Kuszenie anioła
topnieje światło
słowa blakną
pocisz się rosą
płynie jasnymi porami
cisza dźwięczy w uszach
zabijmy ją
powoli skradając się
naszych serc przedsionkami
rozpuść włosów
roziskrzoną darń
niech spoczną na mchu
niech spoczną na pniu
z szeroko rozstawionymi stopami
obróć Ziemię
na lepszą stronę
na nocnym niebie
żongluj meteorami
na nocnym niebie
zostańmy sami
Przeklętym
Jeszcze ostatnią kroplą nadziei
upiją się marzyciele
i bieg łez zefir zatrzyma
aż zesztywnieją
Jeszcze niewinność karków
Słońce opromieni
a na pola konie wylegną jak strzały
białe i proste
Jeszcze myśli oddzielimy
niby ziarna od plew
i myśli złe wypłyną nam uszami
jak utopiony kret
Jeszcze upiory nasze przywiążemy do studni
by wody strzegły czarnej i gorzkiej
a w piersi świata wtuli się mocniej
nieopierzone pisklę
Jeszcze uśmiechać się zaczniemy
a uśmiech nasz będzie
podobny do pękniętej blizny
i w ciepłym cieniu modrzewi
połamiemy się sobą jak chlebem
Czarny rycerz
Zrodzony na stopniach stalowego łona
krzyk wydarty ziemi w przeklętej godzinie
jak lekkie latawce puszczał krew chłodną
jak szpilki na upadku ścieżkach pogubił konie
W błyszczącym grozą pancerzu
przekreślonym cierpką strużką
bodzie świat ostrogami deszczu
i ptak zła trzęsie Księżyca skorupką
Ociera się o lodowe wymiary dłoń
i sięga głęboko w trzewia nocy
nim nieszczęsną duszę uroni
nim zagasną pochodnie oczu
Poskręcanych żmij rozpaczą
orszak łotrów napełnia stągwie
sylaby imion, które się samoplugawią
żywotami przewiązana czarna chorągiew
Koliber
Gromów kłębek
unoszący się na wietrze
Zaledwie w dłoni
można by schronić
całe wymiary
koloru i miary
Gdy szpadą dzioba
fintuje i cofa
miast krwi spływają
krople nektaru
tak jest chyba
doskonalej
Gdy rozmywa się w świetle
podwójne piór tęcze
nieznośnie przypominają
o odlatującym raju
Mgnienie
Czas nadchodzi i odchodzi
szarżuje i ucieka
jakby uczył się od nas
Tyle rzeczy
rozlanych jak mleko
ledwie dotkniętych
a już zimnych
Tylu ludzi
czujemy tak nieznacznie
jak mżawkę na skórze
jak ducha w przedpokoju
Nasze mgnienie nie jest
ostatnie w szeregu
przyjdą następne
wyrosną wszędzie
Pieśń ocalonych
Byłem rozdziobywaną jarzębiną
skrzeczały ptaki, posilając się mną
aż je twa dłoń rozbiła i wzniosła
drobna a mocą okryta
którą mnie w swe włosy wplotłaś
Przyniosłem ci grudkę tamtego nieba
takiego, co się na nic nie gniewa
i mieczem światła zatopionego w bursztynie
zgładziłem burzę na blankach
twej piersi rozedrganej w łkaniu
W śnie miękkim jak zasuszona róża
której smak krwi kolcami tylko porusza
której liście jak krawędzie kart oszust gnie
znalazłem cię
Koniec mój
szary poranek
przyjedzie na grzbietach zebrzych
w cyklonie spokoju
zwiewny jak góra
z motyką i dłutem
orkiestra początków
dopełnień i końców
w grze zaplącze się
słowa w gardle zwiędną
oczy przetrę bez skutku
dwa zmętniałe kryształy
w chwili jednej
przelecą przeze mnie
wyobraźni sady
synowie chwaty
córki w sukniach szerokich jak abażur
siwiejące i nienarodzone
pluskające się w strumieniu
który nigdy nie płynął
O śmierci
Stąpa cicho jak szelest spadających liści
gorzka jak płacz nad boleści łożem
gna zimny wiatr między więdnące kiście
ta, co ostatnim jest krokiem na każdej drodze
W kościanej dłoni okrytej kirem
niby perłę obraca czas
skinie palcem — ktoś sypie mogiłę
i nie tańczy już płomień, co zgasł
W rynsztokach, na polach chwały czy ubitej ziemi
wszędzie ten sam widok gości
przy rzekach, rzekach z ludzkiej krwi
czarny koń trąca pyskiem kości
***
Bywam Danaidą
spijam mgłę w katordze
potykającej się o własny ogon
Bywam Syzyfem
dręczy mnie skurcz
moje góralskie już serce
znów zwycięża grawitacja
Bywam Tantalem
najokrutniejszym z zamkniętych
w szklanych lochach oczu
żyjącym popiersiem
spierzchniętych warg
Nigdy zaś Deukalionem
ojcem zastępów ludzkości
suchą podłogą domu
pierwotną zupą
pieniącym się światłem
***
Mówisz, że się gra kartami
które dostałeś lub od partii wstaje
lecz co, gdy ktoś talię zalawszy łzami
siedzi i jedynie przygląda się grze?
Zastawiony obrus przed sobą mają
i półmis cieszy pełność stu
lecz co, gdy ktoś dostawszy pusty talerz
pragnie niczego więcej niż wywrócić stół?
Ból wytrzymać można gnący ciało
ducha cierpieniom nadać sens
lecz co, gdy komuś nadzieję dawano
by ją zaraz odebrać jak poranek sen?
Noc nad Auschwitz
Niebo krztuszeniem bazaltowym
zakazuje gwiazdom marzyć
chowa je pod elektrycznym kloszem
Klinuje się w szczelinach
między drutem a piszczelami wież
godzina czaszek i wron
Między barakami zgwałcona prawda się słania
a w barakach okruchy ludzi
a w ludziach kratery serc
zieją niemożliwym snem
Na ostatniej grani
apokalipsą jest
ziewający człowiek
stukając oficerkami
Prośba do…
Naucz mnie trzymać w dłoniach płomień swój
bym mógł przy nim ogrzać zziębniętą duszę
a ja ugaszę w twojej piersi ognisty zdrój
włożę tam serce pracowite i ciche
Spłyń na mnie świetlistą wstęgą
a ja w płachcie mroku
wykroję miejsce dla naszych kroków
nożami pocałunków
I jaśni, spowici jedynie przez wiatr
będziemy tańczyć na pięcioliniach gwiazd
Ryszardowi Siwcowi
Widzę
gdy po klatce następuje klatka
szare kształty tamtej niedzieli
porozrzucane główki od szpilki
i jedna kula armatnia
Słyszę
zgiełk tańca i rozmów gwar
szczere jak tylko szczery
może być uśmiech tygrysa
wobec gazeli
Nagle
ciało się staje płomieniem prawdy
jaśniejszym niż Słońce
czystszym niż diament
płomieniem zajmuje się firmament
ogień każdy skraj ciała bada
i tylko jakieś nieznane filary
podtrzymują świata ciężary
by się ze wstydu nie zapadł
Zobaczyli
do tańca wrócili
dali się ponieść życia prostocie
w domach zasnęli dopiero po dłuższej chwili
nieczęsto się przecież widuje
gdy anioł zaszyty dotąd w powłoce
zderza się ze światem i krzyczy
„Protestuję!”
Wyliczanka
Oczy twe
jeziora głębokie
gdzieś za balustradą powiek
gdzieś pod krą łez
Usta twe
jak na watę cukrową
nanizany sen
Uśmiech twój skromny
zaledwie wielkości
początków wiosny
Dźwięk twojego imienia
rozpędzony czołg kruszący mury
moich myśli
mojego więzienia
Aleksander Wielki
Imię zapisane w porządkach kolumn
na grotach włóczni hołd złożony
niby w pęczki pozbierane trony
każdy zdumiony szept na forum
Boska to rzecz — tworzyć, niszcząc
nad całe kraje cenić grzywę końską
kłócić się z miłością kapryśną mieszczką
musztrować falangę snów, aż się ziszczą
Tysiąc chwał można obok siebie zmieścić
być im sternikiem, rozkazem i katem
ręką wyciągniętą zniweczonym wrogom
przyszłość światu czynem wywieszczyć
***
Nie mam nic
ostatnim tchem
wdrapałem się na szczyt
i od tej pory
mieszkam w beczce
pełnej trucizny
Nie mam nic
jeden nienazwany wiersz
to urąga materii marzeń
to niebywała niedbałość
ze słów tak bezsufitnej komnaty
nie wybrać ani jednego
Nie mam nic
dzieci wiedzą, kiedy się rodzić
mur, by oprzeć się głowie
krew, by płynąć sobie
a ja znam tylko te trzy słowa
wydrapane w mózgu żłobach
Do przyjaciela
Niebo nie legło w gruzach chmur
nie usnął śpiew ptaków
nawet na sekund pięć
nie wyrosły brody
Apolla pomnikom
Spośród niemożliwości dokonało się jedynie to
że odszedłeś
Kim byłeś
pląsem dzikim
wśród spisanych tańców
jednym z tych paru dreszczy
które dźwigają co dzień serce
Dorastanie
Poczwarka w imago
sznurówki w dziurki
barter ząb za ząb
dosięganie już do półki
na której stoi zło
Coraz to pikantniejsze
detale ukrzyżowania
pąsy na policzkach pierwsze
niewygospodarowane spotkania
zwisanie z ostatniego wersu
Druga szansa
Z przygasającego neonu
przeskoczyć na lśniący
owinąć się w świeżą krew
jak intruz brukający dziewiczą polanę
kanibal na rauszu wypluwający kości
rozsmakować się w nurtach życia
kostuchę odprawiać
chyba tylko z chandrą