E-book
23.63
drukowana A5
36.51
Powrót na P. — Dramat w X odsłonach

Bezpłatny fragment - Powrót na P. — Dramat w X odsłonach

Z cyklu: teatr jednego widza

Objętość:
172 str.
ISBN:
978-83-8384-271-4
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 36.51

Poniższy tekst jest czystą imaginacją i nie odwołuje się do żadnych prawdziwych biografii. Sytuacyjne wątki, pomniejsze nazwy miejscowości, nazwiska oraz imiona są całkowitą fikcją literacką. Istnieją natomiast odniesienia do wydarzeń historycznych. W tekście wykorzystałem i przekształciłem niektóre fragmenty wierszy, umieszczone w tomikach: moralne/residuum; micro/remedium oraz pandemico/bellum.

Autor


Książkę dedykuję wujecznemu dziadkowi Medardowi Szymańskiemu

oraz Mamie Edycie Pieper za cierpliwość

podczas moich literackich podróży.

Prolog

— Był to młody chłopiec, wyróżniony upojonym od starszych wśród najmłodszych stanem szczęścia. Za szczególne osłonecznienie życia, odwdzięczał się stokroć łagodnością, grzecznością i niepospolitą ciekawością wiedzy. Błogość kwitła, lubość zawiązywała coraz szersze promienie, aż do momentu, gdy pewnego ranka, będąc już młodzieńcem, obudził go z snu powracający z ciepłego południa Żuraw. Od tego momentu, nikt nie potrafił zrozumieć nagły smutek na twarzy. Myśli od tamtego spotkania spowiło jedno, aby opuścić raz na zawsze rodzime strony. Nie pragnął zdobyć bogactwo, próbował wyłącznie zajrzeć do zimowego domu majestatycznego Żurawia. Czekał na niego wiosną na skraju łąki i lasu, Żuraw nigdy natomiast się już nie pojawił. Były inne mniejsze, barwniejsze lotne stworzenia, ale nikt nie potrafił go zrozumieć jak poznany ptak Żuraw. Lubość wczesnej obecności, jak za czarodziejską różdżką trysła. Wówczas, zawiedziony samotną rozłąką, zapragnął tak żyć, aby zawsze realizować własne sny i marzenia. Zapragnął żyć podobnie jak wspomniany Przyjaciel Żuraw.

— Mamo! Dlaczego ten chłopiec posmutniał? Przecież tęsknota nie odbiera uśmiech?

— Trafne spostrzeżenie. Żuraw Przyjaciel, podczas spotkania z tym młodym chłopcem, po rozmowie zaprowadził w pewne szczególne miejsce. Razem z nim zajrzał za niewidoczną dotąd wyjątkową kotarę. To nadzwyczajne i szczęśliwe odkrycie, prędko przeobraziło się jednak w smutek. Albowiem odtąd nie odnalazł się już… ani tam za kotarą, jak i tutaj przed kotarą. Jedni patrzeli na drugich, ale młodego chłopca nikt już nie chciał zauważać.

— Czyżby mógł być nigdzie a zarazem pomiędzy nimi? Przestali szanować?

— Nie znam odpowiedzi, ale powiadają starsi ludzie, że właśnie tak wygląda spotkanie z Żurawiem. — dziecko zamilkło na chwilę, wtuliło się w poduszkę.

— Opowiedz mi jeszcze o Pasterce, przecież jest tak wcześnie.

— Znowu o Pasterce?! Ach… który to już raz?

— Proszę…

— No dobrze… tak króciutko. Trawa na łące była tej wiosny soczyście zielona, deszczyło całe trzy tygodnie. Ptactwo domowe, kaczki i gęsie, skubały świeże ździebełka oraz kąpały się w maleńkim stawie. Oddająca wilgoć ziemia, ciepło, uczyniły z dnia senną wędrówkę w planach na przyszłość. Nikomu nie przyszło do głowy zabawiać się i wytwarzać prze-cudaczne akrobatyczne figury. Nikt nie grał w zielone, nie opowiadano prze-barwne legendy, zasłyszane lub wprost zmyślane. Zagasły wszelkie kłótnie, swary, a dziecinne igry na przypodobanie się chłopcom, jak i samym sobie, spowiła nieznana dotąd refleksja. Zupełnie zanikły przepychanki, która mądrzejsza, silniejsza, zabawniejsza… znasz to dobrze z podwórza. W pewnym momencie młodziuchna Pasterka, została na łące sama, rysując kredą na osmolonej desce przeróżne zaczarowane obrazy. Ona jedyna znała odpowiedź wedle własnej twórczości. Raz malowała drzewa, motyla, kaczki, gęsi kąpiące się w wodzie, kwiaty, następnie odwzorowywała słońca, gwiazdy i humorzaste niebo. Dosiadła się do niej kiedyś starsza babunia z przewieszoną chustką u szyi. Prażące słońca, wyraźnie odbiły na twarzy znak i piętno życiowego trudu. Drobna, pochylona, acz z radosnym wyrazem i szczerym uśmiechem. Zagadnęła Pasterkę na powitanie i poprosiła o jedną przysługę.

— Tak… — odezwała się dziewczynka w łóżeczku, — … poprosiła Pasterkę, aby ją namalować.

Delikatny głos dziewczynki, przeszedł nieoczekiwaną metamorfozę. Jakby była już zdolna, prawie chłopięco, aby na przeciw rozhukanego w podziale świata, zacząć powoli odróżniać i rozumieć co dobre a co złe.

— Pamiętasz? — z lekkim rozbawieniem zdziwiła się jej mama. — Właśnie o to poprosiła. A była to niepospolita kobieta, znana w całej okolicy. Na niemal wszystko patrzyła zawsze z zimnym dystansem. Chadzała dumna, podpierając drobne ciało rzeźbioną laską. Niewiasty mawiały, iż idzie dawna Pani zza rzeki, która dawno temu straciła cały swój dobytek i szczęście. Podczas pożaru folwarku, zginął jej mąż ratujący ich dzieci. Prędko otrząsła się z traumy, ale odtąd o nic nikogo nie prosiła. Pracowała, służyła, żyła skromnie i nad wyraz uczciwie. Roniła ukradkiem łzy rozpamiętując po cichu utratę rodziny. Winą obarczając, to raz siebie, a czasem i samego Boga. Aż któregoś ranka zawitała na twarzy prawdziwa mądrość i radość. Dawna Pani z zgorzkniałą twarzą, jak nowo narodzona promieniała witalnością i radością. Wyszła na przeciw ludziom, a oni otwarli na nią ramiona. Pytanie o przyczynę zmiany, rozwiało się w przyjacielskiej atmosferze powrotu do utraconych relacji z mieszkańcami.

— Mawiała do napotkanych dzieci: Pomyśl o mnie! Wspomnij o mnie! Nie zapomnij o mnie! Aż któregoś razu, spotykając młodą Pasterkę pasącą ptactwo domowe i malującą kredą na osmolonej deseczce… dosiadła się i poprosiła: Namaluj mnie!

— Pasterka odpowiedziała grzecznie i skromnie, potrafię malować tylko kwiaty, ptaki i drzewa. Słonce, chmury… i takie tam inne widoczki. Ale i tak nikt nigdy nie potrafi odgadnąć mój zamysł. Nie malowałam dotąd twarzy ludzkiej…

— Namaluj mnie jak tylko potrafisz… wiem, nie łatwa to sztuka na osmolonej desce kredą odzwierciedlić obraz człowieka.

I wtedy młoda Pasterka zaczęła w skupieniu kreślić na desce, a dłoń niemal sama wodziła kredą. Po krótkim czasie pokazała namalowany obraz. Na osmolonej desce znajdowała się wyłącznie prosta chata i słońce.

— Proszę wziąć obraz na pamiątkę, piękniej dzisiaj nie potrafię.

— Wygląda wspaniale, — pełna zachwytu wyraziła się staruszka. — Namalowałaś całą moją rodzinę, odgadłaś moje myśli, gdyż akurat o nich myślałam. A słońce mocno mi jest potrzebne.

Następnie młoda Pasterka zagarnęła ptactwo do zagrody, a staruszka skierowała się w stronę rzeki, gdzie kiedyś stał jej dom, nabożnie trzymając w rękach zamalowaną kredą deseczkę.

— Spójrz księżyc zagląda przez okno. Dziadek już śpi, słyszysz? — ucałowała córkę w czoło — Idź prędko pocałuj tatę na dobranoc i chyżo spać.

— Nie powiedziałaś mi mamo wszystkiego… Pamiętasz…

— No, już… leć. Na dziś starczy. Powiedz tacie, że księżyc lśni, czas kończyć pracę.

1. Byłaś…

— Matka Ziemia, obdarowała Cię niepospolitym darem, jest nią wiara i miłość w Naturę. Dar ten posiada niezmierzoną moc, podprowadza pod krawędź granicy powszedniości i czeka na zmianę. W niej dopiero zakwita wymierna przyzwoitość. To dalece głębsze od ogólnej więzi w niewoli, inicjująca swoistą grę pomiędzy słońcem a księżyca siłą. Jakby roztaczał się wciąż nowy, symetryczny obrót na osi swych przeznaczeń. Trudno stwierdzić jednoznacznie, aby dar ten jest zapoczątkowany w dniu urodzin? Albowiem prawie wszystko zawiera się w wyobraźni i w planach na przyszłość, gdzie nadzieja stanowi o sensie czynu.

— Myślisz o Murze, który słucha, widzi, ale nie mówi…

— Myślę o Murze, który widzi i słyszy, lecz co dzień wybiera pustą podróż wewnątrz własnego strachu. Tamże jednostką jest tłum, a samotność wyzwoleniem od zranień. Wybór stojący naprzeciw praw Natury, odwiecznego pulsu rodzenia na Ziemi. Zatem zastanawia nie stan, lecz anty-wybór, aby walczyć z progenezą wszelkiego życia w Naturze. Niczym jest fałszywość niejasnych odczuć form ciepła, zimna, zarówno w ciągu dnia, jak i nocy. Złudność a zarazem obłuda, tkwiąca w niby wyjątkowości i szczególnym wybraniu, eskalująca aktywność. Stan zbiorowy, euforyczny i tudzież milczący, przypominający, spoza jakichkolwiek okoliczników, bierną ucieczkę w słowo — tutaj. Niedługo era w poszukiwaniu ogólnych, uniwersalnych praw minie bezpowrotnie. Nikt ich nigdy nie znalazł i nie odkrył. I dwudziesty wiek nie zdoła odkryć tychże prawideł, następne ery także będą brodzić i głosić swą wiedzę na nierozumność i powtarzać co zakurzone. Urodzą się jakieś inne odmienności od norm, nastąpią zmiany wzbudzające niepokój. Niezmienna bynajmniej pozostanie Natura, Stworzenie i ewoluujący obraz Boga. Wraz z nim podporządkowana „Masa” w poprawności działań, określona w czasie i połączona w jednym zbiorze. Ewoluujący błyskawicznie obraz Boga w względnych zależnościach mentalnych, oprze się li tylko na ludzkiej odpowiedzialności za rozumne poczucie istnienia. Poniekąd różnicą zmian, od przeszłych przymierzy, będą nowe systemy społeczne, stworzone przez człowieka dla człowieka. A także w tym, że kolejna ewolucja, weźmie odpowiedzialność i utożsami się z wrogim dotąd złem. Czy nasza rzeczywistość zyska większą klarowność, harmonię, spójność idei z sensem? Czy polityka pogodzi się z religią, filozofia z artystami, a człowiek z Ziemią i Niebem? Trudno przewidzieć?!? Bynajmniej czekają nas wszystkich rozległe objazdy wokoło historii, obejścia dalekie od poznanego świata, a cała rzeczywistość, począwszy od wszech natury po indywidualne myśli, z atomizuje się cyfrowo. Czas zafunduje nam sen pośrodku dnia przy rozświetlonym księżycu w bezradności i niemożności na pojawiające się zmiany.

— Dobroduszna utopia poszukująca Natury, Ducha Stwórcy, zapominająca o indywidualności człowieka, rodzaju ludzkim, będący najwyższym, oczywiście tuż obok wieczności, celem naszej egzystencji. To wszystko już młody kawalerze było, tyle że ubrane w inne słowa. Chociażby Ksenofanes, Demokryt lub Archytas z Tarentu. Teraz jednak przepraszam, młody kawalerze tęskniący za spokojem i ładem społecznym, dojeżdżamy do stacji. — współpasażer w przedziale wstał i sięgnął po niewielki bagaż. — Wiele odpowiedzi czeka na Pana od syna ciekawości. Życzę, abyście tutaj doświadczyli i mogli zasmakować swej wyobraźni prawdziwymi zmysłami. Dziękuję Panom za rozmowę na progu nowego wieku. Zawsze twierdziłem, pociąg niesie tyleż nowości i dobroci. Oto i miejscowość Jawno, cel naszej podróży. Może jednak zabierzecie się ze mną, starczy miejsca dla nas trojga.

— Źle znoszę jazdę koleją, przejdziemy się… — odpowiedział ojciec żądnego wiedzy syna. — Znam drogę… Proszę się nie martwić.

— Państwa wybór. Da łaskawy Bóg, to się jeszcze kiedyś spotkamy w tym realnym świecie. Do widzenia!

— Do widzenia! — odrzekł młody człek i jego ojciec.

Piaszczysty peron lub raczej ubita, trzydziestometrowa hałda glinianej ziemi, tonął w dziko zarosłych kępach traw. Gdzieniegdzie pozostały po niedawnych burzach niewielkie oczka wodne. Broczyły i kąpały się w nich maleńkie ptactwo, trzepocząc wesoło skrzydełkami. Było ciepło i przyjemnie wilgotno. W oddali zza szpalerem drzew, na pierwszy rzut oka mogły to być akacje lub mirabele, jawiły się dachy tutejszych nielicznych domostw. Brunatnie bordowo kontrastowały na tle błękitów nieba i wszechogarniającej zieleni. Niewielki budynek zawiadowcy, prowadząca od niej dróżka na jeden powóz i rozległe łąki. W oddali widniała wieża kościelna. Ojciec z synem w grzeczności pokiwali za współpasażerem, odjeżdżającym konnym powozem. Zaciągnięto kapelusze, zabrano podręczne walizki i ruszyli wskazaną ścieżką przez kolejarza. Zapowiadały się dwie poznawcze godziny z dawną pozostawioną Naturą. Starszy mężczyzna odetchnął głęboko.

— Dokończyć w myślach rozmowę? Zacząć nową myśl? Wysnuć coś banalnego? Albo zwyczajnie tylko iść i poznawać od nowa, to co kiedyś utraciłem a nadal jest żywe wewnątrz tychże domostw. Poznać od początku tutejszych ludzi, którzy w ogóle się nie spodziewają i nie wiedzą, że o nich teraz myślę.

Refleksje z pociągu z wyraźną puentą, prowadziły i wodziły dalej. Gdzieś poza widziany krajobraz, poza las, niebo, gdzie nigdy się nie bywa, no bo i po co… Lecz tamże:


…” Mawia wiatr od pól w srebrze mchu świerków, mową, co insi obecnie chcą się wstydzić. Tamże sławetna zbroja, sztandary w blizn czerwi, płaczą Chochole pod sukmaną rozdźwięków — wesel. Grzmi skarg ambona w nieradność na pospoli ruszenie, lecz wszystko błogo śpi, na śpiew pieśni… Dzieci budzenia. Tacy to już dorośli, przed wrogą armią… sami czują się wrogami. Nie odrzuca się zniewoleń za bystre wody morza. Nie powrócą, aby scalić zielone łąki w czar pijane żądze, a przecież to nie smutki płynące od hymnów, poczynań, tak teraz, tęskniąco skowyczące w lamencie. Tamże wyrocznia katedr mówi, … nie będzie tak samo. Jeszcze wesołość tli nasze pielesze w nadobne, odgania cienie wieków powagi. Cóż tam powiada zefir, otulając od zimna żółte brzeziny? Zdążą odchować nowe, przepłoszone dzieciny? Za bardzo odległa dziś Twoja dusza w residuum i wciąż gonisz pióra w świetle dziobów Orła. Kim obecnie Jesteś? Z trzy ery za nami, a próg dziejów ścieli w matni kluczenia za li krwiożerczą prawdą. Aby pieścić w omanie, co ma nadejść. Trzeba nam żyć! Nie bawić się w igry i wypatrywać męczeńskich Mesjaszy. Drugo brzeżne sekrety zwycięzców, zostawić piewcom Idylli, gdy nadmiar czasów opływa czekaniem na wytęskniony sen. Oprócz wieńca na szyi, nie chcą widzieć dumną walkę o siebie… Ileż w nas wiosen kwitnięcia, pnączy rozkwitów, a ile liczy pokoleń wierzba rosochata na rozdrożu. Trzymać wej, radosną batutę! Kotarą się bawić przed ciekawą widownią, w orkiestrze wskrzeszania współgraczy…”


Zagwizdał pociąg, ruszyły powoli koła. Kłęby dymów w chmurnej bieli i czerni pozasłaniały twarze, wśród pozamykanych w środku lata okien. Ostatnia migawka w pamięci krajobrazów i… buchająca, świszcząca para. Wielką mocą dwudziesty wiek, wyganiał przeszłą wątłą pracę rąk ludzkich do lamusa. Ułoży się nam jakoś…

— I tak wygląda Twoje niebo Tato?

— O tej ziemi opowiadałem od dzieciństwa…


— A byłaś i szłaś razem z Nim?

— Z Nim? Cóż za wrażliwa górnolotność zestawień. Tak, jeśli zadowoli Cię odpowiedź. Oczywiście, że spacerowałam z nim niejednokrotnie.

— A dokąd ona prowadzi?

W ogrodzie zaszeleściło. Dwie zatroskane kobiety ucichły. Uwagę przeniosły, w zawieszonej próżni pytaniem, na niewielkiego czyżyka. Swawolnie baraszkując pod osłoną iglaków, uwijał się w gęstwinie liści nad ilością wyściełanych gniazd. Trzepotał nerwowo skrzydełkami, widać wyraźnie poirytowany późną porą dnia. A jeszcze suchą trawą należało wygodnie i powabnie pościelić ptasie alkowy. Cisza po urwanej rozmowie się wydłużała, a żadna z stron nie próbowała to zmienić. Upojone drażliwym milczeniem, wpatrywały się w niewielkiego czyżyka, jawiącego się im niby wybawca. Od presji, którą narzuciły na swą swobodną myśl. Znały się od dawna i dobrze wiedziały, ażeby rozmowa mogła znaleźć szczęśliwe zakończenie, należało ją bezzwłocznie kontynuować.

— Dokąd? Długo by trzeba opowiadać, jest późno a dzień nas nie oszczędził. Nie czujesz zimna?

— Przygotowałam się na i tą okoliczność. Zaparzę herbatę a dwa pledy pozwolą nam się cieszyć tym pięknym wieczorem. Może i przywrócą dawną więź i zaufanie. Gdyż jednym słowem, oczywiście wedle mnie, odpłynęłaś w swej postawie za daleko, stanowczo za daleko.

Starsza z rozmówczyń spojrzała ponownie w ogród, gdzie nader energiczny ptak, wciąż krzątał się wokoło uwitych gniazd pod żywopłotem. Niedawne nerwowe pobudzenie zastąpiła teraz duma i wyczekująca władcza poza samca. Mimochodem nasunęło się pytanie: Czyż nie za późna pora na ptasie amory? Następnie udała się do kuchni po obiecaną herbatę, bawełniane pledy. Po kwadransie zamiast szeleszczącego w liściach czyżyka, zaczęły swą symfonię świerszcze.

— Lubię tak posiedzieć wieczorem, nie myśląc o niczym.

— Niewykluczone, że mój letni pobyt wystarczy, aby przywrócić blask naszej dawnej więzi… — wtuliła się w doniesiony pled, gorąca herbata parowała na stoliku.

— Nie uważasz, iż należałoby pierw przywołać tamto spotkanie. Gdzież przecież doszliście w zawziętym uporze, naprzeciw przeciwnościom. A przecież On wtedy Wam towarzyszył?

Przypuszczalny śpioch czyżyk, ponownie się pojawił. Obszedł lub szybciej obleciał zbudowane gniazdka, zlustrował, czy jest właściwy porządek. Następnie zniknął podobnie jak przed kwadransem. Osamotniony czyżyk wartownik, czuwający wokoło swoich gniazd. Świerszcz zupełnie nie zważał na skaczącego w zaroślach ptaka, przygrywał dalej swą wyuczoną na pamięć melodię. Niekiedy tylko cichnął, jakby nastrajał instrument. Pojawiło się też nowe zjawisko, cicho szumiący wiatr, zaczynający wieczorną przechadzkę po ogrodzie. Wplątywał się w wiecznie zielone igiełki iglaków, gdzie zawzięcie odnajdywał pozostałości z ubiegłego sezonu, tegoż wiecznie zielonego ubranka. Przyleciał z pobliskiego lasu, który nie zważając na porę roku, szumiał i kołysał się w takt gwiezdnych roszad na niebie? Bezlitośnie nieczuły, daleki od pochylenia się nad dzisiejszą historią, czasem i bezradnością człowieka. Zawsze zbyt wielki, za ogromny i przytłaczający, aby zrozumieć co ulotne i trywialne jakichś tam stu lat. Aby poważnie pamiętał, co było przed nami? Bynajmniej o proroctwo nikt go nie posądzał. Cóż zostanie po nas, któregoś dnia? Wydawać się mogło, piastunką do krainy błogości był budzący się dobrotliwy staruszek — księżyc. Ciekawiło, że niby znał wszelką głębię wszystkich nocy i dni, kiedy po drugiej stronie ziemi. Obserwował swój cień? Aby był cierpliwym mistrzem słuchającym tychże zagubionych podmuchów wiatru? Zefirów i sztormów? Wówczas, kiedy małość i wielkość stoją w parze, walcząc o przetrwanie.

Słodycz w ustach i smak herbaty, przygasił zmysł wyobraźni, aby udać się znów na nieopisaną podróż indywidualnych pragnień. Optował, zresztą jak i całe spotkanie, za pozą niedomówień, dwuznacznych pauz. Irytowało szkaradnie, ale zarazem podjudzało niejasny sens, wiadomy tylko uczestnikom. Grzeczność i wyrafinowanie, tudzież plątały się wzajemnie, niczym ten zagubiony wiatr, delektujący się suchymi igiełkami z poprzedniego roku. Mieszkały w nich dawne i zapomniane myśli, strzegące jawnych tajemnic z apatycznym zainteresowaniem.

— Spotkałam go, jeśli chcesz wiedzieć, idąc z przyjaciółką z lat dziecięcych. Wczasuje nad jeziorem. Nic się ona zmieniła, odkrywa świat wciąż na nowo, kwieciście malując napotkaną rzeczywistość. A On?! Wyszedł nam raptem z głębi lasu, jak zawsze, przepłoszony, wiecznie zdziwiony, nie mogąc na początku sklecić nic sensownego. Jego nad grzeczność czasem mnie irytuję, naprawdę nie wiem co o tym myśleć. Czuję się wówczas jakbym została raptem skrępowana, to ohydne, strasznie nie cierpię ich etykiet. Następnie zaczął opowiadać coś o lesie, drogach, ścieżkach… a jeszcze jedno, wspomniał o jakimś wyjeździe. Szkolenie lub egzamin? Nie pamiętam dokładnie. Potem, nie siląc się na głębsze kurtuazje, po prostu się pożegnał. Tyle…

— Powinnaś go zaprosić kiedyś, ot choćby po powrocie, aby podzielił się przeżyciami z podróży.

— On jest leśnikiem, chadza po lasach, liczy drzewa i ugania się za zwierzyną.

— Dzięki Niemu moglibyśmy się dowiedzieć, gdzie prowadzi droga, którą nikt nie chce poznać.

— Droga, nie rozumiem… kochana. Jaka droga? Teraz liczy się tylko, jak przetrwać, praktyczne koneksje, dobre znajomości… Za dużo tego kluczenia, błądzenia w przestworzach. Ten Twój leśnik źle skończy, jak wciąż będzie się uganiał po lesie za minionym czasem.

Zapanowała drażliwa cisza. Wtórujące odgłosy z ogrodu straciły na swej mocy. Powoli szarzało na wschodzie, rozlewały się ostatnie barwy dnia w przeciągłą smugę czerwieni i fioletów.

— Wyręczę Cię i sama go zaproszę. Jestem Tobie to winna. Powinnaś go poznać bliżej.

— I po to mnie spraszałaś? Chcesz wiedzieć, dokąd prowadzi tamta droga, na którą nie odważyłaś się wbiec w dzieciństwie. Jesteś jak On, nieustannie przestraszona i sycąca się swą samotnością. Twój dom to erem mnisi. A właściwie, na co potrzebny jest Tobie ten leśnik. Kogo chcesz uratować, siebie? Jego? A może rozchodzi o mnie? — młodsza kobieta uśmiechnęła się ironicznie — Nie w moim typie, a zresztą, istnieje zbyt duża różnica lat.

Przysłuchująca się druga kobieta wstała i podeszła do balustrady szerokiego balkonu. Dłonie zacisnęła na stalowej poręczy, patrząc w jeden, zgoła nieokreślony punkt w ogrodzie. Zauważyć czyżyka, niedawnego zbawcę od uciążliwego czekania na jakąkolwiek zmianę, było niewiarygodnie trudne. Wieczorny mrok powoli gęstniał, odgradzając ogród kotarą snu. Im jednak widoczność wieczoru malała, tym wyobraźnia dobijała się, aby dopuścić do tych ciemności, set kroć innych form życia. Imaginowały się obrazy wczesnych przeżyć z idealizacją własnej słabości.

— Pytasz na okrętkę i chcesz tylko jednego… Powiedz! Jak tam jest? Dokąd ona prowadzi? Czy jeszcze mnie pamiętają? Kto Was tak przestraszył?!

— Symbolika… — gospodyni domu podeszła do wzburzonej młodej dziewczyny. Przemknęła jej myśl, aby ją nawet objąć serdecznie, spojrzeć blisko w oczy. Gniew bynajmniej zbyt mocno płonął, aby próbować zrosić ten żar, choćby niewielką ilością wody. Niepotrzebna łza mogła wywołać lawinę agresji, po której nie tak prędko nadchodzi piękno burzy.

— Z początku nikt nas nie zmuszał na wyjazd, tatko działał nieustraszony, a ja znam całą symboliczną drogę na pamięć. Prowadzi do leśniczówki, za nią jest małe jeziorko, a za nim wieś, pola, łąki i znów las. Wiją się setki, tysięcy dróg i chodzą po nich zwyczajni ludzie, którzy w relacji z Najwyższą Symboliką, czują się niepowtarzalnie wyróżnieni. O nich mnie nie rozchodzi, gdyż nie różnimy się wzajemnie. Wszyscy jesteśmy identyczni w tym odczuciu wieczności poprzez pryzmat własnego życia. A ono jest istotą każdego sensu. Chcesz, wyjedź! Nikt Cię tutaj nie trzyma na siłę. Wracaj do swego świata, ulubionych melodii odzwierciedlających namiastkę poszukiwań. Wszędzie są ludzie na drogach, lecz nie zawsze niosą … wspólną przeszłość. Zastanawia Cię, moje ciągłe nawiązywanie do wczesnych lat. Denerwują pytania o kogoś, jakieś osoby, które powinnaś wedle mnie poznać? Ale w zasadzie myślę, iż czujesz się zbyt mocno wyróżniona, nie dostrzegając innych relacji. — przerwała na moment, po czym łagodnie dodając.

— Patrząc na Ciebie i widzę siebie sprzed dwudziestu lat. Tak… identycznie, ale wtedy rozstaliśmy się, nie mając czasu, aby właściwie się pożegnać. Kiedy powrócił, wracając skądś, nie czuł już żadnej więzi z przeszłością. Omijał nas, mnie, okolicę. Jakby w rzeczywistości postanowił nigdy nie powrócić.

— A jednak powrócił, ponownie się zasymilował. Nie wiem tylko, czy się ożenił? — młodsza z rozmówczyń zaczerpnęła łyk powietrza, po czym dodając spokojnie… — Znam tą opowieść bardzo dobrze. Tyle razy to mówiłaś. Naprawdę nie wiem o co Ci rozchodzi. — wzdrygnęła się odrzucając próbę ujęcia za dłoń. Zawiało zimne powietrze. Zaadoptowany na parasol daszek nad tarasem, teraz stawał się obcą materią, z którą należało się jak najszybciej pożegnać. Odgradzał od nieba, gwiazd, przestrzeni. Tłamsił i boleśnie ściskał już tak zmaltretowaną i uwięzioną duszę. Uciec, wymsknąć się gdzieś na bezdroża pól, brzeg jeziora, skraj lasu. Jeszcze była ku temu pora, słońce słaniało się na nieboskłonie, księżyc zaledwie tlił swą bladą poświatą. Pachniało świeżą łąką. Albo po prostu iść spać, zasnąć głęboko, poczekać na ranne świeższe myśli i zacząć od początku swój rytuał adaptacyjny. Przywołać własne historie, przeżycia, dzielić się ostatnim czasem, a nie grzęznąć w niewyjaśnionych przeszłościach. Ernestę niekiedy ten skomplikowany stan tak irytował, że miała tego dosyć. A jednak co dzień do niego wracała.

— Mówisz, że On co dzień spaceruje wśród braci buków, grabów, sióstr dębin, znajomych modrzewi oraz świerków?

— Niezwykle poetycko, podziwiam Cię za oryginalne dopasowanie słów. Tak, jest leśniczym, kwerenduje drzewa i każe wycinać wybrany drzewostan pod kształtne kubiki. Nie za wiele w tym poezji i romantyzmu, ale to jego zawód. Radziłabym wybrać się dyliżansem szynowym na ego podróż sentymentalną. Ot to dopiero potrafi leczyć wstecznych malkontentów. — ponowne żachnięcie i przenikliwe spojrzenie na rozmówczynię. Gdzieś w oddali na południowej stronie jakby uderzył piorun.

— Może i szukam odniesień w przeszłym, stawiając Ciebie w roli własnej. Może to się nazywa troska lub opieka. Pragnienie, aby uszczęśliwiać kogoś lub odsunąć rozgrzane i lodowate w pobliżu przedmioty, aby się ktoś niepotrzebnie oparzył. Nie wiem, może to przyjaźń lub wprost miłość. Jesteś przecież moją córką…

— Nie, Ernesto, wystarczy, zakończmy lub szybciej rozpocznijmy jutro od nowa zaczętą rozmowę. Uważam jednak, aby znaleźć porozumienie, powinnaś pierw wyjaśnić mi znaczenie w twoim życiu, tego gospodarza i leśniczego. Zdaj się chociaż raz na otwartość i szczerość. Nie jestem już tą małą dziewczynką, hasającą po łące za motylami.

Mimowolnie spojrzała na rozległe, zasypiającą w wieczorze łąki, gdzie dotąd słychać było w pamięci rozgardiasz zabaw. Poprzedzielane polami, skąd wracano radośnie na odpoczynek po cięższych dniach żniwnych. A teraz pragnęło tylko jednego, znaleźć pretekst na wyjazd. Zostawić wszystko i wszystkich, spakować wyidealizowane wspomnienia i powrócić tam, gdzie oczekiwano właśnie na tego rodzaju, sterylnie wypielęgnowane narracje. Zdecydowana, aby opuścić dom, choćby teraz, nie pożegnawszy nikogo. Przeszkodą były poniekąd uczucia. Była człowiekiem sumienia, uczuć, uważająca, iż aby prawdziwie żyć, nie trzeba nikogo zabijać. Innych myśli, pragnień, pamięci, zdrowia, wolności, miłości, kogoś szczęścia i sposobu bycia. Po prostu, nie mogła teraz tak zwyczajnie spakować się i odjechać. Wsiąść w powóz, pociąg i wybrać egoistyczną wolność. Od paru dni liczyła na jakieś zmiany, wizytę. Nikt bynajmniej się nie pojawił. Żadna nowa wiadomość nie przykuła uwagę domowników. A obecnie, słońce i zmęczony czyżyk, zapewne śpią na jednym z wielu uściełanych gniazd. Wczorajsze zapowiedzi na odwiedziny gościa, zgoła jak niemal wszystko — niezrealizowane, dopełniły tylko wewnętrzną apatię. A przecież tak jest uroczo, cała okolica pływa w rozkwitającej naturze. Tyle ludzi na nią czekało i tyle doznała życzliwości.

— Racja, święta racja, nie powinnam Cię traktować w ten sposób, masz prawo wyboru. Nikt Cię tutaj nie trzyma na siłę…, ale wiedz, iż poznany ekscentryczny leśniczy… to Twój brat. Nic nie mów, posłuchaj, zanim powiesz jakieś głupstwo. — podniosła dłoń i palcami przytknęła usta córce. — Po co później żałować tych niepotrzebnych egzaltacji. Młoda dziewczyna nie wytrzymała, odsunęła się od balustrady, matki, po czym obrzuciła ją gniewnym spojrzeniem.

— To znaczy, gospodarz mieszkający nad jeziorem, jest… — nie dokończyła, usiadła na powrót na fotel, chwyciła drżącą ręką chłodną herbatę, dopijając ją duszkiem do końca. Trwało to jakąś dobrą minutę, a wydawało się wiecznością. Zaległa zupełna cisza, wszelki podmuch zamarł, identycznie jak zastygły wszelkie myśli.

— Nie, nie jest Twoim ojcem… nie bój się dziecino. To sprawa między Karolem, Wincentym i mną, kochana Longino.


…” Albowiem gdybyś na moment, za jedną chwilą stanął i próbował osłonić swą młodość duszy. Na patenie żalów złożył szczęśliwe godziny, a wewnętrzny płomień wieńczący kres poświęcił bogom. Szeptem krzyczał do nieba modły staroświeckie, kochając, co w istocie niesie pręgierz z jakąś bezkształtną nadzieją. Jakbyś życiem wplatał resztki wspomnień spoza mgieł realiów. Tulił, pieścił, suchą łzę, która na twarzy zastygła we śnie, a potem zwyczajnie podczas uśmiechów, wyciągał po rozmowie sztylety z serca. Abyś doznał i zrozumiał słowa, przemieniające strach w słodycz… Byłbyś może dopiero prawdziwy.

A w jakimś miasteczku na pozór wymyślonym, ludzie znowu niemo krzyczą po ulicach. Pielęgnują resztki błogiego sumienia, usprawiedliwiająco szukając tego co złe. I w tamtym miasteczku zmyślonym, czas znowu wykleja fotosy na murach, zakrywając niewidoczne dla wielu brudy. I tańczy wiatr epigon, jeszcze letni, klaszcząc w dłonie przed uśpioną widownią. W miasteczku wybujałym, stęsknieni mieszkańcy piszą listy po kryjomu. Wierzą w sukces, innego w opuszczeniu gdzieś świata. Opowiadają pomniejszym przez łzy o swoistym szczęściu, broniąc to, co bronić w ogóle nie mogli. W tym miasteczku nieistniejącym, dzieci znowu poszły do szkoły, a bociany zebrały się na zielonej łące. I tylko rzeka nasza mknie szalona, przypominając, że nic się w prawdzie nie zmieniło.

A tam w znanym po trosze miasteczku, lecz dalej wymyślonym, które zwało się nieraz „deszczową wioską” w otoczeniu topoli, buków olch i bzu, żyć przypadło niejakiemu YX. Wzrastał niczym inni, kochany z piętnem tablicy i sensu, wsłuchując się w dźwięki ludzi i spoza milczenia kota, skrzypień podłogi. Wielu pytało… O Panie Boże, a po co im to będzie? I zwyczajnie poprzez uchylone okno w tym miasteczku spoza geograficznych kart, lub jak kto woli w „deszczowej wiosce”. W otoczeniu topoli, dębów — akacji, co dzień promieniało ciepłym słońcem, szepcząc powiewem od rosistego lasu. Wielu stwierdzało… na chwałę bożą i dla kogoś tam jeszcze. On do czegoś się przyda, po prostu… Podwórza zza ławki szkolnej, stawały się coraz to większe. Ten niewielki świat w nieodkrytym miasteczku, dla wielu dalej — „deszczowej wiosce”, w otoczeniu topoli, grabów i chodników kamiennych, pochylały się od kołyski snu — odwieczną drogą. Gdzie omijane są niejakie prawdy, mgliste ni na jawie przeszłe przeźrocza. I oprócz plecaka — nie było wtenczas nikogo… I kiedyś w tym miasteczku wędrowcy przeszli, wciąż u większości „deszczowej wiosce”, a czas przysnął na moment w kąciku podwórza. Kiedyś wszystko miało być dla YX, polnym bukietem innych oko zachwycać, teraz nagle stało się domeną ich życia. Zaiskrzyło. Nikt nie nakręcał zegar na wieży kościelnej, gdyż zdołać po prostu nie mógł. W tym małym miasteczku z nieznanej nazwy i dziejów, deszczowej wiosce, powstałej z bożych łez nieba.

2. Wiedziałaś…

Tymczasem w Jawnie, nie zważając na pracę skromnego czyżyka, rozmowę na tarasie, czas płynął wolnym rytmem sierpniowego miesiąca. Trudno optować, aby ktoś w okolicy znał ilość uwitych gniazd przez tego niepospolitego ptaszka. Znał temat rozmowy matki z córką wizytująca w rodzinnym domu. Uwagę zwrócono przede wszystkim na wydarzenia wojenne. Jak długo ma trwać i w jaki sposób przetrwać tą gehennę? Pomocne okazały się po ciężkiej wyczerpującej pracy, wychowaniu potomstwa, najskrytsze drobne zainteresowania, hobby. Dzięki nim dopiero całkowicie mogli odpocząć. Leśniczy Wincenty, odmiennie od ojca Karola, spędzający większość dnia nad jeziorem, poświęcił się całkowicie sprawom lasu. Funkcja leśniczego sprawiała mu niewysłowioną radość, ale okazał się i też wspaniałym ambasadorem tychże lasów. Jak nikt inny potrafił opiewać urok tutejszych dolin, polan, rozłogi i knieje. Znał liko tras leśnych, szlaków wzdłuż brzegów jeziora i rzeki. Genialny słowny malarz i obserwator natury, po trosze odkrywca botanik, entomolog. Interesował się geologią, hydrologią, ale szczególnie zajmowała go dendrologia. Pozostawał na posterunku, tejże przeogromnej świątyni leśnej, nieomal przez cały rok. Ujmująco zachwycony tym, co zarówno nisko rozpościerało się po zielonym mchu, jak i sięgało duchowych wyżyn u nieboskłonów. Ujęty ten świat za pomocą zmysłów, wyobraźni, nawet ponazywał pieszczotliwie postaciami z baśń, legend. Tak dróżki wijące się do leśniczówki, oplatające wzgórza, ruczaje, czarowały nazwami z podań o olbrzymach. Plotły się niczym zagubione pasemka włosów Jasnowłosej Władczyni. Inne optowały za piaskowe strumienia lub trzepotały świeżością zieleni, jak wstążeczki kupowane na jarmarkach odpustowych. Koiły dając odetchnienie, a przemierzając po nich, odkrywały co raz to nowsze ukryte tajemnicze miejsca. Wprost cuda natury. Była w tymże zbiorze nazw: Srebrna Niciawa, Rusałkowy Kosmyk, idąca w północne gęstwiny boru. Tamże, gdzie świerki i sosny łączyły się z dwoma jeziorami, przesmyk nosił nazwę Pikowej Tratwy. Od łąk i osad wiejskich wiły się Carowe Śnieżynki, a pomiędzy nimi istniały Loczki Powabne, Słoneczne Grzywki, Grzyweczki, Uplecione Warkocze. Skąd owa balbierniada u leśniczego Wincenta, trudno orzec, aczkolwiek we wsi mawiano, iż w młodości, mieszkając na wschodzie, uchodził do lasu przed zgiełkiem i niesprawiedliwością. Zbyt bardzo czuł się wolny, aby w pokorze na wszystko się zgadzać. A że lubił nosić dłuższe włosy, oryginalność nazw, jak zaznaczano wesoło, znalazła kiedyś wenę wraz z utratą samsonowej mocy. Nazwami przyćmił stare miejscowe nazwy, za co dostał naganę w postaci przezwiska. Nieformalnie gospodarze nazywali go Pletoneoglet. Aczkolwiek nikt zaprzeczyć nie mógł, obowiązki wynikające z pracy wykonywał rzetelnie i jak na dobrego leśniczego wypadało, las znał jak własną kieszeń. Znał wiek i liczebność drzewostanu oraz mieszkańców lasu. Od stad ptactwa, kopytnych skończywszy po skupiska gadów, owadów i zajęczych skoczków. Modlił się razem z drzewami, leczył i selekcjonował. Modlitwa jak mawiał, to całe moje życie. Czy trzeba czegoś więcej? Prawdziwy lekarz, znachor, kapłan, szaman, piastun, opiekun, ale przede wszystkim dobry przyjaciel lasu, fauny, flory oraz oczywiście ludzi. Płakał z gospodarzami po klęsce, radośnie świętował po żniwach. Organizator kuligów, polowań, pikników i grzybobrań. Szarmancki względem kobiet, dobry towarzysz wedle kompanów.

W Jawnie sierpień prażył niemiłosiernie, prawie podobnie jak w 1939 roku. Powietrze falowało w godzinach południowych wyganiając pod dach i zacienione miejsca. Żniwa z powodu braku rąk do pracy, siły pociągowej, przedłużały się w nieskończoność. Zaledwie wieczorne chwile w akompaniamencie świerszczy i pohukiwań puszczyków, wydawały się dogodne, aby się spotkać i swobodnie porozmawiać. A przede wszystkim odpocząć. Podsumować miniony dzień i zaplanować następny. Nie przybył w tym skomplikowanym okresie do wsi, żaden pomocnik lub letni gość. Miesiąc kołysał się i balansował niemal identycznie jak dzienny południowy żar.

W domu Ludmirzan natomiast po rozmowie Longiny z matką Ernestą, skądinąd wszechogarniający marazm zniknął. W Longinie obudziła się nieposkromiona żądza, aby poznać dzieje Karola i Ernesty. Przebywając długie godziny z matką, umiejętnie wodziła rozmową, aby tylko sprowadzić wątek do interesującej przeszłości. Postanowiła także spotkać się z Wincentym, wciągając do swego planu przyjaciółkę Marcelinę. Ogólniki, zimne informacje uzyskane od Ernesty, całkowicie nie wystarczały. Miała brata i to starszego o paręnaście lat, strasznie ją to ekscytowało. Wiedząc o dodatkowym posługiwaniu Wincentego w roli przewodnika, pasjonata i wykładowcy z wiedzy około środowiska leśnego, postanowiła wraz z przyjaciółką zaaranżować spacer. Popołudniowa niedziela wydawała się właściwym wyborem. Odpowiedzialna za skrzętnie zaplanowaną ciekawość, miała wziąć na siebie przyjaciółka, skromna, acz powabna malarka. Matkę nie wtajemniczyła, a nawet rada Ernesty, aby nie zbliżać się nadto do Wincenta i Karola, wzięła raczej za impuls do większych działań. Jeśli oni mieszkając blisko siebie, przespali przeszło dwie dekady, to nastał odpowiedni moment, aby sprawy wziąć we własne ręce. — Chciałam abyś wiedziała… — napomykała Ernesta córce, — … wprowadziłam Cię w arkany moich traumatycznych przeżyć, ale pomysł na spotkanie jest przedwczesny. Bądź rozsądna, nawet Benedykt nie zna prawdy. Nadejdzie odpowiednia pora, lecz nie teraz. Wszyscy spotkamy się kiedyś u stołu i rozświetli się nasza przeszłość. Teraz gdy jest wojna… nie mąćmy nikomu w głowie.

Longina na udzielone rady inaczej się zapatrywała, zresztą w połowie września miała wyjechać z powrotem do miasta. Historia tutaj pod nieobecność zetrze się właściwie, a po powrocie, kto wie, może będzie mogła się do niego zwracać — bracie. Czas uleczy rany i rzeka znów zacznie sielsko szumieć. Wróci wszystko do normalności, a i ta wojna pewnie niedługo się skończy. Nie mogła nie spróbować rozmowy z Wincentym, aby się wywiedzieć, co On wie o losach własnych rodziców.


— I takim sposobem, drogie Panie, weszliśmy na ścieżkę… — podrapał się za uchem, niczym młody trzpiot, rozkojarzony chłopak, następnie filigranie uśmiechnął się i dopowiedział — … na ścieżkę, gdzie sam nie wiem, dokąd prowadzi.

— O, kolejny żart w Twoim stylu. Nie znasz swój rewir? Dobre, przecież las, leśniczówka jest pańskim drugim domem. Tutaj się zapuszczasz w każdej wolnej chwili, nawet poza pracą i rzadko z niego wychodzisz.

— Zgoda, niemniej dzisiaj inny nastał czas. Teraz nie można czuć się wszędzie bezpiecznie i las może okazać się zdradliwy oraz podstępny. Wielu w nim chce odnaleźć schronienie, ukryć się przed wojną, wątpliwą sprawiedliwością. A las przez powyższe pozbawia się czystego etosu, wynikające z samego istnienia. Tak jakby zmieszać różne kolory i doszukiwać się nadal wyrazistości. Kiedyś ludzie wierzyli w symbolikę lasu. Ufano i czuli się bezpieczni, gdy las pozostawał nieskazitelny.

— Mocne słowa… — odezwała się koleżanka córki Ernesty, — … uważa Pan zatem, że symbolikę zamieniono na powierzchowność? Panie Wincenty, a ja uważam, że obecne wydarzenia, niewyrazistą wedle Pana symbolikę, tym bardziej wyostrzą. Nic tak nie uspakaja, jak wiara w niegasnący dziejowy las, gdy sytuacja wymaga poświęceń i walki.

— Symbolika? Walka? W innym kontekście Panno Marcelino uważam obecny las za mało czytelny. Jest wojna i nie wiadomo, w którym miejscu korzenie splatają się z drugim lasem. Gdzie czyha niewidoczny wróg z swoim, także pełnym wartości lasem. Nasz północny skrawek, nie wiadomo jak długo Wszechmocny Atlas utrzyma w wymiernej wierności. Cóż wówczas stanie się z naszą wolnością i przechowywaną prawdą? Czyż zda się las wyłącznie na wiatr, świergot ptaków, migrującą zwierzynę?

— Marcelino, nie zabieraj słów Wincentego zbyt dosłownie. Wincenty zawsze straszy, nasyca przestrzeń tajemniczą treścią, a następnie obserwuje reakcje. Geneza tej czynności tkwi w niezmierzonej wiedzy o życiu i trwaniu lasu. Niewinnie bawi się z nami niczym eksperymentujący biochemik. Ba, podejrzliwi twierdzą, leśniczy to nawet mech podlewa tylko swą obecnością.

Córka Ernesty — Longina, skręciła nagle w pierwszą boczną dróżkę, zachęcając do pójścia za nią. Po dwóch stronach duktu ustawiono sześcienne kubiki drewna.

— Jeśli nie znasz drogi przewodniku, to zdaj się dzisiaj na mnie i idźmy tędy, dotychczas jej nie odkryłam. — oparła się o kwadratową kubaturę drewnianych klocków. Zaczekawszy na dołączenie Marceliny i Wincentego, zerwała rosnące nieopodal kwiaty. W momencie dojścia leśniczego błyskawicznie zagadnęła.

— Twierdzisz, las dzisiaj inny, chwieje się na strony i lękliwie patrzy w niebo. A pracujesz dla obcych? Nie boisz się? Łatwo stać się w takim położeniu, powiedzmy, rozsądnym hipokrytą. Narażasz się na duże niebezpieczeństwo stawiając sprawę tak radykalnie. W domu nie obawiają się Twoich służbowych powiązań.

Z zerwanych kwiatów zaczęła powoli uplatać wianek. Czyniła to z tak wielką gracją, powabem oraz łatwością, iż miało się mniemanie, że uczestniczą w jakimś starym słowiańskim rytuale. Wincenty puścił wodze wyobraźni, doszukując się w pamięci podobnych sytuacji. Czynność zaplatania wianków poznał niejednokrotnie w młodości. Chętnie w tamtejszych świętach uczestniczył, czerpiąc wiele radości. Natomiast Ludmiła nie odrywając się od czynności, zerknęła intrygująco na Wicka. Spojrzenie przypominało niemal identycznie, odległe sielskie dawne obrazy z okolic Goremerca. Zmieszał się nieznacznie, poczerwienił.

— Powiadają, że tutejsze lasy kryją jakieś tajemnice z początków wojny. — poważniej wypowiedziała Longina, przywołując Wincentego na powrót na Pomorze.

— Tajemnice? Tutaj nie ma tajemnic, są tylko nasi oraz obcy. Obecnie niemal wszyscy pamiętają tamte wydarzenia, ale tym bardziej należy być czujnym. Podcięcie korzeni bywa mocniejsze kogoś z bliska, a tacy, którzy chętnie by postawili fałsz w miejsce prawdy, byli, są i zapewne pozostaną. Stąd nasza czujność, gdyż to my jesteśmy na swoim. — ponownie spojrzał na upleciony wianek, uśmiechnął się do siebie dopowiadając.

— A obowiązki? Jestem z wykształcenia leśniczym, las różne nosi odcienia zieleni i brązu. Oczywiście — dobry las. Przybyłym zaś, rozchodzi wyłącznie o budulec. Wytną szmat lasu i się uspokoją. A ktoś to przecież musi policzyć. — uśmiechnął się w swoim lekko cynicznym stylu.

— Znowu symbolika? Słyszę tylko drzewach, jakieś jelenie, troska o jezioro, przejezdność dróg, a w istocie mowa jest zupełnie o czymś innym. Niezmiernie trudno uchwycić w odmalowanym obrazie od punktowane dwuznaczności. A wszystko regulowane jest podporządkowaną procedurą w dobie okupacyjnej? — koleżanka Longiny Marcelina zagadnęła Wincentego. — I twierdzisz, że zdołacie osłonić las i będzie jak dawniej? Mówią, że wezmą was wszystkich na front.

— Nigdy nie będzie jak wcześniej, ale zawsze może być więcej po naszemu. I po to właśnie tutaj jesteśmy.

Zapanowało dłuższe milczenie. Cisza w towarzystwie szeleszczącego lasu, upodobniała się do popołudniowej, letniej drzemki, kiedy każde niepotrzebne skrzypnięcie, stanowi o profanum. I czy w ogóle można to porównać do ciszy? Kiedy wokoło, inne tudzież ożywione formy życia, przemawiają nieustannie. I w naturalnej odsłonie, są prawie niedostrzegalne, mało zauważane.

— Łatwo opuścić realny i wyidealizowany świat w imię barbarzyńskiego systemu? Tak zwyczajnie stanąć w szeregu naprzeciw innej świadomości? Użyć przemocy, nawet się nie znając? Przecież ktoś przecież będzie czekać na Ciebie, jak i na nich, pod osłoną ciepłego słońca. Kto raz doznał bólu i cierpienia, wedle naturalnego prawa, nie powinien zadawać go drugiemu. Czyż nie tak rodzaj ludzki doświadcza we wczesnym dzieciństwie swą obecność na ziemi?

Źrenice Wincentego błyszczały znamionującą głębią, która zatopiona w myślach, odwiedziła najskrytsze zakamarki duszy. Zerknął na towarzyszki, aby od razu przenieść wzrok na osobliwą otchłań przyrody. Gdzieś i na coś nie oczekujące na efektowną odpowiedź. Albowiem odpowiedź przeważnie zawarta zostaje w samym pytaniu, a blichtr i poklask obstawa za ułomnością. Wodzone pochlebstwem przywołują bodźce z innego świata doznań, stanowiące bezsporną sprzeczność i absurd w prawdziwym auto — odbiorze. Całkowicie nie przyswajalne i obce. Jeśli natura potrafi się sama obronić, dlaczegóż by człowiek z nabytą zdolnością od natury, nie sprostał wobec własnej stworzonej inicjacji. Gdzie nie istnieją granice w swej żądzy wobec drugiego. Próbował rozwikłać istotę zbiorowego bezpieczeństwa, użyźniające jednorazowo całe połacie różnorodnych łąk. Wojen po prostu nie rozumiał, nie zamierzał nawet ich zgłębiać. A nóż, skądinąd ciekawe odkrycia, mogłyby zawładnąć część duszy, na które nie znajdował miejsca. Kronikarskie suche notki podręcznikowe, zupełnie wystarczały, aby nabrać obrzydzenia i właściwego dystansu.

— Zapytałaś mnie o moje dzieje… — Wincenty usadowił się wygodnie na pociętych balach drewna. Wspaniała słoneczna pogoda, samoistnie wręcz namawiała, aby przekroczyć parawan sentymentalnych przeszłości. Wybrane miejsce przez Longinę w cieniu starych dębów, tenże niepowtarzalnie okolicznikowy substytut subtelnie rozniecała.

— Mój ojciec i przodkowie urodzeni są tutaj, na tych pustkowiach między lasem a jeziorem. Niemniej ja urodziłem się i wychowałem gdzie indziej. Rodzice opuścili tą ziemię zamieszkując w zaborze rosyjskim. Ojciec dostał posadę zarządcy niewielkiego majątku u pewnego Rosjanina. Nie znam motyw wyjazdu, ojciec nie wspominał o przyczynie, lecz widać było jak strasznie tęsknił za utraconym matecznikiem. Później, po powrocie, dopiero się dowiedziałem o pożarze, sprzedaży ziemi. Tym sposobem trafiliśmy na wschód. Zarządca majątku, dobrotliwy jegomość, nieustannie był w rozjazdach, podróżach. Posiadał kamienicę czynszową w Petersburgu, tamże, mając do dyspozycji całe piętro, spędzał wschodnią zimę rosyjską. Tak więc ojciec sprawował władzę nie tylko jako zarządca, ale i jako dziedzic, sędzia, a nawet nauczyciel. Matka odeszła podczas drugiego połogu wraz z młodszym bratem. Ostaliśmy sami na tamtym odludziu, ojciec i ja, pracując jak u siebie, ale skrupulatnie wysyłając dochody właścicielowi. Nasz pracodawca pojawiał się dwa, czasem trzy razy w ciągu roku. Zlustrował co trzeba, poklepał przyjacielsko ojca, wydał względne rozporządzenia, gdyż na zarządzaniu majątkiem kompletnie się nie znał. Następnie odjeżdżał dając każdemu mieszkańcowi po złotym lub srebrnym rublu. Ojciec choć cierpiał na nostalgię, samotność, na swój sposób odnalazł szczęście. Samotny, w większości milczący, chłodny w okazywaniu uczuć. Ale szczęśliwy. Odnajdywał radość w pracy, służbie innym. Oddał się jej bezgranicznie, a ja za nim chodziłem, biegałem, niemal jak wierny pies u boku pana. Podążałem wszędzie, gdzie tylko mogłem. Mając sześć lat, zabronił mi szczególne bratanie się z najemnymi do pracy mieszkańcami okolic. Jednak któż mógł zakazać młodości i słońcu. Zresztą ojciec traktował mieszkańców wsi jak własną rodzinę. Urodziła się między nami więź dalece większa niż tylko wynikająca z rodzicielstwa. Byliśmy na obczyźnie, tęskniliśmy razem za utraconą ziemią, kulturą. A znałem ją wyłącznie z wspomnień oraz literatury. Jakże się ojciec dziwił, żywą i szczerą płomiennością mojej wyobraźni. — Wincenty uśmiechnął się w swym nie do końca jasnym do zinterpretowania wyrazem twarzy. Trudno było orzec, uśmiechał się z pewną ukrytą dumą, czy przemawiała za tym pokora i skromność. Nieśmiałość? Coś między jednym i drugim, niemniej tkwiła w tym uśmiechu płonąca żagiew boleści, zranienia oraz wyzwolonej radości z nieposkromioną dozą wolności. Pretendowała niemal do zmartwychwstałej mocy i wielkości.

— Teraz drogie Panie już wiecie… czemu tak lubię latać po lasach i włóczyć się po kniejach? Ojciec przysposobił mnie idealnie ku temu. Jakby szkolił psa myśliwskiego. — uśmiechnął się po raz drugi, lecz iskry w źrenicach nieznacznie przygasły. Straciły wyrazistość i wczesną przenikliwość.

— Uczyłem się w domu z książek z pomocą ojca oraz pewnego wykształconego Polaka. Odwiedzał ojca dwa, trzy razy w miesiącu na węgrzyna. Dzień poświęcał mnie, w drugim odpoczywano. Wówczas weryfikował i sprawdzał poczynione postępy w nauce. Po zdobyciu określonej wiedzy, przystąpiłem w najbliższym gimnazjum do egzaminu dojrzałości. Zaliczyłem i wtedy nasz wspaniałomyślny właściciel Rosjanin Leosza, zafundował mi prawdziwą szkołę. Był naprawdę dobrym człowiekiem, a ufał ojcu jak własnemu bratu. O odmowie z strony ojca nie chciał słyszeć, powiadał tylko: Zasłużyłeś stary druhu, a Twego syna nie oddam na poniewierkę. Dostanie szkołę i zawód. Potem pomyślimy co dalej z nim zrobimy… Po załatwieniu formalności z ojcem znów opuścił majątek, tym razem ponoć gdzieś na południe Azji, ja zaś udałem się do internatu z szkołą dla przyszłych leśniczych. Uczyliszcze po maturalne znajdowało się w samym Petersburgu.

— Ależ was Panie zapewne zanudzam, zmieńmy temat… — zmieszał się nieznacznie, iż dał się ponieść osobistym wynaturzeniom.

W towarzystwie Longiny i jej przyjaciółki czuł się nad wyraz miło, lecz z niewiadoma wewnętrznej przyczyny, chętnie by teraz wstał i poszedł gdzieś daleko przed siebie. Aby się tylko oddalić, pomilczeć i być w drodze spragniony kolejnych nieznanych, jawiących się treści. Dłuższa koncentracja miejsca wyzwalała w nim klaustrofobię myśli, osaczała. Nie cierpiał przeciągłych ględzeń, które w rzeczywistości nic konkretnego nie wnosiły. Ileż razy wmawiał sobie, aby w przyszłości zachowywać cierpliwość, podczas doświadczania bliskości. Zaplanował nawet eksperyment, aby skoncentrować: miejsce, czas, ilość, rozmowę i myśli. Jedno centrum, jedna ekspresja. I teraz wydawała się ku temu nadzwyczajna sposobność. Niemniej czuł się ponownie poddenerwowany i nieswojo. Waga wcześniejszych wniosków próbowała go wyrwać z tej łagodnej błogości. Świadomość natrętnie podpowiadała. Nie pamiętasz? Przecież wszelkie rozmowy nie posiadające odpowiednich fizycznych danych, rozrywające słowa na części pierwsze, dzielące coś po coś, nie mówią nic ściśle konkretnego. Jawią się niczym ociężałe obuwie ugrzęzłe w bagnie. Gdzie wszyscy wygodnie są już zanurzeni po głowę, a nadal się do siebie uśmiechają i nie zaprzestają czczych konfrontacji. Absurdem jawiło się także i to, iż to bagno wbrew swej naturze, nigdy nie wciągnęło w całości rozmówców. Jakby ukrywała się na dnie deska lub raczej koło ratunkowe dla tych niezrozumiałych anty — merytorycznych dialogów. Znamienne, wystarczyło im potem spojrzeć gdzieś, pomilczeć chwilkę lub powiedzieć słówko o kimś, a to rozmowne abstrakcyjne bagno przeobrażało się niemal w krystaliczne górskie źródło. Wówczas wydawało się dawnym rozmówcom, iż biorą kąpiel na lazurowej lagunie. Niezrozumiałe przeobrażenie. Idąc do przodu, nie dając się wciągnąć w te zagrywki bagienne, będąc w ruchu, świat i sens słów znamionował o prawdziwym życiu. Omijało się cudownie stwarzany upozorowany pastisz w nadmiernej ekspresji, a połączoną z okiełzaną egzaltacją. I teraz pragnął tylko jednego. Wstać, przeprosić za zmianę wewnętrznego nastroju i poprosić, aby zwyczajnie iść dalej. Zajrzeć za widoczne tło krajobrazu i otworzyć nową tajemniczą stronicę jakiś tam księgi. Zrozumiał to już dawno, dlaczego bywa wędrowcem. Jego świat potrzebował ciągłych zmian, ruchu, przeobrażeń, nieustannej dynamiki. Był machiną stworzoną do absorpcji historii człowieka i natury z wszystkimi detalami, lecz która musiała iść naprzód, zasysać wciąż nowe pokłady energii. Prawie jak parowa lokomotywa, pragnąca wody i ognia, prędkości, czasu i drogi.

Minęła dłuższa chwila z niezręczną u stron konsternacją. Longina widząc, że życiorys przywołał żywe wspomnienia, wyszła naprzeciw zakłopotaniu. Chłonęła Wincentego słowa bezgranicznie, nie mogąc wciąż uwierzyć. Rzeczywiście On jest moim bratem? Należało się jednak czym prędzej otrząsnąć. Skłonny jeszcze się zakochać? Otrzeźwiała, aczkolwiek w głowie nadal wirowało i nie mogła pozbierać myśli. Marcelina, która miała wspierać przyjaciółkę, wziąć prym, zwyczajnie szkicowała ołówkiem jakieś rysunki.

— Gdzieżby, nie zanudzasz, wręcz przeciwnie. To jest fascynujące! — Wypowiedziała gwałtownie z niezwykłą ekspresją. Spojrzała na Marcelinę, chcąc podpatrzeć reakcję koleżanki, czy aby sama nie zagalopowała się w emocjach. Po czym powoli, łagodnie zagadnęła koleżankę, uważnie wsłuchując się w własne wypowiadane słowa. — Nieprawdaż Marcelino, prosimy o więcej. Niezwykle interesująco opowiadasz. Ach nigdy bym nie pomyślała. Cóż za bogate przeżycia. Mam mnóstwo pytań do Ciebie… — ponownie zwolniła wypowiedź, zaczerpnęła głębszy oddech, dotknęła policzki. — Choćby na przykład: Ile lat trwała nauka i kiedy powróciliście na Pomorze? — przeczesała palcami grzywkę, zmieniając błyskawicznie temat. — Pogoda jest piękna… Wspaniałe miejsce, zostańmy tutaj do wieczora. Wincencie słuchamy — w końcu nabrawszy kontrolę nad emocjami, pozwoliła sobie nawet na swobodniejszy, niższy ton. — Powiadają w okolicy, że jesteś niezrównanym gawędziarzem, lubisz podstępnie zarzucać wędkę na spragnionych słowem — uśmiechnęła się przyjaźnie do Wincentego.

Pogoda rzeczywiście była wspaniała. Ogromne drzewa bezpiecznie kołysały i szumiały w rytm delikatnego popołudniowego zefiru. Buki, dęby, brzozy i dwa nieopodal stojące u drogi graby. Przywoływały w wyobraźni bramę, za którą musiała kryć się arcyciekawa tajemnica. Niewidoczne wnętrze tejże naturalnej altany, zatopione w promieniach słońca oraz światłocieniach bijących od koron drzew, zasysało spojrzenia. Marcelina od około kwadransa kreśliła ten wyjątkowy obraz. Miało się wrażenie, że za moment ten widok zawładnie nimi, narzuci wypowiadanym słowom własną sekretną treść. Zmysły ostrzyły apetyt na ten kulminacyjny moment, gdy widok zostanie wreszcie poznany. Lecz ażeby poznać, należało wstać, zaprzestać rozmowę, szkic, odrzucić plany i po prostu przekroczyć tą bramę. Z trzech stron wiły się do niej dróżki, ale tak wąskie, maleńkie… Cóż za drobne stworzenia zaglądają i przechodzą poprzez tą malowniczą bramę?

— Gawędziarz powiadają, — leśniczy uśmiechnął się, pokiwał głową, — Gdzieżbym, jestem nudnym monologistą. Na odmianę, zbyt rozciągłe dialogi mnie nużą. Z zainteresowaniem lubię także posłuchać innych, ale wyrywać sobie wzajemnie pauzy w zdaniach, nie za ciekawe. — machnął ręką — Na domiar zbyt skomplikowane, ale rzeczywiście zakończmy tą krótką historię powrotu do Jawna. Nie przypuszczałem Longino, że aż tak mocno Cię zainteresuję. Dziękuję, naprawdę miłe, zważywszy na skromną zażyłość z mieszkańcami okolicy. Rzadko bywasz ostatnio w domu? — spojrzenie wydało się Longinie odmienne. Mocniejsze, intensywniejsze, ale i serdeczniejsze, a nawet powiedziałaby czulsze.

— Zapomnieli o Was, a przecież wywodzicie się stąd. Ba, byliście dużo wcześniej niż niektórzy obecni miejscowi. A oni jak zawsze, mają najwięcej do powiedzenia, jakby świat przed nam chcieli odkryć.

— Nie Longino, nikt o nas nie zapomniał, pojawiły się, powiedzmy, różnice mentalne. One wprowadzają zdroworozsądkowy dystans. Jak stwierdziłem, zbyt skomplikowane, aby w paru zdaniach próbować to wyjaśnić.

— Zbyt skomplikowane? Wincenty naprawdę nie rozumiem, dlaczego ich usprawiedliwiasz? Jakże można dystansować się od kogoś, zbywać go milczeniem, niekiedy ignorować i na tej podstawie pretendować za kogoś bliskiego, znajomego lub przyjaciela. Wprost niewiarygodne! Nie uważasz, że tkwi jakaś w tym większa tajemnica, niźli różnice kulturowe? Różnorodność przyciąga, interesuje, ludzie chcą się obdarowywać innością. Przecież różnice to bogactwo, a nie tylko zagrożenie.

Longina wyraźnie pobudzona, stanęła przed siedzącą koleżanką i Wincentym. Marcelina odstawiła szkicownik, ołówek schowała do torebki.

— Od kiedy istnieją tak mocne podziały? Nie wierzę, aby tak było zawsze. I co z tego się wykluło… wojna, wojny i konflikty. Rodziny się rozłączają, dzielą, eskalują i oskarżają. Ktoś wyjeżdża, drudzy giną, inni nienawidzą się do końca swych dni. Sama pamiętam, jak bawiliśmy się na podwórzu w latach dwudziestych, ustalając, na początku zabawy język. — widząc jak Wincenty próbuje przerwać, wyprzedziła brata. — Nie, nie zgadzam się, to nie naiwność, infantylność. Rozumowanie kobiety lub niedostateczne poznanie procesów społecznych. Dla mnie to czysty egoizm i nietolerancja, przeradzający się w agresje pod różnymi postaciami. Teraz jest puenta tych antagonizmów! Wojna!

— Znam się na tym nie lepiej niż ty i łagodnie powiem. Zbyt jednak skomplikowane. Waśń tli się u zarzewia, gdzieś u zarania, fundamentów ludzkiej psychiki. Opiera się tym nasza ewolucja mentalna i aktywność. — Uśmiechnął się życzliwie — Nie jest aż tak tragicznie, jak określiłaś. Ludzie pomagają sobie i nikogo nie chcą w zasadzie wykluczać. Może to raczej uszanowanie czyjegoś spokoju? Nieingerowanie zbyt nachalne? Ale na pewno nieco skomplikowane. Rzadko bywasz tutaj, a pamiętam Cię jak dorastałaś… — Wincenty ocknął się, — …, ale będzie chyba lepiej, gdy dokończę biografie, powrót do Jawna. Prosiłaś o to, nieprawdaż? A więc…

Longina na powrót zajęła miejsce na drewnianych balach. Płonęła w złości i wstydu, dała się po raz któryś sprowokować. Jakże mogła być tak nieostrożna. Przecież poznała fragmentarycznie dzieje od matki, chciała mieć przewagę nad spotkaniem, rozmową. Po drugie, znana była jej okolica i na pewno się nie myliła co do relacji społecznych. Dlaczego on tego nie widzi? Wincenty zaś przeniósł się na odległy wschód, gdzie dorastał, kształcił się i mężniał.

— Pierwsze wakacje nie zapowiadały większych zmian. Ojciec oddawał się bezgranicznie funkcji bycia zarządcą nad niemałym majątkiem. Hodował, uprawiał, budował, inwestował. W przeciągu roku, pod moją nieobecność poczynił jednak tyle zmian, że aż trudno było uwierzyć. Interesował się nie tylko profitami, ale i bytem pracowników oraz ich rodzin. Pragnął, abym był z Niego dumny, a w przyszłości próbował naśladować. Nie widział nikogo oprócz mnie i majątku. Mawiał, pamiętaj, dopiero po świętej i uczciwej pracy, możesz być wyłącznie szczęśliwy i wolny. Wracałem do szkoły pełen entuzjazmu i radości, chcąc osiągnąć jak najlepsze wyniki w nauce. Starałem się jak mogłem… — Wincenty uśmiechnął się sam do siebie — … chociaż różnie bywało. O matce rzadko wspominał. Gdym zagadywał w wolniejszej chwili o matkę, stwierdzał zamyślony. Twoja matka była mądrą i wykształconą kobietą, nie zrób jej zawodu. Następnie wracał od razu do obowiązków, zmieniając temat, jakby dłuższa rozmowa o żonie sprawiała mu wielki ból. Kochał ją szczerze i mocno. Uczyłem się chłonąc niemal wszystko, chcąc nie stracić ani jednej godziny z wykładów. Bynajmniej ponowny powrót do domu zmienił dotychczasowy rytm. Cały rok ojciec zapewniał mnie o prospericie majątku. Snuł plany na przyszłość w dobie poprawy warunków socjalnych. Prawda jednak okazała się tragiczniejsza. Jesienią pożar strawił połowę wsi, zabudowy folwarczne, na domiar sucha jesień i wiosna zapowiadała marne plony. Zwiastowano klęskę. Zmarkotniał, wykonywał dwukrotną pracę bez błysku i głębi w oczach, jakby stracił wiarę w to co robił. Ponoć były to podpalenia, ale nikomu nie udowodniono winy. Coś w nim pękło, choć właściciel nie oskarżał ojca, zachęcał do dalszej wzmożonej pracy i wyłożył ogromną kwotę na odbudowę i pokrycie szkód we wsi. Od pożaru, a raczej od chwili, gdy zauważył bierność dawnych sprzymierzeńców, pracowników, wycofał się z czynnego udziału w obowiązkach. Powołał pomocnika i zaledwie zlecał obowiązki. Był rok 1917, w całej Europie wojna niosła spustoszenie. Rosja zaś stawała się z dnia na dzień coraz bardziej nieprzewidywalna. Wówczas ojciec powoli planował opuścić majątek i przenieść się w rodzime strony. Kłopot w tym, ja miałem 16 lat i pozostał mi jeszcze jeden rok nauki. Czesne opłacał nasz chlebodawca, właściciel Leosza, co raz rzadziej pojawiający się na majątku. Uciułany grosz, mógłby nie starczyć na przyszłe lata, gdyby obejmowałoby moje pełne wykształcenie. Nie mogliśmy, aczkolwiek zwlekać. Latem 1917 roku opuściliśmy dotychczasowy dom, majątek, przyjaciół. Przybyliśmy tutaj. Zakupiliśmy opuszczony dom nad jeziorem i … No cóż jesteśmy.

Leśniczy rozejrzał się wokoło, spojrzał w niebo, jakby to wszystko było ich własnością. Nieskazitelnie niebieski nieboskłon emanował otchłanią tajemnic i niedopowiedzeń. W popołudniowej sjeście, wyłącznie górne gałęzie delikatnie się poruszały i mile szumiały. Tyleż razy odkrywał niebo poprzez gęstwinę lasu. Tyleż razy pragnął zapłakać i znaleźć właściwe słowo na to nieopisane cudo. Uprzytomnić swą małość, odnaleźć na dnie duszy odrobinę miłości na wielkie przyciąganie wieczności.

— Egzamin na leśnika, po trzy letnim stażu w tutejszych lasach, obroniłem w Grudziądzu. — dodał następnie trywialnie Wincenty. — I tak minął ten okres, ja pracując w lesie, ojciec pracując i odpoczywając nad jeziorem. Dotychczas wojna nic nie zmieniła i niech lepiej nie próbuje zmienić.

— A przeczuwasz zmiany? — nieśmiało zagadnęła Longina.

— Trudno stwierdzić. Mam nadzieję, nie powtórzą się pierwsze miesiące wojny. — zapanowała na moment kłopotliwa cisza, Marcelina spojrzała na Longinę i Wincentego, widać, iż przyjezdna pensjonariuszka Marcelina nie za bardzo orientowała się w temacie.

— W lesie pozostanie bez zmian — zaśmiał się nerwowo Wincenty, — Któż zna tak dogłębnie las jak miejscowi leśnicy. To więcej niż służba, gdyż gdy inni zasypiają las czuwa. — wejrzał na pobliskie drzewa. — W drugim, istnieje obawa po trosze, gdyby chciano zamienić zdrową gospodarkę leśną na totalną eksploatację.

— Nie boisz się? — rozmowę podtrzymywała wyłącznie Longina. Marcelina cierpliwie słuchając, wpatrywała się raz na Longinę, to w Wincentego, aby następnie przenieść uwagę na baraszkujące nieopodal w liściach drobne ptactwo. W Jawnie była pierwszy raz od rozpoczęcia wojny. Pochodziła zza ziem noteckich, a koleżankę Longinę poznała podczas lat szkolnych. Działalność okupanta na Pomorzu po 1939 r., była jej całkowicie nieznana. Przeszkadzać w rozmowie, gdy Longina płonęła jakimś nieznanym dla niej płomieniem, nie zamierzała. Zaskoczona, ale i ostrożnie wycofana zaledwie obdarzała ich przelotnym spojrzeniem. Malarka, poetka. Nagle ponad ich głowami przeraźliwie załopotało. Wiatr zaświstał złowieszczo a drzewa zaczęły się żwawiej kołysać.

— Piękny myszołów… O tam poleciał! — Wincenty końcem dłoni wskazał na odlatującego ptaka. Marcelina tym razem nieznacznie przepłoszona, wstała i weszła na ścieżkę.

— Czas wracać Longino, zasiedzieliśmy się razem z Wincentym, a On zapewne chce wracać do ojca. Mieliśmy być na kolacji…

— Prawda, późno już… — zerknęła ponownie na Wincentego, lecz spojrzenie wydawało się zdecydowanie odmienne od wejrzenia dwóch przyjaciół. Dalece inne było także od utrzymywania jakieś tajemnicy, mająca być spoiwem wyższości otoczenia z bliższą znajomością.

— Jeśli mowa o kolacji, zapraszam w nasze skromne progi. Mieszkam z ojcem jak w pustelni, bardzo się ucieszy na przybycie gości. — Rozejrzał się spontanicznie wokoło. — Jesteśmy bardzo blisko… — Wincenty podniósł brwi, marszcząc czoło, jak gdyby rachował odległość, — … jakieś dwa kwadranse drogi. Nie więcej… gwarantuje nie chwaląc się, ojciec wędzi najlepsze ryby w okolicy.

W spontanicznym odruchu Longina zaaprobowała zaproszenie. Zerknęła na przyjaciółkę, która zaledwie podniosła ramiona, zdając się całkowicie na decyzję Longiny.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 36.51