Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody autora. Niniejsza książka jest fikcją literacką. Wszystkie postacie i zdarzenia opisane w powieści są fikcyjne i jakiekolwiek podobieństwo do realnie istniejących osób lub zdarzeń jest przypadkowe.
Silvarion
Był to początek przedmroza, okresu przejściowego, kiedy dni były jeszcze ciepłe, lecz noce przynosiły już delikatny chłód.
Ivan Kovalcze, najemnik i szampierz z Burovostoku, jechał na swym wiernym rumaku, podążając w stronę stołecznego miasta Silvarionu.
Najemnik odziany był w ciężką kolczugę, której ogniwa lśniły w porannym słońcu, zdradzając staranne wykonanie i wysoką jakość. Przeszywanica, gruba i solidna, była pokryta śladami wielu bitew, a hełm z nosalem dodawał mu surowego, nieustępliwego wyglądu.
U boku wisiał miecz o szerokim ostrzu, który sugerował, że jego właściciel zna się na fachu i potrafi go użyć z zabójczą precyzją. Na plecach spoczywała włócznia, idealnie wyważona, gotowa przeszyć każdego przeciwnika, który odważyłby się stanąć na drodze jej właściciela. Do siodła przytroczony był dwuręczny korbacz, niecodzienne narzędzie zniszczenia, które odpowiednio użyte, mogło jednym ciosem roztrzaskać czaszkę ogra.
Każdy element rynsztunku Ivana świadczył o jego doświadczeniu i biegłości w używaniu broni. Jego zbroja i broń nie były liche, świadczyły natomiast o bogactwie i doświadczeniu zdobytym w wielu kampaniach.
Ivan sam w sobie był imponującą postacią. Wysoki i postawny, z szerokimi barkami i mocno umięśnionymi ramionami, wyglądał jak uosobienie siły. Rysy twarzy, ostre i surowe, były typowe dla ludzi ze wschodnich krain. Miał prosty nos, mocno zarysowaną szczękę i oczy koloru stalowego błękitu, które zdawały się przenikać na wskroś. Twarz może i nie wydawała się przesadnie inteligentna, ale w tym zawodzie nie było to konieczne. Wystarczyło być twardym, zdeterminowanym i niezłomnym. To właśnie cechy, które Ivan posiadał w nadmiarze.
Grube mury miasta, wznoszące się niczym strażnicy wierności i potęgi, powoli nabierały kształtów na horyzoncie.
Wschodzące słońce rzucało długie cienie, które tańczyły po ziemi niczym duchy przeszłości. Złote promienie przemykały przez korony drzew, malując krajobraz w odcieniach bursztynu i miedzi. Liście, jeszcze trzymając się gałęzi, szumiały cicho w porannym wietrze, a te, które już opadły, tworzyły miękkie, kolorowe dywany na gościńcu.
Powietrze, świeże i przesycone zapachem ziemi oraz dziko rosnących wzdłuż drogi ziół, niosło ze sobą ciszę przerywaną śpiewem ptaków, cieszących się ostatnimi chwilami ciepła przed nadchodzącym chłodem. Wzdłuż traktu rosły stare dęby i brzozy, ich kory pokryte mchem, świadczyły o długowieczności i niezmienności tego miejsca.
Ivan spoglądał na Silvarion, myśląc o spotkaniu z dawnymi towarzyszami. W sercu czuł mieszaninę niepokoju i ekscytacji, która narastała z każdym krokiem jego wiernego wierzchowca.
Droga do miasta była spokojna, otoczona rozległymi polami i zagajnikami, gdzie natura zdawała się szeptać swoje tajemnice. W miarę jak słońce wspinało się coraz wyżej, Ivan czuł narastające napięcie. Wojaczka i surowe życie najemnika zmienia ludzi.
Nie czuł się najlepiej w miastach. Mury, choć oferowały schronienie, były dla niego symbolem ograniczeń i więzów. Zgiełk ulic, tłumy ludzi, gwar miasta — to wszystko przytłaczało najemnika, który wolał przestrzeń otwartych pól i wolność, jaką dawała bezkresna natura. Jednak Silvarion nie był zwykłym miastem. Był miejscem, gdzie wspomnienia i przyszłość splatały się w jedną opowieść, a Ivan wiedział, że nie może uciec przed swoim przeznaczeniem, które czekało za tymi murami.
Z daleka strzeliste wieże katedry widoczne były jak igły wbite w pochmurne niebo, a ich kontury wyraźnie kontrastowały z szarością chmur. Gdy najemnik podjechał bliżej, mury Silvarionu zyskały na majestacie, a zarazem stały się jeszcze bardziej przytłaczające i posępne. Jasny kamień, z którego zbudowano miasto, odbijał znikome światło, tworząc barierę dla potencjalnych najeźdźców. Każdy fragment architektury emanował surową potęgą, która mogła zmusić do refleksji nawet najbardziej zuchwałych zdobywców.
Na blankach, w towarzystwie kruków, wisiały ciała skazanych. Pierwszy z nich, morderca, miał na sobie tabliczkę z wymownym napisem: „Zabił dla chciwości.” Jego powykręcane ciało wirowało lekko na wietrze, jakby wciąż usiłowało uciec przed sprawiedliwością. Obok niego zwisał gwałciciel, którego ostatnie chwile życia były zapamiętane w słowach: „Zhańbił niewinnych.” Jego wykrzywiona twarz zdawała się krzyczeć z przerażenia, które zapewne towarzyszyło mu w ostatniej chwili życia. Trzeci wisielec, podpalacz, dumnie prezentował tabliczkę: „Zamienił w popiół, co było cenne.” Ogień, który zniszczył jego ofiary, zdawał się wciąż tlić w oczach zmarłego, a jego obecność przypominała, że w tym mieście nie ma miejsca dla zbrodniarzy. Widok wisielców był przestrogą, a jednocześnie niepokojącym znakiem, że Silvarion nie ma litości dla tych, którzy nie potrafią się dopasować.
Główna brama miasta była arcydziełem krasnoludzkiego rzemiosła, majestatyczna i dostojna. Pokryta misternymi płaskorzeźbami, ukazywała sceny z legend i bitew minionych epok. Obrazy, wydobyte z twardego kamienia, ożywały w blasku słońca, a każda postać zdawała się mieć swoją historię, niesioną w wyrazistych detalach. Smok ziejący ogniem, rycerze w zbrojach walczący z orkami, czy w końcu majestatyczne postacie bogów w otoczeniu chwały.
Przed bramą, w cieniu wież, stali strażnicy. W ich postawach odbijało się zmęczenie, twarze wyrażały znudzenie, a w oczach czaiła się pustka, widocznie codzienność wyssała z nich już całą czujność. Zrezygnowane spojrzenia i niedbałe ruchy sugerowały, że stawienie czoła jakimkolwiek zagrożeniom było ostatnią rzeczą, na jaką mieli ochotę. Kiedy najemnik podjechał bliżej, usłyszał leniwe komendy, wykrzykiwane bez większego entuzjazmu.
— Opłata za wjazd! — zawołał jeden z nich, tonem bardziej znużonym niż władczym, nie podnosząc nawet wzroku.
Obok niego, inny strażnik, o twarzy naznaczonej wczorajszym dniem, skierował palec na włóczęgę krążącego nieopodal.
— Ty, śmieciu! Znikaj stąd, zanim zasadzę ci kopa w rzyć! — huknął, grożąc mu pięścią. Zgarbiony włóczęga cofnął się unikając wzroku strażników. Jego oczy błyszczały niepewną nadzieją i wiarą, że wciąż jest możliwość dostania się za bramę.
W tym czasie jakiś jegomość zsiadł z wozu i zbliżył się niepewnie do strażników. Monety w jego drżącej dłoni błysnęły, gdy strażnicy wymieniali ukradkowe spojrzenia. Jeden z nich, stojący w cieniu, coś wymamrotał, a chwilę później przyjął wręczaną łapówkę. Uśmiech, który pojawił się na twarzy strażnika, był jasnym zaproszeniem do wjazdu.
Ivan, nieco znużony tym przedstawieniem, rzucił wymaganą monetę w stronę strażnika, który złapał ją z zadowoleniem. Ta prosta czynność otworzyła mu drogę do stolicy. Przez bogato zdobioną bramę wjechał do Silvarionu, zostawiając za sobą trudy podróży. Każdy krok ku wnętrzu miasta przybliżał go do spotkania z dawnymi towarzyszami, na które czekał od dłuższego czasu.
Wśród tłumu kupców, rzemieślników i miejscowych żebraków, szampierz przedzierał się przez gwar i zgiełk, zatrzymując się co chwilę, by przepuścić wozy pełne towarów. Powietrze przesycone było zapachem przypraw, dymu, potu i uryny, tworząc duszną i ciężką atmosferę. Połączenie architektonicznych stylów zdawało się być przypadkowe, a jednak tworzyło wyjątkowy krajobraz. Wielkie, zakończone szpicem okna katedry z kolorowymi witrażami, które odbijały światło, kontrastowały z surowymi zdobieniami domów kupieckich. Przechodnie ubrani byli w różnorodne stroje — od ubogich szmat po bogate jedwabie. Ulicami Silvarionu przechadzali się nie tylko ludzie, ale także krasnoludy, które handlowały wszelkiego rodzaju dobrami, oferując wyroby jubilerskie i prowadząc bankowe interesy. Pośród tego zgiełku, w tłumie mignęła sylwetka elfa, co było niezwykłym widokiem w mieście, wzbudzając zarówno zdziwienie, jak i fascynację. Ta chaotyczna mozaika różnorodności dodawała miejscu niepowtarzalnego charakteru, tworząc atmosferę, która dla niektórych mogła być przytłaczająca.
Po prawej stronie mijał właśnie karczmę Zielony Kur — wyszczerzył zęby w uśmiechu, gdy wspomnienia nadciągnęły niespodziewanie. Drewniana fasada, na której wisiał szyld z malunkiem koguta, przywołała obrazy dawnych biesiad i rozgrywających się wewnątrz barwnych scen. Wśród dźwięków wesołych śpiewów i stukania kufli, przypomniały mu się długie wieczory spędzone w towarzystwie przyjaciół, opowieści o przygodach i niejedna bitka, która skończyła się siniakami i rozbitymi nosami. W pamięci pojawiły się twarze kompanów, z którymi dzielił nie tylko trudy wojaczki, ale i chwile radości.
Lubił tu wracać. Szczególnie, że miał do kogo.
Ivan zatrzymał się przed imponującą kamienicą, której fasada zdobiona była złoconymi ornamentami i wielkimi oknami. Dom Tischlerów, niegdyś należący do jednego z najznamienitszych kupców zbożowych w Silvarionie, był symbolem przedsiębiorczości i sukcesu. Słynny w całym mieście handlarz, swoją zaradnością i ciężką pracą zdobył zarówno bogactwo, jak i szacunek lokalnej społeczności. Choć minęło już wiele lat od jego śmierci, solidna budowla wciąż emanowała aurą dostatku i historii. Kamienne ściany tego domu były świadkiem licznych spotkań, transakcji i opowieści.
Ivan i syn kupca, choć pochodzili z różnych światów — jeden z biednej rodziny sług, drugi z bogatej rodziny kupieckiej — wspólnie dorastali, spędzając młode lata na ulicach miasta. Praktycznie wychowywali się razem, mimo dzielących ich różnic klasowych. Przyjaźń, zrodzona w dzieciństwie, przetrwała próbę czasu i wciąż była silna. Teraz, jako dorośli mężczyźni, nadal mogli na siebie liczyć, co dodawało Ivanowi otuchy i pewności w tym pełnym zgiełku mieście.
Zsiadł z konia i podszedł do budynku. Sięgnął do kołatki zawieszonej na wejściu i zastukał cztery razy. Po chwili drzwi drgnęły, gdy ktoś odsuwał rygiel. Otworzyła je Xanthia, żona dawnego przyjaciela z dzieciństwa.
Jej delikatna uroda kontrastowała z twardym wyrazem twarzy, typowym dla kobiet, które musiały radzić sobie w świecie pełnym intryg i niebezpieczeństw. Długie, rude włosy spadały spiralami na ramiona, dodając jej wyglądowi nieco tajemniczości. Trzymała się prosto, a jej dłonie, bardziej pasujące do żołnierza niż do pani domu, zdradzały nie tylko siłę, ale także zdecydowanie. W zielonych, przenikliwych oczach pełnych inteligencji kryły się ciepło i rozsądek. Wąska talia podkreślona gorsetem oraz zgrabna, kobieca sylwetka nadawały jej wygląd pełen gracji jak również pewności siebie. Uśmiech, który pojawił się na jej twarzy, był onieśmielający i równocześnie zapraszający, odsłaniający mimowolnie piękne, białe zęby. Ubrana w bogato zdobioną suknię z szerokimi rękawami i haftowanymi mankietami, wyglądała niczym dama z królewskiego dworu. Tkanina sukni, ciemnozielona z delikatnymi złotymi akcentami, podkreślała jej smukłą sylwetkę, a koronkowy kołnierz dodawał elegancji. Detale jej stroju, od haftów po biżuterię, świadczyły o doskonałym guście.
Dwie jasnowłose główki wychyliły się zza jej pleców. Ich ciekawe spojrzenia śledziły czujnie ruchy przybysza. Młodszy z braci, o dużych, niebieskich oczach, trzymał się matczynej sukni, spoglądając z zaciekawieniem i odrobiną nieśmiałości. Starszy, nieco śmielszy, próbował wychylić się bardziej, żeby lepiej widzieć, a jego bystre oczy zdawały się chłonąć każdy szczegół nieznajomego mężczyzny. Obaj wyglądali jakby z niecierpliwością oczekiwali na dalszy rozwój wydarzeń.
— Ivan! — wykrzyknęła Xanthia, ściskając przybysza po żołniersku i dając mu siarczystego całusa w policzek. — Jak dobrze cię widzieć! Wieki cię nie widziałam!
Zadrżał lekko pod naporem uścisku, ale odwzajemnił go, rozświetlając twarz szerokim uśmiechem.
— Zawsze tak ciepło mnie witasz. Jak się mają sprawy w domu?
— Jak zwykle, pełne chaosu i radości — zaśmiała się, zerkając na synów, którzy z ciekawością przyglądali się nowemu gościowi.
Xanthia obróciła się na pięcie i zawołała stajennego.
— Ej, młody! Zajmij się koniem naszego gościa!
Chłopiec szybko podbiegł, chwycił wodze i poprowadził zwierzę w stronę stajni, nie spuszczając wzroku z imponującego rynsztunku przytroczonego do siodła.
Ivan wszedł do środka, podziwiając wnętrze domu, które emanowało ciepłem i elegancją. Bogate zdobienia w postaci misternie rzeźbionych ram obrazów oraz delikatnych koronek na zasłonach podkreślały dbałość o detale. Solidne meble z ciemnego drewna, starannie wykończone, nadawały pomieszczeniu charakteru. Ciepłe światło słońca wpadające przez okna tańczyło na ścianach, tworząc migoczące refleksy, które dodawały przytulności, a jednocześnie wprowadzały poważny nastrój, odpowiedni dla rozmów o sprawach ważnych. Na stoliku, obok nieco wyblakłego, ale wciąż pięknego dywanu, stał wazon z bukietem świeżych kwiatów, które wprowadzały odrobinę życia do tej wytwornej scenerii.
— Toll jest w domu! — z uśmiechem powiedziała Xantia, gestem wskazując na schody prowadzące na piętro.
W powietrzu unosił się zapach przyjemnie odmienny od tego panującego na ulicy. Mieszanka przypraw i aromaty domowych wypieków zdawały się zapraszać do środka.
Przemierzając wąski korytarz, który zdobiły obrazy przedstawiające sceny z codziennego życia w Silvarionie, Ivan odczuwał wzrastające ciepło rodzinnej atmosfery. Schody, osadzone w solidnym drewnie, skrzypiały delikatnie pod ciężarem kroków, a urokliwie wykonane balustrady wprowadzały do wnętrza nutę elegancji. W końcu dotarli do pokoju, gdzie jego oczom ukazał się przytulny kącik, z szerokim oknem, za którym majaczyły kontury miastowego zgiełku.
— Śmierdzisz koniem — stwierdziła Xantia, zerkając na niego z przymrużeniem oka, wyczuwając zapach wysiłku i podróży. — Zanim zasiądziemy do obiadu, lepiej, żebyś wziął kąpiel. W kuchni szykuje się coś pysznego, więc wreszcie zjesz jak człowiek.
Jej spojrzenie przesunęło się na dwóch jasnowłosych chłopców, którzy z ciekawością śledzili gościa, nie odrywając wzroku od jego ruchów. Radość w ich oczach odbijała się w ciepłym, serdecznym uśmiechu matki, który zdradzał, jak bardzo cieszy się z wizyty starego przyjaciela.
— Wykąp się, a potem przyjdzie czas na coś mocniejszego — dodała, gestem zachęcając do szybkiej decyzji. — Mam nadzieję, że opowiesz nam o swoich przygodach.
Ivan, uśmiechając się szeroko i skinął głową.
— Z radością. Czas na opowieści przy miodzie i fajkowym zielu — odpowiedział czując, jak jego serce wypełnia ciepło dawnych relacji.
Gdy pani domu odwróciła się, by zejść na dół, starszy z chłopców podszedł bliżej, wyciągając dłoń do Ivana.
— Jestem Albert. Mama nam opowiadała, że jesteś wielkim wojownikiem.
Ivan uśmiechnął się szeroko.
— Twoja mama jak zwykle mądrze prawi, młody Albercie. I mam wiele historii do opowiedzenia.
Znajdując się w towarzystwie bliskich osób, które zawsze oferowały wsparcie i zrozumienie, poczuł, że wrócił w miejsce, które od dawna mógł nazywać swoim domem.
Po orzeźwiającej kąpieli, w ciepłej wodzie z dodatkami ziół, Ivan odświeżył się zarówno ciałem, jak i duchem. Ubrany w starannie skrojone szaty z miękkiego materiału w odcieniu głębokiego granatu, zszedł po dębowych schodach. Materiał przyjemnie opinał sylwetkę, podkreślając jego muskularną budowę. Zbroję oraz ciężką broń pozostawił w pokoju, świadomy, że w towarzystwie bliskich nie jest już potrzebna. Przypiął do pasa jedynie nóż myśliwski — niezawodnego towarzysza z którym nigdy się nie rozstawał.
Gdy przekroczył próg salonu, dostrzegł zebranych gości. W ciepłej atmosferze unosiły się zapachy ziela i alkoholu, a dźwięk rozmowy wypełniał przestrzeń.
W przestronnym salonie, urządzonym z przepychem godnym szlacheckiego rodu, na tle malowideł przedstawiających dawne bitwy i przodków z rodu Tischlerów, czekała już reszta towarzyszy prowadząc cichą rozmowę. Promienie słońca wpadały przez szerokie okna, rozświetlając wnętrze i podkreślając detale bogatego wystroju. W ciągu dnia światło nadawało pomieszczeniu żywą atmosferę, sprzyjającą wymianie opowieści.
Wzrok Ivana spoczął na Tollu, jego starym przyjacielu. Mężczyzna siedzący w fotelu był średniego wzrostu, o szerokich ramionach i potężnie umięśnionych rękach, siedział z wyrazem spokoju na twarzy. Łysa głowa kontrastowała z gęstą, sięgającą klatki piersiowej brodą, a niebiesko-stalowe oczy tchnęły nieustępliwością i zdobytym doświadczeniem. Mocno zarysowana szczęka podkreślała jego stanowczość. Toll był człowiekiem, na którego zawsze można było liczyć w trudnych chwilach.
W rozmowie uczestniczył elf o imieniu Amirathal, którego wygląd nie odpowiadał delikatnym rysom typowym dla jego rasy. Ubrany w skórzane odzienie, noszące ślady wielu podróży, emanował surowym wdziękiem i dojrzałością. Ogorzała twarz, na której odcisnęło się piętno życiowych doświadczeń, zdradzała, że niejednokrotnie stawał w obliczu niebezpieczeństwa. Długie, jasne włosy opadały mu na ramiona.
Obok nich stał Elenthoron Tarvaleithel, wysoki elf o surowym wyrazie twarzy, którego spokojna obecność budziła zaufanie. Niewidoczny niemal jak cień, wsłuchiwał się w rozmowę. Biła od niego pewność siebie, nie wynikająca z pychy, lecz z przekonania, że żadna sytuacja nie może go zaskoczyć. Strój, przypominający bardziej skórzaną zbroję niż miejskie odzienie, podkreślał jego gotowość do natychmiastowej reakcji na jakiekolwiek zagrożenie.
Tych dwóch Ivan znał dobrze z minionych kampanii, w których wspólnie stawiali czoła niebezpieczeństwom. Amirathal, obieżyświat o charyzmatycznym usposobieniu, zawsze emanował optymizmem. Z niejednego pieca chleb jadł, a jego opowieści potrafiły zarówno bawić, jak i wzruszać. Elenthoron, wysoki jak dąb, był mistrzem miecza, znanym ze swojego niebywałego kunsztu. Pochodził z plemienia leśnych elfów i przed laty, jak sam mówił, był tancerzem cienia, kapłanem wojownikiem.
Wśród zebranych gości uwagę przyciągała nowa twarz — krasnolud, który z głośnym chrzęstem podkutych butów podszedł do Ivana, zanim Toll zdążył zareagować.
— Slap! — przedstawił się bezceremonialnie, z zuchwałym uśmiechem na ustach wyciągnął w stronę Ivana dłoń, wielką jak bochen chleba. Mimo że ten nie należał do słabeuszy, ledwo zdzierżył potężny uścisk krasnoluda.
— Ivan Kovalcze — wykrztusił, zdumiony siłą uścisku tej niewysokiej postaci.
Krasnolud zaśmiał się jakby młot uderzał w kowadło.
Toll w końcu dostrzegł przybysza. Zerwał się z fotela, rozkładając szeroko ręce z uśmiechem na twarzy.
— Chodź no tu! — zawołał gromko i podchodząc do Ivana, zamknął go w niedźwiedzim uścisku.
Kovalcze odwzajemnił powitanie, klepiąc przyjaciela po plecach.
— Dobrze cię widzieć! — zawołał, wstrząsając całym pomieszczeniem gromkim głosem.
— Jakie wieści z dalekich krain?
— Miałem swoje przygody — odpowiedział Ivan, ledwie łapiąc oddech w potężnym uścisku. — Ale nic nie przebije powrotu do takiego towarzystwa.
— Aż mi serce rośnie! — wykrzyknął Toll, puszczając Ivana i patrząc mu w oczy. — Dawno cię nie było! Jak tam twoje walki? Obyś nie zapomniał, jak się trzyma topór! Walczyłeś ostatnio na arenie?
Slap, nie czekając, włączył się do rozmowy, przykładając dłoń do piersi w geście powitania.
— Slap, do usług! — zawołał krasnolud, po czym ponownie wyciągnął dłoń. — Słyszałem o twoich wyczynach, Kovalcze. Niezła reputacja cię wyprzedza! Ani chybi miałeś krasnoludów za przodków!
Ivan, tym razem przygotowany na siłę uścisku, uśmiechnął się szeroko.
— Dobrze cię poznać, Slap. Dziękuję za powitanie. Jak widzę, nie jesteś chyba zwykłym handlarzem.
— Zgadza się! — odpowiedział krasnolud, nie kryjąc dumy. — W moich kręgach nie ma miejsca dla słabeuszy!
Gospodarz odwrócił głowę i spojrzał na stojące z tyłu elfy.
— Tych dwóch ancymonów przedstawiać Ci nie trzeba. Chodźcie no tu — dodał machając ręką.
Elfy jeden po drugim wymieniły w milczeniu uściski dłoni z przybyłym.
— Zapowiada się wspaniałe spotkanie! — dodał Toll. — Czas na opowieści przy miodzie!
W tym momencie w drzwiach ukazała się sylwetka Xanthii, promieniejąca spokojem i elegancją.
— Panowie, obiad czeka! Mam nadzieję, że was zadowoli — powiedziała, wyraźnie dumna z przygotowań. — Zapraszam do jadalni.
Toll zakończył serdeczne powitanie i obrócił się w stronę Xanthii. Uśmiechnął się szeroko, składając na jej ustach krótki pocałunek, po czym puścił przodem z wdzięcznym ukłonem, pełnym niemal teatralnej galanterii. Ivan uniósł kąciki ust, dostrzegając głębokie uczucie łączące gospodarzy.
Całe towarzystwo podążyło śladem Tischlerów, kierując się do jadalni. Elfy ruszyły z cichą gracją, ich kroki były niemal bezszelestne, a każda chwila wymagała należnego jej szacunku. W kontrastowym tempie krasnolud Slap wysforował się do przodu, maszerując z niecierpliwością i pociągając nosem jak ktoś, kto ceni sobie pełen żołądek równie wysoko co dobrą kompanię.
Xanthia, prowadząc grupę, podeszła do stołu zastawionego prostymi, lecz sycącymi daniami.
Pani domu, uśmiechając się, ruchem ręki wskazała na rozstawione przysmaki.
— No, chłopcy! — zachęciła, mrugając porozumiewawczo. — Mam nadzieję, że nikt nie wyjdzie głodny. Specjalnie dla was dorzuciłam trochę dziczyzny.
Na środku dębowego stołu królowała soczysta szynka, obok niej złocił się kurczak, a aromatyczny zapach wędzonego mięsa unosił się nad stołem. Obok czekały na smakoszy twardy ser, świeży chleb i misy pełne warzyw. Centralne miejsce zajmował antałek miodu i flaszka gorzałki, które najwyraźniej miały dostarczyć mocy każdemu, kto zechce wznieść toast. Wśród naczyń nie zabrakło również dzbana cierpkiego wina, docenianego zwłaszcza przez elfy. Smakowite zapachy wypełniały izbę, kusząc różnorodnością.
Kiedy uczta się rozpoczęła, nikt nie szczędził toastów.
— Za starego druha, Ivana! — ryknął Toll, unosząc kielich miodu, a inni, choć każdy na swój sposób, przyłączyli się do toastu.
Elfy, znane ze swoich wykwintnych podniebień, kosztowały delikatne mięso drobiu i aromatyczne zioła. Slap natomiast z zapałem rzucił się na szynkę, odcinając sobie gruby plaster, który zniknął w jego ustach w mgnieniu oka.
Krasnolud, jak to krasnolud, miał swoje własne tempo i styl, które głośno zaznaczał przy każdym kęsie.
Nie czekając na swoją kolej, chwycił antałek miodu i wzniósł go wysoko.
— Za kufel dobrego piwa i za walkę do ostatniego tchu — ryknął z pełnymi ustami, a jego słowa wywołały gromki śmiech. Ivan uśmiechnął się, podnosząc swój kielich.
— Za przyjaźń, która przetrwała lata i za nowe znajomości — powiedział, a jego słowa spotkały się z aprobatą wszystkich obecnych.
Elfy, choć jadły z godnością i umiarkowaniem, od czasu do czasu unosiły kielichy, wymieniając między sobą spokojne, pełne szacunku spojrzenia. Amirathal w pewnym momencie wzniósł puchar wyżej, składając krótką, ale wymowną przemowę.
— Za to spotkanie i pomyślność w nadchodzących wyprawach. Niech fortuna sprzyja każdemu z nas, a przygoda wciąż prowadzi tam, gdzie ścieżki jeszcze nie są wydeptane.
Toast Amirathala jeszcze wisiał w powietrzu, gdy Xanthia chwyciła swój kielich. Wstała i bez zbędnych ceregieli uniosła go wysoko.
— A teraz za nas wszystkich! Za przyjaźń, która przetrwa każdą burzę i za szczęście, co zawsze wraca po bitwie!
Jej słowa, ostre i bezpośrednie jak klinga miecza, zyskały aplauz całego towarzystwa. Chór głosów powtórzył toast, a kielichy stuknęły o siebie z niekłamaną energią.
Pod koniec posiłku na stole pozostały jedynie resztki mięs, skrawki chleba i opróżnione szkła. Krasnolud, po ostatnim łyku miodu, wydał z siebie głośne beknięcie, co wywołało u elfów lekkie uniesienie brwi i spojrzenia pełne dezaprobaty. Niezrażony ich reakcją, Slap wytarł brodę szerokim gestem i zaśmiał się rubasznie.
Kilka chwil później wszyscy wstali od stołu, kierując ostatnie słowa uznania do pani domu i po krótkiej wymianie uśmiechów ruszyli z powrotem do gabinetu.
Grupa weszła do gabinetu, gdzie na środku stał okrągły stół zastawiony mapami i notatkami. Cienie tańczyły na ścianach, ożywione płomieniem kominka. Ivan zajął miejsce, przyglądając się rozłożonym dokumentom. Toll, z widocznym napięciem na twarzy, wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale słowa utknęły mu w gardle.
Ciszę przerwał Elenthoron, wyższy z elfów, spoglądając na towarzyszy z wyrazem powagi. Jego głos brzmiał jak delikatny dźwięk dzwonu, niosąc w sobie wiedzę i ostrzeżenie.
— Dotarły do mnie niepokojące wieści z północy — zaczął Elenthoron, wbijając wzrok w towarzyszy. — Mówi się o tajemniczej postaci, zwanej Nocną Zorzą. To nie jest zwykła złodziejka czy bandytka. Krążą legendy o jej mrocznej magii i zdolności do kontrolowania entropii. Ponoć zbiera armię, by pogrążyć nasze ziemie w chaosie. Może wkrótce uderzyć na krainy Centralne.
— Przestań mi z tymi bajkami! — przerwał mu Slap, uderzając pięścią w stół. — Co to za imię, Zorza? Jeśli jest taka potężna, czemu nie zjawia się tu, by pokazać, co potrafi? Połączone siły ludzi i krasnoludów na pewno sobie poradzą. Zgromadzimy nasze wojska i stawimy czoła każdemu zagrożeniu.
Jednak Amirathal, elf o łagodnej, ale zdecydowanej postawie, potwierdził słowa Elenthorona, a jego spojrzenie zdradzało niepokój.
— Nie bądź naiwny, Slap. Słyszałem o tej niebezpiecznej postaci. Wśród moich pobratymców krążą opowieści o potężnych czarach i mrocznych intencjach Nocnej Zorzy.
Toll, przez chwilę milczał, by pozbierać myśli. Wreszcie, prostując ramiona, spojrzał na swoich towarzyszy. Jego oczy błyszczały w półmroku, a na twarzy malowała się głęboka zaduma.
— Panowie — zaczął, a jego głos brzmiał jak twarda, pewna nuta w symfonii niepewności. — Mam coś do powiedzenia — dodał, pochylając się w stronę zgromadzonych.
Oczy towarzyszy skupiły się na siedzącej postaci gospodarza.
W powietrzu zawisła atmosfera napięcia, a każdy dźwięk zdawał się potęgować niepokój. Toll, wpatrując się w przyjaciół, powoli zaczął opowiadać.
— Jak zapewne wiecie, rok temu brałem udział w pewnej eskapadzie — zaczął, a jego głos drżał lekko. — Naszym celem był stary klasztor stojący u podnóża gór. Miejsce to było znane z legend o potężnych czarach i mrocznych tajemnicach. Mnisi, którzy nas wezwali, ostrzegali przed potężnym nekromantą, który zagrażał całej okolicy.
Przyjaciele słuchali w milczeniu, ich twarze przybrały poważny wyraz. Elenthoron nachylił się nieco do przodu, jego oczy błyszczały z zainteresowania.
— Klasztor był odosobniony, otoczony mrocznym lasem. Pomimo obiekcji, nie mieliśmy wyboru. Horda nieumarłych dowodzona przez potężnego nekromantę zbliżała się. Nasza obrona… — na chwilę przerwał, zaciągając się powietrzem — …okazała się niewystarczająca. Chaos zapanował, kiedy nieumarli przełamali nasze linie. Każdy walczył heroicznie, a mimo to, byliśmy bezsilni.
Zaskoczone spojrzenia towarzyszy wymieniały się w milczeniu. Toll kontynuował, czując dreszcz, który przeszył go na myśl o tamtym dniu.
— Te hordy były jak fale — opowiadał dalej, jego głos nabierał emocjonalnej głębi. — W chaosie bitwy musieliśmy działać szybko. Nie było czasu na refleksję. Pozostawał jedynie instynkt przetrwania.
— Jak udało wam się uciec? — przerwał jeden z towarzyszy, z ciekawością w oczach.
— Z ocalałymi mnichami i mieszkańcami klasztoru znaleźliśmy tajne przejście w murach — odpowiedział Toll. — Prowadziło do pobliskiego lasu. W chwilach zagrożenia… wiesz, jak to jest. Adrenalina działa, a lęk nie ma znaczenia.
Stonoga w lodowych kapciach przebiegła mu po plecach na wspomnienie tej ucieczki.
— Uciekając, zyskaliśmy cenny czas, by ocenić straty — kontynuował. — Każdy z nas był przerażony, ale wiedzieliśmy, że nie możemy długo pozostawać w ukryciu. Nieumarli wciąż nas ścigali.
Słuchacze wstrzymali oddech, wyczuwając dramatyzm opowieści. Toll, czując narastającą emocjonalną falę, dodał.
— Zdecydowałem, że muszę się wycofać, zregenerować siły. Chciałem stawić czoła nekromancie, ale w tamtej chwili… czułem się jak tchórz. Każda noc była pełna koszmarów, a każdy dzień to walka z własnymi demonami.
— Nie powinieneś obwiniać się za tamtą porażkę — wtrącił Slap, ze współczuciem w głosie. — To nie była twoja wina.
— Wiem, ale nie mogę się uwolnić od tych myśli — odpowiedział Toll, przeczuwając, że jego wewnętrzny konflikt będzie go dręczył przez długie miesiące.
— Może warto spróbować znowu? — dodał Amirathal, spojrzawszy na towarzyszy. — Słyszałem o tej niebezpiecznej postaci.
Toll spojrzał każdemu z osobna głęboko w oczy. Cisza przedłużała się.
— Muszę powiedzieć coś ważnego. — Jego ton był zdecydowany, a w oczach tliła się determinacja. — Zbieram nową grupę. Chcę wrócić do klasztoru. To moja próba odkupienia, spłacenie długu wobec poległych towarzyszy. Może w murach klasztoru odnajdziemy coś, co pomoże nam w walce z nekromantą.
Każdy z mężczyzn zareagował w milczeniu. Zrozumienie i poczucie wspólnego celu połączyły ich na nowo. Wspólna misja nadchodziła, a ich losy splatały się.
Xanthia z rezygnacją jedynie pokręciła głową. W jej oczach czaił się smutek, ale twarz zdradzała zrozumienie, które stało się jej codziennością. Mąż, niezależnie od chęci, nie zdołałby pozostać w domu, nawet gdyby na progu stanęła cała jego rodzina. Wezwanie do walki, nigdy nie pozwoli mu na spokojny żywot. Dla niej była to oczywistość, której smaku nie dało się znieść. Wewnętrznie pragnęła, by mężczyzna odnalazł spokój, ale rzeczywistość nie pozwalała na takie marzenia.
W tej chwili cisza zapanowała w pokoju, przerywana jedynie trzaskiem płomieni w kominku, które tańczyły w rytm przypływających wspomnień. Słowa Tolla, pełne niepokoju i emocji, rozbrzmiały jak dzwon alarmowy w wypełnionej obawą przestrzeni. Każdy z obecnych zdawał się wstrzymywać oddech, starając się zrozumieć wagę sytuacji, która ich otaczała.
Jednak to Ivan, silny i nieustępliwy, odmówił wzięcia udziału w wyprawie.
— Nie mogę iść — powiedział cicho, kierując wzrok na płomienie kominka. — Rana, którą otrzymałem w ostatnim starciu jeszcze się nie zagoiła, szwy są świeże. O wojaczce mogę zapomnieć przynajmniej na pół roku. Chciałbym być z wami, ale teraz moje ciało nie pozwala mi na żadne szaleństwa.
Oczy elfów otworzyły się szerzej, a brwi krasnoluda podniosły się tak wysoko, że prawie połączyły się z włosami na głowie.
— Zobaczcie — powiedział, rozpinając koszulę. Na skórze wyraźnie rysowała się pulsująca szrama. Wydawało się, że rana wciąż krwawi, chociaż krew się nie pojawiała. Blizna była duża, ciągnęła się od obojczyka do spodu brzucha, z brzegami chropowatymi jak poszarpana tkanina, czerwono-fioletowa, jakby sama natura starała się odtworzyć cierpienie. To nie była tylko szrama, to była opowieść o bólu. Mięśnie wokół były spuchnięte, a skóra zdradzała oznaki stanu zapalnego, widoczne w ciemniejszych plamach, które przyciągały uwagę.
Towarzysze jako doświadczeni wojownicy wiedzieli, co znaczy mieć ranę, która nie chce się zagoić. Zła opieka, niestrawne jedzenie, nieprzespane noce — to wszystko przyczyniło się do tego, że ciało nie mogło odnaleźć spokoju.
— Nie mogę walczyć — dodał, jego głos był stłumiony, ale wyraźny. — W tej chwili ta rana staje się moim więzieniem. Nawet jeśli serce krzyczy, by ruszyć do przodu, to ciało mówi coś innego.
Słowa zabrzmiały jak wyrok. Atmosfera w pokoju zgęstniała, gdy towarzysze zastanawiali się nad rzeczywistością ich wyborów. Dla nich walka była wszystkim, ale dla mężczyzny, który właśnie ujawnił swój sekret, niewiele miało sens.
— W takim razie co powiesz na to, żebyś został nauczycielem w mojej szkole? — zaproponował niespodziewanie Toll, wpatrując się w Ivana z pełnym zaufaniem. W jego sercu tliła się nadzieja, że ta propozycja nie tylko przywróci przyjacielowi sens, ale również pomoże mu zająć się czymś innym, niż myślenie o niepewnej przyszłości. Jego ton był szczery, a w oczach widać było gotowość do wsparcia. — Sztuki walki bronią białą. Twoje doświadczenie z pewnością będzie cenne.
Ivan uniósł brwi, a na twarzy zagościł cień uśmiechu. — Nauczyciel, powiadasz? Nie widzę siebie w roli mentora, ale… — jego głos brzmiał nieco niepewnie, ważył słowa, a w ich brzmieniu kryła się nuta nadziei. — Może to mi się spodoba.
Toll dostrzegł w jego oczach błysk, który przypominał dawną stanowczość, a to utwierdziło go w przekonaniu, że podjął słuszną decyzję. W tym momencie czuł, że nie tylko ofiarowuje Ivanowi posadę, ale także szansę na nowy początek.
Xanthia z zapartym tchem obserwowała wymianę zdań. Gdy usłyszała słowa Tolla, ulga zalała jej serce jak rzeka, która w końcu dotarła do celu.
— Dobrze, że nie zostanę sama z domem i dziećmi na głowie — odezwała się lekko drżącym głosem. — Moja praca jako dowódca straży jest wystarczająco wyczerpująca. Przynajmniej będę miała kogoś przyjaznego w pobliżu.
Jej oczy lśniły entuzjazmem, a na twarzy zagościł uśmiech, który był jak promień słońca po długiej burzy.
— Wiesz, że Twoje miejsce jest wśród nas, Ivan — powiedział Elenthoron, przyglądając się ranie na ciele przyjaciela. Jego głos był pełen zrozumienia. — Jednak rozumiem, że obecnie nie możesz wyruszyć na wyprawę. Rana będzie się goić długo, a my będziemy musieli stawić czoła niebezpieczeństwom bez Ciebie.
— Cóż, w takim razie — wtrącił Slap swoim krasnoludzkim akcentem, który brzmiał jak stal uderzająca o stal — wyruszamy na tę przygodę. Życie na krawędzi to coś, co nas napędza. Nie można marnować ani chwili. A poza tym nie będę sam w mieście siedzieć!
Amirathal, z subtelnym uśmiechem potwierdził — Zgadzam się. Wyzwania, które nas czekają, tylko nas wzmocnią.
Port
Blady poranek wciskał się do kwater przez okna, przynosząc ze sobą chłód jesiennego świtu. Wspólne śniadanie przebiegło w atmosferze lekkiej ekscytacji — nie mieli przecież ruszać na morderczą bitwę, lecz na prosty, codzienny spacer w poszukiwaniu transportu. Ivan dosiadł się do stołu, pozwalając sobie na kilka łyków grzanego miodu i parę kromek świeżo upieczonego chleba. W powietrzu unosił się zapach smażonej jajecznicy z cebulą i wędzonej szynki. Skromne posiłki przywodziły im na myśl zwyczajne dni sprzed wielkich przygód.
Rozmowy przy stole, pełne były żartów i wspomnień dawnych lat. Slap parsknął śmiechem, przypominając sobie wyprawę, kiedy będąc młodym i niedoświadczonym, zderzył się z surowością życia wśród ludzi i ciężkimi robotami portowymi, gdzie pracował jako tragarz.
— Czyli dziś ruszamy w miasto, jak paniska, bez zbroi — zauważył Slap z rozbawieniem, przyglądając się ich strojom, w których brakowało śladów bitewnego żelastwa.
Każdy miał na sobie zwykłe ubranie podróżne. Kurtki o prostym kroju, skórzane spodnie, wygodne buty i zszarzałe koszule, w których łatwo mogli wtopić się w tłum. Całości dopełniały płaszcze z kapturami, pod którymi elfy mogły ukryć swoją odmienność i nie rzucać się tak bardzo w oczy.
Amirathal poprawił lekko kołnierz, spoglądając na towarzyszy.
— Miejskie ubrania są całkiem wygodne — rzucił z nutą ironii. — Nie wstyd przyznać, że to odrobina ulgi, gdy nie czuje się tego całego żelastwa.
O poranku, jeszcze pełnym mglistej wilgoci, miasto odsłaniało przed nimi wąskie, brukowane uliczki. Kamienie pod ich stopami lśniły po nocnym deszczu. Stare kamienice o wyblakłych fasadach i wąskich oknach pięły się w górę, wyrastając niczym mury twierdzy po obu stronach labiryntu krętych przejść. W górze niektóre okna były uchylone, wpuszczając do środka oddech miasta. Raz po raz pojawiały się tam sylwetki, niekiedy opróżniające nocniki bez ostrzeżenia. Towarzysze zmuszeni byli uważać, gdy z pięter spadała zawartość o wątpliwej czystości. Ten codzienny rytuał zdawał się im jednak nie przeszkadzać. Tutaj wszystko miało swój rytm, nawet nieustanna czujność, by nie zostać niespodziewanie ochlapanym.
Każdy zaułek, każda wnęka tętniły odgłosami budzącego się miasta. Nawoływaniem handlarzy wyciągających stragany, przeciągłym krzykiem portowych ptaków i stukotem kół wozów na nierównej nawierzchni.
Idąc, mijali stare mury ozdobione freskami, na których czas wycisnął swoje piętno. Ivan, wyprostowany i mimo wszystko pewny siebie, trzymał tempo grupy, chociaż na jego twarzy, czasem zaciśniętej z bólu, pojawiał się cień zmęczenia. Krasnolud Slap zerknął na niego, zauważając jego determinację.
— Czy ta rana cię nie załatwi na dobre? — zapytał z nutą troski, choć starał się, by brzmiało to bardziej jak rozbawiona zaczepka. — Nie oszukuj się, nie musisz być tak piekielnie twardy.
Ivan odpowiedział uśmiechem, choć krzywy grymas zdradził, że nie do końca panował nad bólem. — Slap, przecież wiesz, że nie odmówię sobie odrobiny spaceru — odparł, jakby to była najprostsza rzecz na świecie. — A wy na co liczycie na tej wyprawie?
Elenthoron, spoglądając na nich z boku, przerwał rozmowę, poprawiając kaptur swojego płaszcza.
— Wątpię, by ta podróż miała cokolwiek wspólnego z ciszą, Ivanie. Znając nas, już w połowie drogi będziemy brodzić w chaosie po sam pas — odparł z lekkością.
Gdy drużyna dotarła na nabrzeże, owionął ich chłodny powiew, niosący z sobą zapach wilgotnego mułu, zaschniętych wodorostów i ryb sprzedawanych prosto z beczek przez szorstkie, krzykliwe postaci stojące w cieniu masztów. Nabrzeże tętniło życiem, tragarze z poobijanymi wózkami lawirowali między krzykliwymi kupcami, a szczury zbierały się wokół tłustych kałuż i odpadków. Mniejsze łódki trzeszczały u wybrzeża, chybotliwie zacumowane na ledwo widocznych linach, podczas gdy większe, bardziej majestatyczne żaglowce, czekały gotowe, by wkrótce wypłynąć na szerokie wody rzeki Silvarii.
Gdy drużyna podziwiała zacumowane statki, zbliżyła się do nich kobieta w podniszczonym gorsecie i spódnicy, której falbany ledwo zakrywały kolana, za to odsłaniały przybrudzone łydki. Podeszła bez wahania, przysuwając się blisko, z pewnym błyskiem w oku.
— No, chłopcy! Może w ramach rozgrzewki, nim ruszycie w daleką podróż, skorzystacie z uciech dostępnych na miejscu? — zagaiła z uśmiechem, a w jej głosie pobrzmiewał pewny siebie ton, ponieważ dobrze znała potrzeby odwiedzających port.
Slap, nieco urażony bezpośredniością propozycji, spojrzał na nią spod przymrużonych powiek.
— Nie, dziękujemy, nie jesteśmy zainteresowani zbieraniem grzybów — odparł obcesowo, siląc się na spokój, choć widać było, że przyciągnął uwagę towarzyszy swoją odpowiedzią.
Kobieta prychnęła, unosząc nos z fałszywym oburzeniem, ale dostrzegając rozbawienie na twarzach niektórych z nich, puściła im oko i oddaliła się bez słowa. Ivan rzucił z uznaniem krótkie spojrzenie na Slapa, a zaraz potem drużyna ruszyła dalej, lawirując między pracującymi ludźmi i okrętami, rozglądając się za statkiem, który zechciałby zabrać ich w podróż.
Toll przystanął, wpatrując się w rozległą taflę wody, którą ledwie muskało poranne światło. — Dotrzemy do Odrzeca bez zbytnich wygód, mówię wam. Może tu zaczniemy? — rzucił, wskazując na starą barkę z niewielką załogą. — Czego więcej potrzeba? Szansa na oszczędność i mała przygoda po drodze.
— A jeśli trafią się jakieś zawirowania? — dodał Amirathal, unosząc brwi i patrząc znacząco na kompanów. W jego oczach błysnęło coś, co wyraźnie wskazywało, że ta „niewielka przygoda” była dokładnie tym, na co czekał.
Ivan westchnął, patrząc na przyjaciół.
— Zamęt to nasze drugie imię — rzucił z udawaną rezygnacją, która jednak zdradzała, że i on, mimo osłabienia, tęsknił za dawnymi przygodami.
— Jak za starych lat — zauważył Toll, patrząc z uśmiechem na rozkołysane statki, a w jego oczach błysnął cień wspomnień. Dawne podróże i młodzieńczy zapał wróciły na chwilę, napełniając go energią i radosnym zniecierpliwieniem.
Tego ranka miał ochotę powrócić do czasów, kiedy wszystko, co nieznane, budziło tylko ekscytację — szorstką, trudną, ale pełną niespodzianek.
Jednak pierwsze rozmowy z załogami okazały się trudne. Statek za statkiem odmawiał. Albo miejsca były już zajęte, albo kapitanowie szukali ochrony na dłuższe, tygodniami liczone rejsy.
— Jakbyśmy ich o złoto prosili, nie łajbę na kilka dni — burknął Slap, spoglądając na ostatniego z kapitanów, który właśnie oznajmił, że ich nie potrzebuje. Biała broda krasnoluda zadrżała od chłodnego wiatru znad rzeki.
— Tak się to kończy, jak się za dawnymi laty tęskni — rzucił z przekąsem Elenthoron, poprawiając płaszcz. Elf wyciągnął się na całą swoją wyniosłą sylwetkę i obrzucił port szybkim, chłodnym spojrzeniem. — Może by tak zrezygnować i zapłacić jak przystało?
Ivan, pomimo wciąż dokuczającej rany, miał w oczach przebłysk uporu.
— Gdzie tam. Starych nawyków się nie zmienia. Kiedyś płaciliśmy za przejazdy krwią, a nie złotem.
Kiedy drużyna przepytała kolejne załogi i zasięgnęła języka w portowej tawernie, prawda o podróży zaczęła się krystalizować. Żaden statek nie oferował transportu aż do samego Odrzeca.
Informacje skierowały ich do niepozornej łajby o wdzięcznej nazwie „Grzeczny Sokół”. Kapitan — brodaty, nieco zgarbiony człek, o skórze spalonej słońcem, zmierzył ich wzrokiem od stóp do głów. Wyciągnął z tabakierki resztki czarnego proszku, wysypał na zaciśniętą pięść i szybko wciągnął nosem.
— Do samego Odrzeca? Nie, panowie, co to, to nie. Srebrny Most to najdalej, dokąd mogę was wziąć. Resztę trasy trzeba będzie załatwić sobie na własną rękę.
Slap nie wyglądał na zachwyconego. Przetarł brodę, marszcząc przy tym brwi.
— Oczywiście — mruknął kwaśno — dlaczego sprawy miałyby pójść po naszej myśli?
— Ale to przecież tylko etap — odparł Toll, starając się wlać trochę optymizmu w słowa. — Srebrny Most to duży port, więcej szlaków, więcej statków.
— Więcej czekania — zauważył Amirathal, wzdychając.
Wydawało się, że choć nikt nie mówił tego głośno, z każdym niepewnym krokiem, z każdą odmową, wiara w znalezienie idealnej drogi słabła. Srebrny Most jawił się jako przystanek na drodze, ale niekoniecznie rozwiązanie.
— To my się jeszcze zastanowimy — rzucił Toll, odwracając się do wyjścia.
Po długim czasie kręcenia się po porcie, oglądania łajb i słuchania wymówek, drużyna wreszcie poszła po rozum do głowy i skierowała się w stronę kapitanatu, którego solidny budynek stał przy samym brzegu. Drewniane drzwi, okute żelazem i naznaczone licznymi śladami alternatywnego otwierania butami, robiły wrażenie na każdym przybyszu.
Kiedy dotarli na kamienne schody przed wejściem, Amirathal zerknął na towarzyszy z uśmiechem pod nosem, a potem oświadczył.
— Ja to załatwię. W końcu nie pierwszy raz mam do czynienia z takimi urzędnikami.
Toll uniósł brew, ale skinął głową, dając elfowi wolną rękę.
— Tylko delikatnie. Nasza kiesa nie jest bezdenna.
Amirathal przewrócił oczami, ignorując uwagę i uniósł dumnie głowę. Jego jasna, elfia twarz przybrała chłodny wyraz zdecydowania. Otworzył drzwi i robiąc krok w przód, zniknął w ciemnym wnętrzu kapitanatu. Reszta czekała na zewnątrz, z nadzieją i lekkim niepokojem.
Ivan przerwał ciszę, opierając się o framugę drzwi i obserwując mijające ich portowe życie. — Może i ma dar do gadania — mruknął, zerkając za Amirathalem, — ale urzędnicy niekoniecznie są gotowi na tak… wytrawną perswazję.
Na to Slap tylko parsknął. — Wiesz, zawsze jest ten pierwszy raz.
Kapitanat portu miał ten charakterystyczny klimat ciasnoty, wirującego kurzu i fajkowego dymu, gdzie lata świetności mebli już dawno minęły, a każdy urzędnik znał wartość złotej korony lepiej niż rodzinę.
Przy wejściu, znudzony jegomość w pomiętym kaftanie spojrzał na Amirathala, jakby cała jego praca od lat była jednym długim, przeciągłym ziewnięciem. Jednak gdy jego wzrok padł na wysoką, smukłą sylwetkę elfa, coś w wyrazie twarzy urzędnika się zmieniło. Ciekawość mieszała się ze zdumieniem, a to z kolei ustąpiło miejsca czemuś, co można by nazwać ostrożnym wyrachowaniem. Elf w kapitanacie? To nie zdarzało się tu często, chociaż przez port przewijała się mnogość marynarzy o różnym pochodzeniu oraz kupców z egzotycznych krain. Urzędnik przez chwilę przyglądał się elfowi, oceniając wartość jego ubioru i potencjalną zawartość sakiewki, a jego spojrzenie powoli przesuwało się od wyszywanego kołnierza Amirathala aż po buty, lśniące w nieoczywisty sposób w tym przyćmionym świetle.
— Dzień dobry. Szukam miejsca na statku, który odpływa do Odrzeca — zaczął Amirathal, posyłając urzędnikowi ledwie widoczny, uprzejmy uśmiech. — Łajba nie musi być zbyt… zamożna. Wystarczy, żeby potrzebowała ochrony. Oszczędność, pan rozumie.
Urzędnik podrapał się po rękawie kaftana, mrużąc oczy i obliczając coś w myślach.
— Ochrony, powiada… hmm. Może coś się znajdzie, ale… te papiery… przeglądania wymagają — zawiesił głos, dochodząc do wniosku, że jego udawane znudzenie nie robi na elfie żadnego wrażenia. — Będzie trzeba pójść na zaplecze, poszukać.
Amirathal westchnął niemal teatralnie, obracając między palcami złotego lunara, którego blask subtelnie grał z odbiciem ledwie widocznych promieni wpadających przez okno.
— Cóż, jeśli musiałby pan iść — powiedział, a moneta delikatnie przetoczyła się między jego kłykciami — zapewne trzeba by to przyspieszyć, prawda? W końcu mam tu jednego złocisza, a sprawa jest nagląca.
Urzędnik poczerwieniał nieco na ten niedwuznaczny komplement finansowy i szybko sięgnął po monetę, która natychmiast zniknęła w głębinach jego kieszeni.
— No, w porządku, no… rzeczywiście, dzień dzisiaj duszny, człowiekowi ręce się lepią… A, no i co, na bogów, oczywiście zajrzę tam, no nie ma sprawy.
Amirathal, ukrywając lekkie zadowolenie, kiwnął głową.
Kilka minut później urzędnik wrócił, a na jego ustach pojawił się uśmiech zadowolenia człowieka, który po długiej walce z papierami znalazł idealne rozwiązanie.
— No, znalazła się — oznajmił triumfalnie. — Jest taka łajba… może nie jest pierwszej młodości, ale nada się. Szukają ludzi, ochrony potrzebują, bo… dość często zmieniają załogę, że tak powiem. Łajba nazywa się… Szary Łabędź. Głupio, no, taka nazwa… ale wie pan.
— Szary Łabędź — powtórzył Amirathala z uznaniem, na miarę majestatu flotylli królewskiej. — Brzmi… dumnie.
Urzędnik odchrząknął i zaczął zbierać papiery, unikając wzroku Amirathala.
— No, może brzmi. Ale szara to ona jest, choć nie jak łabędź. Jeśli wiesz, co mam na myśli.
Elf podziękował za wskazówkę, puszczając słowa urzędnika mimo uszu, i wrócił do swoich towarzyszy, ukrywając z trudem rosnący cień zadowolenia, który rozlał się na jego twarzy.
Poszukiwania okazały się krótkie, ale, o dziwo, dość owocne. Po minięciu kilku kadłubów i zerknięciu na bardziej obiecujące łajby, drużyna w końcu natrafiła na jednostkę, która rzeczywiście była szara, lecz z łabędziem miała tyle wspólnego, co grabarz z weselem. Wąska, zaniedbana bryła statku nie wzbudzała zaufania, a jednocześnie zdawała się idealna do takich właśnie, mało oficjalnych zadań, jakie sobie upatrzyli.
Amirathal podszedł do trapu, spoglądając na potężnie zbudowanego mężczyznę, który kierował załadunkiem skrzyń na pokład. Bez zbędnych wstępów elf zagadnął, tonem niby uprzejmym, ale stanowczym.
— Chcielibyśmy się nająć jako ochrona na tej… jednostce.
Mężczyzna, w żółtej, sfatygowanej kamizelce, spojrzał na Amirathala z lekkim zaskoczeniem, po czym wzruszył ramionami, jakby elfy próbujące zaciągnąć się do roboty nie były wcale czymś godnym uwagi.
— Ochrona, mówisz? — Mężczyzna ponownie wzruszył ramionami i wyciągnął zza pasa kawałek kredy, którą zamaszyście zaznaczył kolejne pudło. — A to nie ma sprawy. Poczekajcie trochę, kapitan wróci wieczorem. Właściwie to już jesteście przyjęci, ale, wiecie, trzeba dopełnić paru formalności — uśmiechnął się nieco ironicznie, po czym nagle coś sobie przypomniał i dodał — Przyprowadź więc swoich później, zanim ruszymy.
Elf skinął głową z lekkim półuśmiechem.
— Dobra, dziś wieczorem. Żegnam.
Kiedy Amirathal dołączył do czekających kompanów, z entuzjazmem przystąpił do zdawania relacji, nie mogąc się doczekać, by podzielić się wiadomościami. Jego dłonie gestykulowały w powietrzu, jakby chciały wykrzesać z nich więcej emocji.
— Słuchaj, Toll, za łatwo znalazłem tę łajbę. Wcześniej przeszukaliśmy pół portu, a ten kapitan od razu stwierdził, że z przyjemnością nas przyjmie.
Toll, odchyliwszy głowę, wpatrywał się w elfiego kompana z wyraźnym niedowierzaniem.
— Może oni mordują tych, co zatrudniają? — rzucił, kpiąco. Jego ton sugerował, że traktuje to jako żart.
Amirathal zaśmiał się, jednak w jego śmiechu kryła się nutka napięcia.
— Nie no, co ty. Nas by skosili, myślisz? — odpowiedział, potrząsając głową, sugerując, iżta myśl jest zbyt absurdalna, by ją brać na poważnie.
— Może to barka niewolnicza — zauważył Elenthoron, wyraźnie zamyślony. Jego wzrok błądził gdzieś w oddali, gdzie portowy gwar zlewał się z blaskiem słońca. — Jako niewolnicy, ale za darmo.
— Być może to handlarze niewolników — dodał Slap, kiwając głową. — To nie brzmi wcale źle. Pojedziemy do Odrza jako porwana załoga.
Amirathal przewrócił oczami.
— Ty, poczekaj, to ja pójdę do jakiejś tawerny i się zapytam o tę łajbę. Może to wszystko to tylko szum, a łajba wcale nie jest taka straszna.
— No dobra, ale pójdziemy razem — zgodził się Toll, wskazując kciukiem w stronę portu, gdzie tawerny tętniły życiem. Drużyna ruszyła w stronę knajp, z nadzieją na to, że ich przypuszczenia okażą się nieprawdziwe.
Po drodze wypatrywali halsujących żaglowników wracających do swoich statków po ciężkim dniu spędzonym na lądzie. W powietrzu unosił się zapach solonego mięsa i piwa, a wokół nich roiło się od marynarzy, którzy chwiejnym krokiem zdawali się podążać ku przystani, śpiewając stare szanty. Ich twarze były już czerwonawe od trunków, a w oczach tańczyły ogniki szaleństwa, które na co dzień ginęły w porcie, topione w litrach grogu, rumu i innych napitków.
— Ciekawe, co oni o nas pomyślą, gdy usłyszą, że szukamy pracy na takiej łajbie — zamyślił się Slap, zerkając na grupkę marynarzy, którzy wesoło opowiadali sobie różne historie.
— To chyba nieistotne — odparł Amirathal, wciągając powietrze pełne zapachów portowych tawern. — Ważne, że za chwilę będziemy mieć własną przygodę, nawet jeśli jej częścią będzie niebezpieczna łajba.
Nagle, w gąszczu portowego zgiełku, ich uwagę przykuł jeden z marynarzy, który, w przeciwieństwie do innych, maszerował prosto, ale lekko skosem, jakby świadomie unikał zbędnych zawirowań życiowych. Mimo że był wyraźnie wstawiony, nie zataczał się, co w tym towarzystwie mogło uchodzić za niezwykłe osiągnięcie. Jedynym odstępstwem od jego nienagannej postawy było to, że coś ewidentnie wiało mu od strony lewej ręki, co mogło sugerować, że nie wszystko jest z nim w porządku.
— Wybaczcie, panie! — zaczął Amirathal, podchodząc do mężczyzny z uprzejmym uśmiechem. — Nie wiecie czegoś o takim statku? Szary Łabędź, się nazywa?
Marynarz spojrzał na niego, próbując zrozumieć, czy pytanie to dotyczy statku, czy też może kwiatów doniczkowych. Po chwili mruczenia i bełkotania, w końcu wykrztusił.
— Szary Łabędź… mmmmm… — zamruczał — a zatrudniają często załogę. Coś tam przewożą, to jest jakiś kupiec czy co, w każdym razie…
Amirathal zbliżył się jeszcze bardziej, przyjmując poważny ton rozmowy, sprawiał wrażenie, że chodzi o najważniejszą sprawę na świecie.
— Ale dobrze się o nich mówi, czy źle? — zapytał, czując, jak w jego sercu budzi się niepewność, czy aby na pewno chcieli wsiąść na tę krypę.
— Wcale się nie mówi! — odbełkotał marynarz, jego język zaczynał odmawiać posłuszeństwa, a myśli wędrowały gdzieś bez wyraźnego celu. — Nawet chcieli mnie zaciągnąć, ale JA — popukał się palcem w klatkę piersiową — nie chciałem. Jakaś dziwna jest ta łajba.
Amirathal uniósł brwi, a w jego oczach błysnęło zaintrygowanie.
— Dlaczego? — zapytał, próbując wydobyć z marynarza jak najwięcej informacji, tak jak dobry kucharz wyciskałby ostatnie krople soku z cytryny.
— A nazwa jest jakaś dziwna! Kto to słyszał, panie, żeby ktoś przy zdrowych zmysłach nazywał barkę łabędziem, co?! — krzyknął podchmielony piechur, który, zdawałoby się, w tym momencie miał ochotę zaatakować nie tylko łajbę, ale i całe pojęcie zdrowego rozsądku. Jego gesty przypominały puszczanie kaczek na wodzie.
Amirathal skinął głową, przyznając mu nieco racji.
— Wiecie, może i racja — odparł, rozważając sprawę z elfią gracją. — To może rzeczywiście bardziej pasuje do fregaty.
Marynarz, mając najwyraźniej dość tej dyskusji, machnął ręką, chcąc tym gestem zamknąć temat, zanim ten stał się zbyt skomplikowany.
— No dobra, ja muszę już lecieć — szepnął marynarz, i z wdziękiem,, odwrócił się i oddalił truchtem w stronę najbliższej ściany domu. Tam opierając się o budynek, uzewnętrznił całego siebie, z radością dzieląc się ze światem przeżyciami ostatnich kilku posiłków.
Po tej jakże ożywionej dyskusji, drużyna udała się do portowej tawerny, gdzie unoszący się zapach smażonej ryby łączył się z nutą taniego piwa i dymu z kominka. Usiedli w cieniu przy drewnianym stole, gdzie w migoczącym świetle świec można było obserwować to, co dzieje się w przybytku. Zamówili gorącą strawę, składającą się z duszonej ryby przyprawionej ziołami, które wyraźnie dowodziły, że kucharz miał ciężką rękę do potraw. Rozmawiali o nadchodzącej wyprawie, spekulując na temat celu i niebezpieczeństw, które mogły na nich czekać.
— Myślicie, że ta łajba jest naprawdę taka tajemnicza? — zapytał Toll, podnosząc kufel krasnoludzkiego ale do ust.
Amirathal wzruszył ramionami.
— Lepiej nie wnikajmy w szczegóły, jednak wciąż musimy dowiedzieć się, co w tym wszystkim jest nie tak.
Elenthoron, który do tej pory w milczeniu smakował piwo, nagle dodał.
— Powinniśmy zapytać o to, co przewożą. Może to klucz do ich zagadkowej reputacji.
Mimo starań, rozmowy z innymi gośćmi tawerny nie przyniosły żadnych istotnych informacji. Wszyscy byli zbyt zajęci własnymi sprawami, by zwracać uwagę na pytania o Szarego Łabędzia. W miarę jak wieczór zapadał, a cienie wydłużały się, drużyna postanowiła wyruszyć w stronę tajemniczej barki. Z pełnymi brzuchami i sercami wypełnionymi niepewnością, opuścili tawernę, kierując się ku przystani, gdzie czekała na nich nieznana przyszłość.
Kiedy podeszli do łodzi, zauważyli, że ten sam osobnik, który wcześniej rozmawiał z Amirathalem o zatrudnieniu, wciąż się krzątał po pokładzie, nerwowo przestawiając skrzynie i zbierając pozostałe sprzęty.
— O! Już jesteście! — zawołał z nieco teatralnym entuzjazmem, jakby był gospodarzem eleganckiego przyjęcia. — Zapraszam, kapitan już wrócił i oczekuje was w swojej kajucie.
Wszyscy weszli na pokład, a zapach morskiej bryzy zmieszał się z wonią oleju rybnego, tworząc dość specyficzną atmosferę. Nie tracąc czasu, ruszyli w kierunku kajuty kapitana. Drzwi były uchylone, więc bez wahania przekroczyli próg.
Wnętrze kajuty wyglądało jak małe, przytulne biuro, pełne zwojów papierów i pożółkłych map. Za biurkiem siedziała postać, zamknięta w cieniu. Jej sylwetka zdradzała, że wiele dużych obrotów spędzonych w tej małej przestrzeni nie były dla niej łaskawe. Gdy zatrzymali się w środku, osobnik nie ruszył się ani na milimetr. Wyglądał raczej otyło, z nalaną, woskową cerą i zamkniętymi oczami, które zdawały się być jedynie niezdarną próbą imitacji życia.
Gdyby w jego piersi tkwił sztylet, mógłby uchodzić za przepisowego nieboszczyka, który nie zdążył przejść na drugą stronę, ale postanowił pozostać w tej międzyprzestrzeni, w której umarli wciąż domagają się urokliwych wspomnień z życia. Wszyscy na chwilę zamarli, nie wiedząc, co począć w obliczu tej osobliwej sytuacji. Jak zwykle pierwszy przełamał się Amirathal, ubierając na twarz uśmiech, który starał się maskować jego własne zaskoczenie.
— Dzieńdoberek… — rzucił w kierunku postaci, w zupełnie zwyczajny sposób rozpoczynając konwersację w obliczu dość nieprzyjemnej sytuacji.
Okazało się, że postać za biurkiem jednak nie jest martwa, a nawet się rusza. Po chwili rozległo się głuche chrząknięcie, a „nieboszczyk” otworzył swoje świńskie oczka, które przywitały ich z mieszanką zdumienia i irytacji, że właśnie wybudzono go ze snu o przeszłych zasługach i straconych szansach. Wszyscy czuli, jak napięcie w pomieszczeniu wzrasta.
— My właśnie do ochrony chcielibyśmy — kontynuował elf, z głosem pełnym powagi, licząc na to, iż jego słowa mają moc odmienić losy całego świata.
— A to wy… — niemrawo odpowiedział kapitan, ledwie odrywając się od myśli o obiedzie.
— Tak, to właśnie my — potwierdził Amirathal, starając się brzmieć bardziej pewnie, niż się czuł.
— O rany, myślałem, że to ktoś wczoraj mi opowiadał… — Kapitan zamrugał, a jego wyraz twarzy wskazywał na to, że umysł stara się uporządkować wszystkie chaotyczne wspomnienia, które mogły być — lub nie — związane z tymi osobnikami. — Dobra, jesteście przyjęci!!
— Ale my byśmy chcieli tylko w jedną stronę… — zaczął Toll, ale kapitan przerwał mu machnięciem ręki, które miało w sobie coś z nonszalancji typowej dla kogoś, kto mógłby być nawykły w prowadzeniu negocjacji.
— A to nawet lepiej… — odparł z uśmiechem, który był bardziej wyrazem ironii niż radości. — To w takim razie od jutra przy załadunku. W czasie podróży to praca, praca, później praca… A wyżywienie to ten tego… — poklepał się po brzuchu, co wydawało się być w jego przypadku rodzajem afirmacji. — Tylko, że jest dużo pracy.
— Nie lubię, nie lubię — szepnął Toll, z wyrazem twarzy sugerującym, że zadanie urasta do rangi straszliwego i nieludzkiego, a nie zaś do zwykłego wiosłowania po rzece.. — Ta oszczędność mnie zabije, ale dobra.
— A ta praca na wodzie to co? — zapytał Elenthoron, zaintrygowany, ale i zafrasowany perspektywą potencjalnego zamachu na jego osobę i wolność.
— Prawdopodobnie wiosłowanie — odpowiedział kapitan, z miną sugerując, iż właśnie wyjawił najciemniejszy sekret, a nie jedynie rutynowe zajęcie marynarzy.
— Dobra, nie wnikaj — wtrącił się Slap. — Zaryzykuj, a dowiesz się.
— Ee, a może jednak zapłacimy za ten przewóz — zapytał nieśmiało Toll wiedząc, że nie ma nadziei na zrozumienie. — Albo zmusimy załogę do wiosłowania, a sami będziemy płynąć…
— Dobra — przerwał te dywagacje Amirathal, zniecierpliwiony. — To my przyjdziemy jutro rano. To do widzenia.
— A tak, to do widzenia — odsapnął kapitan „nieboszczyk”, a jego oczy znów się zamknęły. W myślach już planował powrót do krainy snów, gdzie na pewno czekała na niego nagroda za męki codzienności, może w postaci morskich przygód lub przynajmniej dobrego obiadu.
Pożegnanie
Na noc drużyna powróciła do domu Tolla, a rano Elenthoron zaskoczył wszystkich swoim wyczynem. Kiedy cała kompania zeszła już na śniadanie, on czekał przy stole, promieniując radością, emanując całą energią poranka. Uśmiechał się szeroko, jakby właśnie odkrył nowe, ekscytujące zastosowanie dla starożytnego eliksiru, który mógłby wywrócić do góry nogami nie tylko ich poranek, ale i cały dzień.
— Wiecie, bo byłem w kilku sklepach i tak… — zaczął, jego głos brzmiał jak melodia, która zaintrygowała słuchaczy. — To dla ciebie — powiedział w stronę Amirathala, podając mu dębową tarczę z metalowymi okuciami, nowiusieńką. Tarczę, która mogła przypomnieć o chwili, gdy Amirathal zasłonił Elenthorona własnym ciałem przed bełtem kuszy, broniąc go z narażeniem życia. Ten gest odwagi był teraz zaklęty w tym prostym, lecz potężnym podarunku.
— A to może ci się przydać — powiedział do Tolla, wręczając mu fiolkę z zielonym opalizującym płynem w środku. Oczy Tolla rozszerzyły się na widok tajemniczego preparatu, który wydawał się zbyt intrygujący, aby być tylko prostym eliksirem. Jego myśli natychmiast wróciły do momentu, gdy stanął w obronie Elenthorona, odpierając atak, który mógł zakończyć się tragicznie. Ta fiolka wydawała się hołdem za jego odwagę, a może nawet sposobem na zadośćuczynienie.
— Co to jest? Mam to wypić, czy co? — zapytał, z nutą niepewności w głosie, ale i ciekawości.
— Nie no, może zaczekaj trochę — odpowiedział Elenthoron, z figlarnym uśmiechem, doskonale wiedziąc, co kryje się w tej fiolce, ale nie miał zamiaru zdradzać tajemnicy od razu.
— To co to jest, trucizna? — dodał z szelmowskim uśmiechem, próbując rozładować napięcie.
— To pewnie leczy — wtrącił Amirathal, przyglądając się z zainteresowaniem tarczy.
— Aaa, to w takim razie przyjmę to z największą rozkoszą — powiedział Toll, przyjmując fiolkę z wciąż rosnącym entuzjazmem. — Dzięki! — dodał, z wdzięcznością w głosie, czując, że te dary mają w sobie coś więcej niż tylko materialną wartość; były symbolem ich wspólnych przeżyć, odważnych decyzji i przyjaźni, która łączyła ich mimo najtrudniejszych chwil.
Slap nie otrzymał podarku, ale nie był rozczarowany. W końcu znał się z Elenthoronem relatywnie niedawno, a ich znajomość nie miała jeszcze wystarczająco długiej historii, by obdarowywanie stało się normą. Co więcej, krasnolud, ze swoim pragmatyzmem i ostrożnym podejściem do relacji, zdawał sobie sprawę, że prawdziwe skarby nie zawsze muszą mieć formę materialnych przedmiotów. Dla niego najcenniejszym darem była pewność, że ma przy boku towarzysza, który nie wahałby się stanąć w obronie jego życia, gdyby zaszła taka potrzeba. Zamiast więc czuć się pokrzywdzonym, Slap uśmiechnął się do siebie.
Dalsza część poranka przy śniadaniu potoczyła się już normalnie, w atmosferze błogiego lenistwa i bez zbędnego pośpiechu. Przez stół przetaczały się opowieści o poprzednich przygodach, mieszając się z dźwiękiem kubków i talerzy. Amirathal, wgryzając się w świeży chleb, rzucił.
— Wiesz, myślę, że powinniśmy poważnie pomyśleć o tej podróży. W końcu Odrzec jest całkiem daleko. Chodzi mi o to, że to nie czas na oszczędnościowe kombinacje. Lepiej wynająć normalne miejsca i po prostu płynąć — dodał Amirathal, a jego oczy zabłysły na myśl o wygodzie.
Toll, przegryzający kawałek kiełbasy, uniósł brwi.
— Nie jest to najlepszy pomysł — stwierdził, kręcąc głową. — Ale z drugiej strony walka powinna być ostatnią, dostępną opcją.
— Dokładnie — wtrącił Elenthoron, zamieszczając przy tym odrobinę więcej miodu na swoim chlebie. — Ja też wolę zapłacić za spokojny rejs, niż marnować czas na marne eksperymenty.
— I tak dostaniemy się do celu. Czas nas nie goni — dodał Slap, pociągając łyk zimnego piwa. — Chociaż niebezpieczna alternatywa też mi pasuje.
— A zatem, jednomyślnie przyjmujemy, że po prostu zapłacimy za podróż! — powiedział Amirathal z determinacją.
Toll po chwili wahanie skinął głową.
— Niech będzie. W końcu na biednych nie trafiło — roześmiał się wznosząc róg, z którego pił miód.
Po śniadaniu drużyna zaczęła pakować się do wyjazdu.
Krasnolud ze zbrojowni, przytargał swój młot bojowy. Jego skórzana zbroja skrzypiała głośno, gdy przystąpił do rytuału przygotowań, wsadzając do swojego plecaka potrzebne utensylia.
Amirathal ostrożnie rychtował swój łuk. Napinał cięciwę, sprawdzając, czy nie ma w niej najmniejszej skazy. Obok niego leżały starannie ułożone strzały. Elenthoron, z wyglądem przywodzącym na myśl nieco chaotyczne połączenie artysty i wojownika, zawijał w skóry swój dwuręczny miecz. Każdy ruch był pełen gracji i precyzji.
Ivan, przyglądając się temu zamieszaniu, czuł lekką nerwowość. Jego druhowie ruszali na przygodę, podczas gdy on miał pozostać w mieście, jak niezdarny pies czekający na swojego pana. Jego serce wypełniła mieszanka obaw i żalu. Już tęsknił za smakiem walki i wolałby czuć pod stopami grunt bitewnego pola, niż twarde, oszlifowane płytki w karczmie.
Xanthia, pełna energii jak zawsze, biegała wokół, niczym matka, która nie pozwala swoim dzieciom wyjść na dwór bez odpowiedniego ubrania. Z niepokojem zauważyła, że jeden z jej towarzyszy zapomniał sztyletu, inny miał braki w wyposażeniu pasa z nożami do rzucania.
— Obydwa sztylety, Elenthoron! — zawołała, wskazując na leżące na stole ostrza. — Bez nich będziesz wyglądał jak malarz bez pędzla!
Toll, zbierając się do wyjścia, przytulił mocno swoich synów.
Przykucnął, żeby być na równi z nimi i przez chwilę sam wyglądał jakby był dzieckiem czekającym na nową zabawkę, a nie doświadczonym wojownikiem. Chłopcy patrzyli na niego szeroko otwartymi oczami, w których tliła się mieszanka dumy i ekscytacji.
Przyciągnął ich do siebie mocno, chcąc w tym uścisku zawrzeć wszystkie słowa, których nie powiedział.
— Przywiozę wam coś z wyprawy. Tylko nie liczcie na jakieś tandetne błyskotki, — mruknął z udawaną powagą. — Będziecie mieli coś, co sprawi, że wszystkie dzieci w mieście będą wam zazdrościć.
Oczy chłopców zabłysły, a młodszy zapytał cicho, w obawie, że zapeszy.
— To będzie coś ostrego, prawda, tatku?
— No pewnie, a może nawet coś, co pozwala patrzeć w dal, jak u marynarzy! — dodał starszy.
Toll roześmiał się, klepiąc ich po ramionach.
— A teraz słuchajcie, moi mali wojacy. Macie być posłuszni. Po pierwsze, słuchajcie wujka Ivana — w tym momencie usłyszał ciche chrząknięcie Xanthi za plecami — ale pamiętajcie, że matka jest tylko jedna — dodał szybko nie tracąc rezonu. — Nawet gdyby wam przyszło do głowy, że wiecie lepiej, posłuszeństwo matce to pierwsze prawo prawdziwego wojownika.
Obaj synowie skinęli głowami z powagą większą, niżby się tego spodziewał. Widząc ich skupienie, Toll poczuł, że zostawiał w ich rękach kawałek samego siebie — nie tylko obietnicę o powrocie, ale całą opowieść o honorze i obowiązku. Gdy wstał, poczuł, że choć odchodzi, serce częściowo zostaje tutaj, w domu.
Po południu drużyna ruszyła do portu. Ubrani w kolczugi, z plecakami pełnymi rynsztunku i potrzebnych drobiazgów, przemierzali kamieniste ulice, gdzie złociste światło latarni walczyło z nadciągającą ciemnością. Na nabrzeżu czekała na nich stara barka o smukłych liniach, gotowa do wypłynięcia na niebezpieczne wody rzeki w kierunku Odrzeca.
Xanthia stała obok Tolla, sztywniejsza niż zwykle, kryjąc emocje pod maską żołnierskiej niezłomności. Gdy przyszło do pożegnania, Toll przyciągnął ją do siebie, mocno i bez zbędnych słów. Pochylił się, by szepnąć coś, co słyszała tylko ona, ale było jasne, że zapewniał ją o swoim powrocie, o wierze, że spotkają się znów bez względu na przeciwności.
Toll spojrzał na Xanthię z lekkim uśmiechem, bo to, co czuł, nie mieściło się w prostych słowach. Przez chwilę trzymał ją za ramiona, próbując zapamiętać każdy szczegół — drobne zmarszczki wokół oczu, ciepły blask spojrzenia, echo wspólnych chwil, które mówiły więcej niż słowa.
Xanthia, choć zwykle starała się zachować opanowanie, dostrzegała niepokój ukryty pod jego pewną miną. W końcu oboje zbliżyli się, a jej dłoń wsunęła się za jego kark, przypominając mu, że to, co ich łączy, przetrwa czas rozłąki.
Pocałunek był cichy, pełen wszystkiego, czego nie wypowiedzieli — czułości i zapewnienia, że wróci, choć oboje zdawali sobie sprawę, że każda wyprawa niesie pewne ryzyko. Wokół unosił się chłodny, wilgotny zapach rzeki, a mgła zaczynała powoli zbierać się nad wodą. Kiedy w końcu odsunęli się od siebie, jej dłoń pozostała na jego ramieniu jeszcze przez chwilę.
— Bądźcie ostrożni — wyszeptała, odsuwając się lekko, ale nadal trzymając jego dłoń. — Masz wrócić nie tylko dla mnie, Toll, ale dla nich. — Spojrzała w stronę synów, stojących nieopodal.
— I wrócę, to pewne jak świt, Xanthio — odpowiedział, próbując nadać głosowi ton pewności.
Ivan podszedł i ścisnął Tolla za ramię, mocno, z braterską serdecznością, jak gdyby bez słów przypominał, że ktoś tu zostanie na straży. Potem obrócił się do Amirathala i Elenthorona.
— Trzymajcie się — rzucił, a jego głos niósł echo tysięcy słów niewypowiedzianych, jak braterska rada i ciche ostrzeżenie.
Uściski ustąpiły miejsca ostatnim spojrzeniom. Gdy drużyna znalazła się już na pokładzie, Ivan, Xanthia i jej synowie pozostali na nabrzeżu, czekając w milczeniu. Albert i Serchi wspięli się na palce, wymachując rękami tak energicznie, jakby chcieli sięgnąć samej barki, zanim zniknie z widoku.
Xanthia uniosła rękę w cichym, niemal ceremonialnym geście pożegnania, choć wiedziała, że drużyna nie dostrzeże go w zapadającym zmroku. Ivan, stojąc obok niej, wyprostowany i skupiony jak na warcie, machał powoli, z powagą godną ostatniego żołnierskiego pożegnania.
Tymczasem barka przesuwała się wzdłuż brzegu, jej ciężki kadłub rozcinał chłodne wody rzeki, a szmer fal odbijał się echem wśród doków. Powoli znikała za zakrętem, pozostawiając za sobą jedynie cienie na wodzie, które zlały się z półmrokiem wieczoru. Gdy sylwetka statku rozpłynęła się w oddali, pozostało już tylko nieruchome lustro rzeki, obojętne, a jednak pełne czegoś, czego nie można było wyrazić słowami.
Barka
Barka sunęła powoli, rozcinając nurt szerokiej, spokojnej rzeki, a cichy, rytmiczny plusk fal tłukł się o burty. Zmieniało się niewiele, prócz krajobrazu, który na każdym zakręcie rzeki zdawał się ukazywać nowe oblicze. Drzewa pochylały się ku wodzie, splatając gałęzie jak dłonie wyciągnięte w niemym błogosławieństwie lub, może, w ponurej groźbie. Po obu stronach rzeki rosły dęby, olchy i topole, tworząc korytarz przyrody, nad którym unosiła się niezmienna wilgoć i chłód jesiennego wieczoru.
Wzdłuż brzegów co jakiś czas przemykały piaszczyste drogi, po których wędrowali pojedynczy podróżnicy, popychając wózki z towarem lub prowadząc chude konie o zapadniętych bokach. Na zakrętach rzeki widać było ciche, zasnute mgłą osady, gdzie domy z drewna i szarych kamieni przypominały raczej strażników wyrosłych tu na przekór naturze niż miejsca tętniące życiem. Przedmrozowe słońce wisiało nisko nad horyzontem, a w jego mętnym blasku rzeka przybierała kolor oliwy, ciemny, nieprzejrzysty.
Gdy kolejny dzień dobiegał końca, barka wreszcie zwolniła i skierowała się ku drewnianemu pomostowi pierwszego przystanku. Silne dłonie marynarzy chwyciły za liny i wytrawnie zaczepiły je o kołki, a barka zakołysała się, dobijając do brzegu. Podróżni zbierali swoje rzeczy, stękając, gdy schodzili po wąskiej desce na suchy ląd. Większość, zachowując milczenie, podążyła w stronę jedynej tawerny w zasięgu wzroku — miejsca, gdzie jedzenie i trunek mieszały się z opowieściami starych flisaków i rybaków, którzy wspominali dawne legendy o rzecznej wiedźmie i groźnym duchu Silvarii, Viadrusie, którzy, jak mówiono, nadal zamieszkiwali te okolice, pilnując spokoju rzeki.
Tawerna stała na uboczu, będąc konstrukcją z bali, nad którą unosił się ciężki zapach wędzonego mięsa, cebuli i dymu. Wiatr przynosił stamtąd gwar rozmów i przytłumione brzmienie lutni. Na zewnątrz, stali bywalcy i przejezdni kupcy wymieniali między sobą uprzejmości i plotki. Dla podróżnych, którzy opuścili barkę, tawerna była wszystkim, czego mogli pragnąć w tej samotnej przystani. Schronieniem i miejscem, gdzie zdołają zapomnieć o posępnym nurcie Silvarii, który płynął na zachód, ku nieznanym, mrocznym krainom.
— Wiecie co — odezwał się Toll, przeciągając się z tym swoim charakterystycznym znużeniem, jakby barka była ledwie kolejnym odcinkiem drogi, którą znał na wylot. — Najpierw ja i Amirathal pójdziemy coś przekąsić, a potem was podmienimy. Ktoś musi pilnować tobołów, żeby nikt nam tu nie dobrał się do tych naszych skarbów.
Elenthoron skinął głową, choć z wyraźną niechęcią, i rozejrzał się po pokładzie, wolał sam się upewnić, że nikt nie kręci się zbyt blisko. Krasnolud westchnął głośno, z wyrazem twarzy sugerującym, że bardziej od pilnowania dobytku wolałby porządny kufel czegoś mocnego, ale ostatecznie machnął ręką na Tolla i Amirathal oddalających się w stronę tawerny.
— Tylko wracajcie szybko — burknął, odwracając wzrok w stronę rzeki. — Inaczej skończymy tu jak banda starych grzybów, trzymając się worków jak własnej brody — rzucił krasnoludzkim żartem, który tylko on zrozumiał.
Noc minęła bez niespodzianek — jedynie jednostajny szum rzeki przypominał im o tym, gdzie się znajdują, a ciemność spowijająca wodę i drzewa wokół, była jak rozpięty nad ich głowami płaszcz, który zdawał się trzymać całą resztę świata na odległość. Spali przy swoich rzeczach, na tyle blisko, by móc reagować nawet na najcichszy odgłos na pokładzie.
Rankiem, gdy słońce ledwo wyłoniło się zza horyzontu, znów ruszyli. Barka powoli wypłynęła ze spokojnej przystani i ponownie podjęła leniwy, lecz nieustępliwy spływ na zachód. Rzeka rozciągała się przed nimi jak nieskończona wstęga, a brzegi z początku nieco zamglone, powoli wyłaniały się spod niskich, porannych oparów. Drzewa, które w nocy przybierały ciemne, bezkształtne sylwetki, ożyły w jasnych promieniach słońca. Ptaki zerwały się z pobliskich gałęzi i pofrunęły nad ich głowami, tworząc piękne widoki na tle jasnego nieba.
Toll usiadł z tyłu, patrząc na powoli mijające krajobrazy. Na chwilę wydawało mu się, że widzi coś błyskającego między drzewami, jakiś ruch, jakby ktoś ich obserwował. Ale gdy mrugnął, zjawa zniknęła. Spojrzał na towarzyszy, którzy równie czujnie rozglądali się wokół. Tak jak rzeka toczyła się przed nimi nieprzerwanie, tak i oni, świdrując spojrzeniami mijane drzewa i cienie, czekali na to, co miało jeszcze nadejść.
Gęsto zaludnione tereny ustępowały miejsca dzikim ostępom puszczy, gdzie drzewa zlewały się w ponure, ciemne ściany po obu stronach rzeki. Widok nie zapowiadał emocji — wręcz przeciwnie, zwiastował długie chwile monotonii. Barka, która wciąż sunęła naprzód, przypominała teraz bardziej dryfujący punkt, wokół którego wyrastał ciężki, głuchy las.
Amirathal i Toll z braku lepszego zajęcia wędrowali po pokładzie, próbując zabić czas i już trzeci raz okrążali całą łódź, gdy ich uwagę przyciągnęły stłumione głosy rozmowy. Zatrzymali się, wyłapując fragmenty zdań. Szybko zrozumieli, że dwóch rosłych mężczyzn opowiada o przygodach, które brzmią jak z tanich baśni — tylko że z każdym kolejnym słowem narracja nabierała niepokojącego realizmu.
Podeszli bliżej, a gdy zauważyli grupkę podróżnych, przysiedli się bez słowa. Słuchali o lesie Orlich Piór, który podobno roił się od przerażających potworów. Jeden z opowiadających, blady mężczyzna o nerwowych dłoniach, wspominał bestie czające się w mroku drzew, jakby osobiście czuł ich oddech na karku. Obok niego, drugi gawędziarz opisywał bandy grabieżców napadających na przypadkowych wędrowców.
— Wygląda na to, że nie tylko puszcza, ale i ludzie w niej są gotowi cię pożreć — mruknął Amirathal, zerkając kątem oka na Tolla.
Opowieści płynęły, wciągając ich w świat mrocznych niebezpieczeństw i walki o przetrwanie.
— A sam to wszystko widziałeś? — odezwał się jeden ze słuchaczy przyciągnięty opowieściami gawędziarzy. Jego oczy błyszczały z ekscytacji w oczekiwaniu że zaraz usłyszy historię, która wpłynie na jego przyszłość.
Na te słowa Amirathal wciągnął głęboko powietrze, a w jego oczach pojawił się błysk, który zwiastował, że zaraz podzieli się czymś wciągającym. Jego głos zabrzmiał donośnie i poważnie, gdy zaczął opowiadać.
— Zacznę od orków — rzekł, wprowadzając słuchaczy do wielkiej opowieści. Widząc jego zbrojną postać, gawędziarze nie oponowali. — Te stwory były wściekłe jak burza — kontynuował Amirathal, a jego głos brzmiał jak pomruk dalekiego grzmotu. — Kiedy stawiłem czoła jednej z ich band, czułem się jak w otchłani. Ich krzyki niosły się po lesie złowieszczym echem, wywołując dreszcze na plecach. Nie tylko ich wściekłość, ale i brutalność była zdumiewająca. Nie walczyli jak żołnierze, lecz jak zwierzęta, zmuszone do obrony swojego terytorium.
Zatrzymał się na chwilę, pozwalając słuchaczom wyobrazić sobie straszne sceny, które malował w swojej opowieści. Ton jego głosu stał się bardziej osobisty, gdy wracał myślami do tamtego momentu.
— Pamiętam, jak ciemność gęstniała wokół mnie, a ich cienie tańczyły w blasku ognia, który podłożyłem, by ich powstrzymać. Moja strzała trafiła jednego z nich w pierś. Padł jak ścięty. Jednak to nie wystarczyło, by ich powstrzymać. Wtedy usłyszałem odgłos kolejnych kroków — ryk narastał, a ja wiedziałem, że walka dopiero się zaczyna.
Oparłem się o pień drzewa, usiłując zasłonić się przed tymi, którzy zaczęli mnie okrążać. Wśród zamieszania i zgiełku, krzyków i złowrogich wrzasków, zrozumiałem, że sam nie mogę przetrwać.
Amirathal spojrzał na zgromadzonych, jego oczy lśniły jak błyskawice.
— To było jednak nic, w porównaniu do spotkania z rzecznym trollem.
Walka z nim była jak starcie z samym losem — dodał, gestykulując żywo, jakby wciąż stawiał czoła temu przerażającemu potworowi. — Potwór regenerował się w błyskawicznym tempie, wręcz wydawało się, że rany nie były mu straszne. Każde moje uderzenie, każdy strzał, wydawały się tylko wzmagać jego gniew. Bez ognia walka z nim nie miała sensu. To było jak taniec z duchem, który potrafił wracać z niebytu. A ja stałem tam, jak zaklęty w czasie, walcząc z czymś, co nie powinno w ogóle istnieć.
Amirathal przysunął się bliżej, a w jego oczach zaiskrzyły się wspomnienia.
— Na szczęście miałem pochodnię — kontynuował. — W momencie, gdy ogień uderzył w trollową skórę, gdy potwór poczuł gorąco, jego regeneracja zatrzymała się, można by pomyśleć, że ktoś odciął mu dopływ magii. Wtedy miałem swoją szansę.
Zgromadzeni słuchali z zapartym tchem, a Amirathal już przechodził do kolejnej części opowieści.
— Rzuciłem się na niego z mieczem, trzymając pochodnię w drugiej ręce, a w moim sercu tliła się iskra nadziei — mówił dalej, unosząc rękę, w myślach znowu chwytał za broń. — W każdej chwili mogłem stracić życie, ale adrenalina krążyła w moich żyłach. Zastanawiałem się, czy na pewno warto było stawać do walki z takim potworem. Dodałem sobie jednak animuszu okrzykiem i zerwałem się do ostatecznego ataku. W miarę jak ogień ogarniał ciało stwora, ja zadawałem cios za ciosem. W końcu troll padł. Do dzisiaj noszę pamiątkę po tym starciu — powiedział elf, pokazując zebranym wisiorek z zawieszonym zębem wielkości ludzkiego palca.
Okrzyk zdumienia wyrwał się z gardeł słuchaczy. Nikt nie kwestionował słów wielkiego wojownika. W miarę jak Amirathal malował każdy szczegół walki, słuchacze czuli, jakby sami przeżywali tę zaciętą bitwę, a ich oczy lśniły w blasku ognia, który rozświetlał ciemności, dając poczucie, że tylko on mógł ich ocalić.
— To wszystko jednak blednie w obliczu tego, co spotkałem w lasach Orlich Piór — Amirathal już przechodził do kolejnej opowieści.
— Powiadają, że w mrocznych lasach północy drzemią bestie — zaczął Amirathal, ściszając głos w obawie, że nawet teraz mogą go usłyszeć. — Istoty, których sama obecność potrafi wpędzić człowieka w obłęd, choćby nie zobaczył ich nawet na własne oczy. To cienie, które stają się żywe. Pojawiają się, gdy tylko ktoś wejdzie do ich królestwa.
Słowa elfa brzmiały bardzo sugestywnie, bo kilku słuchaczy pochwyciło się za ręce, czując na skórze zimny oddech mroku.
— Spotkałem je kiedyś, podczas jednej z wypraw — ciągnął. — Strach ogarniał mnie na długo przed tym, zanim się pojawiły. Najpierw przemykały jak duchy, zaledwie kilka kroków ode mnie, a ja wiedziałem, że choćby któryś nawet rzucił się do ataku, nie zdążyłbym odpowiedzieć. Mogły się poruszać cicho jak mgła i równie bezszelestnie znikać, zostawiając za sobą jedynie echo, które jakimś sposobem… brzmiało jak nasz własny krzyk.
Potoczył dzikim wzrokiem po zebranych.
— Niektóre z tych stworów — Amirathal zawiesił głos — wyglądają jak coś, co może człowieka doprowadzić do szaleństwa samym spojrzeniem. Są dziwne, jak koszmarne widziadła. Raz widziałem stwora z taką liczbą oczu i odnóży, że nawet sama jego forma łamała wszelkie zasady, jakie mogłyby kiedykolwiek istnieć w naturze.
Ktoś z tłumu, odważny lub zwyczajnie nierozważny, rzucił nagle:
— Ty sam jesteś szpicouchy dziwoląg! — Głos przebił się przez ciszę, wzbudzając zdziwienie. Toll słuchając tych opowieści z półuśmiechem na ustach, skierował surowe spojrzenie w kierunku, skąd padły słowa, lecz postać krzykacza rozpłynęła się jak cień. Zniknęła w ciemnościach, niemal niezauważona, jakby była jedną z tych mrocznych istot, o których snuł opowieści elf.
— Twój ojciec dziwoląg! — rzucił w stronę ciemności Amirathal, unosząc brew i wracając do swojej opowieści, jak gdyby nic się nie stało. Elf oparł się wygodnie o maszt i tonem pełnym mrocznej ironii przeszedł do historii o Babce Zjadarce, starej wiedźmie, która zamieszkiwała bagniste lasy po drugiej stronie gór.
— Babka Zjadarka… — zaczął, a wokół znów zapadła cisza. — Mówią, że kto raz ujrzy jej blade, mleczne oczy, nigdy już nie odzyska snu. Zjawia się w gęstwinie, zawsze za plecami, krocząc krok w krok, bezustannie zmęczona życiem… albo może nawet już dawno martwa. Jej pazury drapią ziemię, pozostawiając ślady, które wyglądają jak ślady człowieka, ale zbyt głębokie, zbyt długie.
Słuchacze wpatrywali się w niego, lecz ich twarze zaczynały wyrażać coś więcej niż ciekawość — coś na kształt niepokoju, który przywodził na myśl przesądnych wieśniaków. Toll dodał swoje, rzucając mimochodem, ale z błyskiem w oku.
— To jeszcze nic. Kiedyś spotkałem smoka. I to nie takiego, o którym dzieciom się bajki opowiada, tylko prawdziwego, wściekłego gada, który mógł człowieka pochłonąć w jednym kawałku, nie dławiąc się ani kawałkiem.
Tego chyba było już za dużo jak dla gawiedzi. Słuchacze, nie mieli ochoty już dłużej słuchać. Gdy pierwsza osoba zaczęła się wycofywać, inni poszli za jej przykładem. Jeszcze moment temu ciasne zgromadzenie, teraz zaczynało rzednąć, aż w końcu pozostali już tylko Amirathal i Toll, którzy wymienili porozumiewawcze spojrzenia, ciesząc się z tej nieco przekoloryzowanej chwili.
Jednak ci, którzy pierwsi zaczęli opowiadać, stali teraz zapatrzeni w Tolla i Amirathala jak świnie na malowane wrota, otwierając oczy i uszy z niemal zachłanną uwagą. Słuchali, wyłapując każdy szczegół, każde zdanie, każde przerażające ziarno prawdy, jakby chcieli je sobie wyrzeźbić w pamięci i później wyolbrzymić jeszcze bardziej. Ich wyobraźnia działała jak potężne miechy, rozpalając historie do rozmiarów, które miały wkrótce krążyć po tawernach i osadach jak złowieszcze baśnie.
Ciągnęli słowa jak nici z przędzy, już teraz snując plany, jak opowiedzieć o Babce Zjadarce z oczami, które zdawały się wyłaniać z samego mroku lasu, o smokach z wnętrznościami pełnymi żaru, które pochłaniały nieroztropnych, i o wojownikach takich jak ci dwaj, co to stali przed nimi, niby niepozorni, a jednak twardzi jak sam kamień. W ich głowach obraz Tolla i Amirathala urósł do legendarnych rozmiarów — bohaterów, którzy byli ucieleśnieniem tajemniczych mocy, a ich historie stały się zaczątkiem opowieści o nadludzkich czynach, o których marzy każdy przyszły bajarz, pragnący, by jego słowa przyniosły mu sławę na miarę całego Międzygórza.
Srebrny Most
Następnego ranka krajobraz wokół rzeki wydawał się jeszcze bardziej dziki, nawet sama przyroda czuła chyba echo opowieści z poprzedniego wieczoru. Ostre, zbite skupiska drzew gęstniały przy brzegach, tworząc ściany liści i gałęzi, a rzeka wiła się wśród ich cieni. Wiatr przynosił zapach mokrego drewna, wilgotnej ziemi i gnijących liści, przypominając podróżnym, że to oni są tutaj obcymi.
Rozpaleni opowieściami, ludzie na barce ponownie otoczyli Amirathala i Tolla, nagabywali ich o dalsze historie, niecierpliwie podsuwali kubki wina i kufle piwa. Przy każdej pikantniejszej historii — a Amirathal wiedział, jak dawkować napięcie i jak wyważyć słowa — rozlegały się oklaski. Oczy zebranych rozszerzały się przy opisie każdego twardego ciosu, każdej walki na śmierć i życie, jakby widzieli nie elfa o smukłych dłoniach, lecz mrocznego wojownika, który samym spojrzeniem posyła wroga na tamten świat. Toll natomiast podkręcał klimat opowieści ironicznymi, czasem wręcz cynicznymi uwagami, uderzając dokładnie tam, gdzie wyczuwał zbyt wielkie napięcie.
Kilku podróżujących kupców, będąc wyraźnie pod wrażeniem wojowniczej reputacji obu mężczyzn, nie mogło się powstrzymać i zaproponowali im gościnę, gdy tylko dotrą do celu. Jeden, gestykulując przesadnie, zapewniał Amirathala o ciepłym łożu i pełnym stole, drugi poklepywał Tolla po ramieniu, mówiąc coś o przyszłych interesach, na co Toll jedynie grzecznie się uśmiechnął.
Choć byli w drodze, dni na barce wydawały się przedsmakiem chwilowego triumfu. Każde kolejne słowo Amirathala i Tolla ściągało słuchaczy, wciągało ich głębiej w świat brutalnych potyczek i niebezpiecznych stworzeń, gdzie tylko najsilniejsi wychodzili cało z opresji.
Na trzeci dzień podróży, barka powoli sunęła przez chłodne, zamglone wody ku Srebrnemu Mostowi, miejscu, o którym krążyły legendy nawet wśród najstarszych z mieszkańców Międzygórza. Widać go było z daleka, choć mgła otulała brzegi rzeki niczym ciężka zasłona. Strzeliste, kamienne łuki spięte srebrnymi elementami, mimo upływu wieków wciąż błyszczały w świetle dnia. Port był zbudowany za czasów Mrocznych Władców, a niektórzy mówili, iż mury wciąż noszą echa elfich pieśni i głosy tych, którzy tu służyli za dawnych czasów.
Podobno elfy stworzyły to miejsce jako strażnicę. Chciały mieć kontrolę nad rzeką, jedną z głównych arterii handlowych, by wszelkie niebezpieczeństwa, zarówno te z ziemi, jak i z otchłani, nie dotarły do ich ziem. Na kamiennych nabrzeżach zdobionych wijącymi się, magicznymi runami, nadal można było dostrzec pozostałości dawnych kamiennych strażników. Rzeźbione figury odziane w zbroje, przyczajone w postawie gotowej do ataku, wciąż kierowały swój wzrok na wody rzeki. W cieniu łuków kryły się ciemne wnęki, w których ponoć wciąż krążyły duchy tych, którzy tutaj polegli.
Gdy barka wpłynęła pod ogromny cień Srebrnego Mostu, załoga i podróżni zamilkli. Nawet Toll, zwykle pełen sarkastycznych uwag, przez chwilę spoglądał na wspaniałą, elficką architekturę z niemal dziecięcym zdumieniem. Wszyscy wiedzieli, że są na starej ziemi elfów, w miejscu, gdzie historia przenika teraźniejszość jak szepczący duch w zimnej mgle.
Teraz elfy były rzadkością w tych stronach, a ich nieliczni przedstawiciele w Międzygórzu wywoływali raczej otwartą niechęć lub nawet głośne słowa pełne nienawiści.
Gdy tylko barka przybiła do brzegu, Amirathal rozejrzał się i zwrócił do towarzyszy.
— Sprawdzę przystań. Może znajdę coś, co płynie do Odrzeca — rzucił krótko, bez oczekiwania na sprzeciw.
Toll skrzyżował ramiona i uśmiechnął się z przymrużeniem oka.
— O, od razu do pracy, jakbyś nigdy w tawernie nie był. Nie myślisz, że przydałoby ci się trochę odpoczynku?
Amirathal wzruszył ramionami.
— Ktoś tu musi planować. Kiedy wy będziecie ucztować, znajdę nam statek, który nie rozsypie się na pierwszej mieliźnie.
Krasnolud Slap parsknął, głaszcząc solidny mieszek.
— Dobra, skoro masz aż taki pęd do zadań elfie, to my idziemy znaleźć pieczeń i piwo.
Reszta ruszyła w stronę tawerny, gdzie zza drewnianych drzwi dobiegały dźwięki śmiechu i pobrzękiwanie kufli. Elenthoron rozejrzał się po wnętrzu i od razu wypatrzył stolik w rogu, gdzie zasiedli, czekając na posiłek. Toll zamówił dzban piwa dla towarzystwa i nie minęła chwila, gdy wszyscy oddawali się świętemu rytuałowi popijania i bekania, zadowoleni i rozluźnieni.
— Myślicie, że ten nasz elf coś znajdzie? — mruknął Toll, rozpierając się wygodnie na ławie.
Slap wzruszył ramionami.
— Zwykle ma nosa do takich spraw. I rękę. A nawet jeśli nie, to zna sztuczki, które się przydają, gdy zabraknie złota.
Gdy tylko podali im gulasz i chleby, rozpoczęli wesołą ucztę. Wszyscy wiedzieli, że następny etap wędrówki jest bliżej, ale teraz każdy z nich wolał cieszyć się spokojem — na ile tylko można było sobie na niego pozwolić w tawernie Pod Srebrnym Mostem.
Amirathal wrócił do tawerny. Przy stoliku zastał resztę drużyny w nieco zbyt wygodnych pozach, a po kuflach widać było, że czekanie nie było takie uciążliwe.
— Statek do Odrzeca odpływa za trzy dni — oznajmił, zajmując miejsce przy stole. — Opłata wynosi pięćdziesiąt złotych koron za nas wszystkich.
Toll uniósł brew. — Pięćdziesiąt? Za przepłynięcie paru mil? A może lepiej wynająć się za zbrojnych? Co wy na to, żeby zrobić z siebie strażników?
Slap prychnął, ale Amirathal pokiwał głową.
— Albo znaleźć transport z kimś, kto nie pyta o pieniądze, tylko o ręce do wioseł.
Elenthoron, który dotąd milczał, podniósł wzrok. — Albo przekonać któregoś z kapitanów, że podróż w naszym towarzystwie jest korzystniejsza. Bez opłat.
Rozmowa nabierała rozpędu, gdy Slap w końcu uderzył pięścią w blat tak mocno, że wszystko na stole podskoczyło.
— Dość! — krasnolud spojrzał na nich twardo. — Ależ z was ciułacze. To ja jestem krasnoludem, i na złocie mi zależy, a jednak… zapłacę za ten cholerny transport!
Amirathal uśmiechnął się.
— Świetnie.
Toll, widząc wahanie Slapa, nie mógł sobie odmówić podpuszczenia go.
— No dobrze, Slap, to przygotuj dwadzieścia… trzydzieści… no, trzydzieści ile tam trzeba?
Amirathal westchnął.
— Pięćdziesiąt.
Krasnolud wciągnął głęboko powietrze, z trudem przełykając gorycz decyzji, ale słowa nie cofnął.
— Macie — powiedział w końcu, odliczając kwotę w ciszy, zaś każda korona zdawała się być ciosem. — Powiedziałem, że zapłacę, to zapłacę.
Wręczył pieniądze Amirathalowi, który od razu ruszył w stronę wyjścia. Towarzysze wymienili się zadowolonymi spojrzeniami, a Slap w końcu rozluźnił się, choć pokręcił głową.
— Lepiej, żeby ten statek miał przynajmniej kawał solidnego pokładu — mruknął, sięgając po kufel.
Wobec zaistniałej sytuacji drużyna postanowiła odwiedzić jednego z kupców, którzy na barce oferowali im gościnę w zamian za niesamowite opowieści o ich przygodach. Chwilę poszwędali się po uliczkach portu, przemierzając wąskie alejki, które zdawały się szeptać historie minionych lat. Każdy zakręt przynosił nowe zapachy — od słonej bryzy morskiej, przez woń przypraw unoszących się z pobliskich tawern, po nuty targu rybnego, gdzie handel kwitł w najlepsze. Ostatecznie dotarli pod wskazany adres, gdzie skromne, aczkolwiek zadbane domostwo przyciągało wzrok swoim nieco zniszczonym, ale dobrze utrzymanym wyglądem.
Kupiec, szczupły mężczyzna o twarzy rozjaśnionej uśmiechem, przyjął drużynę z otwartymi ramionami. Jego radość była aż nadto widoczna, a w oczach lśniły iskierki niecierpliwości. W myślach już szykował się na doskonały wieczór pełen opowieści i wina.
— Witam, witam drogich opowiadaczy! — zawołał, gestykulując w stronę drzwi. — Zapraszam do środka. Niedługo ma przyjechać do mnie rodzina, więc tym bardziej jestem rad, że będziecie u mnie gościć. Możecie zostać, póki starczy wam opowieści.
Po tych słowach roześmiał się, uznając to widocznie za świetny żart, który w jego oczach dodawał nieco lekkości całej sytuacji.
Amirathal wymienił spojrzenia z resztą drużyny, a jego wyraz twarzy zdradzał lekką wątpliwość.
— Chętnie przyjmiemy gościnę, lecz zostaniemy tylko kilka dni, dopóki nie przypłynie nasz statek — odpowiedział, starając się być uprzejmy, ale i stanowczy.
— Właściwie to nam się nie śpieszy — wtrącił Toll, przyglądając się z zainteresowaniem otoczeniu. — Przecież możemy trochę tu posiedzieć.
Kupiec przytaknął, a w jego oczach pojawiła się nadzieja na ciekawe opowieści, które mogłyby uatrakcyjnić jego wieczory.
— Ale właściwie, jak mówiłeś, ten gość za górami to jakiś potężny, prawda? — zapytał Slap — To im dłużej tu zamarudzimy, tym większą potęgę on zdobędzie.
Amirathal skinął głową.
— W pewnym sensie tak, ale jest coś dziwnego, o czym wam wcześniej nie mówiłem. Kiedy oddalaliśmy się z tamtego miejsca, w Aerionie nas wyśmiali. Żywe trupy, mówili, a może kamienie też ożyły, co? — dodał, zerkając na resztę drużyny.
Toll zmarszczył brwi.
— Także myślę, iż inwazja tych truposzy zatrzymała się na zdobyciu świątyni Pana Natury. Chociaż właściwie… — Tischler przerwał, wstrzymując się w rozważaniach.
Stali grupą w przedpokoju, nie mogąc się zdecydować. Patrzyli na siebie nawzajem wiedząc, że decyzja już została podjęta, tylko jeszcze nie została wyartykułowana.
— Czyli nie zostajemy? — spytał Toll, z nutą niepewności w głosie.
— Tak, nie zostajemy — odpowiedział Amirathal, a w jego tonie zabrzmiała pewność, jakby zdecydował, że w ich przygodzie nie ma miejsca na zwątpienie.
Kupiec, słysząc ich rozmowę, uśmiechnął się szczerze.
— Cóż, moi drodzy, nawet na krótko bądźcie moimi gośćmi, a ja w tym czasie opowiem wam o wszystkim, co zagościło w moim życiu, gdyż każdy dzień to nowa historia, a ja uwielbiam historie — zakończył, zapraszając ich głębiej do wnętrza domu.
Tego wieczora kupiec sprowadził kilkoro swoich znajomych. Widać było, że to jakieś gustowne towarzystwo, w wyrafinowanych ubraniach i z manierami, które wskazywały na ich wysoką pozycję. Drużyna została ustawiona pod ścianą, tworząc niemalże scenę, na którą zwrócona była uwaga wszystkich przybyłych. Goście rozsiedli się na ustawionych krzesłach, a ich spojrzenia zdradzały jedno — pragnęli opowieści, ciekawi jak dzieci czekające na bajkę przed snem.
Wyraz ich oczu mówił tylko jedno — opowiadać, opowiadać…
Amirathal, wciągając dym z fajki, czuł na sobie ich wzrok. To był jego moment. Rozpoczęły się opowiadania, a publikę ogarnęła atmosfera napięcia, niczym cisza przed burzą. Grupa zaczęła snuć historie o niebezpieczeństwach, które napotkali w trakcie swoich podróży, a ich słowa unosiły się w powietrzu jak mistyczny zapach, wzbudzając zachwyt i niedowierzanie.
Publika, z otwartymi ustami, słuchała jak zaczarowana, zaabsorbowana każdą frazą. Ich reakcje były żywe, śmiech przeplatał się z okrzykami zdziwienia, a czasami cisza zapadała tak głęboka, że można było usłyszeć trzask ognia w kominku. Każde słowo zdawało się wciągać ich głębiej w świat opowieści, w świat, w którym w każdej chwili mogło wydarzyć się coś niewyobrażalnego.
Jedna z opowieści potoczyła się następująco:
— Kiedy szliśmy drogą — zaczął Toll, wskazując gestem na wyimaginowany horyzont, — mieliśmy spokój i ciszę, niczego się nie spodziewaliśmy.
— I nagle wypadło dwanaście goblinów! — krzyknął krasnolud Slap, wznosząc ręce, jakby chciał pobić rekord w liczbie potworów w opowieści.
— Tak, dwanaście goblinów — powtórzył Slap z przejęciem, jego biała broda falowała jak na wietrze.
— Martwych — dodał Elenthoron, jego grobowy głos wprowadził mrok w tę szaloną opowieść. Spojrzał na resztę drużyny, szukając akceptacji.
— Z obrzydaczem na czele! — przekrzykiwał harmider, nie mogąc się powstrzymać Amirathal. Jego oczy błyszczały jak dwie srebrne monety.
— Potem, jak te gobliny już przeszły, krzycząc i wyjąc — ciągnął Toll, przymykając oczy, by lepiej oddać atmosferę tamtej chwili.
— Wyskoczył jakiś pentagram i przywołał… — wtrącił Slap, a jego ton zdradzał, że to będzie coś niesamowitego.
— Dziesięć goblinów! — wrzasnął znów Slap, niemalże nie mogąc się doczekać kontynuacji.
— Latających — dodał grobowym głosem Elenthoron, jego spojrzenie stało się dzikie, coraz bardziej intensywne.
— Nie! To ja widziałem — zaprotestował Toll, a jego usta wykrzywiły się w uśmiechu.
— Nie, to ja! — oburzył się Slap, jego emocje były tak żywe, że aż zatoczył się na siedzących obok.
— Jeden bard mi opowiadał, że pentagram to jakiś ten, z biczem — wtrącił Amirathal, drapiąc się po głowie i próbował przypomnieć sobie każdy szczegół.
— Dwunastu goblinów z mieczami — wykrzyknął Slap, jakby nie słyszał o niczym innym.
— Dwunastu goblinów z jednym biczem — zredukował Elenthoron, dodając trochę ironii do narracji.
— Nie!! Z bombami! — krzyknął Slap, jego entuzjazm zdawał się nie znać granic.
— I wyrzucili je! Na co jeden z nich powiedział: „Eeeee, szefie, czy nie trzeba wyjąć zawleczki???” — snuł Amirathal, jego gesty przypominały teatralne przedstawienie.
— Yyyyy, no tak… to chodźmy najpierw po te granaty — odezwał się Toll. Jego głos był tak sugestywny, że wszyscy w pomieszczeniu wybuchnęli śmiechem.
— A wtedy podeszły, głupio się uśmiechając, i zabrały granaty! — wrzasnął Slap, a jego oczy świeciły z ekscytacji.
— Tak, tak! I wyciągnęły zawleczki jednym ruchem, a potem… — dodał Amirathal, zacierając dłonie, czekając na kulminacyjny moment.
— I wtedy powiał wiatr śmierci!!! — zakończył Elenthoron, unosząc ręce w górę gestem wzywającym potwory z lasu, a sala wybuchła gromkim śmiechem i oklaskami, a cała historia ożyła w ich umysłach.
Po jakimś czasie napięcie w sali nieco opadło, choć wciąż można było poczuć echa niedawnych emocji. Niektórzy ze słuchaczy trzymali się kurczowo krzeseł, w obawie, że ich umysły mogą pogubić się w koszmarnych opowieściach. W pewnym momencie, jedna ze starszych dam została wyprowadzona z sali w celu podania soli trzeźwiących. Wyglądała na kogoś, kto całe życie spędził w bezpiecznym otoczeniu, a teraz doświadczył przerażających opowieści, które podkopały jej odwagę. Gdy słyszała o goblinach i ich latających kompanach, oczy jej wyszły z orbit, a w końcu omdlała, co wywołało pewne zamieszanie.
Gospodarz, widząc całe to zamieszanie, pokręcił głową. Po chwili zwrócił się do drużyny, której opowieści przyczyniły się do tego chaosu.
— Przepraszam, moi drodzy opowiadacze — powiedział, zakładając ręce na piersi. — Ale, szczerze mówiąc, nie sądziłem, że opowieści o martwych goblinach będą miały tak dramatyczny wpływ na moich gości.
— Mówiłeś, że chcesz niesamowitych historii — odparł Amirathal, z twarzą skrytą w dymie fajki.
— Tak, ale nie myślałem, że opowieści skończą się omdleniami! — odpowiedział gospodarze z uśmiechem.
Toll, przerywając, dodał:
— Jak mówi przysłowie, nie każdy ma mocne nerwy, a z tego, co widziałem, tamta dama jest bardziej przyzwyczajona do gorącego naparu niż do goblińskich bomb.
Gospodarz przewrócił oczami, choć uśmiech wciąż błąkał się na jego twarzy.
— Proszę, następnym razem weźcie pod uwagę, że nie wszyscy w tym mieście mają serca twarde jak stal. W każdym razie, może lepiej wybierzcie nieco łagodniejsze tematy, gdy znów zechcecie opowiadać swoje historie.
W odpowiedzi Amirathal pokiwał głową, przyjmując uwagi gospodarza, choć nie ukrywał, że nie zamierza zmieniać swojego stylu opowiadania.
— Może będziemy musieli przygotować nowe opowieści, które lepiej będą pasować do towarzystwa, które się tu zbiera. Na przykład, jak zjedliśmy najbardziej wykwintny posiłek, który wydał się nam nieco za ostry.
Gospodarz zaśmiał się szczerze. Sala powoli pustoszała.
Po trzech dniach straszenia okolicznej szlachty na przyjęciach u kupca, drużyna ruszyła w dalszą drogę, wciąż słysząc w uszach echa śmiechów i przerażonych okrzyków. Każdy z gości chciał usłyszeć więcej opowieści, a drużyna, niczym wytrawni bajarze, nie miała zamiaru ich zawieść. Po kilku takich spotkaniach ich sława rosła, a legendy o ich przygodach zaczynały żyć własnym życiem.
Podróż do Odrzeca zajęła im kolejne trzy dni, które mijały w swobodnej atmosferze. Droga wiodła co prawda przez zdradliwe tereny, jednak ich umysły wciąż były zajęte wspomnieniami o zabawnych anegdotach.
Wzdłuż rzeki co rusz napotykali na znaki minionych bitew — pozostałości po niegdyś dumnych warowniach, które teraz popadły w ruinę, a zarośnięte ścieżki kryły w sobie więcej zagadek niż odpowiedzi.
— I co my tutaj robimy? — rzucił Toll, przeszukując kieszenie w poszukiwaniu słodyczy, które kupił na targu w porcie. — Wiesz, co mówią o tej rzece? Każdy, kto nią płynie, w końcu natrafia na coś, czego wolałby nie spotkać.
— Tak, a to „coś” to zwykle jakieś potwory — dodał Amirathal, spoglądając na szare niebo, na którym zaczynały zbierać się chmury. — Może lepiej będzie, jeśli schowamy się pod pokład, zanim deszcz zmoczy nas do suchej nitki.
— Mówiłeś o potworach — przypomniał mu Slap, przystając na chwilę. — Ale ja słyszałem, że na tej trasie kręcą się nie tylko gobliny. Mówią, że w okolicy grasuje coś znacznie gorszego.
Elenthoron, który dotąd milczał, nagle podniósł wzrok, wyraźnie zaciekawiony.
— Cóż to za mroczne stwory? — zapytał, jego głos był niski i głęboki, niczym pomruk nadciągającej burzy.
— Na pewno jakieś straszliwe mutanty, które czatują na nieostrożnych podróżnych — wtrącił Toll, z udawanym strachem. — Ale jeśli chcesz, możemy chwycić miecze i zrobić na nie rajd.
W odpowiedzi na te słowa drużyna roześmiała się, choć w ich sercach czaiła się nuta niepokoju. Wiedzieli, że z każdą chwilą zbliżają się do Odrzeca, a z nim do nowego, nieznanego zagrożenia, które czekało na nich w mroku.
Odrzec
Po dopłynięciu do Odrzeca, drużyna ruszyła wzdłuż portowego nabrzeża, mijając tętniące życiem doki i magazyny. Odrzec nie przypominało żadnej innej przystani, w jakiej bywali. Pośród labiryntu ciasnych uliczek, zbudowanych z surowych, ceglanych kamienic i składów, unosił się ciężki zapach smoły, tłuszczu i spichrzy pełnych zboża. Choć Odrzec nie był wielkim portem, a przystań wyglądała skromnie w porównaniu z tętniącymi życiem Srebrnym Mostem, miejsce to miało swój urok. Długie drewniane nabrzeża przygarniały łodzie mniejsze niż to, do czego przywykli podróżnicy, a jednak wszędzie widać było pracę i ruch — matrosów toczących beczki z żywnością, handlarzy wrzeszczących coś o nowych dostawach, oraz kilku barwnych trubadurów, którzy wyśpiewywali ballady o dalekich stronach i dzielnych herosach. Dźwigi zbudowane z ciężkiego drewna, z metalowymi, masywnymi hakami, poruszały się miarowo nad ludźmi i najemnymi krasnoludami, przełączającymi skrzynie i worki na wyczyszczony, kamienny brzeg.
Nie opodal, na rynku, zaczynało wrzeć. Przechadzając się wśród kramów, można było zobaczyć towary o nieskończonej różnorodności: egzotyczne tkaniny z dalekiego południa, czy przyprawy, które niosły ze sobą zapachy odległych krajów. Przekupnie, strażnicy, rybacy i drobni złodzieje mieszali się w tłumie, a powietrze wypełniały krzyki sprzedawców zachwalających swoje towary. Echem niosły się również przekleństwa marynarzy oraz sporadyczne, urywane śmiechy.
Gdy dotarli do rynku, wzrok przyciągnął okazały, choć obdrapany dom z szyldem w kształcie topora. Tawerna mieściła się tuż obok targowiska, co oznaczało, że klientela była równie ciekawa, co przypadkowa.
— No, tu będzie jedzenie — rzucił Toll, zerkając na wnętrze, skąd dochodziły wesołe okrzyki i zapach piwa. Weszli, przeciskając się między stołami i zajęli miejsce blisko kominka, gdzie ogień trzeszczał w murowanym palenisku. W środku siedzieli marynarze, podróżni, ale i kilku z pozoru dobrze ułożonych mieszczan, którzy jednak, przy świecach, wydawali się nieco mniej dystyngowani niż za dnia. Zapach gotowanego mięsa mieszał się z fajkowym dymem. To miejsce było świadkiem tysięcy historii. Wytarte deski stołów i okopcone na czarno belki stropowe skrywały w sobie tajemnice wielu pokoleń podróżnych. Kilka twarzy zmierzyło drużynę długimi, oceniającymi spojrzeniami.
— Witamy w odrzeckiej chałupie. Wiedz, że cię mamy głęboko… na względzie. Co będzie? — zagadnęła leciwa kobieta o szorstkim głosie i włosach związanych w ciasny kok.
— Coś, co jest u was prawdziwym przysmakiem — odpowiedział Toll, rzucając na ladę kilka monet.
— Noclegi też są? — spytał Amirathal oberżystkę, która mierzyła ich wzrokiem.
Karczmarka skinęła głową i bez słowa zniknęła na zapleczu. Chwilę później na stół trafiły gliniane miski z gęstym, pachnącym rosołem, pajdy świeżo wypieczonego, czarnego chleba oraz kubki ciemnego, słodko-kwaśnego piwa.
— Może być i jedzenie i łóżka, panowie — odparła z krótkim uśmiechem. — Ale za darmo nie będzie.
Pochłonęli posiłek bez zbędnych rozmów, wsłuchując się w gwar karczmy.
Po kolejnej transakcji, ze znacznie lżejszymi sakwami ruszyli ku schodom, prowadzącym do skromnej izby, która na tę noc miała być ich schronieniem.
Zmęczeni podróżą, powoli zapadali w sen, każdy na swoim skromnym posłaniu.
Choć miasto miało być jedynie przystankiem na ich drodze, nieprzyjemne przeczucie nie dawało im spokoju. Czuli, że są obserwowani.
Amirathal obudził się pierwszy i słysząc jedynie ciche chrapanie, szybko zorientował się, że reszta jeszcze śpi. Przeciągnął się, zsunął z łóżka i ruszył na dół.
W gospodzie panował poranny chłód. Gospodarz po chwili wyszedł z zaplecza, wycierając ręce w wypłowiały fartuch.
— Może jakieś śniadanko? — zaproponował, oceniając wzrokiem Amirathala.
Elf skinął głową, siadając przy stole blisko kominka, w którym tliły się resztki popiołu. Miał wrażenie, że nie ma sensu czekać na resztę. “Zjedzą, jak się wyśpią” — pomyślał.
Gdy na stół trafiła miska z prostą jajecznicą, Amirathal zabrał się do jedzenia, w myślach układając plan na dzień.
Reszta drużyny pojawiła się na dole po jakimś czasie, niezbyt wyspana, ale zadowolona i gotowa na solidne śniadanie. Slap rzucił się na jajecznicę z grymasem, który można było uznać za wyraz głodu lub irytacji — a najpewniej obu naraz. Toll i Elenthoron, mniej skłonni do dramatyzmu, usiedli po cichu, ale ich spojrzenia zdradzały, że liczą na coś konkretnego i gorącego.
Kiedy na stole pojawiły się talerze, zapach pieczonego chleba, jajek z cebulą i kawałków wędzonego mięsa rozszedł się po izbie, niosąc ze sobą błogosławiony spokój. Jedli w milczeniu, zaabsorbowani prostym, a jednak satysfakcjonującym posiłkiem. Gdy talerze były już puste, Slap otarł usta rękawem i uniósł brodatą twarz z miną pełną stanowczości.
— Czas kupić coś, co nie przemoknie po pierwszym deszczu — mruknął krasnolud, patrząc na swoje podróżne odzienie.
Znalezienie odpowiedniego sklepu nie zajęło im długo. Właściciel, widząc nowo przybyłych z monetami w kieszeniach, ochoczo zaoferował im wełniane płaszcze i grube, podszywane futrem tuniki, które obiecywały osłonę przed wiatrem, zimnem i wilgocią. Slap wytargował nieco niższą cenę, czym zadowolił samego siebie bardziej niż kompanów.
Ubrani w ciepłe odzienie wyszli na drogę prowadzącą w stronę gór. Przed nimi rysowały się majaczące w oddali szczyty, które wyglądały groźnie, surowo, jakby ostrzegały przed tym, co może kryć się po drugiej stronie.
Droga do przełęczy Smoczych Skał ciągnęła się, zmieniając krajobraz z łagodnych pagórków w coraz bardziej ostre i bezlitosne zbocza. Powietrze stawało się chłodniejsze, a wiatr, wiejący od gór, przypominał o zimie, która coraz mocniej zaznaczała swoje nadejście. Slap z każdym krokiem wydawał się bardziej podekscytowany, jego oczy błyszczały z niecierpliwości.
— Smocze Skały, widzicie? — Slap wskazał sękatym paluchem w stronę gór piętrzących się na horyzoncie. — Przełęcz, która wieki temu powstała jako jedyna droga przez góry! No i sama twierdza to krasnoludzkie dzieło sztuki! Kto wie, jakie skarby kryje i co tam jeszcze mają w podziemiach!
— Kto wie — mruknął Amirathal, naciągając kaptur głębiej na twarz, gdy zimny wiatr przeszył go niczym ostry nóż. — Ale nie wiem, czy to sprawi, że będzie mi cieplej.
— Oj, poczujesz, elfie, poczujesz — rzucił krasnolud z szerokim uśmiechem. — Te mury są jak ciepły uścisk samej ziemi! Nigdy nie widziałem tego bastionu, ale starzy w kuźniach opowiadali, że jest niezdobyta. A we mnie rośnie ochota, żeby ujrzeć to miejsce na własne oczy.
Każda rogatka, którą podróżujący mijali na swojej trasie, była widomym znakiem władzy, która sprawowała kontrolę nad tym terenem. Każda taka rogatka była jak małe przypomnienie, że wszystko, co się dzieje w tej krainie, jest zależne od decyzji i działań władców.. Co dwadzieścia kilometrów strażnicy wylegali z posterunków by pobrać myto od każdego przechodnia. Amirathal tym razem w milczeniu akceptował obecność strażników, przyjmując ten koszt jako niewielką niedogodność.
Przy kolejnym punkcie kontrolnym dołączyli do karawany kupieckiej, z którą mogli ruszyć żwawiej. Kupcy, zaprawieni w handlu między górami, bez zająknięcia opowiadali o trasach, które pokonali, handlując bursztynem, skórami i metalami. Przy ich opowieściach czas płynął nieco szybciej. Toll z łatwością wdał się w pogawędki, podczas gdy Elenthoron trzymał się z tyłu, obserwując towarzyszy z bezpiecznej odległości, niczym cień.
Pod koniec trzeciego dnia, kiedy zaczynało się już ściemniać, a temperatura spadała coraz niżej, drużyna dotarła do skromnego schroniska, ledwie wyróżniającego się z szarości gór. Płomienie pochodni przy wejściu tliły się niepewnie, jakby zimno przenikało nawet światło. Slap zatrzymał się przed drzwiami i uśmiechnął, wzdychając z niecierpliwością.
— Jeszcze kawałek. Góra trzy dni i stanę pod twierdzą — wyszeptał niemal z namaszczeniem, po czym wziął głęboki oddech. — Chodźmy, trzeba się ogrzać, nim ten wiatr wywieje nam resztki ciepła z kości.
Amirathal skinął głową i pchnął drzwi.
— Jeśli tylko ogień w kominku jest równie potężny, jak twoje pragnienie ujrzenia tej przełęczy, to może i uda nam się ogrzać — rzucił z przekąsem.
Weszli do środka, czując, jak ciepło powoli przejmuje kontrolę nad przemarzniętymi kończynami.
Wnętrze schroniska było skromnie urządzone, choć ciepło bijące z kominka starało się dodać mu trochę życia. Przy jednym ze stołów siedziała grupka krasnoludów, których widok od razu wzbudził w drużynie czujność. Nie mieli przy sobie broni — żadnych toporów, żadnych młotów — ani amuletów czy insygniów kapłańskich, a ich szaty, choć surowe, wyglądały bardziej na worki pokutne niż na ubrania.
Toll podszedł bliżej, rozglądając się, czy ktokolwiek zauważy, że ciekawość wzięła nad nim górę.
— Kłaniam się szanownym panom — zaczął przymilnym tonem, zaglądając pod szerokie kaptury. — A dokąd to droga prowadzi?
Krasnolud o nieco dzikich oczach podniósł głowę i spojrzał z czymś pomiędzy obojętnością a lekką nutą irytacji.
— A, tam — odburknął, machnąwszy ręką. — Idziemy ze Smoczych Skał do Odrzeca.
Toll wyprostował się, skinął głową, a rozmowa ucichła, zanim jeszcze zdążył podjąć kolejną próbę nawiązania kontaktu. Kilka grzecznościowych pytań, proste odpowiedzi, potem cisza, którą przecinał tylko trzask ognia w kominku. Krasnoludy nie kwapiły się do rozmów, a ich twarze, choć nieprzeniknione, zdradzały coś w rodzaju mrocznej niezłomności.
Drużyna usadowiła się w kącie i wyciągnęła zapasy. Wieczór płynął powoli, wypełniony rozmowami o dawnych czasach, o przygodach, których ślady dawno pokrył kurz. Każdy z nich zdawał się nosić jakąś nieopowiedzianą historię. Krasnoludy w szarych szatach milczały, niczym stary kamień na zboczu góry.
Nazajutrz wyruszyli, opuszczając zimne ściany schroniska i podążając dalej, w stronę Smoczych Skał. Dopiero gdy minęło pół dnia drogi, a chłód powietrza na dobre przegryzł się przez ich ubrania, Slap — który przez cały wieczór siedział podejrzanie cicho — odezwał się. Jego głos brzmiał niemal jak rozważania wygłaszane do samego siebie.
— Te krasnoludy w szarych worach — mruknął, nie patrząc na nikogo z towarzyszy. — To byli Zabójcy.
— Zabójcy? — powtórzył Toll, marszcząc brwi.
Slap rzucił mu krótki, ciężki jak ołów wzrok.
— Krasnoludy, które szukają honorowej śmierci, by zmyć swoje przewiny. Żaden z nich nie wraca z tej drogi — powiedział powoli. — Walczą, aż znajdą koniec, który uznają za godny.
Amirathal uniósł brew, przyjmując ten fakt bez większego zaskoczenia.
— Muszę przyznać, że gdy się im bliżej przyjrzałem, to poczułem… szacunek — dodał Toll.
— Lepiej, żebyś czuł do nich respekt — rzucił Slap. — Jeśli już się z kimś mierzą, to raczej z myślą, że pójdą do grobu.
Smocze Skały
Pod wieczór dnia szóstego, kiedy karawana dotarła do Smoczych Skał, wszyscy czuli narastającą nerwowość. Ciężkie chmury spowijały niebo, a wiatr przesiąknięty wilgocią zapowiadał nadciągającą ulewę. Powietrze drżało od statycznych napięć, jakby burza wstrzymywała się na granicy wybuchu, czekając tylko na pierwszy błysk.
Na tle poszarzałego krajobrazu twierdza Smoczych Skał wyglądała niczym pomnik uporu krasnoludzkiej rasy. Wykuta w samym sercu góry, dominowała nad szlakiem, a każdy jej kamień zdawał się wołać o sile, która przeżyła setki nawałnic i oblężeń. Główna fortyfikacja piętrzyła się na skalnej półce, a schody prowadziły przez liczne łuki i galerie wykute w klifie. Krasnoludzkie działa — wielkie, masywne, o lufach czarnych od sadzy — były ustawione w łukach po obu stronach przejścia. Nawet powietrze tutaj wydawało się cięższe i przesiąknięte zapachem metalu.
Slap był wyraźnie zachwycony, nie kryjąc wrażenia, jakie wywarła na nim starożytna krasnoludzka inżynieria. Otworzył szeroko usta, wciągając powietrze z niemal nabożną czcią.
— Smocze Skały… Twierdza jak malowana. — Patrzył na każdy detal, na każdy mur, każdy ślad dłuta. — Niczym czysta siła wyrastała z tej góry…
Strażnicy przy bramie, z brodami opasanymi metalowymi pierścieniami czujnie śledzili wzrokiem wszystkich podróżnych. Ich lśniące zbroje pobrzękiwały lekko, gdy podeszli bliżej, żądając opłaty.
— Dwa solary za nogę! — ryknął jeden z nich. Jego sroga twarz wyglądała na nie znoszącą sprzeciwu.
Slap natychmiast przystał na warunki. Dla niego Smocze Skały były więcej warte niż parę złotych monet. Bez zbędnych słów ruszył w stronę bramy, nawet się nie odwracając.
— Spotkamy się rano! — rzucił jeszcze na odchodnym, zanim zniknął w cieniu wielkich kamiennych łuków.
Pozostali — Amirathal, Elenthoron i Toll — spojrzeli na siebie porozumiewawczo, nie kryjąc swojej rezygnacji. Opłata wydawała im się zbyt wygórowana, a nocleg na zewnątrz w przyległej do muru karczmy brzmiał równie dobrze, co możliwość spania wewnątrz murów twierdzy.
— My, jesteśmy z tych bardziej oszczędnych — rzucił Toll, zeskakując z wozu kupca, którego karawana właśnie mijała bramę wjazdową.
Zameldowali się u karczmarza, krasnoluda o niezbyt zachęcającym spojrzeniu i ciężkich, niemalże kamiennych dłoniach. Knajpa była równie szorstka jak jej właściciel, a wnętrze ledwo rozświetlone żarem paleniska.
— Czego wam trza? — rzucił karczmarz oschle, wskazując jedną z ław pod ścianą.
— Grzanego piwa i cokolwiek co tam macie — odpowiedział Toll.
W środku panował zaduch, który nawet krasnoluda mógłby powalić. Powietrze było ciężkie od woni spoconych ciał, piwa wylewanego na stół i czegoś przypominającego spleśniały chleb. Większość gości stanowili lokalni handlarze i kilku podejrzanie wyglądających wędrowców. W kącie siedziały też krasnoludy, ale nie wyglądały jakby warto było się im przysłuchiwać. Brody mieli skołtunione, ubrania plugawe, a ich twarze były pokryte szramami i bliznami.
Kiedy Amirathal spróbował zupy podanej na stół — ciepłej brei o barwie szarego błota — zrobił kwaśną minę, wypluwając pierwszą łyżkę pod stół.
Wtedy właśnie karczmarz, masywny krasnolud o twarzy jak zardzewiałe kowadło, zażądał zapłaty.
— Dziesięć złotych monet od osoby! Nocleg w cenie!
— Co?! — wykrzyknął Toll, odstawiając naczynie z chlupotem zupy. — Dziesięć solarów za to bagno?!
— To rozbój — dodał Elenthoron, a jego dłoń zbliżyła się do rękojeści miecza. — Ostatni raz jadłem coś równie obrzydliwego, kiedy… no, kiedy chwyciłem martwego szczura.
Cała trójka, zirytowana i wygłodniała, wypadła na zewnątrz, nie pozostawiając za sobą nic prócz niezadowolonych spojrzeń gości. Przystanęli pod murem karczmy, zaciągając się chłodnym powietrzem.
— No dobra, znajdźmy coś innego — mruknął Amirathal, rozglądając się. — Musi tu być jakaś chata wypasacza albo pusty szałas.
Krążyli po okolicy, ale nie było widać ani schronienia, ani śladu jakiegokolwiek pasterza. Góry rozciągały się w ciemności, a wokół wiatr roznosił chłód, który wdzierał się pod ich płaszcze. Po chwili dostrzegli jednak ognisko w niewielkiej dolince — kilku obdartusów grzało się przy ogniu, a nad płomieniami wisiał kociołek. Co chwila któryś z nich zanurzał kubek, nabierał zawartość i pił ze skupieniem, sprawiając wrażenie, że każdy łyk ma ich uchronić przed nadchodzącą nocą.
Toll uniósł brew.
— Słuchajcie… wyglądają na jakichś górali. Może wskażą nam drogę do jakiegoś pustego szałasu. Albo przynajmniej rozpalą porządniejsze ognisko.
Elenthoron pokiwał głową z niechęcią, a Amirathal westchnął, ale ruszyli w stronę ogniska, trzymając ręce na rękojeściach broni.
Zbliżyli się do ogniska, a sześciu mężczyzn, odzianych w niewyprawione skóry, podniosło wzrok. Zbyt mocno przypominali przyczajone wilki, żeby czuć się przy nich bezpiecznie. Jeden z obszarpańców o czarnym zaroście i twarzy przypominającej strzaskaną skałę zerknął na Amirathal.
— Macie coś do picia? — zapytał ochryple.
Amirathal uśmiechnął się pod nosem, wyciągając z plecaka butelkę.
— Coś tam się znajdzie — mruknął. — Może być wino?
Góral prychnął, unosząc kubek z ciepłą zawartością.
— Wino? Eee, a może coś mocniejszego?
Toll, nie spuszczając oczu z przewodników, sięgnął po inną flaszkę, cięższą i ciemniejszą.
— Samogon może być?
Twarz górala rozjaśniła się, a jego ręka wyciągnęła się zachłannie.