wymagany dokument dla biskupa. Na koniec powiedział tak:

— Teraz należałoby określić ile to wszystko będzie kosztowało, bo przecież biskup tego nie zrobi. Proponuję zapytać właściciela tartaku w Hucianach, bo pewnie i tak on będzie ciął drzewo na krokwie, a jest ich tu najwięcej, bo jak Błażej powiada, prawie połowa byłaby do wymiany a za nimi drewniany strop również, bo już w wielu miejscach przecieka lub będzie przeciekał. To, co Pietrek naprawiał, jako zmazanie swojej winy to kropla w morzu, no i było to tylko chwilowe.

Błażej przytaknął głową a ksiądz podchwycił temat:

— No tak, przecież Huciany to też nasza parafia, chociaż tam mają kaplicę i ja tam jeżdżę odprawiać mszę w niedzielę, więc najpierw pokażę ten wykaz właścicielowi tartaku.

— To jest Antoni Lis, którego ja znam doskonale. Jeżeli będzie potrzeba to zarówno ja, jak i Błażej, który go też zna, możemy się z nim skontaktować — dorzucił młynarz Józef.

— No widzicie, jak to się wszystko układa? A zaczęło się, od czego? Nawet nie będę przypominał — zakończył ksiądz.

Jak ksiądz powiedział tak i zrobił, to znaczy w niedzielę po mszy odprawianej w kaplicy w Hucianach wywołał po kazaniu Antoniego Lisa i poprosił o zaczekanie po mszy. Chciał mu dać wykaz potrzebnego drewna na remont kościelnego dachu, ale ten popatrzył i tak powiedział:

— Księże dobrodzieju, ja nie muszę nic przeliczać, bo to jest proste. Podam księdzu ostateczną cenę, aby biskup wiedział, a jak przyjdzie zamówienie, to jako parafianin coś opuszczę z ceny, żeby było dobrze. No i dobrze, że ksiądz Błażeja Krupę bierze, znam jego robotę. Ten zanim zbędny kawałek odetnie i odrzuci długo go ogląda i przymierza. Zaś Józek Wina zna się doskonale na murarce, choć to młynarz jest.

Jak powiedział, tak zrobił, czyli cenę podał przeliczywszy nieco na otrzymanym papierze i ksiądz odjechał bardzo zadowolony. Tym to sposobem roboty mogły ruszyć już w środku wiosny.

Chłopi usłyszawszy, kto będzie prowadził roboty, jak jeden zgłaszali się bądź to do Błażeja, bądź do młynarza i deklarowali chęć pomocy w remoncie kościoła. Ci, co jechali od strony lasu najpierw musieli minąć zagrodę Błażeja Krupy, więc jeżeli Błażej był akurat widoczny na obejściu, to przystawali koło jego zagrody i podchodzili do płotu, zdzierając czapkę z głowy, donośnym głosem pozdrawiali gospodarza tym znanym powiedzeniem: „Pochwalony”. Błażej wtedy zapraszał na ławkę pod dębem i ruszały rozmowy. Tak to trafił na tę ławkę Franek Brzózka, ten, na którego zrobili donos do cyrkułu.

— No i jak Franek, pogodziłeś się już ze Stachem?

— Najpierw to ja wam Błażeju chcę podziękować za mądrą radę, wtedy pod kościołem, bo w pierwszej chwili to i ja straciłem orientację, a te durne chłopy byliby go pewnie rozszarpali. A ze Stachem, to ja dobrze żyłem zawsze i tak jest nadal, ja wszystko dobrze wiedziałem, że to ten głupi Pietrek doniósł, bo to sam Stach mi o tym powiedział.

— Dziękować to mnie nie trzeba, bo i za co, bo tak po prawdzie to z tego złego dobre się zrodziło i ty w tej drugiej sprawie dzisiaj mnie odwiedziłeś, nie prawda?

Franciszek Brzózka, klepnął ręką w kolano, uśmiechnął się szeroko i powiedział:

— No niby to i prawda, wszyscy to powtarzają, ale ja mam do was Błażeju jeszcze inną sprawę i z tym dzisiaj przychodzę, bo wszyscy wiedzą, że wy dużo wiecie.

— No, co takiego? — Zapytał roześmiany Błażej.

Tu Franek nieco przybliżył się do Błażeja, lekko ściszył głos, co zapowiadało jakąś tajemnicę i tak zaczął:

— Bo widzicie Błażeju, ten zbieg jak u mnie był, to większą część siedział w izbie a nie w stodole, bo nogę miał opuchniętą. Wtedy dużo opowiadał ja wszystko od niego się dowiedziałem o nim i nie tylko o nim. Teraz wam opowiem, bo to już po wszystkim. To był szlachcic z rodu Tarnowskich, tych dzikowskich i tam go potem zawieźli. Obiecywał, że jak przeżyje, to się odwdzięczy on sam albo jego rodzina, ale ja o to nie dbam. On wtedy dużo opowiadał o tym powstaniu, co to kiedyś trwało przez rok, ale Moskale ich w większości połapali i na Sybir wywieźli i nadal wyłapują i dalej wywożą. Podobno wszyscy im odradzali, ale młodzi się uparli i ruszyli, chociaż koniec był do przewidzenia, sam biskup w Warszawie prosił i ostrzegał, że z tak ogromną armią nie mają najmniejszych szans. Po niespełna roku było po wszystkim. Ta wymarzona Polska, o której ja prawie nic nie wiem, nie przyszła, gdzie ona? Z tym to ja do was Błażeju przyszedłem.

Błażej od początku wyczuwał, do czego Franek zmierza, dlatego wszedł mu w słowo:

— Franek, a mówże do mnie na ty… Widzisz, my obaj nie wiemy, co to jest ta Polska, ale ja wiem, że ona nie przyjdzie tu znikąd, bo ona tu jest, ona musi się tylko podnieść, bo jest przygnieciona przez obecną Galicję, przez Moskali, przez Prusaków. Panowie się szarpią i przegrywają, chłop się nie rusza, bo wie, że go oszukają jak kiedyś po powstaniu Kościuszki. Ci, co poszli do powstania mieli być zwolnieni z pańszczyzny a jak wrócili zostali do niej zagnani przez panów. No, więc niech ci panowie dzisiaj tak nie jęczą, bo w dużej mierze sami sobie są winni. Widzisz Franciszku, ja myślę, że dopiero wtedy, gdy między Moskalami, Niemcami i Austriakami powstanie wielka niezgoda, to ta Polska ma szansę, inaczej nic się nie zmieni, zostanie tak, jak już jest, od ponad stu lat.

— No to teraz Błażeju jeszcze dokończę ci to, co chciałem powiedzieć, kiedy mi przerwałeś. Otóż ten niedoszły powstaniec opowiadał jeszcze, że Moskale zachowują się coraz gorzej, tych przywódców powstania to oni nawet powiesili. Powiada, że zachowują się jakby czegoś się bali, że dogadują się z Francuzami, którzy kiedyś ich przecież napadli i tym sposobem ich wrogami stają się Niemcy i Austria, no i oni też się już dogadują. Ten młodzian powiedział, że szykuje się wojna, wielka wojna, jakiej jeszcze świat nie widział, a kto, z kim to podobno jeszcze nie wszyscy wiedzą. Co ty na to Błażeju, wiem, że oglądacie z młynarzem te gazety to pewnikiem coś więcej wiesz. Tak sobie pomyślałem. Jeszcze ci dopowiem, że jak Austriacy dowiedzieli się, że ten niby szpieg pochodzi od Tarnowskich i powiedział, że chce do nich przystać, to nasz gefrajter bez mała mu nie zaczął salutować. Ogłupiał tak samo, jako i ja ogłupiałem. To wszystko nie na moją chłopską głowę.

— No to drogi Franciszku wiesz prawie tyle samo, co ja, a nawet więcej, bo ja nie wiedziałem, że Moskale to tacy bandyci i zbrodniarze i gdyby ta wojna rzeczywiście wybuchła to tym gorzej dla nas. Wiedz, że oni mają ogromną armię, która z Austriakami sobie poradzi, gorzej będzie miała z Niemcami, bo to też armia ogromna, dobrze zorganizowana i wyszkolona. Kajzer przez całe swoje panowanie tylko o armię dbał, reszta go mniej obchodziła. Wiem jeszcze z tych gazet, jak powiadasz, że ci trzej, czyli nasz cesarz, car i kajzer są ze sobą skoligaceni, jako wujowie, szwagrzy, kuzyni i inne pociotki. Dla nich ta obecna sytuacja wydaje się zbyt ciasna i chcieliby coś pozmieniać, jak to niektórzy mówią, chcieliby dokonać nowego układu sił, głównie wojskowych. Dla nich tacy jak my nic nie znaczą, chyba, że trzeba armię tworzyć.

Obaj tak dalece zapędzili się w wymianę swojej wiedzy o tym, co na świecie się dzieje, że chyba każdy z nich już więcej nic nie mógł dodać. Z drugiej strony zrodziło im się tyle pytań bez odpowiedzi, że ugrzęźli w tym. Błażej jeszcze nieco bardziej był obyty z tymi sprawami dzięki gazetom od młynarza, ale biedny Franciszek nie bardzo sobie dawał radę z tym, co dzisiaj usłyszał od Błażeja, chociaż — prawdę mówiąc — głównie po to tu przyjechał. Dlatego czując się już mocno wyczerpany, Franek wstał z ławki pod dębem i powiedział:

— No czas już na mnie, strasznie ci dużo czasy zmitrężyłem Błażeju, musisz mi odpuścić, a do robót przy kościele się zgłaszam…

— Kiedyś sobie wynagrodzę jak będę przejeżdżał koło ciebie — zaśmiał się Błażej i odprowadził Franka do płotu.

— To ja cię już zapraszam, bo dobrze się z tobą gawędzi.

Takich spotkań z sąsiadami miał Błażej Krupa jeszcze kilka. Raz to przyjeżdżali celowo, innym razem bywali przejazdem a niekiedy sam Błażej przejeżdżając koło czyjejś zagrody i widząc gospodarza zatrzymywał się na krótka rozmowę, taką przeważnie o niczym. W każdym bądź razie kontakty sąsiedzkie od tego wstrząsu społecznego ożywiły się i to mocno.

Już kilkakrotnie młynarz zapraszał Błażeja poprzez jego syna Marcina, który za zgodą ojca bywał często na tych naukach czytania — podobno miał kolejną gazetę. Jakoś jednak ciągle nie było czasu, ale dzisiaj obrobił się wcześniej i postanowił odwiedzić sąsiada zza rzeczki, która przez młyn przepływała. Tradycyjnie wziął pajdę chleba i obwieścił Agacie gdzie idzie. Ona już wiedziała, że wróci późno. Jeszcze było dość widno, więc młynarz z daleka go zobaczył i stanął w furtce. Przywitali się tradycyjnym „pochwalony” i Błażej usiadł na ławeczce przed domem.

— No i co tam Józefie tym razem wyczytałeś?

— Nie przychodziłeś to gazetę musiałem oddać, bo jak wiesz ten znajomy z gminy też tę gazetę pożycza i już go nagabywali.

— No, nie dało się wcześniej przyjść, nie zawsze udaje się gospodarzyć zgodnie z planem. No, ale na pewno w głowie ci wszystko zostało, to opowiadaj, co z tą wojną?

— A zostało, zostało i to jeszcze więcej niż ostatnio. A z wojną to ci powiem, że jakby się przybliżyło i staje się coraz bardziej gorąco. I co ciekawe, najgorzej dzieje się w Rosji. Rosja zaczyna wyglądać jak nadmuchiwany balon i tak mi się wydaje, że albo zatrzyma to rozdmuchiwanie, czyli pęcznienie albo nie zatrzyma, pęknie i skończy się wybuchem. I tak źle i tak nie dobrze.

— Odwiedził mnie ostatnio ten Franek Brzózka spod lasu i opowiadał, co usłyszał od tego młodego zbiega z Rosji. Jest tam okropnie, o wiele gorzej niżu nas. Dwadzieścia lat służby w wojsku to tam normalność, ale te zsyłki na Sybir to wysyłka do piekła. Kiedyś już było o tym w gazecie, ale teraz to już z pierwszej ręki słyszymy. Widzisz, tak sobie myślę, że my tu pod cesarzem Franciszkiem, w stosunku do Moskali, to mamy spokój i życie bez strachu. Tam za byle, co można trafić do więzienia, na Sybir albo nawet na stryczek. Ale chyba ci przerwałem, to wróćmy do tej okropnej sytuacji w samej Rosji. Co jest tego powodem, że tak się dzieje?

— No, zadałeś drogi Błażeju bardzo dobre pytanie, nawet sobie nie wyobrażasz jak ważne, bo o tym głównie było w gazecie. Widzisz, w Rosji, ale nie tylko w Rosji zaczęły się dziwne ruchy, tworzą się jakieś dziwne organizacje, niemal czterdzieści lat po powstaniu a ta atmosfera nadal się utrzymuje, młodzież nadal żyje tą atmosferą, dalej spiskują, chociaż w samym powstaniu nie brali udziału, bo ich jeszcze na świecie nie było, jak ten młody, co do nas trafił. Wszyscy oni chcą zniesienia caratu i nastają na życie cara, organizują zamachy. Już nie tylko narody ujarzmione jak Polacy tego chcą, ale również wiele organizacji rosyjskich. To jest wytwór ostatnich czasów. Oni to wyłapują, aresztują, wywożą na Sybir, ale to już chyba nie jest do ujarzmienia, to się odradza.

— No to niech się zjednoczą, obalą tego cara, ale co potem? Kto będzie rządził?

— No widzisz? Już nawet ty sam masz problem. Te organizacje chcą wprowadzać tak różne rzeczy, że nigdy się nie zjednoczą. Chyba znowu zanosi się na wojnę między nimi. Niektóre z nich chcą takie rzeczy, że aż strach mówić, na przykład to, co chcą ci z lewej strony, bo oni się dzielą na tych z prawej i tych z prawej strony. Wiesz, ci z lewej ogłosili hasło dyktatury proletariatu i wszystko ma być wspólne, nic swojego.

Błażej słuchał, w głowie mu się kręciło od tych wieści, ale tego ostatniego już nie wytrzymał i przerwał Józefowi.

— Jak to nic swojego? Jak to wspólne? To przecież ledwo chłopu ziemię dali i mu ją znowu zabiorą? Czy ty Józefie coś nie pomyliłeś? Albo ta, jak powiadasz, dyktatura i ten proletariat, a cóż to takiego? Mówisz takie rzeczy, że ja to słucham jak bajkę, jakieś mrzonki i to chorego człowieka. Weź mi to jakoś wytłumacz, żeby mój chłopski rozum coś z tego pojął.

Józef zarzucony pytaniami przez Błażeja na chwilę się zatrzymał. Pomyślał, że może za szybko wyrzuca z siebie te różne nazwy, które bez wyjaśnienia powodują popłoch w głowie słuchającego Błażeja, który dotąd nawet nie słyszał takich słów. Postanowił, zatem zwolnić.

— No tak, chyba masz racje, chyba zbyt się zagalopowałem, będę mówił jaśniej.

— Dyktatura Błażeju to nic innego jak życie pod czyjś dyktat, jest nakaz bez prawa dyskusji, no powiedzmy, cesarz każe sługa musi. Natomiast ten proletariat to wszyscy ludzie, co pracują, czyli robotnicy, chłopi, czyli ty też i ja chyba też. No i to, że wszystkie fabryki, grunty, w tym te dzisiejsze chłopskie mają być wspólne. To trudno pojąć i chyba oni sami za bardzo sobie tego nie wyobrażają, ale tak gadają. Czuję tu jakieś oszukaństwo.

— Zaraz, zaraz, czyli ja Błażej Krupa też będę tym dyktatorem i nie mając swojego nic będę bogaty? Będzie mi lepiej? Czy ty Józef coś nie pomyliłeś? Bo to wszystko, na mój chłopski rozum, wydaje się tak głupie, że szkoda języka w gębie!

— Nic nie pomyliłem Błażeju, dwa razy to czytałem. Nic ci więcej nie powiem, bo dla mnie to też jest głupie, mój rozum też tego nie pojmuje. Dyktatora cara chcą obalić i na to miejsce chcą dalej dyktatury, tyle, że prostego człowieka — nie da się tego nijak ugryźć, to nie na nasze rozumy.

Błażej wstał z ławki i zaczął chodzić wokół stołu i rękami machać. W końcu kręcąc głową powiedział:

— To teraz ja widzę, że ta wojna musi być i będzie, tego nie da się inaczej zdusić. A kim są ci, co tej nowej dyktatury chcą?

— No, tak naprawdę to mało o nich wiadomo, nie są to jednak ludzie znani. Komunistami się nazywają, a może socjalistami? Sam jeszcze nie wiem. Oni w Rosji się pojawili, chociaż car ich ściga, zamyka, na Sybir zsyła, ale oni jakby się mnożą, jego słynna tajna policja „ochrana” ma z nimi wiele roboty. Wielu uciekło za granicę i to na przykład aż ze Szwajcarii dalej prowadzą swoją robotę.

— Wiesz, co Józef, dość tej polityki na dzisiaj, bo chyba mi łeb rozsadzi, pomówmy jeszcze o naszych sprawach, tych tutejszych. Wiesz może coś jak tam sprawa tego wielkiego remontu kościoła się posuwa.

— Ano wiem to i owo, bo byłem niedawno w gminie oddać tę gazetę. Podobno wszystko dobrze idzie. Pieniądze z kurii będą, podobno coś dorzuci jeszcze rodzina dawnego fundatora tego kościoła, a ci, co będą wykonywać roboty mają swojego majstra, ale ten majster powiedział, że bardzo chętnie nas obu wysłucha. No i Antek Lis, ten, co ma tartak w Hucianach, też powiedział, że wiele opuści z ceny.

— No, to na koniec dobrych wiadomości wysłuchałem i na pewno humor mi to poprawi.

Błażej pożegnał Józefa i skierował się do domu, dzisiaj Agata nie będzie zrzędzić, bo wracał dosyć wcześnie, chociaż było już ciemno, słońce o tej porze dawno zaszło. Szedł powoli i patrzył pod nogi, aby w koleiny nie trafić, bo można było stracić równowagę i się przewrócić, co w jego wieku nie było dobre, taki nagły upadek mógł spowodować niekiedy duży uszczerbek na zdrowiu w postaci skręconej nogi albo, co gorszego. Ostatnia wiadomość Józefa bardzo go ucieszyła, ale te wcześniejsze wciąż wracały i krakały niczym kruki na szczycie dachu: dyktatura, proletariat, dyktatura, proletariat… Tak, to było niczym krakanie kruka, tak to Błażej przyjął. Nie uchronił się przed tymi myślami nijak. Całą noc męczyło go to jak zmora jaka, jakieś czarne płachty nad głową, to słońce przysłaniały, zbliżały się i oddalały ani razu go nie dotykały i ulatywały gdzieś na wschód. W nocy kilka razy wstawał i wychodził nawet na pole, nic to jednak nie dawało, bowiem co się położył i nieco oko przymknął znowu ta zmora wracała. Nawet Agata, kiedy rano na niego popatrzyła, wielce zdumiona zapytała:

— Co tobie Błażej? Wczoraj widziałam, że trzeźwy wróciłeś od młynarza a dzisiaj rano wyglądasz jakbyś wczoraj cały wieczór gorzałkę pił. Co cię męczy, chory jesteś?

— Nie jestem chory, nie twoja sprawa babo.

— Znowu to samo, że nie moja sprawa, a przecież widzę.

Błażej nic nie powiedział, nawet wiele nie jadł tylko, czym prędzej poszedł do koni i pojechał w pole. Nawet na obiad zjechał bardzo późno i po obiedzie już w pole nie pojechał. Unikał żony, a jeżeli już trafili na siebie, to ciągle odpowiadał mrukliwie. Kiedy chłopaki wrócili z krowami z pastwiska, od razu zauważył, że jedna z krów miała bok umazany błotem. Natychmiast zareagował:

— Ignac, a co ta krowa taka umazana błotem?

— Tatuś, ona legła w miejscu, gdzie jeszcze niezaschnięte błoto było, nie zdążyłem odegnać. Wołałem na nią, ale nie usłuchała.

— Oj Ignac, Ignac, do krowy to ty możesz mówić w wigilię na Boże Narodzenie, a teraz wyczyścić mi ją do porządku, słomą, na mokro, słyszeliście?

— Tak tatuś — odpowiedział młodszy Marcin, dając tym sposobem do zrozumienia, że jego to też dotyczy.

Ignac spojrzał kątem oka na ojca i już wiedział że z ojcem coś nie tak, zresztą już z samego rana to zauważył. Rzucił krótko do Marcina:

— Tatuś znowu nie w humorze, pewnie w tych gazetach u młynarza było coś złego.

— A pewnie było, bo kiedy tam ostatnio byłem i młynarz czytał coś żonie, to ona aż za głowę się łapała. Nawet wcześniej mnie tego dnia odesłała, bo była zdenerwowana. Tylko powtarzała w kółko, że złe idzie. Ja tam nic z tego nie rozumiałem, ale teraz widzę, że to jakieś wielkie złe.

Jeszcze przez kilka dni Błażej Krupa chodził zamyślony i niedostępny, nawet najmłodszą córkę zbywał półsłówkami. W rezultacie dzieci skupiły się wokół matki, w oczekiwaniu, że ojcu w końcu się odmieni, chociaż trwało to dość długo.


W końcu zima nastała. Najbardziej Ignac z Marcinem się ucieszyli, bo będą mieli spokój od krów. Krowy do ostatniej chwili wychodziły na pastwiska, dopiero jak silne przymrozki chwyciły to ojciec ogłosił, że krów nie wyganiać. Kiedy natomiast spadł pierwszy śnieg, to już był sygnał, że koniec z pasieniem. Jedynie krowy i konie wychodziły pod studnię do pojenia i to było jeszcze znośne. Nastał jednak taki czas, kiedy trzeba było nosić wiadra wody do stajni i podstawiać krowom pod pyski. Tu jedynie Ignac nosił wiadra, Marcin jeszcze był od tego zwolniony, chyba, że nosił tylko w małym kubełku, do którego dorobił sobie uszy.

No i co najgorsze, skończyło się letnie spanie w stodole na sianie i trzeba było przenieść się do domu, na piec chlebowy. Było to głównie miejsce Ignaca, on nienawidził łóżka. W piecu zawsze się paliło przez dzień, więc niekiedy do samego rana piec trzymał ciepło.

Śnieg posypał dość wcześnie, dlatego też Ignac i Marcin dostali nowe obowiązki związane z odśnieżaniem tras, którymi trzeba chodzić codziennie i to wielokrotnie: Od domu do studni, od domu do stodoły, od domu do stajni, no i miedzy stajnią a stodołą. To takie główne trasy, bo po drodze był jeszcze spichlerz i drewutnia. Kiedy były duże mrozy, to jeszcze trzeba było posypywać piaskiem albo popiołem teren koło studni, tam zawsze powstawało lodowisko i stawało się wyjątkowo niebezpiecznie. Wyciągając wiadro pełne wody można było się zbyt mocno pochylić i stracić grunt pod nogami, który był zamarznięty i śliski. Chłopcy mieli niemało obowiązków i niekiedy marzyli za latem i pastwiskiem, kiedy mogli sobie poleżeć na trawie przy krowach.

Staw między łąkami już zamarzł i stał się jedyną rozrywką dla dzieci we wsi, tu się cała dzieciarnia skupiała — tak było każdej zimy. Zaczęło się jednak niezbyt radośnie, bo pierwsza trójka dzieci, która tam zawitała niezbyt mądrze postąpiła i byliby wszyscy się potopili. Takiego krzyku narobili, że jadący wozem Andrzej Wilk, syn starego Wilka zeskoczył z wozu, podbiegł na brzeg stawu i powyciągał wrzeszczących chłopaków. Następnie podwiózł ich do pierwszej zagrody, gdzie zostali rozebrani a ciuchy z nich zdjęte i wysuszone przy piecu. Czekało ich jeszcze dobre lanie w domu. Z tej zagrody odebrał ich ojciec, bo byli to chłopcy od następnego sąsiada, czyli od Ambrożego Lisa. Wiadomość rozeszła się szybko i to po całej wsi, dotarła też do Krupów. Błażej tymi słowy odezwał się do swoich synów:

— Jak się umrze na wojnie to honor i takim pomniki stawiają, ale jak się utopi w stawie przez swoją głupotę, to nikt nawet nie wspomni. Niech was ręka boska chroni abyście tam chodzili, kiedy jeszcze lód cienki, zrozumieli?

— Ależ tatuś, my nie takie głupie, nie Ignac? My tam się w lecie kąpali, ale w zimie tam się można tylko utopić. No chyba, że lód jest już gruby to można się poślizgać.

— To dobrze, ale pamiętać mi o tym! — Błażej dorzucił z groźną miną.

Potem Błażej kazał dzieciom poznosić wszystkie buty i położyć pod piecem. Sam przyniósł kopyto i postawił go na stołku, potem po długim poszukiwaniu znalazł w papierku kołki do naprawy butów i położywszy je obok, zaczął przeglądać buty szukając oderwanych podeszew, dziur i innych uszkodzeń. Robota trwała całe dopołudnie, do samego obiadu. Na koniec powiedział:

— Kołków brakło i trzeba będzie do Żyda jechać, to jeżeli potrzebujesz, co jeszcze, to kupię — zwrócił się do Agaty, która cały czas krzątała się w milczeniu, koło kuchni. Błażej nie bardzo lubił, jak mu się głowę zawraca, kiedy on coś robi, o czym żona doskonale wiedziała.

— Dobrze, rozejrzę się, to ci powiem wieczór, bo pewnie dopiero jutro pojedziesz przed obiadem, prawda?

— A prawda, prawda — mruknął Błażej — dzisiaj już nie zdążę.

Rano Błażej spojrzał przez okno i nie mógł się zdecydować czy do sań zaprzęgnie, czy może jednak półkoszki założy na wóz i pojedzie paradnie. Zatem musiał wyjść na podwórze i dokładnie się przyjrzeć. Już na progu ocenił, że jednak wozem pojedzie, bo śniegu było mało i sanie więcej po piachu by konie musiały ciągnąć.

Podjechał pod karczmę i przywiązał konie do poręczy. Wszyscy zawsze udawali się do żyda mając w domyśle zarówno karczmę jak i sklep, bo to była ta sama chałupa, tak samo obskurna jak inne chałupy we wsi, tyle, że tylko trochę większa. Jeszcze Błażej drzwi za sobą nie zamknął a Żyd w ukłonie już w połowie sklepu stał przed nim i wołał:

— A cóż to za zacnego gościa ja dzisiaj z rana widzę, witam szanownego pana Błażeja, który swoim porannym przybyciem zwiastuje mi dobry dzień dla mnie, witam jaśnie pana!

— Żydzie, wiesz dobrze, że ja żadnym panem nie jestem i nie lubię tego panowania. Imię mam dostojne i jego używaj. Przywitać cię za bardzo nie wiem jak, bo to nasze chrześcijańskie „pochwalony” może cię obrazić, a wasze przywitanie tylko dla was jest, czy nie tak?

— Drogi Błażeju, najpierw to ja przypomnę, że też mam swoje imię Abram, co zaś chodzi o chwalenie Boga, to przecież my wszyscy tego samego chwalimy i czcimy i nic mnie nie obraża. Natomiast nasze przywitanie „Szalom” znaczy tyle, co pokój tobie, więc gdzie by mnie była w głowie jakaś obraza, ja się jeszcze ucieszę, kiedy mnie Błażej zawołają z drzwi: Szalom! Ale przecież my mamy robić interes, to ja pytam się już szybko, czym mogę zadowolić was drogi Błażeju, mój najlepszy kliencie?

— A czemóż to zaraz najlepszym? W czym ja najlepszy?

— W czym najlepszy? Bo wy Błażeju nigdy i nic nie bierzecie na borg, znaczy na zeszyt, wszystko zostawiacie zapłacone. Takiemu klientowi to i nieraz nieco obniżyć cenę się opłaca. Ja ponadto słyszę, co chłopy we wsi mówią.

— Co do rachunków, to się zgadza, nie lubię nigdy i nikomu być winowatym, a co do gadania chłopskiego to się nie przejmuję, nie każdemu się dogodzi.

— Ha, ale te chłopy dobrze o was gadają, a nawet chwalą i mówią, że jakby trzeba było rady jakowej, to tylko do Błażeja. Widzicie Błażeju, oni dużo dobrego potrafią mówić i nieraz mądrego, kiedy jeszcze są trzeźwi, kiedy jeszcze gorzałki się nie napiją. Ale kiedy już popiją i zaczną hulać, to zupełnie głupieją i nie sposób z nimi wytrzymać. Mamy takie piękne tańce, a oni jak szalone, wywijają i skaczą i drą się nie wiem, w jakim języku — najbardziej te młode.

Tu Błażej coś mruknął dając do zrozumienia, że go ta chłopska ocena niezbyt interesuje i dla odwrócenia uwagi postanowił wyjawić swoje potrzeby.

— Dobra, to teraz Abramie przejdźmy do interesów. Kołków do naprawy zelówek potrzebuję, takich większych i mniejszych, bo zabrałem się za naprawę butów i brakło. Garnek do gotowania mleka, taki na trzy kwaterki i mydło.

Abram pochylił się, nacisnął mocniej jarmułkę i drobnym truchtem skierował się na zaplecze, cały czas mrucząc pod nosem:

— Już idę, już lecę, wszystko zaraz przyniosę i prawie za bezcen oddam, za bezcen…

Po chwili wrócił niosąc zamówione towary i jeszcze coś miał w ręce, jakieś narzędzie, którego zastosowania — na pierwszy rzut oka — Błażej nie był w stanie odgadnąć.

— A co by Błażej na takie nowoczesne narzędzie teraz powiedzieli? Niech sobie weźmie do ręki spróbuje odgadnąć, do czego to może służyć?

— Niby to młotek a nie młotek. Tą stroną gwoździa można wbić i kosę wyklepać. Ale ta druga strona jakaś taka dziwna.

Wtedy Abram, pełen radości, wziął ten dziwny młotek w swoją rękę i wskazał na belkę, gdzie był lekko wbity gwóźdź.

— Niech Błażej patrzy teraz, co ja zrobię. Wbijam tego gwoździa dalej w tę belkę i ten gwóźdź nagle mi się zakrzywia, o tak! Wtedy ja muszę poszukać obcęgi, aby go wyciągnąć. Ale teraz ja nie muszę, zakładam tę drugą rozchyloną stronę młotka na krzywego gwoździa, pociągam i o! Mam gwoździa w ręce, o tak.

Błażej wziął do ręki ten młotek, a nie młotek, pooglądał dookoła, sam spróbował innego gwoździa wyciągnąć i tak powiedział do Abrama:

— No, dobrze to ktoś wymyślił. To mnie to też do moich zakupów niech Abram doliczy.

— Oczywiście Błażeju, dołożę i za bezcen oddam, za bezcen. No, powiedzmy trzy krajcary za wszystko.

Błażej zapłacił bez targu i za to Abram go cenił i nigdy nie próbował naciągać, bo wiedział, że ten chłop znał wartość pieniądza i zawsze zapłaci. Po dokonanych zakupach przyszła kolej na pogaduchy, bo każdy wiedział, że u Żyda zawsze można było się dowiedzieć, co na świecie słychać.

— No to, co tam na świecie słychać Abramie?

— Błażej niech mnie tego pytania nie zadaje, bo sam wie lepiej, co słychać, przecież koło młynarza jego zagroda i oba wzajemnie się odwiedzają, a młynarz gazety z gminy czyta. Co ja mogę do tego dodać? Ano chyba to, że ta wojna, której głupie ludzie tak chcą, na pewno wybuchnie. A tu nasz cesarz już stary, lata swoje ma i kto tym pokieruje, czyli kto nas obroni jak jego zabraknie — oby żył jeszcze długie lata. Ten jego następca Ferdynand za najmądrzejszego nie uchodzi i nasz cesarz też niezbyt go lubi. My Żydzi jesteśmy całym sercem za cesarzem Franciszkiem, ale cóż, młodości mu nie przywrócimy. My, tu w Galicji mamy bardzo dobrze, nie to, co nasi pobratymcy u Moskali, czy u Niemców, chociaż u Niemców coś się im ostatnio poprawiło. Drogi Błażeju, nam Żydom smutno się robi, chociaż wiem, że wam też. Straszne czasy idą i powiem jeszcze, że to będą dziwne czasy. Jahwe obiecał, że już żadnej kary na człowieka nie ześle, ale mnie się wydaje, że człowiek sam sobie wymyśli coś takiego, że całe wieki będą o tym mówić.

— No, Abramie, coś mi się wydaje, że jakiś prorok w ciebie wstąpił, a wiesz, że żaden prorok nie jest dobrze widziany i słuchany przez ludzi, uważaj, do kogo mówisz, bo cię jakimś buntownikiem okrzykną i żandarmów na kark sprowadzą.

— No, Jeremiaszem to ja nie będę chyba macie rację Błażeju, to w takim razie ja już milknę, choć was Błażeju to się nie obawiam ani trochę, co ja gadam! Ja się Błażeja w ogóle nie obawiam, bo on dla mnie jak swój. Jednak dobre rady wysłuchuję i nos do kasy!

Błażej już na odchodnym roześmiał się jowialnie i zawołał w kierunku Abrama:

— Szalom!

Abram nie chcąc być dłużnym, odezwał się do Błażeja pozdrowieniem chrześcijańskim :

— Niech będzie Pochwalony! — Nie było to ani trochę szyderstwo.

Odwiązał lejce od poprzeczki przy karczmie, cmoknął na konie i skierował się na drogę do domu.

Niby to wyjechał na wesoło, ale już, kiedy został sam, wróciła stara zmora. Wszyscy już teraz i to dookoła mówią o wojnie, jedni z trwogą, drudzy obojętnie a jeszcze inni z radością, bo oczekują zrzucenia kajdan, wyzwolenia narodów, ludowładztwa i jeden Bóg wie, co jeszcze. Błażej należał do tych, co to bali się, bo na pewno Ignaca zabiorą w rekruty, był tego bardziej niż pewien. Marcin jeszcze nieco młody, ale zależy, kiedy to się stanie, bo za półtora roku już go to tak samo obejmie. Co on z dziewczynkami zrobi na gospodarce, a po drugie, kto wie, jaki będzie przebieg tej wojny, czy Moskale tu dotrą? Wszyscy powtarzają, co ten uciekinier potwierdził, że Moskale są brutalni, że palą, gwałcą, bo w większości dziki to naród i wiele w nim barbarzyństwa. Strach nawet myśleć. Tak to Błażej rozmyślał, nawet na konie nie patrzył, bo one drogę do domu doskonale znały i nieraz zawoziły Błażeja do domu, kiedy on sobie drzemkę na wozie urządzał. Tak było dzisiaj, chociaż Błażej nie spał, w takim nastroju nie sposób było zasnąć, bo tysiące myśli tłukło się w głowie. Na pewno i noc również minie bez spania, bo zawsze tak miał, kiedy nasłuchał się tych okropnych wieści.


W końcu i zima przyszła i to duża, śniegu było, co niemiara, tak, że cała robota na gospodarce ograniczała się do odgarniania śniegi według ustalonych tras i na noszeniu wody, bo nawet zwierząt nie dało się wypędzać ze stajni do pojenia.

Zima przyniosła tutejszym chłopom nowy obowiązek a raczej sposób na zarobek, tak było, co roku. Z jednej strony było to zapełnienie wolnego czasu zimowego a z drugiej był to faktycznie, również zarobek, a była to wywózka drzewa z lasu. Chłopi dobierali się po, trzech, bo tak było poręcznie przy załadunku ogromnych bali na sanki. Wszyscy trzej ładowali pierwsze sanki, potem drugie i trzecie i tak jeden za drugim jechali do punktu załadunkowego na skraju lasu, od którego to punktu kolejka wąskotorowa prowadziła aż do samego tartaku. Do obowiązku wozaków należało również spalenie pozostałych gałęzi po zwalonych drzewach. Natomiast wycinkę prowadzili inni, oni cięli drzewa piłą ręczną. Ci ostatni znowu umawiali się po dwóch bo mieli piły, wymagające, aby było dwóch ludzi. Oni też wybierali drzewa do ścinki, a musiały to być drzewa, z których została już całkowicie odsączona żywica. Błażej Krupa miał taki zespół złożony z sąsiadów, czyli Franka Brzózki i Stacha Kowala. Wszyscy oni mieli swoje konie i swoje sanki, stanowili bardzo zgodny zespół, który pracował niczym nowoczesna maszyna. Błażej niekiedy zabierał ze sobą Ignaca, by przynajmniej ogniska pilnował i gałęzie ściągał na kupę. W tym składzie zatrudniali się do tej wywózki drzew w każdą zimę, od bardzo wielu lat i zawsze wielka zgoda między nimi panowała.

Jedyną rozrywką w zimie dla młodych we wsi, był tylko ten staw, który teraz mocno był zamarznięty i stał się już bezpieczną ślizgawką. Któryś ze starszych chłopaków wymyślił, aby w lodzie dziurę wywiercić, żeby powietrze dla ryb się dostawało, bo inaczej by się podusiły. Dopiero, kiedy tę dziurę wywiercili, zobaczyli jak gruba była tafla i wszyscy tam wchodzili.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 12.6
drukowana A5
za 56.03
drukowana A5
Kolorowa
za 82.33