E-book
7.35
drukowana A5
44.81
POZA ŚWIADOMOŚCIĄ

Bezpłatny fragment - POZA ŚWIADOMOŚCIĄ


5
Objętość:
231 str.
ISBN:
978-83-8245-626-4
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 44.81

Znów odpłynął jeden dzień

jak samotny biały żagiel.

I pozostał po nim tylko cień,

rzucony na życia fale.


Błyszczy jeszcze w słońcu

na horyzoncie jego ślad,

jak na błękitnym niebie

fregaty jasny znak.


Już nie wrócą dawne dnie

i ukochani w naszym śnie.

Przeszłych miłości wspomnienia

i związane z tym uniesienia.


.Już dawno usechł kwiat,

dzieciństwa radosny świat.

Niczym z zaświatów zjawy,

pozostały nam tylko omamy.


Trzeba ciągle żeglować

z prądem życia dryfować.

Bo cień zawsze będzie z nami

mamiąc nas wspomnieniami

.


Dla Kobiet mojego życia.

Tych które kochałem,

które kocham i które dopiero pokocham.

1. Narodziny

W prywatnej klinice KSD-MED, w pojedynczym, luksusowym pokoju, młoda, zadbana aż do przesady kobieta przed trzydziestką siedziała w wielkim fotelu z telefonem komórkowym przy uchu.

— Mówię ci chyba wyraźnie, że jedzenie jest tutaj okropne. — W jej głosie można było wyczuć rozdrażnienie. — Wyobraź sobie, że dali mi kurczaka w śliwkach. Tak… dobrze słyszysz… kurczaka! Prosiłam o krewetki, a oni dali mi kurczaka. Telewizor?! Oczywiście, że mam. Który kanał? — Kobieta chwyciła pilota w dłoń i włączyła odbiornik na wskazanym programie. — Mam oglądać wiadomości?! — Widać pomysł ten nie bardzo przypadł jej do gustu, gdyż wykrzywiła usta w dziwnym grymasie. W tym momencie do pokoju zajrzała pielęgniarka.

— Przepraszam — odezwała się z uśmiechem — przywiozłam maluszka. Mogę wejść?

Kobieta jednak nie przerywając rozmowy, odprawiła ją ostentacyjnym ruchem dłoni.

Siostra, trochę zdziwiona taką reakcją, nie dawała za wygraną.

— Nie jest pani ciekawa jak wygląda maluszek? Poza tym, teraz jest pora karmienia.

— Pora karmienia? — pacjentka wyraźnie się zirytowała — No i co z tego? Nie potraficie go nakarmić? Nie, nie kochanie… to nie do ciebie. Dziecko mi tutaj przywieźli. Też jej powiedziałam, aby przyjechała później.

— Myślałam… — pielęgniarka chciała jeszcze coś dodać, lecz wściekła kobieta rzuciła pilota na stolik.

— O ile mi wiadomo — wysyczała przez zaciśnięte zęby — to nie płacą pani za myślenie, tylko za pracę. Proszę więc zająć się dzieckiem. Jeśli będę miała ochotę, to panią zawołam! Zrozumiano?!

Skonsternowana pielęgniarka posłusznie wycofała się.

Tymczasem kobieta, jakby nigdy nic, powróciła do rozmowy z mężem:

— Co za nachalna baba. — Zaczęła się żalić. — Czy ona nie rozumie, co się do niej mówi? Mogła jeszcze zaproponować, abym tego bachora karmiła piersią. Mówisz, że nie mogę? Oczywiście kochanie, że nie mogę. Bo niby jak? Poza tym, nie po to robiłam sobie operację piersi, aby teraz dzieciak popsuł mi ich kształt! Cieszy mnie, że się ze mną zgadzasz. Co mam zrobić? Dobrze, już słucham.

Ponownie chwyciła pilota w dłoń i o kilka tonów podniosła dźwięk.

Na ekranie korespondent telewizji relacjonował wydarzenia z widocznego za jego plecami wiecu. Gdy transmisja na żywo dobiegła końca, ściszyła głos w odbiorniku i powróciła do rozmowy:

— Nic z tego nie rozumiem. O co tyle szumu? Więc, to ty kupujesz te Zakłady Mięsne a to się ludziom nie podoba? A niby dlaczego? Boją się, że stracą miejsca pracy? Przecież to bzdura. Nie bzdura? Chcesz to wszystko wyburzyć i postawić tam osiedle mieszkaniowe? Nie wiem, czym się przejmują. W końcu będzie tam jakoś normalnie wyglądać. Mówisz, że masz dla mnie niespodziankę? Basen? A na co mi basen? — była wyraźnie zawiedziona. — A już myślałam, że nową kolię lub suknię. Przecież wiesz, że nie wchodzę do wody. To szkodzi mojej skórze. — W tym momencie rozległo się pukanie. — Muszę kończyć, bo znowu ktoś puka. Porozmawiamy później. Do zobaczenia.

— A pani, co tak stoi w drzwiach? — Odkładając słuchawkę zwróciła się ze złością do drobnej kobiety.

— Dzień dobry — ta na przywitanie lekko skinęła głową. — Jestem nianią. Przysłali mnie z agencji i mam zajmować się Pani dzieckiem.

— W takim razie proszę wejść. — Albo nie… — zmieniła zdanie. Proszę najpierw pójść je nakarmić.

— A potem przynieść je tutaj? — Niania starała się być miła wobec swojej nowej pracodawczyni.

— A w jakim celu? — ta spojrzała na nią zdziwiona. — Chyba po to zatrudniłam ciebie. Jak się nazywasz? — spojrzała na nią podejrzliwie.

— Vanessa… — odpowiedziała z lekkim, obcym akcentem.

— Jesteś Rosjanką?! — Na twarzy świeżo upieczonej matki pojawił się grymas niezadowolenia. — Co za osioł z tego mojego męża! Przecież wyraźnie mu powiedziałam, że opiekunka ma być Francuzką!

— Ale ja mam bardzo dobre referencje — niania starała się bronić.

— Wiesz, gdzie możesz sobie wsadzić te referencje? — kobieta gwałtownie zerwała się z fotela. — O Boże! — Ostentacyjnie złapała się za głowę. — Co ja powiem znajomym?! Moim dzieckiem opiekuje się jakaś brudna Rosjanka.

— Nie jestem brudna i nie życzę sobie…

— Życzyć — przerwała jej ze złością — to sobie możesz, ale nie u mnie. Ja ci płacę, więc szoruj zajmować się dzieciakiem.

Gdy roztrzęsiona opiekunka wyszła z pokoju, „matka” burknęła pod nosem: — Muszę ją jak najszybciej zwolnić. Siostro!!! — krzyknęła na pół szpitala.

— Tak? — pielęgniarka, uchylając drzwi, zajrzała do środka.

— Proszę mi przynieść kieliszek brandy. Albo nie — w ostatnim momencie rozmyśliła się. — Lepiej butelkę koniaku. Tylko najlepszego… W końcu coś mi się od życia należy.


…tydzień wcześniej, szpital miejski

Niewysoki i bardzo chudy mężczyzna wpadł na izbę przyjęć i niczym ranny nosorożec zawył od progu:

— Żona mi rodzi! Zróbcie coś! Szybko!

Siedząca za kontuarem pielęgniarka, przyzwyczajona widać do takich zachowań, nawet na niego nie spojrzała.

— Czy pani nie słyszy?! — Przyszły ojciec nie dawał za wygraną. — Moja żona rodzi!

Siostra w końcu odłożyła długopis i odezwała się z wyrzutem:

— Wydziera się pan tak, jakby to pan rodził. Proszę się uspokoić i powiedzieć, gdzie niby ta pańska żona teraz jest?

Mężczyzna już otwierał usta aby odpowiedzieć, lecz w tym momencie na szerz otworzyły się szklane drzwi i postawny pielęgniarz wtoczył wózek, na którym siedziała drobna szatynka. Na jej twarzy malował się wyraźny grymas bólu.

— Cześć — bez pośpiechu przywitał się z koleżanką. — Sama dzisiaj jesteś?

— Jak widać! — Rzuciła wyraźnie niezadowolona, biorąc od niego dokumentację. — Co tutaj mamy? — Mruknęła pod nosem bardziej do siebie niż do niego. — Więc wody już odeszły? To dobrze… Szybciej będzie po wszystkim. Pani pierwiastka? — tym razem już zwróciła się do kobiety.

— Nie — zamiast niej odpowiedział mężczyzna. — To moja żona i nazywa się Hanna…

— Nie pana się pytałam — pielęgniarka przerwała mu w pół zdania. — Proszę usiąść tam — wskazała dłonią rząd krzeseł pod ścianą — i się uspokoić. Poród to nie żaden kataklizm.

— Ale to jest moje dziecko, a nie żadnego Pierwiastka — ten nie dawał jednak za wygraną.

Pielęgniarz nie wytrzymał i zaśmiał się.

— Pierwiastka to inaczej pierworódka — zaczął tłumaczyć — czyli kobieta, która rodzi po raz pierwszy. Czy macie więcej dzieci? — spojrzał na mężczyznę pytającym wzrokiem.

— Nie — ten zgodnie odpowiedział z prawdą. — To będzie nasze pierwsze.

— Więc jakby nie patrzeć, pańska żona jest pierwiastką. A pan niech się nie martwi. Na pewno wpiszemy pana w dokumentach jako ojca. Chyba… że — uśmiechnął się zawadiacko do pacjentki — pani zażyczy sobie inaczej?

Szatynka na wózku zaprotestowała z grymasem bólu na ustach:

— Nie, nie… Ten dzikus, to ojciec dziecka.

Pielęgniarz, widząc obłędną urodę pacjentki, nie bardzo mógł w to uwierzyć. Dobrze jednak wiedział, że życie pisze różne scenariusze.

Tymczasem siostra zaczęła zadawać pacjentce rutynowe pytania. Gdy skończyła, zwróciła się do mężczyzny, który zdążył już usiąść pod ścianą na krześle:

— Panie Henryku, chce pan rodzić z żoną?

— Ja? — mężczyzna rozejrzał się wokół siebie.

— Przecież nie ja? Chce pan być przy porodzie, czy nie?

— A tak można? — zdziwiła się Hanna.

— Pewnie, że tak. Poród rodzinny kosztuje sto dwadzieścia złotych.

— Sto dwadzieścia złotych? — pacjentka powtórzyła wyraźnie zaskoczona. — Chyba nie — zdecydowała w końcu, lekko zmieszana. — Dla nas to trochę dużo. Może… może następnym razem.

Widząc jej zażenowanie, siostra nachyliła się w kierunku wózka i zapytała szeptem:

— A pani by chciała, aby mąż był z panią?

Hanna skinęła na potwierdzenie głową i zawstydzona spuściła wzrok. Pielęgniarka po raz pierwszy uśmiechnęła się.

— Coś temu zaradzimy — powiedziała nieco cieplejszym tonem i puszczając w stronę kobiety oczko, szybko wpisała w karcie: „pracownik służby zdrowia”.

W tym momencie przygasło światło. Świetlówki zamigotały kilkakrotnie a szklane drzwi rozsunęły się bezszelestnie. Pacjentka siedząca na wózku zawyła boleśnie. Mężczyzna zerwał się z krzesła i przypadł do żony.

— Kochanie, co się stało?!

Kobieta jednak nic nie odpowiedziała, tylko wijąc się z bólu, krzyknęła jeszcze głośniej. Widząc to, pielęgniarka zwróciła się do kolegi po fachu:

— Biegnij obudzić lekarza, a ja skoczę po położną.

Po chwili młodzi ludzie pozostali na izbie przyjęć sami. Mężczyzna kucający przy wózku starał się uspokoić żonę. Ta jednak wiła się niczym piskorz, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Światło ponownie przygasło i wtedy kurczowo ścisnęła go za przegub dłoni.

— Hanno! Hanno! — zawołał na widok jej szeroko wytrzeszczonych oczu. — Co z tobą!?

Kobieta w odpowiedzi osunęła się na podłogę, a jej wydęty brzuch zaczął ruszać się tak, jakby uwięzione tam dziecko chciało się z niego za wszelką cenę uwolnić.

— Pomocy! — zawołał, bezradnie rozglądając się po izbie przyjęć. — Pomocy! — powtórzył bezgłośnie, przytulając głowę małżonki do piersi.

Nagle zdał sobie sprawę z tego, że Hanna przez zaciśnięte usta stara się coś mu powiedzieć. W końcu pomiędzy jednym a drugim skurczem wyrzuciła z siebie:

— Ja rodzę…

— Co mam robić? — zapytał bliski paniki.

— Zawołaj lekarza! — krzyknęła — Albo nie… zaczekaj! Chyba wychodzi!

— Co wychodzi?! — nie zrozumiał.

— Dziecko wychodzi! — Wydyszała przez zacisnęła usta. — Nadstaw ręce, żeby nie upadło na podłogę. Szybko!

W momencie, gdy maleństwo znalazło się na jego ręku, z bocznego korytarza wypadł pielęgniarz z siostrą i lekarzem. W postawnym mężczyźnie ze stetoskopem na szyi rozpoznał doktora, który kilkakrotnie podczas ciąży robił Hannie USG.

— Przygotować salę oraz krew! — Lekarz wydał stanowcze polecenie. — Nie chcę, aby na moim dyżurze nastąpiło zejście. Zrozumieliście?! Jeszcze mi tutaj prokuratora brakowało! — Ostatnie zdanie burknął pod nosem tak, aby pozostali nie usłyszeli.

Tymczasem Henryk z przerażeniem wpatrywał się w dziwną, pomarszczoną, pokrytą jakąś białą mazią istotę na swoich dłoniach, która oprócz tego, że miała główkę oraz cztery kończyny, w niczym nie przypominała niemowlęcia. I ten wężyk, który łączył ją z jego ukochaną żoną…

— Proszę jeszcze przez chwilę potrzymać maluszka — niespodziewanie usłyszał obok siebie głos lekarza, na którym, co dziwne, mały stwór nie zrobił najmniejszego wrażenia.

Heniu, mimo że dłonie drżały mu jak w febrze, mocniej zacisnął palce na małym, ciepłym ciałku. Doktor ukucnął i jednym wprawnym ruchem przeciął pępowinę, a następnie odebrał z jego rąk dziecko i przekazał je stojącej nieopodal siostrze. Ta położyła je brzuszkiem do dołu na swojej dłoni i lekko klepnęła w plecki. Istotka parsknęła, a następnie zakwiliła, niczym mały kociak. Heniu przypatrywał się temu z przerażeniem w oczach. Widząc jego wystraszony, wręcz obłąkany wzrok, pielęgniarka uśmiechnęła się i podnosząc maluszka do góry, powiedziała:

— Ma pan śliczną, zdrową córeczkę… Gratuluję. Teraz zabiorę ją na badania, a pan niech tutaj usiądzie i poczeka.

— A co z żoną? — spojrzał zatroskany w jej kierunku.

— Żonę zabieramy na salę, tam dokończymy poród — lekarz pomógł pielęgniarzowi przenieść pacjentkę z podłogi na łóżko na kółkach.

— Więc to jeszcze nie koniec? — mężczyzna wyraźnie się zmartwił.

— Niestety nie. Żona musi jeszcze urodzić łożysko.

— Urodzić łożysko? — zdziwił się. — A na co mi łożysko? — zapytał niemądrze.

— Panu na nic — lekarz uśmiechnął się — ale są tacy, którzy robią z niego kosmetyki.

Henryk, aby nie wyjść na jeszcze większego ignoranta, wolał już nie zadawać więcej pytań.

— Chyba zwariowałem! — Pomyślał przerażony, kierując się do łazienki. — Najpierw ten ufoludek, teraz łożysko i kosmetyki?! Gdzie ja jestem? Czy przez przypadek nie znalazłem się na planie filmu fantastycznego? Gdy dotarł do łazienki, stanął nad umywalką i długo wpatrywał się w swoje oblicze w lustrze. W końcu odkręcił zimną wodę i bez zastanowienia wsadził głowę pod lodowaty strumień. Ten go trochę orzeźwił, ale nie na tyle, aby zrozumiał to, czego przed chwilą doświadczył.

2. Bidula

Dzień był ciepły. Na pobliskim zielonym już drzewie sikorka swoim dźwięcznym śpiewem oznajmiała nadejście wiosny. Zresztą, jak mogłoby być inaczej, skoro minęła już połowa maja. Przed wejściem do szpitala, na drewnianej ławeczce osadzonej na murku okalającym zjazd dla osób niepełnosprawnych, siedziało kilku chorych. Jedni w szlafrokach, inni w samych tylko pidżamach, z obojętnością na twarzach i z papierosami pomiędzy palcami tępo, bez wyrazu, wpatrywali się w dal. Heniu, nie zwracając na nich uwagi, z bijącym sercem wkroczył w chłodne wnętrze szpitala. Po nocnym koszmarze, po tym, co wysunęło się z jego żony na jego dłonie, bał się spotkania ze swoją nowo narodzoną córeczką. Tak do końca nie był przekonany, czy chciał ją zobaczyć. Zawsze myślał, że jego dziecko będzie podobne do żony — żony, która była najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu spotkał.

Zatopiony w myślach, zatrzymał się tuż za wejściem, co sprawiło, że szklane, automatyczne drzwi za jego plecami bezskutecznie próbowały się zamknąć. Gdy przez dłuższą chwilę nie ruszał się z miejsca, poirytowany całą sytuacją strażnik wyszedł z portierni i szurając głośno butami, podszedł do niego.

— Czy mógłby pan zrobić krok do przodu? — w jego głosie można było wyczuć lekki wyrzut.

Wyrwany z zamyślenia Henryk spojrzał na niego nieco zdziwiony. Gdy zorientował się o co mu chodzi, uśmiechnął się przepraszająco.

— Wybaczy pan, ale zamyśliłem się. Szukam oddziału poło…

— …żniczego. — dokończył za niego człowiek w marynarce imitującej bluzę od munduru.

— Tak, położniczego — ucieszył się, że nie musi za dużo tłumaczyć. — Wczoraj w nocy — zaczął chaotycznie opowiadać — a dokładnie dzisiaj w nocy, o drugiej, urodziła mi się….

— Córka? — znów dokończył za niego strażnik.

— A pan skąd wie? — tym razem na twarzy Henia pojawiło się zdumienie.

— Rutyna… — mężczyzna odpowiedział z uśmiechem. — Tak długo tutaj pracuję, że od razu rozpoznaję szczęśliwego ojca.

— Ojca rozumiem, ale skąd pan wiedział, że Bóg obdarował mnie córką?

— Sam pan powiedział.

— Ja? — zdziwił się jeszcze bardziej.

— No, może nie do końca, ale gdyby pana żona powiła syna, to powiedziałby pan, że urodził się. Nieprawdaż?

— Rzeczywiście… — Heniu zmieszał się swoim nierozgarnięciem. Aby nie narazić się na dalsze kpiny, rzucił bezbarwnie — Więc, gdzie mam iść?

Strażnik bez jakiejkolwiek ironii wyciągnął przed siebie rękę i wskazał dłonią w głąb korytarza.

— Prosto do windy — odparł — i na trzecie piętro.

Heniu podziękował i już miał zamiar oddalić się, lecz mężczyzna widząc w jego dłoni czerwoną różę, przystopował go:

— Nie tak szybko, szczęśliwy tatuśku. Kwiatek zostaje u mnie.

— Jak to zostaje? — nie zrozumiał.

— Tak to, bo do szpitala nie wolno przynosić kwiatów.

— Żartuje pan? Dałem za niego ostatnie pięć złotych — zmartwił się i to całkiem na poważnie.

Strażnik przyjrzał mu się uważniej i chyba dostrzegł, że nie stał przed nim milioner. Zresztą nie trudno było się domyśleć, gdyż ubiór Henia mówił o nim wszystko. Nie to, żeby był niechlujny czy obdarty. Wręcz przeciwnie, biorąc po uwagę jego biedę, był i tak całkiem schludny. Mężczyźnie, widać, zrobiło się go żal, gdyż powiedział:

— Proszę chwilkę zaczekać — i nie czekając na odpowiedź, oddalił się do portierni. Po chwili wrócił z plastikową torbą.

— Zamienimy się. Po pracy idę na imieniny do znajomej, więc kwiatek przyda mi się.

Heniu zajrzał do siatki.

— Ależ to są pomarańcze — szepnął zaskoczony.

— No właśnie… pomarańcze — strażnik po przyjacielsku poklepał go po ramieniu. — Nie myśli pan, że żona i córeczka potrzebują teraz witamin?

— Ale ja nie o tym — zmieszał się — przecież te cytrusy musiały kosztować majątek!

— Niech już pan nic nie mówi — strażnik lekko popchnął go w stronę windy — tylko leci do tych swoich kobiet. Życzę wszystkiego najlepszego!

Heniu chciał mu jeszcze raz podziękować, lecz ten odwrócił się i jakby nigdy nic, odszurał do portierni. Uszczęśliwiony takim obrotem sprawy — na pomarańcze mogli sobie pozwolić tylko w święta — wjechał windą na trzecie piętro i z trochę lepszym humorem wkroczył na oddział.

— A pan co tutaj robi? — jedna z krzątających się tam pielęgniarek obejrzała go uważnie z góry do dołu.

— Ja? — stropił się.

— A widzi pan tutaj kogoś innego? — Siostra mówiąc to, przypięła karteczkę do wiszącej na ścianie dużej korkowej tablicy.

— Bo ja…. — zająknął się — …szukam żony.

Niezbyt wysoka, lekko krępawa kobieta obciągnęła fartuch i z całkiem szczerym uśmiechem odpowiedziała:

— Mówi pan, że szuka żony? — na jej ustach pojawił się zalotny uśmiech. — Muszę pana zmartwić — mrugnęła w jego kierunku okiem. — Ja już jestem zajęta, ale może da się coś zrobić. Jak pan chwilę zaczeka, to przyniosę od koleżanki adres do dobrego biura matrymonialnego.

Henryk, który nie był przyzwyczajony do takich żartów, zaczął się chaotycznie tłumaczyć:

— Nie… nie, ja nie szukam żony. To znaczy nie w tym sensie. Po prostu ja dzisiaj w nocy rodziłem tutaj…

— No, no… — kobieta z podziwem pokiwała głową — coraz bardziej mnie pan zadziwia.

A jak pan rodził? Naturalnie czy może po cesarsku?

— Po cesarsku? — spojrzał na nią zaskoczony. — A broń Panie Boże. Jestem prostym, biednym człowiekiem i nie stać mnie na cesarskie porody. Po cesarsku niech sobie rodzą ci, którzy mają za dużo pieniędzy.

Siostra parsknęła śmiechem.

— Co tak panią rozbawiło? — kolejny raz zmieszał się.

— Nic, nic… — siostra nie chcąc mu widocznie sprawiać przykrości, zmieniła temat. — Proszę mi tylko powiedzieć, kogo pan — pan wyraźnie podkreśliła — urodził? Syna czy córkę?

— Naturalnie, że córkę — odpowiedział tak, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie.

— A nazwisko szanownego pana?

Henryk przedstawił się szarmancko, z lekkim ukłonem. Siostrze to jednak nie wystarczyło, gdyż drążyła dalej:

— A córeczki?

— Co córeczki? — nie zrozumiał.

— Jakie nazwisko córeczki? — powtórzyła siostra wolno i wyraźnie.

— Ma się rozumieć, że takie samo. A mogłoby być inne?

Kobieta uśmiechnęła się:

— Zdarza się i tak. A teraz proszę tutaj chwilkę zaczekać, a ja sprawdzę, gdzie leży pańskie maleństwo.

Gdy pielęgniarka oddaliła się, usiadł na krześle pod ścianą i zaczął zastanawiać się, jak to możliwe, aby dziecko miało inne nazwisko niż ojciec. Jednak nie doszedł do żadnych konstruktywnych wniosków, więc zajął się czytaniem wiszących na ścianie kolorowych tablic informacyjnych. Szczególnie zaciekawiła go ta jedna — o szczepieniach. Nigdy w życiu nie przypuszczał, że dzieci trzeba szczepić tak wiele razy. Nagle pojawiła się przy nim znajoma siostra.

— Proszę za mną! — oznajmiła krótko. — Pójdziemy najpierw do żony, a dopiero potem do córeczki.

— To one nie są razem? — zdziwił się.

— Nie… — odparła, ruszając korytarzem przed siebie. — Pańska małżonka leży na sali wspólnej, a mała w inkubatorze.

— Stało się coś? — zaniepokoił się.

Pielęgniarka uspokoiła go:

— Niech się pan nie denerwuje, córka ma tylko żółtaczkę.

— Żółtaczkę?! — Heniu trochę słyszał o tej chorobie, więc się wystraszył. — I pani mówi to tak spokojnie!?

— Przecież to naturalne — obojętnie wzruszyła ramionami. — Myślę, że żona panu zaraz wszystko wyjaśni. Na szczęście, po tym, co wczoraj przeszła, czuje się naprawdę dobrze. Może jest trochę osłabiona, ale kroplówki szybko postawią ją na nogi. Proszę, to tutaj… sala numer pięć — zatrzymała się i zajrzała do środka. Upewniwszy się, że w środku nie dzieje się nic niestosownego, otworzyła drzwi i gestem dłoni zaprosiła go do środka.

Ostrożnie wszedł do sali i rozejrzał się po wnętrzu. Znajdowały się tam cztery łóżka. Dwa pod oknem i dwa bliżej drzwi. Przy każdym z nich stała niska szafka i dziwne okratowane łóżeczka na kółkach. Jedna z mam karmiła właśnie swoje maleństwo obfitą, nabrzmiałą piersią. Gdy dziecko wypluło dużego sutka, zmieszany szybko odwrócił wzrok i zaczął szukać żony.

— Heniu! Tutaj jestem… — Z lewej strony od okna dobiegł go słaby, lecz znajomy głos.

Szybko do niej podszedł i na powitanie ukradkiem pocałował ją w policzek. Wyglądała na bardzo osłabioną. Jej twarz była blada jak nigdy dotąd. Do wierzchu jej prawej dłoni doprowadzono cienki, przeźroczysty wężyk, który wędrował do wiszącej na wysokim stojaku dużej butli.

— Siostra mówiła — wyszeptał drżącym głosem — że mała jest chora, że ma żółtaczkę. To prawda? — usiadł na brzegu łóżka.

— Uspokój się — położyła swoje drobne palce na jego dużej spracowanej dłoni. — To tylko żółtaczka fizjologiczna. Wiele dzieci ją ma.

— A te, które są tutaj, nie mają — zauważył przytomnie.

— Żebyś się nie zdziwił — uśmiechnęła się. — Akurat dziecko tej pani, która karmi, wróciło rano z naświetlania. Spójrz, jaki okaz zdrowia.

Heniu spojrzał we wskazanym kierunku, lecz widząc nagą pierś, szybko odwrócił wzrok.

— Jak tak można — szepnął zgorszony.

— Przecież to naturalne — żona uśmiechnęła się. — Kobiety karmią swoje pociechy w autobusie i w parku.

— Ja jednak wolałbym, abyś ty tak nie karmiła.

— Mam wcale nie karmić?

— Oczywiście, że nie, ale…

— Oj zazdrośnik z ciebie… — musnęła czule dłonią jego policzek. — Powiedz lepiej — zmieniła temat — co dla nas przyniosłeś?

— Pomarańcze — ożywił się, kładąc na kołdrze siatkę. — Podobno mają dużo witamin.

Hanna wyjęła jeden soczysty owoc ze środka i przysunąwszy go do twarzy z widoczną radością powąchała go.

— Jesteś wspaniały — obdarzyła go anielskim uśmiechem. — A co tam w domu? — zapytała z troską w głosie.

— Pusto bez ciebie — westchnął.

— Korzystaj z okazji, ponieważ niedługo będzie pełno. Chcesz zobaczyć małą? — zaskoczyła go pytaniem.

— Teraz? — przez plecy przeszedł mu dreszcz. Nie wiedział, czy jest już na to spotkanie gotowy.

— A kiedy? Nie jesteś ciekawy, jak wygląda?

— Widziałem ją wczoraj i… — ściszył głos — ...martwię się o nią. Spójrz, te wszystkie dzieci są takie… takie dziecięce, a ona była taka…

— Jaka? — spojrzała na niego zaskoczona.

— Taka inna. Pomarszczona, biała…

— Głuptas jesteś — zaśmiała się, aż pozostałe kobiety spojrzały w ich kierunku. — Uwierz mi na słowo. Naprawdę nic jej nie jest i jest najpiękniejsza na świecie.

— Piękniejszej od ciebie nie ma — wyszeptał czule.

— A żebyś się nie zdziwił. Jak ją zobaczysz, to od razu się zakochasz. Chodź!

Henryk pomógł żonie wstać i wolnym krokiem wyszli na korytarz. Tam zaczepili przechodzącą pielęgniarkę.

— Proszę siostry, czy możemy zobaczyć córkę?

— Ależ oczywiście! Tylko proszę nie wchodzić do środka. Mała leży na końcu.

— Wiem, wiem — Hanna przerwała jej z uśmiechem. — Byłam już u niej kilka razy. Teraz tylko chciałam pokazać ją mężowi.

Dziewczynka leżała w szklanym inkubatorze oświetlona od góry snopem dziwnego światła. Większość jej małej twarzyczki zakrywały ogromne, ciemne okulary. Z daleka, zza szyby wyglądała jak mały ufoludek.

— Bidula… — wyszeptał Heniu, a w jego oczach pojawiły się łzy.

— Nasza bidula — sprostowała Hanna i z wielką czułością przytuliła się do ramienia męża.

…osiem lat później

Hanna krzątała się w malutkim, ale czystym i schludnym pokoju, w którym ledwie mieściła się bardzo stara dwudrzwiowa szafa, pamiętająca chyba jeszcze czasy powstania listopadowego, własnej roboty stół oraz wielokrotnie naprawiana sofa. Ciemne, kasztanowate włosy Hanny, długimi, niesfornymi falami spływały na mocno wystające łopatki, a gdy pochylała się do przodu, zasłaniały niemal całą jej twarz. Twarz, która za nic nie pasowała do tego prostego wnętrza. Biła z niej jakaś zaduma przemieszana z dostojeństwem. Kto spojrzał na nią pierwszy raz, ten miał wrażenie, że przeniósł się w czasy wielkich dam. To były jednak tylko pozory i obłuda matki natury. Pochodziła bowiem ze zwykłej rodziny robotniczej a dokładniej mówiąc, ojciec był bezrobotnym alkoholikiem, a matka praczką i sprzątaczką niemającą dla swojej córki czasu. Wychowało ją zatem podwórko i rynsztok płynący środkiem ulicy, w którym z innymi dziećmi jej pokroju puszczała statki z papieru. A zahartowali podpici koledzy ojca, którzy nie raz, nie dwa próbowali się do niej dobrać. Całe szczęście miała ostre zęby i szybkie nogi, więc dzięki Bogu udało się jej uniknąć najgorszego poniżenia.

Jej największym marzeniem było wyrwanie się z tego bagna i w pewien sposób udało się jej to. Tylko za jaką cenę? Ojciec trafił do więzienia, gdy miała szesnaście lat. Dostał dożywocie za zabicie matki. Została sama bez środków do życia. Całe szczęście dwupokojowe mieszkanie było tym, czego ojciec nie zdążył przepić. Biorąc pod uwagę, że ma gdzie mieszkać, opieka społeczna przymknęła oko na fakt, że nie była jeszcze pełnoletnia i pozwoliła jej zająć się sobą. Szkołę podstawową miała skończoną, gimnazjum także. Pierwszą pracę znalazła po drugiej stronie ulicy w Zakładach Mięsnych. Na początku jako sprzątaczka a potem, gdy zakochał się w niej kierownik, jako pakowaczka. Koleżanki nie bardzo mogły zrozumieć, dlaczego nie chciała wykorzystać nadarzającej się okazji i związać się z człowiekiem na takim stanowisku. Ona jednak miała swoje powody. A konkretnie jeden. Po tym, jak w toalecie molestował ją, czuła do niego większy wstręt niż do kumpli ojca. Oni robili to pod wpływem alkoholu, a on chciał zrobić to na trzeźwo. Aby nie stracić pracy, zachowała ten incydent tylko dla siebie. Jednak poniżony i pokąsany kierownik zaczął się mścić. Dostawała najgorsze i najcięższe prace. W końcu nie wytrzymała i zwierzyła się jedynej osobie, z którą zaprzyjaźniła się w pracy. Był konserwatorem, „złotą rączką”. Spokojnym, prostym człowiekiem. Po tej rozmowie kierownik już więcej nie pojawiał się w pracy. Szeptano, że ktoś — ona domyślała się, kto — zatrzasnął go na noc w chłodni. Minus trzydzieści stopni zrobiło swoje. Konserwator „złota rączka” zaimponował jej. Po raz pierwszy w życiu to nie ona musiała bronić się przed mężczyzną, lecz to on stanął w jej obronie. Zbliżyli się do siebie, a po dwóch latach została jego żoną.

Bardzo chcieli mieć dziecko. Przez kilka lat starali się o nie, lecz bezskutecznie. Gdy stracili już nadzieję, nagle zaszła w ciążę i po dziewięciu miesiącach urodziła śliczną dziewczynkę. Henryk, jej mąż, tego dnia został najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Bidula — naprawdę nazywa się Zosia — mimo że ma dzisiaj już osiem lat, wciąż jest jego oczkiem w głowie.

W życiu musi być jednak równowaga. Ile szczęścia, tyle nieszczęścia. Ledwie wróciła z nowo narodzonym dzieckiem ze szpitala do domu, okazało się, że jakiś magnat budowlany wykupił Zakłady Mięsne i wbrew wcześniejszym zapowiedziom rozpoczął redukcję załogi. Z dnia na dzień oboje zostali bez pracy. Po niedługim czasie na miejscu zakładu stanęło piękne, nowoczesne osiedle mieszkaniowe. Ich także miano wysiedlić, a kamienice wyburzyć — podobno nowym mieszkańcom zasłaniały widok na rzekę — całe szczęście lub nieszczęście, nie wyraził na to zgody konserwator zabytków. Tak więc teraz sąsiadują ze sobą dwa światy, świat ubóstwa ze światem przepychu, które pogardzają sobą nawzajem. Przeżyli tylko dlatego, że mieli odłożone trochę pieniędzy na większe mieszkanie. Po jakimś czasie jednak i te się skończyły. Dzisiaj krząta się, czekając na męża, który, jak co dzień, wyruszył na poszukiwanie jakiegokolwiek zajęcia. A mała przecież rosła i chciała jeść. Do tego „bezpłatna szkoła”, która kosztowała, jak dla nich, gigantyczne pieniądze. Na szczęście Bidula, była dopiero w drugiej klasie. O tym, co będzie później, nawet nie chciała myśleć.

Na wspomnienie córki uśmiechnęła się w duchu i podeszła do okna sprawdzić, czy przypadkiem nie oddaliła się sprzed domu.

Była tam. Na niewielkim placyku, obok trzepaka. Grała w gumę ze swoją najlepszą koleżanką z klasy i z podwórka. Kasia, tak nazywała się ta mała blondyneczka, mieszkała piętro wyżej. Obie dziewczynki przyjaźniły się od najmłodszych lat. Były jak dwie papużki nierozłączki. Jeśli jedna gdzieś była, to było wiadomo prawie na sto procent, że druga będzie gdzieś w pobliżu. Kasia trochę Hannie przypominała ją samą, gdy była dzieckiem, z tą jednak różnicą, że ojciec Hanny trafił do więzienia, gdy miała szesnaście lat, a Kasia swojego nawet nie pamiętała. Zostawił ich, gdy miała dwa latka. Może to i lepiej? Teraz ma spokój, a wychowuje ją tylko matka ze schorowaną babką.

Nagle na twarzy Hanny pojawił się nikły, lecz wyraźny grymas niezadowolenia. Do bawiących się dziewczynek podjechał na rowerze Dawid. Ich rówieśnik, przedstawiciel nowego osiedla. Wyraźnie zaczął z nich szydzić. Gdy Kasia, jako ta odważniejsza, coś mu odpowiedziała, chłopak zaczerwienił się i bez żadnego skrępowania popchnął ją a Zosię pociągnął za włosy. Ta nawet nie drgnęła, tylko zacisnąwszy zęby i piąstki wbiła w niego swoje wielkie, prawie czarne oczy. Hanna miała wrażenie, że córka zaraz się na niego rzuci. Już miała otworzyć okno, aby przegnać intruza, lecz w tym momencie przy dziewczynkach pojawił się Henryk. Na jego widok chłopak wskoczył na siodełko roweru i odjechał. Po chwili zniknął w bramie osiedla po drugiej stronie ulicy. Heniu upewniwszy się, że z dziewczynkami wszystko w porządku, pocałował Zosię w czoło i skierował się do domu. Po chwili drzwi od mieszkania skrzypnęły i usłyszała jego głos:

— Cześć kochanie, już jestem.

Uśmiechnęła się, gdyż za każdym razem, niezależnie od zaistniałej sytuacji, mówił to samo. — Co za utrapienie z tym chłopakiem — dodał, wchodząc do pokoju. — Czy jego rodzice nie mogliby nauczyć go szacunku do dziewczynek? W końcu do nich pójdę i im wygarnę.

— Po co od razu robić awanturę — starała się go uspokoić. — Jak spotkam jego matkę, to jej zwrócę uwagę. A teraz siadaj i zjedz coś.

Heniu jednak zamiast do stołu podszedł do niej i przytulił ją.

— Mam dla ciebie niespodziankę — szepnął jej do ucha.

— Dla mnie? — zdziwiła się — A co to takiego?

— Dobra informacja. Od jutra… — tajemniczo zawiesił głos — … mam pracę. Jeśli dobrze pójdzie, to może nawet na dłużej.

Hanna wyraźnie się ożywiła. Dla niej ta wiadomość była naprawdę ważna.

— To świetnie — w jej głosie pojawiła się szczera radość. — Zosia potrzebuje nowe buty na zimę. Te, które ma, dawno już przemakają a poza tym noga tak szybko jej rośnie, że nawet nie wiem  czy jeszcze je wciśnie.

— Kupimy jej buty — Henryk uśmiechnął się, siadając za stołem — a jak dobrze pójdzie to także płaszczyk.

— Pod warunkiem — starała się ostudzić jego zapał — że ci zapłacą i tym razem nie będziesz przez dwa miesiące pracował za darmo.

— Na pewno zapłacą. To jest wielka i znana firma budowlana.

— A co będziesz robił? — wyciągnęła z małej szafki nad zlewozmywakiem talerz do zupy i położyła go na stole.

— Jak to na budowie… — wzruszył ramionami. — W centrum mają stawiać jakiś wielki biurowiec.

Chciał jeszcze coś dodać, ale w tym momencie do domu wpadły dziewczynki.

— Mamo! Mamo! — od progu zaszczebiotała Zosia. — Możemy iść na nowe osiedle do Moniki?

— Przecież wiesz, że nie lubię, jak tam chodzisz.

— Ale Monika zaprosiła nas na film. Ma być o księżniczce Miriam. Proszę cię! — Zosia spojrzała na matkę tym swoim proszącym wzrokiem, przy którym jej oczy przypominały dwa wielkie księżyce w zaćmieniu.

— A lekcje?

— Lekcje mamy już odrobione — wtrąciła Kasia.

— A jak znowu natkniecie się na Dawida?

— To mu uciekniemy — spojrzały na siebie i się roześmiały.

— Niech ciocia nam pozwoli — Kasia starała się pomóc przyjaciółce, wiedząc, że jak Zosia nie pójdzie, to i ona także. — Zaraz po filmie wrócimy.

— Pozwól im Hanno — Heniu jak zwykle stanął po stronie córki. — Przecież państwo Frąckowiak są bardzo mili i sami mówili, żeby dziewczynki częściej odwiedzały jej córkę.

— No dobrze — Hanna w końcu dała za wygraną. — Tylko uważajcie na siebie — dodała, lecz dziewczynek już nie było.

Niczym dwie małe frygi odwróciły się na pięcie i zniknęły za drzwiami. Przez chwilę słychać było jeszcze stukot ich małych stóp, gdy z pierwszego piętra zbiegały drewnianymi schodami w dół.

Gdy minęła godzina dziewiętnasta, Hanna z coraz większym niepokojem zerkała na wiszący nad sofą zegar.

— Heniu — w końcu nie wytrzymała — może byś poszedł zobaczyć gdzie one są. Denerwuję się.

— Całkiem niepotrzebnie — odłożył gazetę. — Na pewno bawią się w najlepsze. Wiesz przecież — zaśmiał się — że mała Frąckowiakówna ma tyle zabawek, co dobrze zaopatrzony sklep.

— Właśnie dlatego jest mi głupio. Nie wiem, czy Zosia powinna tam chodzić. Ci ludzie…

— To porządni ludzie — dokończył za nią mąż. — Niejednokrotnie nam pomogli i zawsze robili to ze szczerego serca. Dla nich nie liczy się to, że jesteśmy biedni i mieszkamy w ciasnym mieszkanku w zagrzybionej kamienicy.

— Dobrze już, dobrze — zniecierpliwiona machnęła ręką. — Masz rację. A teraz, dla mojego spokoju, skocz po nie.

Widząc, że Hanna nie da się przekonać, wstał, wyszedł do przedpokoju i zaczął zakładać buty. W tym samym jednak momencie na schodach rozległy się szybkie dziecięce kroki.

— Widzisz… — zajrzał do pokoju i uśmiechnął się do żony. — Mówiłem, że nie ma powodu do niepokoju.

Ledwie wypowiedział te słowa, gdy do domu wbiegły zdyszane dziewczynki. Na twarzy Kasi malował się strach, a oczy Zosi były wilgotne od łez.

— Stało się coś? — Hanna podbiegła do córki.

— Nie wiem… — w zastępstwie przyjaciółki odpowiedziała Kasia. — Mówi, że boli ją brzuch.

— Może coś zjadła u Moniki?

— Było tylko ciasto z galaretką.

— A nikt was nie zaczepiał?

Kasia nim odpowiedziała, spojrzała na przyjaciółkę. Ta jednak, trzymając się dłońmi za brzuszek, skulona odeszła w kierunku sofy. Hanna podeszła do niej i pomogła jej się położyć. Bidula popłakując, zwinęła się niczym pobity kot. Hanna ponownie odezwała się do Kasi:

— Powiedz, co się stało. To jest bardzo ważne.

Kasia jeszcze raz spojrzała na koleżankę i w końcu wyrzuciła z siebie:

— Zaczepili nas tacy starsi chłopcy, ale Dawida z nimi nie było. Nazwali nas brudnymi, śmierdzącymi śmieciami i mnie opluli.

— A czy przypadkiem któryś jej nie uderzył?

Blondyneczka zaprzeczyła ruchem głowy. — Nie ciociu, tylko nas opluli.

— Coś kręcisz… Więc dlaczego Zosię rozbolał brzuch?

— Naprawdę nie wiem. Chłopcy sobie poszli i wtedy ona krzyknęła.

Hanna, widząc, że z Kasi nic więcej już nie wyciągnie, przytuliła ją, a następnie odprawiła do domu. Gdy dziewczynka zniknęła za drzwiami, podeszła do płaczącej córki, przy której siedział już ojciec.

— Musisz mi powiedzieć córeczko, co się stało? — pogłaskała ją po główce.

Bidula chciała coś odpowiedzieć, lecz nagle naprężyła się i przyłożyła rączki, lecz tym razem do plecków.

— Mamusiu — wyszeptała przez łzy — to tak strasznie boli.

Hanna mocniej przytuliła córkę i niepewnie spojrzała na męża. Zrozumieli się bez słów. Heniu wstał i w pośpiechu wyszedł z mieszkania. Po dziesięciu minutach wrócił z powrotem. Towarzyszył mu postawny mężczyzna.

— Dzień dobry pani Hanno.

— Dzień dobry panie Frąckowiak. Przepraszam, że pana niepokoimy, ale…

Ojciec Moniki nie dał jej jednak dokończyć.

— Za co pani przeprasza? Od tego ma się przyjaciół. Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdyby coś niedobrego stało się przyjaciółce mojej córki. Nie mógłbym spojrzeć jej w oczy. Chodźmy na dół… Samochód czeka.

W szpitalu zrobiono Zosi badania krwi, EKG oraz USG jamy brzusznej. Wyniki nic nie wykazały, więc podano jej kroplówkę i odesłano do domu z zaleceniem, aby w razie dalszych dolegliwości bólowych zgłosić się do lekarza rodzinnego. Gdy wrócili do domu, było już po północy.

…sześć lat później

Zosia leżała na wznak w swoim łóżku, zatopiona w miękkiej, pachnącej pościeli. Z pokoju obok dochodził spokojny, równomierny oddech rodziców. Zmęczeni codziennymi obowiązkami już dawno zasnęli. Do niej jednak sen nie przychodził. Odganiała pojawiające się obrazy, lecz te z uporem maniaka ukazywały się niczym poświata księżyca widoczna na suficie. Nigdy nie lubiła ciemności — pewnie tak, jak większość dzieci — lecz nigdy też do tego się nie przyznawała. W mroku czuła wyraźnie czyjąś obecność. Ten ktoś nieustannie wpatrywał się w nią swoim przenikliwym, martwym wzrokiem. Nie widziała go, lecz każdy jej najmniejszy skrawek ciała mówił jej o jego obecności.

Nagle poczuła delikatne muśnięcie w policzek. Za każdym razem było takie samo. Czułe, delikatne, ale jakże zwodnicze i fałszywe. Podświadomie jej ciało naprężyło się. Przez te kilka lat nauczyło się, że dotyk ten był niczym innym jak ostrzeżeniem przed tym, co miało zaraz nastąpić. Aby nie krzyknąć i nie obudzić rodziców, zagryzła usta tak mocno, aż poczuła w ustach słodki smak krwi. Gdzie tym razem zaboli? — przemknęło jej przez myśl. — Czy to będzie brzuch? Czy może ręce? A może znowu twarz lub nie daj Boże tył głowy. Ten ból był najgorszy. Wnikał do środka i rozlewając się po całej czaszce, pozbawiał ją wzroku. Raz stało się tak na środku chodnika, gdy wracała z wieczorku poetyckiego. Poczuła jakby silne uderzenie w potylicę. Stała tam chyba z dwadzieścia minut, jęcząc z bólu niczym zbity psiak. Ale to nie ten ból był najgorszy, ponieważ już się do niego przyzwyczaiła, lecz właśnie utrata wzroku. Bała się stać, bała się ruszyć z miejsca. Nie wiadomo, jakby się to wszystko skończyło, gdyby nie Dawid. Tak, Dawid. Ten sam chłopak, który w dzieciństwie zaczepiał ją. Odprowadził ją pod same drzwi mieszkania. Była mu za to wdzięczna, lecz wciąż nie mogła się do niego przekonać. Może dlatego, że tak do końca nie wiedziała o co mu chodzi. Ciągle był blisko niej. Zdecydowanie za blisko. Czy to w szkole, czy na ulicy. Zapisał się nawet do kółka teatralnego, na które uczęszczała dwa razy w tygodniu.

Nagle uświadomiła sobie, że wciąż leży naprężona a jej pidżama jest mokra od potu. Co dziwne, ból jeszcze nie nadszedł. Czyżby tym razem miał ją oszczędzić? Łudziła się. Przyszedł jak zawsze w najmniej oczekiwanej chwili. Dopadł ucho. Nie bolało w środku, tylko na zewnątrz. Tak jakby ktoś chciał je oderwać. Wbrew sobie krzyknęła. A może jej się tylko wydawało, gdyż wyczuleni rodzice tym razem nie wstali? Ponownie zacisnęła usta i przyciskając twarz do poduszki, zaczęła bezgłośnie wyć. To sprawiło jej ulgę, ale tylko na moment, gdyż nagle poczuła tępy ból po drugiej stronie twarzy. Tym razem była to skroń. Potem jeszcze prawa dłoń i udo. W końcu nastąpiła przerwa. Tylko na jak długo?

Obudziła się wcześnie rano, obolała jak po upadku z dużej wysokości. Tata był już w pracy, a mama jeszcze spała. Cichutko wstała, aby uniknąć jej wzroku. Umyła się, wrzuciła na siebie pierwszą z brzegu sukienkę i nawet nie jedząc śniadania bezgłośnie wymknęła się z domu. W pierwszym momencie chciała pójść na górę po Kasię, ale zorientowawszy się, że jest dopiero siódma trzydzieści, a do szkoły miały na dziewiątą trzydzieści, postanowiła przejść się po parku.

Niebo było bezchmurne, co zapowiadało ciepły i piękny dzień. Świeże powietrze trochę złagodziło ból, więc alejką, pomiędzy rzędem jarzębin, skierowała się ku swojej ulubionej ławeczce. Z daleka jednak zobaczyła, że leży na niej jakiś człowiek. Zawahała się. W tym momencie ktoś delikatnie chwycił ją za łokieć. Wystraszona odskoczyła na bok. Przed nią stał Dawid ubrany w granatowy, markowy dres.

— Nie idź tam — ostrzegł ją. — Tam śpi jakiś pijak.

— Co ty tutaj robisz? — zapytała z wyrzutem. Chłopak był ostatnią osobą, którą chciała spotkać.

Ten jednak, nic sobie nie robiąc z jej wyraźnego niezadowolenia, odpowiedział całkiem spokojnie:

— Biegam…

— Więc biegaj sobie dalej i zostaw mnie w spokoju. — Pomimo tego, że nie miała zamiaru okazać mu niechęci, ton jej głosu był wyraźnie oschły.

— Przepraszam… — starał się nie patrzeć w jej niemal czarne oczy, lecz te przyciągały go jak magnes. — Chciałem cię tylko ostrzec.

— Kiedy stałeś się taki troskliwy? — zadrwiła.

W odpowiedzi obojętnie wzruszył tylko ramionami i mimo wszystko uśmiechnął się do niej.

— Widzę, że księżniczka ma dzisiaj zły humor — dodał szybko.

— Nie jestem żadną księżniczką — Zosia zacisnęła piąstki tak jak wtedy, gdy miała osiem lat.

Dawid widząc to, zaśmiał się.

— Mówił Ci już ktoś, że pięknie wyglądasz, jak się złościsz?

Zmieszana tym co powiedział, odepchnęła go i pobiegła przed siebie. Zatrzymała się dopiero przed szkołą. Było jej strasznie głupio. Chłopak starał się być miły, a ona niepotrzebnie rozpamiętywała to, co wydarzyło się kilkanaście lat wcześniej.

— Pięknie wyglądasz, jak się złościsz — powtórzyła, starając się naśladować ton jego głosu. — W końcu pierwszy raz tego dnia uśmiechnęła się. — Kretyn — skwitowała krótko.

— Słucham? — to pytanie padło z ust nauczyciela biologii, który zatrzymał się tuż koło niej.

Bidula na jego widok zmieszała się.

— Przepraszam… To nie do Pana. Rozmawiam sama z sobą — odpowiedziała trochę zażenowana.

Ten zamiast prawić jej morały, nachylił się do niej i ściszywszy głos wyszeptał: — Nie przejmuj się… Ja stale tak robię. Podobno to domena ludzi inteligentnych. Idziesz do szkoły? — nagle zmienił temat. — Tak szybko? Nie możesz spać?

Lubiła go. Mimo starej daty, naprawdę był w porządku. Zastanawiała się, czy mu nie powiedzieć o bólach. W końcu był biologiem i może lepiej znał się na ludzkim ciele niż ci wszyscy lekarze, którzy bezradnie rozkładali ręce. Już miała na końcu języka pytanie, gdy w kieszeni nauczyciela rozdzwonił się telefon. Starszy pan przeprosił ją i chaotycznie obmacując płaszcz, wolnym krokiem skręcił w bramę prowadzącą na teren szkoły. Przez chwilę patrzyła za nim. W końcu zerknęła na zegarek. Była za piętnaście ósma. Z okolicznych uliczek powoli wyłaniali się uczniowie. Jedni pieszo, inni na rowerach. Dwie dziewczyny jechały nawet na rolkach.

Nie bardzo wiedząc, co z sobą począć, postanowiła pójść do czytelni. Było to jedyne miejsce, oprócz domu Moniki, gdzie mogła korzystać z komputera i związanego z nim dobrodziejstwa, jakim był Internet. Poza tym panowała tam cisza, a tego chyba w tym momencie najbardziej potrzebowała.

Pani pracująca w czytelni była niską, zadbaną kobietą około trzydziestki. Znała Zosię bardzo dobrze, więc gdy przywitała się i usiadła przy komputerze, nie zadawała jej żadnych pytań. Podobno innym uczniom rzadko na to pozwalała, ale do niej miała dziwną słabość. Może dlatego, że znała jej sytuację materialną i wiedziała, że w domu im się nie przelewa?

Zosia prawą dłonią ruszyła myszką. Monitor cichutko strzelił i ekran rozjaśnił się jasnym blaskiem. Pomimo tak wczesnej pory okno przeglądarki internetowej było otwarte. Nigdy wcześniej tego nie robiła, lecz tym razem z ciekawości weszła w historię wyszukiwania. Pierwsza strona była załadowana o godzinie piątej pięćdziesiąt pięć. Zdziwiona zerknęła przez ramię za siebie. Czyżby pani z czytelni? Po co tak wcześnie korzystała z komputera?

Upewniwszy się, że nie jest obserwowana, przesunęła krzesło tak, aby zasłaniać swoimi plecami ekran i kliknęła na widoczny adres. Strona załadowała się błyskawicznie, a jej oczom ukazała się reklama firmy KSD-MED.

Reklama, jak reklama, krótki tekst, kilka zdjęć słodkich noworodków. Nic ciekawego. Jednym słowem klinika promowała swoje usługi w zakresie pomocy kobietom, które miały problem z zajściem w ciążę.

Zosia świadoma tego, że naruszyła czyjąś prywatność, szybko opuściła stronę i przeszła do sprawdzenia swojej poczty. Było kilka wiadomości, lecz wśród nich zabrakło tej, na którą czekała. Mechanicznie więc zaznaczyła wszystkie i jednym kliknięciem umieściła je w koszu. Następnie wylogowała się z poczty i z nadzieją weszła na stronę organizatora konkursu literackiego, na który wysłała swoje opowiadanie. Niestety, tutaj wyników także jeszcze nie zamieszczono.

Zerknęła na zegar. Do rozpoczęcia pierwszej lekcji pozostało jeszcze sporo czasu więc, aby jakoś go wypełnić, weszła na lokalną stronę z wiadomościami. Pominęła dział kryminalny, którego nie lubiła i skupiła się na sporcie. Uwielbiała oglądać lekkoatletykę, lecz z braku telewizora w domu, rzadko ku temu miała okazję. Tym razem informacji dotyczących królowej sportu nie było, więc kliknęła na pierwszy tytuł z brzegu. Na ekranie pojawiło się duże zdjęcie z młodzieżową drużyną karate, a pod nim podpis: DRUŻYNOWI MISTRZOWIE POLSKI.

Już miała przejść dalej, gdy nagle rozpoznała jednego z zawodników. — Dawid? Niemożliwe… — pomyślała zdziwiona. — Przecież karate to nie tylko walka, ale także siła charakteru. A on… Nie, to niemożliwe.

Aby się upewnić, zerknęła na opis pod zdjęciem. Wyraźnie figurowało tam jego nazwisko.

Pierwszy raz w życiu przemknęło jej przez myśl, że może faktycznie jest inny. Przecież ludzie się zmieniają. On też mógł wyrosnąć z dziecięcej głupoty. Ale skoro jest taki kryształowy, to dlaczego ją prześladuje? Prześladuje? — „Pięknie wyglądasz, jak się złościsz” — przypomniała sobie jego dzisiejsze słowa. — A może ja mu… — Bidula zmieszana i zawstydzona nie dała wykiełkować tej myśli, lecz szybko stłumiła ją w zarodku. Pomimo tego w sercu poczuła dziwne ukłucie — ukłucie, które o dziwo było bardzo przyjemne.

Jeszcze raz spojrzała na zdjęcie i szybko wyłączyła komputer. Następnie uprzejmie podziękowała pani z czytelni, która na odchodne poczęstowała ją pączkiem, i skierowała się schodami na piętro pod salę sto pięć, gdzie miała mieć lekcję historii.

Pod drzwiami jeszcze nikogo nie było, więc usiadła na podłodze z podkulonymi nogami — w taki sposób, aby nie dać chłopakom powodów do głupich komentarzy — i z ochotą zabrała się za jedzenie. Przy trzecim kęsie poczuła nagle muśniecie w policzek. W pierwszym momencie pomyślała, że to kosmyk włosów, gdyż w szkole ataków nie miewała. Jednak ból przyszedł. Tym razem nie był ostry jak zawsze, lecz mdły i świdrujący. Z konieczności, na ostatniej godzinie miała sprawdzian z fizyki, jakoś wytrzymała do końca zajęć.

Po powrocie do domu, aby nie myśleć o bólu, próbowała skupić się na wierszu. Na piątek miała się nauczyć go na pamięć, lecz w tym momencie nie bardzo to jej jednak wychodziło. Niezadowolona z trzaskiem zamknęła książkę.

Hanna widząc, że córka jest jakaś nieswoja, podeszła do niej i ostrożnie położyła jej dłoń na czole.

— Czy ty córuś nie masz przypadkiem gorączki? — zapytała z troską w głosie.

Nie chcąc niepokoić mamy, zaprzeczyła tylko ruchem głowy. Następnie otworzyła na chybił trafił podręcznik i bezmyślnie zaczęła wpatrywać się w zdjęcie przedstawiające Napoleona. Tym razem naprawdę martwiła się, gdyż ataki z zasady przechodziły dosyć szybko, a ten utrzymywał się dziwnie długo.

Z każdą godziną ból się wzmagał. Ona jednak zahartowana wytrzymała noc i jeszcze kolejny dzień. W końcu po powrocie ze szkoły wyjawiła wszystko rodzicom. Tak jak przypuszczała, zatroskali się. Mama obejrzała bolący ząb i bezradnie rozłożyła ręce.

— No, kochana… bez wizyty u stomatologa to się tutaj nie obejdzie. Dziury nie widzę, ale to jeszcze o niczym nie świadczy. Ubieraj się. Idziemy do przychodni.

Dentysta, u którego leczyła się cała rodzina, znał Zosię bardzo dobrze i zawsze, od lat, witał ja w ten sam sposób. Nie inaczej było i tym razem. Gdy tylko ujrzał ją, na jego twarzy pojawił się szeroki, przyjazny uśmiech.

— Witam moją małą, piękną księżniczkę? — skłonił się w pół.

Zosia, pomimo cierpienia, odwzajemniła uśmiech.

— Dzień dobry! — odpowiedziała uprzejmie i dodała: — Niestety, ale już dawno nie jestem mała.

— No, mała może i nie — lekarz przyznał jej rację — ale wciąż pozostajesz moją najpiękniejszą pacjentką. Chociaż nie — nagle zmienił zdanie — jest jeszcze ktoś.

— Czuję się zdradzona. Kto to? — udając zawiedzioną, zrobiła z ust podkówkę jak mała dziewczynka.

— Jak to, kto? Oczywiście twoja mama — odpowiedział i porozumiewawczo mrugnął do Hanny okiem.

Zosia chciała się uśmiechnąć, lecz zamiast tego na jej twarzy pojawił się grymas.

— Oj, widzę, że chyba tym razem nie będą to zęby mleczne. Wskakuj na fotel moja panno, zaraz zobaczymy, co ci tam przeszkadza.

Bidula zajęła miejsce i otworzywszy szeroko usta kątem oka obserwowała, jak dentysta sięga po małe lusterko na uchwycie oraz haczykowaty skaler.

— Pokaż palcem, gdzie cię boli — poprosił, kierując w jej stronę snop ostrego światła.

Wskazała na przednie jedynki.

— Obie jednocześnie? — zdziwił się.

— Ychy — wybełkotała, co miało oznaczać tak.

Doktor obejrzał każdy ząb po trzy razy, oczyścił skalerem podejrzane miejsca, postukał i pokręcił głową.

Widząc to, Hanna zaniepokoiła się.

— Coś nie tak? — zapytała zmartwiona.

— Wręcz przeciwnie. Według mnie wszystko jest jak w najlepszym porządku. Żeby wszystkie dzieciaki miały takie piękne, zadbane uzębienie, to zostałbym bezrobotnym.

— Więc skąd ten ból?

— Tego nie wiem… Dam wam skierowanie i podejdziecie na górę zrobić zdjęcie rentgenowskie. Upewnimy się, czy przypadkiem od korzenia nie robi się zapalenie okostnej. Chociaż wątpię, gdyż nie widać żadnej opuchlizny. A ty piękna — zwrócił się do Zosi — możesz już zamknąć buziaka.

Gdy po dwudziestu minutach wróciły ze zdjęciem, jeden rzut oka wystarczył, aby lekarz postawił diagnozę. Brzmiała ona — wszystko w porządku. Znowu wszystko w porządku.

— Już nie wiem, co robić — Hanna ukryła twarz w dłoniach. — Od siedmiu lat wciąż to samo. Ciągłe ataki, nagły ból, a przyczyny nie ma. Lekarze bezradnie rozkładają ręce. Już nawet byliśmy u psychiatry, który skierował ją na miesięczną obserwację do szpitala. Narazili tylko dziecko na koszmar rozstania, aby na koniec stwierdzić, że to nie jest problem psychiatryczny.

Bidula przytuliła ją. — Nie martw się mamo, ja już naprawdę do tego się przyzwyczaiłam.

— Przyzwyczaiłaś się do cierpienia? Ale ja nie chcę, abyś cierpiała. Chcę, abyś była radosna, jak twoje koleżanki i cieszyła się pełnią życia.

— Przecież wiesz, że jestem szczęśliwa.

W gabinecie nastała niezręczna cisza. W końcu przerwał ją lekarz.

— Jeśli dobrze pamiętam, to mówiliście, że Zosia miała bardzo bolesne ząbkowanie. A jak było z kolkami? Miewała kolki?

— Okropne… — na wspomnienie tych chwil Hanna aż stęknęła. — Potrafiła nie spać trzy noce z rzędu.

— Więc może po prostu ma bardzo niski próg bólu? Czy robiliście jakieś badania w tym kierunku?

Hanna zastanowiła się. Bidulę badali wzdłuż i wszerz. USG, RTG czy TK głowy wykonywali kilkakrotnie, ale o takich badaniach jeszcze nie słyszała.

— Chyba nie — odpowiedziała w końcu.

Stomatolog poprawił okulary i coś zanotował w karcie. Następnie spojrzał na dziewczynę.

— Przepraszam, że zadam takie trochę krępujące pytanie — zwrócił się do niej — ale… czy miesiączkujesz już?

Bidula trochę zaskoczona lekko zaczerwieniła się, a następnie spojrzała na mamę. Ta widząc zażenowanie córki, odpowiedziała za nią:

— Od dwóch lat…

— A jaki ból wtedy odczuwasz? Słaby? Mocny?

— Ja wiem? Taki sobie… — tym razem powiedziała już sama. — Na pewno nie taki, jak podczas ataków.

— A te ataki, jak często miewasz? — dopytywał.

Zosia, zanim odpowiedziała, przycisnęła dłoń do ust.

— Boli? — lekarz spojrzał na nią z troską.

Na potwierdzenie skinęła tylko głową, a następnie zerkając ukradkiem na mamę powiedziała:

— Ostatni atak miałam trzy dni temu… w nocy. To właśnie po nim, w szkole, zaczęły boleć mnie zęby.

— I nic nam nie powiedziałaś? — Hanna była lekko zawiedziona.

— Po prostu nie chciałam was martwić i budzić. Wiesz, że tata wcześnie wstaje. Przepraszam.

— Więc może jedno i drugie ma związek ze sobą — zauważył przytomnie doktor.

— Ale w szkole nigdy mnie nie bolało i ból prędzej lub później mijał. A ten trwa już strasznie długo.

— Przykro mi… tym bardziej, że jesteś moją ulubioną pacjentką. Jako dentysta nie mam wielkiego pola manewru, jednak coś wymyślimy. Chyba nawet mam pomysł.

— Tak? — Hanna spojrzała na niego z nadzieją.

— Dam wam skierowanie na badanie progu wrażliwości na ból za pomocą algometru. Wykonuje je syn mojego przyjaciela, notabene świetny fachowiec, neurolog. Zadzwonię do niego i was umówię. Myślę, że jak usłyszy twoją historię, to z radością poprowadzi dalszą diagnostykę. W końcu jesteś nietypowym przypadkiem klinicznym.

Zosia skrzywiła się niezadowolona.

— Coś nie tak? — zatroskał się.

— Chyba wolałam już to pierwsze sformułowanie.

— Pierwsze? — nie zrozumiał.

— Tak… — uśmiechnęła się, — to o najpiękniejszej pacjentce.

3. Dziwna propozycja

— Szczęść Boże — ksiądz Mateusz, w obszernej, czarnej sutannie, odpowiedział na pozdrowienie i już miał pójść dalej, gdy uzmysłowił sobie, że twarz tej kobiety jest mu znajoma nie tylko z kościoła. — Pani jest mamą Zosi? — zapytał z pełnym przekonaniem.

Hanna zatrzymała się i potwierdziła skinieniem głowy. Nie bardzo miała teraz ochotę na rozmowę. W domu zostawiła cierpiącą Bidulę. Wprawdzie po lekach przeciwbólowych zapisanych przez stomatologa teraz spała, lecz mimo wszystko wolała być przy niej.

Duszpasterz, mając doświadczenie w kontaktach z wiernymi, szybko to zauważył.

— Widzę, że pani się spieszy. Co za czasy — z troską pokręcił głową. — Świat staje na głowie. Wciąż biegniemy do przodu, pędzimy za czymś, co jest tylko mirażem, a zapominamy o sprawach najistotniejszych. Nie mamy czasu nawet na zwykłą rozmowę. A przecież rozmowa ma moc oczyszczenia.

— Może… — odpowiedziała bez przekonania, aby tylko uciąć rozmowę.

— Nie może, a na pewno. Niech pani zapyta córki. Uczę ją religii. Dużo pyta i jest ciekawa świata. Mają państwo naprawdę bardzo inteligentne dziecko.

— Dziękuję bardzo — Hanna połechtana komplementem leciutko się uśmiechnęła. — Wydaje mi się jednak, że nie różni się niczym od innych dzieci.

— Tu bym z panią polemizował. Nie wie pani nawet, jak dzisiejsza młodzież potrafi być płytka. Coraz mniej w nich duchowości, a coraz więcej materializmu. A jak ataki Zosi? — nagle zmienił temat.

Hanna spojrzała na niego zaskoczona.

— Mówiłem — uśmiechnął się — że dużo rozmawiamy.

— Myślałam, że nikt w szkole o tym nie wie.

— Ja wiem i naprawdę jest mi jej żal. Jestem księdzem i też czasami nie potrafię zrozumieć cierpienia. Szczególnie u tak młodych ludzi. Przykład Zosi pokazuje jednak, że cierpienie naprawdę uszlachetnia.

— Czy uszlachetnia? — Hanna zastanowiła się. — Chyba akurat szlachetność nie ma z tym nic wspólnego. Prędzej uwrażliwia na ból innych.

— Może i ma pani rację… Pracowałem kiedyś w hospicjum…

— Tego nie można porównywać — Hanna nie dała mu dokończyć. — Nasza córka cierpi, ale nie umiera. Poza tymi atakami jest zdrowa jak rydz.

— Do tego właśnie zmierzałem.

Spojrzała na niego zaskoczona — Nie bardzo księdza rozumiem…

— Powiem szczerze, dużo o Zosi myślałem i… nie wiem, jak to powiedzieć, żeby pani tego źle nie zrozumiała…

— Niech ksiądz mówi szczerze, ja już nasłuchałam się tylu opinii, że jedna więcej nie zaszkodzi, a może w końcu pomoże.

— Dobrze, więc nie będę owijał w bawełnę. Chciałbym, aby Zosia spotkała się z jednym z moich kolegów po fachu. On jest diecezjalnym egzorcystą.

— Słucham?! — Hanna myślała, że się przesłyszała. — Ksiądz uważa, że Bidula może być opętana?! Że jest na tyle zła, że zamieszkał w niej diabeł?

— To nie tak — duchowny starał się wytłumaczyć. — Wcale nie twierdzę, że jest zła, ponieważ to wspaniała dziewczyna. Poza tym zły duch bardzo często atakuje właśnie tych dobrych. Niech pani poczyta „Żywota Świętych”. Na przykład taki Ojciec Pio. Coś pani przeczytam… — mówiąc to, wyciągnął z teczki niezbyt grubą książkę.

— Gdzie to było? — zaczął wertować kartki. — O, mam. Proszę posłuchać. To słowa samego zakonnika:

„Była już późna noc, a one przepuściły szturm, pośród diabelskich hałasów. Chociaż nic wpierw nie widziałem, domyśliłem się, kto wydaje te dziwne dźwięki. Zamiast wpaść w popłoch, przygotowałem się do bitwy, okazując im szyderczy śmiech. Potem pojawiły się, przybrawszy najbardziej odrażające kształty. Traktowały mnie łagodnie, w nadziei, że w ten sposób przekonają mnie do nadużycia Bożej łaski. Ale, dzięki Bogu, zbeształem je, traktując stosownie do tego, ile były warte. Kiedy zrozumiały, że ich starania są całkiem daremne, rzuciły się na mnie, obaliły na podłogę i zaczęły zadawać ciosy, rzucając poduszkami, książkami i krzesłami, wrzeszcząc rozpaczliwie i wykrzykując najobrzydliwsze słowa.”

Albo to: „Rzuciły się na mnie, jak sfora zgłodniałych tygrysów, grożąc mi, że zapłacę za to i przeklinając mnie. Od tego dnia codziennie mnie biły.”

— Starczy już! — wykrzyknęła Hanna, aż przechodnie stojący na przystanku autobusowym spojrzeli w ich stronę. — Ksiądz przesadza — ściszyła głos. — Moja córka na pewno nie jest opętana.

— Ale ja nie mówię, że jest. Szukam tylko sposobu, żeby jej pomóc. Proszę się zastanowić. Dla dobra Zosi. Przecież to nic was nie będzie kosztowało. Pozwólcie chociaż, aby z nim porozmawiała. Przecież krzywdy jej nie zrobi.

Hanna chwilę pomyślała. W końcu powiedziała:

— Nie mówię tak, ale nie mówię też nie. Na razie jesteśmy umówieni na specjalistyczne badania. Jeśli i one nic nie wykażą, to porozmawiam z mężem i skontaktujemy się z księdzem. A teraz z Bogiem. Muszę lecieć, gdyż Zosia została sama w domu.

Powiedziawszy to, odwróciła się na pięcie i szybkim krokiem oddaliła od duchownego. Sama nie wiedziała, czego bardziej się bała. Tej rozmowy, czy może tego, że kapłan mógł mieć rację. Była osobą wierzącą, modliła się, co niedzielę chodziła do kościoła, ale szatan lub diabeł był dla niej czystą fantazją. Nie upadłym aniołem, nie bytem rzeczywistym, lecz jedynie fikcją i przenośnią literacką.

Hanna, mimo że starała się o tym nie myśleć, wciąż słyszała w uszach jedno słowo — opętana. Gdy wróciła do domu, najpierw zajrzała do pokoju córki. Zosia, jednostajnie oddychając, nadal spała. Jej twarz była spokojna, niemal anielska. Długo wpatrywała się w jej oblicze, a im dłużej patrzyła, tym bardziej była pewna, że ksiądz nie miał racji. Nie negowała jego dobrych intencji. Była przekonana, że powiedział to z dobrego serca, ale…

Podeszła do Biduli i w odruchu czułości delikatnie musnęła ją koniuszkami palców w policzek. W odpowiedzi Zosia nagle spięła się, naprężyła całe ciało, a usta wykrzywiła w grymasie, jakby ktoś miał ją zaraz uderzyć.

— Co się stało córeczko? — Hanna przeraziła się. — To tylko ja, mama.

Zosia wciąż spięta, otworzyła w końcu oczy. Widząc przed sobą zdenerwowaną mamę, wydusiła z siebie:

— To ty dotknęłaś mojego policzka?

— Tak kochanie, to ja. Przepraszam, że cię tak wystraszyłam. Chciałam cię tylko pogłaskać.

Widać było, że ta informacja przyniosła Zosi ulgę, gdyż odetchnęła głęboko, a na jej twarzy pojawił się uśmiech.

— Nic nie szkodzi mamusiu — odpowiedziała, chwytając dłoń matki i przytulając ją do policzka. — Po prostu wystraszyłam się, że to nadchodzi kolejny atak.

— Ale nie nadchodzi? — zatroskała się Hanna.

— Nie i nawet czuję się dobrze.

— A jak zęby?

— Tak, jakbym ich nie miała — zaśmiała się.

— No to chodź. Pomożesz mi zrobić ciasto. Dzisiaj są urodziny taty.

— Całkiem zapomniałam — Zosia zerwała się z łóżka i zaczęła wciągać spodnie. — Nie mam dla niego żadnego prezentu. A może upieczemy faworki? — zaproponowała — Wiesz, że tata je uwielbia.

— Ty jednak masz głowę. Dobrze ksiądz powiedział, że mam inteligentną córkę.

— Rozmawiałaś z księdzem? — zdziwiła się — Mówił coś?

Hanna nie chcąc zdradzić głównej treści rozmowy, rzuciła tylko:

— Księża zawsze dużo mówią. Ten akurat wychwalał cię pod niebiosa.

— Nic nowego — zażartowała. — Wszyscy mnie wychwalają.

— Och ty! — Hanna pstryknęła ją delikatnie w ucho. — Skromnością, to ty nie grzeszysz.

— Po kimś to muszę mieć — odgryzła się. — A skoro nie po tacie, to zostajesz tylko ty.

W dobrym humorze poszły do kuchni przygotować niespodziankę.

Gdy Henryk wrócił do domu, przywitały go w progu z tacą jego ulubionych pyszności.

4. Badania

Następnego dnia zaraz po szkole, pojechali na umówione spotkanie z doktorem Kaliskim. Bidula była lekko spięta. Już sama nazwa badania nie wzbudzała jej zaufania. Wystarczyło, że znajdowało się tam słowo ból, odmieniane w jej życiu przez wszystkie przypadki. Znienawidzone i obrzydłe. Poza tym nie była głupia i domyślała się, że aby zbadać ten dziwny stopień wrażliwości, trzeba w jakiś sposób ból zadać. Jakby mało do tej pory się wycierpiała. Już od momentu, gdy tylko dowiedziała się o badaniu, jej wybujała wyobraźnia podsuwała obrazy doktora, jako obskurnego sadysty, lubującego się w zadawaniu cierpienia. Gabinet zaś jawił się jako sala średniowiecznych tortur z odpowiednimi do tego miejsca machinami i urządzeniami.

Na całe szczęście lekarz okazał się młodym, bardzo miłym i sympatycznym człowiekiem. Na ich widok wstał, wyszedł zza biurka i przedstawił się. Do Zosi na powitanie wyciągnął rękę. Ta z lekkim rumieńcem uścisnęła ją.

Na ścianach, jak zwykle w takich miejscach, wisiało kilka dużych, poglądowych plansz. Na jednej z nich ukazano rysunek ludzkiego mózgu z zaznaczonymi różnymi rejonami aktywności. I praktycznie to było wszystko. Żadnych kleszczy, pił ani kół do łamania kończyn. No, może poza jednym małym młoteczkiem leżącym na biurku obok klawiatury od komputera. Ten przyrząd jednak znała z wcześniejszych wizyt u neurologa więc jej nie zaniepokoił.

Lekarz gestem dłoni poprosił je aby usiadły. Gdy zajęły miejsca w wygodnych fotelach przed biurkiem, Zosia nie wytrzymała:

— Czy to będzie bardzo bolało? — zapytała z lekkim drżeniem w głosie.

Lekarz uśmiechnął się i widząc jej podenerwowanie, zaczął wyjaśniać:

— Będzie bolało, ale tylko na tyle, na ile ty pozwolisz. To tak, jakbym cię ściskał coraz mocniej za rękę, ale w momencie, gdybyś powiedziała „auć”, to bym cię puścił. Tak więc możesz się nie bać. Wszystko zależy tylko i wyłącznie od ciebie. Poza tym nie jestem tutaj żeby się nad tobą pastwić, ale znaleźć rozwiązanie problemu i w ten sposób ci pomóc. Ale do badania jeszcze daleka droga. Najpierw muszę wypełnić kartę wywiadu bólowego. A tak miej fachowo — ponownie uśmiechnął się — to zrobimy teleturniej sto pytań do…

Wywiad trwał długo, ponad czterdzieści minut. Lekarza interesowały wszystkie, nawet najdrobniejsze szczegóły z jej życia, z naciskiem na doznania bólowe i przeżycia traumatyczne. Jej relacje z koleżankami i kolegami, z nauczycielami a nawet wyniki w nauce. Wyraźnie doszukiwał się mogących blokować ją problemów. W pewnym momencie poprosił Hannę o wyjście na korytarz i w obecności pielęgniarki zadał Zosi kilkanaście pytań dotyczących jej relacji z rodzicami, a także życia intymnego. Gdy skończył, pielęgniarka poprosiła Hannę.

— Według przeprowadzonego wywiadu — odezwał się, gdy na powrót usiadła obok Zosi — to nie widzę żadnych zaburzeń depresyjnych, które mogłyby być przyczyną bólu. Fakt, pani córka odczuwa paniczny strach przed atakami, ale nie jest to strach obsesyjny. Gdyby taki był, to już na samo ich wspomnienie, pojawiałyby się objawy, na przykład: drżenie rąk, potliwość czy triki nerwowe. Ja nic takiego nie stwierdziłem, ale nie wykluczam, z braku zdiagnozowanych uszkodzeń anatomicznych i fizjologicznych, jakiegoś głęboko ukrytego czynnika psychicznego. Mam do pani pytanie… — zwrócił się do Hanny. — Czy w życiu córki, gdy była małym dzieckiem, chodzi mi o pierwsze dwa, trzy lata, okres, gdzie nie sięga pamięcią, nie pojawiło się przypadkiem jakieś traumatyczne przeżycie? Wypadek komunikacyjny, uraz fizyczny — wie Pani, czasami dziecko spadnie na przykład z trzepaka. A może ktoś nieznajomy coś jej zrobił albo najzwyczajniej w świecie zgubiła się w sklepie?

Hanna odpowiedziała bez wahania:

— Nie wydaje mi się, aby coś takiego było możliwe. Ja nie pracuję i w związku z tym większość czasu spędzałam z córką.

— Dobrze — lekarz coś zanotował w karcie. — Ale mimo wszystko proszę się jeszcze nad tym na spokojnie zastanowić w domu. Gdyby coś sobie Pani przypomniała, to niezwłocznie proszę dać mi znać. Nie musicie specjalnie przyjeżdżać, wystarczy telefon. To bardzo istotne. A teraz — zwrócił się do Biduli — tak na wszelki wypadek, zrobimy pomiar. Mam nadzieję, że w ten sposób na sto procent wykluczymy zaburzenia depresyjne jako przyczynę bólu. Chodź… — zaprosił ją, wskazując pomieszczenie obok. — Tam mamy do tego odpowiednią aparaturę.

— Czyli jednak sala tortur? — stwierdziła podenerwowana.

— Spokojnie… — położył jej obie dłonie na ramionach i spojrzał w oczy. — Naprawdę wszystko zależy tylko od ciebie. Natężenie bólu można mierzyć, stosując różnego rodzaju bodźce. Mogą to być bodźce elektryczne, termiczne lub mechaniczne. My zastosujemy te ostatnie, tak zwane uciskowe. Robi się to za pomocą specjalnego przyrządu, zwanego algometrem, który zaopatrzony jest w małą, gumową końcówkę. Tą końcówką uciska się po kolei dziewięć różnych miejsc, rozłożonych symetrycznie po każdej stronie ciała. Nie będziemy ci więc wbijać żadnych igieł, nie będziemy nacinać skóry, tylko uciskać. Skala nacisku wynosi od zera do jedenastu kilogramów. Gdy poczujesz ból, po prostu powiesz mi o tym, a ja wtedy zwolnię ucisk algometru. Zrozumiałaś?

Zosia na potwierdzenie kiwnęła tylko głową. Lekarz, widząc, że nie jest jeszcze do końca przekonana, dodał:

— Jeśli masz jakieś wątpliwości, to pytaj. Od tego tutaj jestem.

— Nie, nie… chyba wszystko rozumiem. Mam tylko lekkiego stracha.

— Bardzo dobrze… Strach przed nieznanym to dobra rzecz. Dzięki niemu nie wpadamy w tarapaty. Najważniejsze, że nie panikujesz.

Gdy znaleźli się w pomieszczeniu obok lekarz złapał ją za nadgarstek i zmierzył puls.

— W porządku. A teraz niestety musisz zrzucić z siebie te piękną sukienkę i w samej tylko bieliźnie położyć się na kozetce brzuchem do dołu.

Bidula lekko skrepowana postąpiła według zaleceń i z niecierpliwością czekała na rozpoczęcie badania.

W końcu lekarz przyłożył końcówkę przyrządu do tyłu jej głowy, tuż nad szyją. Drgnęła. Z każdą sekundą nacisk zwiększał się, w końcu pojawił się pierwszy lekki ból, potem coraz mocniejszy, lecz w porównaniu z atakami, to było ledwie muśnięcie.

— Jeśli zaboli — przypomniał — to powiedz. Nie musisz się wstydzić.

Zosia spokojniejsza już, jeszcze chwilę odczekała.

— Teraz boli mocniej — oznajmiła w końcu.

Lekarz natychmiast zwolnił nacisk przyrządu.

— I co? — zapytał, spoglądając na skalę. — Tak strasznie było?

— Taki ból, to pikuś — Zosia uniosła lekko głowę i uśmiechnęła się.

— Jeśli pikuś, to działamy dalej. Teraz będziemy posuwać się w dół. Najpierw szyja, z tyłu ramiona, potem miedzy łopatkami na wysokości drugiego żebra, okolice łokci, początek pośladków, biodro i na końcu kolana.

Dalsze testy przebiegły bardzo sprawnie. Gdy skończyli, Bidula ubrała się i powrócili do pierwszego gabinetu. Ledwie usiedli w fotelach, Hanna zapytała z niepokojem w głosie.

— I jak, panie doktorze? Wszystko w porządku?

Lekarz spojrzał na nią, potem na wyniki, a potem znowu na nią i kręcąc z niedowierzaniem głową, rzekł:

— Wszystko jest w całkowitej normie. Potwierdziły się moje przypuszczenia. Na pewno możemy wykluczyć ból neuropatyczny i w postaci hiperalgezji, czyli nadmiernej wrażliwości na bodźce bólowe, ale także allodynię.

— Allo… co? — zaciekawiła się Zosia.

— Allodynię… W skrócie, to sytuacja — starał się jej wyjaśnić jak najprościej — gdy ktoś odczuwa ból w przypadku, gdy przeciętny człowiek go nie czuje. Spowodowane to jest najczęściej uszkodzeniem nerwu obwodowego.

— Czyli córka jest zdrowa? — zapytała Hanna.

— Na tym etapie tak. Ale będziemy szukać dalej.

— Więc to jeszcze nie koniec? — Bidula czuła się już wyraźnie zmęczona.

— Niestety nie, ale dzisiaj nie będziemy cię więcej męczyć. Po prostu musimy po kolei eliminować kolejne jednostki chorobowe. Będziemy to robić tak długo, aż w końcu znajdziemy przyczynę ataków.

— Chyba… że — pomyślała Hanna — rację ma ksiądz.

Do domu wróciły około dwudziestej drugiej. Pomimo późnej pory Henryk jeszcze nie spał. Czekał na nie rozgrywając sam z sobą partyjkę szachów. Zmęczona Bidula, nic nawet nie jedząc, od razu poszła spać.

— I jak? — Heniu spojrzał na żonę pytającym wzrokiem, gdy ta zrobiwszy sobie herbatę, usiadła naprzeciw niego przy stole.

— Jak, jak… — odpowiedziała lekko poirytowana. — Tak jak zwykle. Wszystko w normie.

— To chyba dobrze?

— Jeśli dobrze, to skąd te ataki? Skąd ten ból? Heniu — nagle rozpłakała się. — Proszę cię, wymyśl coś, bo ja już tak dłużej nie wytrzymam. Chcę w końcu żyć normalnie — tak jak inni ludzie.

— A jakby zgłosić się do jakiegoś szpitala za granicą?

— Za granicą? Co ty pleciesz? Do tego potrzeba pieniędzy, a nam nawet nie starcza na codzienne wydatki.

— Wiesz, że pieniądze w każdej chwili możemy mieć. I wtedy zabiorę cię na te twoje wymarzone wakacje. Gdzie tylko sobie zamarzysz. Nawet do Grecji albo Hiszpanii. Wygrzejesz się wtedy na plaży za wszystkie czasy.

— Nawet o tym nie myśl. Nie zrobię tego… Na razie. A może ten ksiądz nam pomoże.

— Jaki ksiądz? — Henryk był wyraźnie zaskoczony.

Hanna prędko streściła mężowi wczorajsze spotkanie. Gdy skończyła, przez długą chwilę w kuchni panowała kompletna cisza, mącona jedynie cichym stukiem muchy obijającej się o szkło lampy. W końcu odezwał się Heniu:

— Zawsze jakiś pomysł… — rozpoczął nieśmiało, lecz Hanna przeszyła go lodowatym wzrokiem.

— Czyś ty postradał rozum? Też uważasz, że nasza córka jest opętana?

— Uspokój się kochanie — starał się ją trochę udobruchać. — Nic takiego nie powiedziałem. Szukam tylko wyjścia z sytuacji. Przysłowie mówi przecież, że tonący chwyta się nawet brzytwy. Może to akurat jest ta brzytwa, która jej pomoże?

— Pomoże? A może pokaleczy? Co mam powiedzieć Biduli? Kochanie — Hanna zaczęła drwić — przyprowadziłam ci księdza. Jesteś opętana, więc wypędzi z ciebie diabła.

— Przesadzasz — mąż nie zgodził się z nią. — Zapomniałaś już, jak udzielał jej sakramentu namaszczenia chorych? Też byłaś przeciwna. Uważałaś, że to sakrament dla konających. Jakoś nie umarła od tego.

— Czy ty masz pojęcie, o czym mówisz?! To nie żaden sakrament, tylko egzorcyzmy. Widziałeś przecież film „Egzorcysta”… Nigdy nie pozwolę, aby coś takiego spotkało moją córkę.

— Więc wolisz, aby cierpiała? Abyśmy wszyscy cierpieli?

Hanna rozpłakała się. Henryk przytulił ją i końcem palca otarł łzy. — Spróbujmy… Jeszcze ten jeden raz spróbujmy. Jeśli to nie pomoże, to zrobię wszystko, abyśmy w końcu mieli spokój. Abyś ty miała spokój. Obiecuję.

— Dobrze — w końcu zgodziła się, przecierając wilgotne oczy. — Ale trzymam cię za słowo. Jeśli i to nie pomoże, wtedy…

Heniu położył jej palec na ustach.

— Ciii… kochanie. Nic już nie mów.

Hanna myśląc o tym, co postanowili, przez całą noc przewracała się z boku na bok. Zasnęła na chwilę dopiero wtedy, gdy zaczęło świtać. Gdy obudziła się, męża już nie było. Cichutko wstała i zajrzała do pokoju Zosi. Jej łóżko było pościelone. Zerknęła na wiszący na ścianie zegar. Wskazywał już dziesiątą. Bidula od dwóch godzin była w szkole.

Nie zwlekając umyła się, ubrała i bez śniadania wyszła z domu. Szybkim krokiem minęła sklep spożywczy, w którym każdego ranka kupowała świeży chleb i skierowała się w stronę kościoła. Miała szczęście. Ksiądz Mateusz akurat wychodził do szkoły na lekcje religii.

— Pani do mnie? — pamiętając jej spontaniczną reakcję, trochę się zdziwił.

— Niestety tak — odpowiedziała zbolałym głosem. — Ale powiem szczerze, że wolałabym, aby mnie tutaj nie było.

— Nie dziwię się… Więc badania nic nie dały? — szybko zmienił temat.

— Dosłownie nic.

Duchowny zerknął na zegarek. Muszę lecieć… Może umówimy się na wieczór i porozmawiamy?

— Nie, nie… — szybko zaprotestowała, nie mając ochoty na spotkanie. — Chciałam tylko prosić księdza o ten telefon. Mąż chce spróbować.

Ksiądz Mateusz wyciągnął z teczki kartkę i zapisał na niej numer oraz dane swojego kolegi egzorcysty.

— Proszę — wręczył jej — i nie martwcie się. Wszystko będzie w porządku. Bóg dba o swoje owieczki. Szczególnie o takie, jak Zosia. Z Bogiem…

— Z Bogiem — odpowiedziała, patrząc za odchodzącym człowiekiem w czarnej sutannie.

W pierwszym momencie chciała od razu pójść na pocztę i zatelefonować, lecz coś ciągnęło ją do kościoła.

Wewnątrz panował półmrok i cisza. Przejmująca cisza, która aż dzwoniła w uszach. Hanna klęknęła w ostatniej ławce i zatopiła się w rozmyślaniu. W końcu nie wytrzymała i na głos wyrzuciła z siebie tkwiący gdzieś głęboko w sercu żal.

— Dlaczego Boże, to nasza córka musi tak cierpieć?! Dlaczego ona?! — jej dźwięczny, zmęczony i zbolały głos odbił się echem od ścian oraz kolorowych witraży i ze zdwojoną siłą powrócił do niej.

Hanna wystraszona podniosła głowę i spojrzała na Chrystusa wiszącego na wielkim krzyżu ponad ołtarzem. Jego twarz także była zbolała, ale nadzwyczaj spokojna i milcząca.

— Dlaczego nic nie mówisz? — wyszeptała. — Powiedz mi, co mam zrobić? Gdzie się udać?

— Nigdzie moja córko — nagle usłyszała za sobą głos. — Jesteś tam, gdzie powinnaś być.

Gwałtownie odwróciła się do tyłu. Tuż za nią, może ze dwa metry, stała młoda siostra zakonna ubrana w czarny habit. Spod jej welonu wysunął się kosmyk rudych włosów.

— Przepraszam, że przeszkadzam, ale nie mogłam już pozwolić pani dłużej cierpieć.

— A co siostra, taka młoda, może wiedzieć o cierpieniu?

— O pani cierpieniu rzeczywiście nie wiem nic, ale mogę opowiedzieć o swoim. Może to ukoi trochę Pani ból.

Hanna spojrzała zdziwiona na twarz zakonnicy. Widząc w jej oczach wesołe iskierki powiedziała:

— Nie widać, żeby siostra przechodziła jakieś męki.

— Nie widać, bo organizm ludzki bardzo szybko się regeneruje. Cierpiałam jednak i to bardzo. W wieku piętnastu lat stwierdzono u mnie raka kości udowej. Na początku związane z tą chorobą dolegliwości przypisywano bólom wzrostowym okresu dojrzewania. Dopiero kiedy zaczęłam gwałtownie chudnąć i wystąpiła u mnie anemia z nieustającym stanem podgorączkowym, wysłano mnie na badania. Aby stwierdzić najgorsze, lekarzom wystarczyło zwykłe zdjęcie rentgenowskie bolącej kości oraz badania krwi. Byłam chora. Śmiertelnie chora i też, tak jak Pani, zadawałam Bogu pytanie: — dlaczego akurat ja? Wtedy miałam do niego żal i pretensje. Po drugiej chemioterapii, obraziłam się na niego. Czułam się opuszczona i wściekła. To jego milczenie doprowadzało mnie do szału. Czasami było gorsze od choroby. Po prostu zabierało mi nadzieję. Aż nadeszła ta noc. Lekarze mówili, że miała być ostatnią w moim życiu. Rodzice przyszli się pożegnać. Zmarłam na raka. Ale tylko na chwilę. Pamiętam jasne światło i głos, który powiedział do mnie: — Nosiłem Cię na rękach przez całą chorobę. Teraz musisz radzić sobie sama. — I w tym momencie poczułam, jakbym upadła z łóżka na podłogę. Zrozumiałam, że Chrystus postawił mnie na ziemi.

— I wtedy siostra poszła do zakonu?

— Jeszcze nie, ta myśl dojrzewała we mnie kilka lat.

— A co przeważyło szalę?

— Chęć pomagania innym. Jestem w Zgromadzeniu Sióstr Miłosierdzia Świętego Karola Boremeusza, i coś jeszcze… w końcu usłyszałam odpowiedź na moje pytania o cierpienie. Bóg odpowiedział mi już dawno, lecz ja chciałam słuchać uchem, a nie sercem. Odpowiedź była w sercu.

— Nie rozumiem… — Hanna spojrzała na nią zdziwionym wzrokiem.

— To proste… odpowiedzią byli moi rodzice. Przed chorobą wciąż się kłócili i rozmawiali o rozwodzie, a właśnie moje cierpienie ponownie zbliżyło ich do siebie. Tak więc Pan Bóg mówi do nas, tylko my nie potrafimy słuchać. Niech pani się modli i będzie cierpliwa, a też w końcu znajdzie odpowiedź na swoje pytania. Może są bliżej, niż się pani wydaje. Niech pani pamięta:

„W jego zbawczej woli, by wszystkich ludzi ratować, Jego miłosierdzie zawsze przewyższa grzech, a Jego miłość żyje w ubogich i cierpiących. Gdzie panuje Jego miłość, tam On jest obecny.”

Niech Bóg miłosierny Pani błogosławi. Szczęść Boże.

— Szczęść Boże — odpowiedziała Hanna, odwzajemniając uśmiech.

Gdy zakonnica zniknęła w zakrystii, usiadła w ostatniej ławce i długo zastanawiała się nad tym, co starał się przekazać jej ten przypadkowo spotkany człowiek. W końcu, gdy ciszę w kościele zmąciła grupka młodzieży, zrobiła znak krzyża na piersi i udała się na pocztę. Tam drżącą ręką wykręciła numer i z szybko bijącym sercem czekała na połączenie. Minął jeden sygnał, potem drugi, po piątym już miała zamiar odłożyć słuchawkę, gdy usłyszała głos:

— Archidiecezja, słucham…

— Dzień… dobry… to znaczy szczęść Boże! Ja chciałabym rozmawiać z księdzem Mikołajem Laskowskim.

— Przy telefonie… słucham panią.

Hanna pokrótce wyłuszczyła sprawę. Ksiądz uważnie jej wysłuchał i gdy tylko skończyła, błyskawicznie podjął decyzję:

— Czy możemy się umówić… — na chwilę zawiesił głos — na jutro, na przykład na godzinę dziewiętnastą?

Zaskoczona tak szybką decyzją, potwierdziła tylko krótkim — tak. Ksiądz poprosił jeszcze o adres i słowami — do zobaczenia — zakończył rozmowę.

Zastanawiając się, czy dobrze zrobiła, stała wciąż ze słuchawką przy uchu. Dopiero stukanie jakiegoś zniecierpliwionego mężczyzny przywróciło ją do rzeczywistości. Szybko opuściła kabinę i kupując po drodze chleb oraz mleko, wróciła do domu.

5. Ksiądz egzorcysta

Gdy tylko na zegarze wybiła dziewiętnasta, rozległo się delikatne pukanie. Cała trójka wyszła z kuchni do malutkiego holu. Heniu otworzył drzwi. W progu stał niski, szpakowaty mężczyzna.

— Szczęść Boże — przywitał się. — Byliśmy umówieni.

Na widok stojącej za rodzicami Zosi, uśmiechnął się i dodał: — Widzę, że dobrze trafiłem. Ksiądz Mateusz uprzedzał mnie, że mieszka tutaj bardzo piękna osóbka. Więc to ty jesteś tą cierpiącą? — zapytał, wchodząc do środka.

Bidula na potwierdzenie skinęła tylko głową. On jednak niezbyt przejęty tym milczeniem delikatnie położył otwartą dłoń na jej głowie i kciukiem uczynił mały, niewyraźny znak krzyża. Znak krzyża, który poczuła niby lekkie muśnięcie wiatru na włosach.

— A mogę obejrzeć twój pokój? — kontynuował, nie zważając na rodziców.

— Pewnie, że tak — Zosia wyraźnie się rozluźniła. — Proszę… — zaprosiła księdza, otwierając drzwi.

Egzorcysta wszedł do środka i rozejrzał się. Widząc nad drzwiami drewniany krucyfiks a na biurku pamiątkę Pierwszej Komunii Świętej, uśmiechnął się.

— Widzę, że nie wstydzisz się swojej wiary.

— A dlaczego miałabym się wstydzić? — zdziwiła się.

— Chociażby dlatego — odparł, podchodząc do okna i wyglądając na zewnątrz — że w obecnych czasach nie jest modna wśród młodzieży.

— Ja tam lubię chodzić do kościoła i na religię — odpowiedziała całkiem szczerze. — Spotkanie z Bogiem daje mi siłę i spokój.

— Wiem o tym. Ksiądz Mateusz nie mógł się Ciebie nachwalić. Wiesz, że jesteś jego ulubioną uczennicą?

Zosia zamiast odpowiedzieć, tylko zarumieniła się.

— Mam prośbę — nagle zwrócił się do rodziców. — Czy moglibyście na chwilę zostawić nas samych? Wiem, że to wasza córka i martwicie się o nią, ale obiecuję, że krzywdy jej nie zrobię.

Trochę zaskoczeni dziwną prośbą, chcąc nie chcąc udali się do kuchni i usiedli w milczeniu przy stole. Henryk nie wytrzymał jednak długo. Nagle wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem. Gdy po raz chyba setny przemierzył drogę od okna do drzwi, Hanna nie wytrzymała:

— Co tak chodzisz jak kot z pęcherzem? — zwróciła mu uwagę. — Usiądź w końcu!

— Jak nie mogę… Może lepiej będzie jak pójdę posłuchać, co tam się dzieje.

— Zwariowałeś...Chcesz podsłuchiwać swoje dziecko?

Heniu jednak machnął tylko ręką i wyszedł z kuchni. Za parę chwil był już z powrotem.

— No i co? — Hanna sama ciekawa, spojrzała na niego pytającym wzrokiem.

— Nic… kompletna cisza — bezradnie rozłożył ręce.

— Żadnych hałasów? — zdziwiła się. — Żadnego wycia ani rumoru?

— Dosłownie nic…

Minął kwadrans, pół godziny, potem godzina. W końcu zaniepokojeni, postanowili zapukać i zaproponować egzorcyście herbatę. Był to świetny pretekst, aby zajrzeć do pokoju. Gdy Hanna wstała, aby zagotować wodę w czajniku, niespodziewanie w drzwiach pojawił się ksiądz, a za nim uśmiechnięta Zosia.

Widząc na twarzach gospodarzy wymalowany niepokój, powiedział:

— Przepraszam, że musieliście tak długo czekać, ale… trochę się zagadaliśmy. Mają państwo bardzo miłą i mądrą córkę — pochwalił Zosię, uśmiechając się do niej.

— Rzeczywiście Bidula jest bardzo kochana — potwierdziła Hanna. — Tylko gdyby nie te bóle…

— No właśnie, co do tych dolegliwości… Zosiu… — zwrócił się do dziewczyny — czy teraz, dla odmiany, ty mogłabyś zostawić nas samych? Nie chodzi mi o jakąś tajemnicę, ale wiesz, że dorośli czasami używają niezrozumiałych zwrotów i mogłabyś nas nieopacznie zrozumieć. A niezrozumienie, to pierwszy krok do niepokoju.

— Nic nie szkodzi — Bidula uśmiechnęła się — i tak mam do odrobienia lekcje.

Gdy zniknęła w swoim pokoju, Hanna wskazała księdzu miejsce przy stole. Ten usiadł i bez żadnego wstępu zaczął mówić:

— Odmówiłem wstępną modlitwę o uwolnienie i nie zauważyłem żadnych oznak manifestacji demonicznych. Nie przeczę jednak, że niepokoją mnie te bóle oraz to, że wasza córka podczas ataków wyraźnie odczuwa czyjąś obecność. Te dwa objawy to jednak mało, aby wskazać na obecność złego ducha. Musiałyby wystąpić jeszcze inne symptomy. A może przypadkiem zaobserwowaliście w jej życiu coś niepokojącego?

— Na przykład?

— Na przykład dziwne zainteresowania: magią, wywoływaniem duchów, jakimiś sektami. Chociażby satanizmem.

— Nic z tych rzeczy — zaprzeczyła Hanna. — Znamy naszą córkę i na pewno coś byśmy zauważyli.

— A może — ksiądz drążył temat — leczyliście ją jakimiś niekonwencjonalnymi sposobami: homeopatią okultystyczną, hipnozą lub odwiedzaliście wróżkę?

— Jesteśmy ludźmi wierzącymi i nie uznajemy takich praktyk.

— A co do zachowania Zosi… — nie dawał za wygraną — może miewa ataki agresji albo wygaduje jakieś niezrozumiałe dla was słowa lub całe zdania?

— Zosia i agresja, to dwa przeciwstawne bieguny — tym razem odpowiedział Henryk. — Nie pamiętam, kiedy ostatni raz podniosła głos.

— A jakiej słucha muzyki?

Hanna zastanowiła się.

— W sumie — odparła — to chyba żadnej specjalnej. Wydaje mi się, że najczęściej tego, co akurat leci w radio.

— To samo mi powiedziała. — Ksiądz zamyślił się. — A może — odezwał się po dłuższej chwili — dręczy ją ktoś bliski? Widzicie państwo, opętanie nie polega tylko na ingerencji ciemnych mocy. To może być ktoś, kto odczuwa z nią jakąś ścisłą więź, jakiś rodzaj zażyłości emocjonalnej. To może być zmarła babcia, dziadek, rodzeństwo. Ktoś, kto nie potrafi się od niej uwolnić.

— Zosia jest jedynaczką — odpowiedział Heniu, a moi rodzice jeszcze żyją.

— A może moja mama? — zastanowiła się Hanna. — Zginęła jeszcze przed narodzinami Zosi.

Egzorcysta z powątpiewaniem pokręcił głową.

— Mało prawdopodobne, prędzej niepokoiłaby panią. A pani ojciec?

— Mój ojciec? Wykluczone — odpowiedziała energicznie.

— A może jakaś zmarła koleżanka, przyjaciółka Zosi?

— Nic z tych rzeczy. Córka od zawsze miała tylko jedną przyjaciółkę. Mieszka piętro wyżej.

— W takim razie nic więcej nie mogę teraz zrobić. Obserwujcie córkę i starajcie się, aby co niedzielę przyjmowała Chrystusa do swojego serca. Wbrew utartej opinii Komunia nie jest dla nas nagrodą, lecz lekarstwem dla naszej udręczonej duszy. To nie Bóg potrzebuje nas, tylko my Jego. Pamiętajcie o tym. A jeśli nastąpiłoby pogorszenie, to proszę dzwonić. Nawet w środku nocy.

Po tych słowach wstał i kreśląc w powietrzu wielki znak krzyża powiedział: — Niech Bóg błogosławi temu domowi i jego mieszkańcom. Następnie podszedł do drzwi od pokoju Zosi i zapukał. Gdy Bidula wyszła, serdecznie się z nią pożegnał.

6. Pomoc koleżeńska

— Dawid! — nauczycielka od matematyki wrzasnęła co najmniej tak, jakby siedział nie w drugiej ławce, lecz na boisku przed szkołą. — Do dyrektorki!

— Ja? — zdziwił się wyrwany z błogiego stanu niemyślenia. — Przecież nic nie zrobiłem!

— Wy zawsze jesteście niewinni — odparła z wyraźnym sarkazmem w głosie. — Pospiesz się — ponagliła go — bo mi całą lekcję spaprzesz!

Ociągając się, wstał i przy współczującym pomruku reszty klasy wyszedł z sali. Na korytarzu czekała na niego chuda jak szczapa sekretarka. W pierwszym momencie miał zamiar zapytać o co chodzi, lecz widząc jej obojętny, posępny wyraz twarzy, zrezygnował.

— Eskorta jak w drodze na szafot — mruknął pod nosem, ruszając w ślad za nią.

Gdy dotarli przed gabinet dyrektorki, kazała mu zaczekać a sama weszła do środka. W końcu, po jakiś pięciu minutach, które wydały mu się wiecznością, w drzwiach ukazała się tym razem pani psycholog i skinęła na niego głową. Ten widok nie wróżył niczego dobrego.

Sztywnym krokiem przeszedł obok niej.

— Dzień dobry — wydukał niepewnym głosem, rozglądając się po gabinecie.

— Dzień dobry, Dawidzie — odpowiedziała mu elegancka kobieta siedząca za biurkiem.

Skonsternowany spojrzał na panią psycholog, licząc, że znajdzie u niej ratunek. Nie zawiódł się. Kobieta w mgnieniu oka odczytała jego stan ducha i pospieszyła mu z pomocą.

— Coś taki spięty? — uśmiechnęła się. — Czyżbyś miał coś na sumieniu?

W odpowiedzi obojętnie wzruszył tylko ramionami.

— Rozluźnij się… — zaśmiała się serdecznie. — To nie gabinet stomatologiczny. Nikt ci nie będzie wyrywał zębów. Pani dyrektor już kończy. Zaraz ci wszystko wyjaśnimy.

Dyrektorka zamaszystym ruchem podpisała jakiś dokument, przystawiła na nim potężną pieczątkę, a następnie schowała go do teczki, którą odłożyła do szuflady.

— Dobrze, że jesteś… — w końcu na niego spojrzała. — Chcielibyśmy, abyś nam trochę pomógł. Oczywiście nie bezinteresownie. Dostaniesz za to punkty do sprawowania. Chociaż akurat ty, za osiągnięcia sportowe i tak będziesz ich miał w nadmiarze. Tak przy okazji — uśmiechnęła się — to gratuluję ci zdobycia Mistrzostwa Polski w karate. Naprawdę jesteśmy z ciebie bardzo dumni.

— Dziękuję bardzo — Dawid zwyczajem zawodników karate skłonił się. — Myślałem, że nikogo to nie interesuje — dodał.

— Jak widzisz, wbrew obiegowym opiniom, interesujemy się sukcesami uczniów.

— … w szczególności takimi — wtrąciła pani psycholog.

Czując się trochę niezręcznie, szybko zmienił temat.

— Więc co miałbym zrobić?

— Otóż, rozmawiałam z panem Wesołym… Masz z nim informatykę, nieprawdaż? — zapytała mimo tego, że i tak bardzo dobrze o tym wiedziała.

Dawid potwierdził tylko skinieniem głowy.

— Bardzo cię chwalił. Przy okazji wspomniał także, że znasz się na komputerach najlepiej z całej szkoły.

— Znać to może i się znam — nie zaprzeczył — ale o ile wiem, to są lepsi ode mnie.

— Nie bądź taki skromny. Skoro Pan Wesoły polecił ciebie a nie kogoś innego, to znaczy, że ma do ciebie pełne zaufanie. Do rzeczy jednak. Otóż pani Mierzwińska, od języka polskiego, wysłała na ogólnopolski konkurs literacki opowiadanie jednej z naszych uczennic. Praca była na tyle interesująca, że zdobyła główną nagrodę. W związku z tym, że jest to komputer, chcielibyśmy abyś podłączył go u niej w domu.

— Proste… — w końcu napięcie z niego opadło.

— To dobrze. Wnioskuję z tego, że możemy na ciebie liczyć?

— Oczywiście… Z chęcią pomogę, tylko najlepiej, gdyby to było w sobotę, ponieważ w tygodniu, popołudniami mam treningi.

— Nie w sobotę — sprostowała pani dyrektor — tylko dzisiaj. Zaraz.

— Ale ja mam jeszcze dwie lekcje? — zdziwił się.

— Z tego, co mi wiadomo, to zostały ci tylko wf-y. A komu, jak komu, ale akurat tobie nieobecność na nich na pewno nie zaszkodzi. A teraz idź po swoje rzeczy i na przerwie zgłoś się do pani Mierzwińskiej. Pojedziecie tam razem.

Dawid pożegnał się i wyszedł na korytarz. W sumie to był nawet zadowolony z takiego obrotu sprawy. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to będzie dzisiaj w domu dużo szybciej. Bo ile może zająć podłączenie komputera? Pól godziny? Godzinę?

Gdy więc rozbrzmiał dzwonek obwieszczający koniec lekcji, poszukał nauczycielki od języka polskiego i wraz z nią zapakował komputer do bagażnika starego fiata. Następnie zajął miejsce obok kierowcy.

— Daleko jedziemy? — zapytał, patrząc z przerażeniem, jak nauczycielka usiłuje wrzucić jedynkę dwoma rękoma.

— Niedaleko… — odpowiedziała, uderzając pięścią w drążek do zmiany biegów. — Na drugą stronę parku.

Widząc jej bezskuteczny wysiłek zaproponował pomoc.

— Może ja spróbuję?

— A masz prawo jazdy? — spojrzała na niego krytycznie.

— No, nie… Ale z tego, co wiem, to do przełączania biegów trzeba wcisnąć sprzęgło.

— Mówisz sprzęgło? — spojrzała w podłogę pod kierownicą.

— Tak, to ten pedał po lewej stronie.

— Chyba masz rację. Całkiem zapomniałam. Nie jeździłam już z dziesięć lat.

Słysząc to, chwycił za klamkę.

— To może lepiej będzie, jak poda mi pani adres i ja pójdę pieszo?

— Coś taki strachliwy? — wykrzywiła usta w dziwnym grymasie. — Zresztą i tak nie wysiądziesz. Drzwi otwierają się tylko od zewnątrz.

W końcu z głośnym chrobotem wrzuciła bieg i poszarpując ruszyła z miejsca. Z prędkością nie większą niż dziesięć kilometrów na godzinę dojechali do końca płotu okalającego szkołę. Wtedy to zakomunikowała:

— Pojedziemy przez park. Będzie szybciej.

Zanim zdążył poinformować ją, że tam obowiązuje zakaz ruchu, tratując mały śmietnik ostro skręciła w prawo i jakby nigdy nic wjechała na chodnik.

— Dobrze, że o tej godzinie nie ma zbyt dużego ruchu — rzuciła z nosem przyklejonym do przedniej szyby.

Dawid, aby jej nie rozpraszać, wolał się nie odzywać. Takiego stresu jak w tym momencie, nie doświadczał nawet przed najważniejszymi zawodami. Na całe szczęście po jakichś trzystu metrach powróciła na jezdnię. Odetchnął z ulgą. Niestety nie przewidział tego, że nauczycielka nie żartowała mówiąc o jeździe przez park. Gdy znaleźli się na wysokości głównej bramy, ponownie ostro skręciła i główną aleją przejechała na drugą stronę. Na całe szczęście w parku nikogo o tej porze nie było. Brakowało jeszcze tego, aby kogoś potrąciła. W końcu dojechali na miejsce o czym świadczyło ostre hamowanie i zgrzyt skrzyni biegów. Nie pytając o pozwolenie czym prędzej opuścił boczną szybę i sam otworzył sobie drzwi.

Gdy nauczycielka wysiadła już miał się zapytać o to, kto dał jej prawo jazdy, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Zamiast tego rozejrzał się wokół siebie. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że zatrzymali się przed tak dobrze znanym mu domem. Uniósł głowę do góry i spojrzał w okno Zosi.

— Które piętro? — zapytał, mając nadzieję, że usłyszy to, o co się teraz w duchu modlił.

— Pierwsze — odpowiedziała pani Mierzwińska, otwierając bagażnik.

— Łał … — aż jęknął z radości.

— Coś nagle taki zadowolony? — spojrzała na niego podejrzliwie. — Wiesz, kto tutaj mieszka?

— Taka tam Kasia z równoległej klasy — odpowiedział dla niepoznaki.

— Muszę cię zmartwić. Idziemy gdzie indziej — odparła dziwnie zadowolona.

— A czy na pewno ktoś będzie w domu? — dopytywał się podekscytowany.

— Już ty się o to nie martw. Chwytaj monitor i zasuwaj na pierwsze piętro. Drzwi po lewej stronie.

Dwa razy nie trzeba było mu tego powtarzać. Chwycił obiema rękoma karton i z bijącym sercem wszedł na klatkę schodową.

Ileż to razy już tutaj był? W pewnym momencie zatrzymał się i zerknął pod nogi. Do dnia dzisiejszego, na jednym ze stopni, było wydrapane duże serce a w środku dwie litery — KB. Tylko on wiedział, że to oznacza kocham Bidulę.

— Już się zmęczyłeś? — nauczycielka kuksańcem w plecy przywróciła go do rzeczywistości.

W odpowiedzi coś bąknął i ruszył z miejsca. W końcu stanęli przed starymi, drewnianymi, ale zadbanymi drzwiami. Polonistka nacisnęła dzwonek. Po kilku chwilach zazgrzytał zamek. Drzwi się uchyliły i w wejściu pojawiła się mama Zosi.

Dawid, obciążony pokaźnym pudłem, wydukał niewyraźne dzień dobry.

— Dzień dobry — odpowiedziała zaskoczona jego widokiem. — A co cię tutaj przywiało?

— To ja proszę pani — zza pleców chłopaka odezwała się nauczycielka.

— Ach, nie zauważyłam Pani. Proszę wejść. Zosia jeszcze nic nie wie, więc na pewno będzie to dla niej wielka niespodzianka. Podwójna niespodzianka — dodała zerkając na Dawida.

Dawid wszedł do środka i rozejrzał się po mieszkaniu. Był tutaj po raz pierwszy. Zaskoczyła go prostota i schludność tego miejsca. Żadnej ekstrawagancji, żadnego przepychu, żadnych zbędnych rzeczy. Jedynie na ścianie obok wieszaka na płaszcze wisiało kilka rodzinnych zdjęć i wielki stary kilim przedstawiający polowanie na jelenia.

— Widziałem takie arrasy na Wawelu — odezwał się, stawiając karton na podłodze.

Mama Zosi pierwszy raz uśmiechnęła się do niego.

— To jeszcze po mojej prababci. Bidu… — zaczęła wołać, ale ze względu na gości poprawiła się. — Zosiu! Ktoś do ciebie!

— Już idę — rozległ się dźwięczny głos zza szklanych drzwi po lewej stronie.

Dawidowi zadrżało serce. Gdy zaś w otwartych drzwiach ujrzał dziewczynę z rozpuszczonymi włosami, w letniej, zwiewnej sukience pokrytej wzorem kolorowych kwiatów, dosłownie zakręciło mu się w głowie a w płucach zabrakło tchu. Gdyby nie ściana za nim, pewnie by upadł. Bidula także stanęła jak wryta. Nie wiedziała, czyj widok bardziej ją zaskoczył — Dawida czy może nauczycielki od polskiego. W końcu, nie wiedząc co powiedzieć, wydukała:

— Dzień… dzień dobry… czy coś przeskrobałam?

— Ty Zosiu? — nauczycielka uśmiechnęła się. — Jakoś sobie tego nie wyobrażam. Pewnie jesteś zaskoczona?

— Troszeczkę… — mówiąc to, spojrzała na chłopaka.

— Ach, zapomniałam… to jest Dawid. Ale wy się pewnie znacie ze szkoły?

— Ze szkoły i nie tylko — odparła, rzucając mu wzrokiem kilka błyskawic.

— To dobrze. A teraz do rzeczy — nauczycielka zmieniła ton na bardziej uroczysty. — Chciałabym poinformować Cię, że twoje opowiadanie pod tytułem „Ja, moja mała ojczyzna” zdobyło pierwszą nagrodę w ogólnopolskim konkursie literackim. Dyplom, aby cała szkoła się o tym dowiedziała, dostaniesz na najbliższym apelu a nagrodę, którą jest nowoczesny komputer, przywieźliśmy już teraz.

Zosia patrzyła na polonistkę i nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała.

— To chy… chyba — odparła — jakaś pomyłka. Ja nie wysyłałam tej pracy na konkurs.

— Ty nie, ale ja tak. Jako twój nauczyciel miałam nie tylko prawo, ale nawet obowiązek wysłania jej. Komputer na pewno ci się przyda, ale jest coś jeszcze. Twoja praca ukaże się drukiem w kwartalniku „Zeszyty Literackie”.

Pomimo tego, że Bidula wygrała już kiedyś jeden konkurs, to jeszcze nigdy nie była aż tak szczęśliwa. Za jednym zamachem spełniły się jej dwa marzenia. Jedno o twórczości drukiem, a drugie o komputerze. Tak bardzo chciała go mieć, ale nigdy tego nie mówiła głośno. Wiedziała, że rodzicom ledwie starczało na życie. I było jeszcze coś, co dawało jej dodatkową i szczególną satysfakcję. To wszystko stało się na oczach Dawida. W końcu nie czuła się jak ktoś drugiej kategorii. Może on też zrozumie, że biedny nie znaczy gorszy.

— Dzię… dziękuję — w jej oczach pojawiły się łzy szczęścia.

— Gratuluję! — Dawid uśmiechnął się, a w jego wzroku dostrzegła podziw i coś, czego jeszcze nie rozumiała.

Nauczycielka, aby nie przedłużać, wyściskała swoją uczennicę oraz ocierającą ukradkiem łzy matkę.

— Muszę jeszcze wrócić do szkoły — oznajmiła w końcu — ale pozostawię tutaj tego młodzieńca. To najlepszy w szkole spec od komputerów, więc pomoże wam to wszystko podłączyć. Do widzenia.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 44.81