E-book
29.4
drukowana A5
55.16
POWRÓT

Bezpłatny fragment - POWRÓT

II część powieści pt. PODRÓŻ


Objętość:
206 str.
ISBN:
978-83-8384-454-1
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 55.16

Rodzinie, która daje siłę…

Która nadaje życiu sens…

N.T.R.

I Tobie Dorotko — za nieocenione wsparcie oraz ten obrazek

Powrót

PROLOG

Gdyby kiedykolwiek choć przeszło mi przez myśl, że los tak szybko nas rozdzieli, może potrafiłabym przynajmniej w niewielkim stopniu złagodzić Twój ból…

Zawsze wierzyłam, że miłość jest jedyną rzeczą na świecie, której nie da się przedawkować.

Zbyt późno zrozumiałam, jak bardzo się myliłam…

Czasami jednak, kiedy zrobisz o jeden krok za dużo, po prostu musisz brnąć dalej w tym samym kierunku…

I to właśnie wówczas, odwracając się za siebie, dałabyś wszystko, by w odpowiednim momencie wybrać inną ścieżkę.

Więc uśmiechasz się jedynie, choć ten uśmiech masz już tylko na ustach, i marzysz o tym, by zdarzył się cud.

Bo przecież cuda naprawdę się zdarzają. Z całą pewnością można w to wierzyć. Pozostaje tylko jedna kwestia. Drobniutki druczek, którego nikomu nie chce się czytać…

Jeden cud na jedną osobę to już całkiem sporo…

Moim cudem byłaś Ty, nie mogłam liczyć na więcej…

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Numer cztery.

Na brązowych, solidnych drzwiach widnieje mała, złota cyferka cztery.

Spoglądam w dół i widzę znajomą, wysłużoną wycieraczkę.

Welcome home.

Drżącą dłonią sięgam do torebki przewieszonej przez prawe ramię. Ponieważ nie potrafię przestać patrzeć wprost na drzwi, na ślepo szukam klucza wśród znajdujących się w niej różności.

Gdy palce natrafiają wreszcie na odpowiedni przedmiot, ściskam go z całych sił, w myślach powtarzając jak mantrę słowa ćwiczone jeszcze na pokładzie samolotu.

Dasz sobie radę, dasz sobie radę również z tym. Po prostu otwórz drzwi i wejdź do środka!

Cisza panująca na klatce schodowej sprawiała, że bicie mojego serca niemal niosło się po niej echem. O godzinie dwudziestej trzeciej większość mieszkańców pogrążyła się już zapewne w głębokim śnie we własnych, ciepłych łóżkach…

Czując łagodny ból od nadmiernego ściskania klucza, w końcu ośmieliłam się wyjąć dłoń z torebki.

Niepewnie wsunęłam klucz do zamka, przekręciłam go następnie dwa razy w lewo. Nabierając głębiej powietrza, nacisnęłam klamkę i pchnęłam lekko drzwi.

Wewnątrz panowała zupełna ciemność, a zatęchłe powietrze niemal zmusiło mnie do odwrócenia głowy w drugą stronę, zanim jeszcze przekroczyłam próg.

Przed zapaleniem światła starannie zamknęłam drzwi od środka, zostawiając klucz w zamku.

Po omacku odszukałam włącznik znajdujący się pod wiszącym na ścianie domofonem, a wówczas jasne światło żarówki spowiło mały przedpokój. Cztery niewielkie, przytulne kąty...Cztery kąty i niezliczona ilość wspomnień...Cały ogrom wspomnień spadających na mnie w jednej chwili jak wielka, śnieżna lawina…

Nie wiem, jak opisać uczucie, które mną zawładnęło, gdy ujrzałam znajome wnętrze. Gorycz i szczęście zmieszane ze sobą w jednym momencie? Ledwie wyczuwalne ukłucie gdzieś w środku piersi?

Ostatni raz byłam tutaj w dniu, w którym pomagałam ci znieść przygotowaną na podróż walizkę.

Stała gotowa w tym samym miejscu, w którym teraz postawiłam własną.

Trzysta piętnaście dni temu…

Gorące, pojedyncze łzy popłynęły po zmarzniętych nadal policzkach. Otarłam je wierzchem dłoni i powoli przeszłam przez przedpokój, by następnie wejść do mieszczącego się po lewej stronie salonu.

Szybkim krokiem przemierzyłam jego długość i jednym pociągnięciem otworzyłam na oścież duże okno.

Przytrzymując się zimnej, parapetowej płyty, zamknęłam oczy i głęboko wciągnęłam mroźne, listopadowe powietrze. Jeden wdech i jeden powolny wydech. Drugi wdech i kolejny wolny wydech. Rozchylając ponownie powieki, spostrzegłam, że w budynku naprzeciwko, w jednym z okien, świeciło się jasne światło. A więc poza mną był jeszcze ktoś, kto zamiast spokojnie spać, nadal mierzył się ze sprawami codziennego życia. Ostatecznie każdy miał jakieś swoje problemy. Po prostu niektóre pozwalały na normalny nocny odpoczynek, a inne bez skrupułów zakłócały zdrowy sen. Zaczęłam zatem zastanawiać się, czy właściciel mieszkania, w którym paliło się w środku nocy światło, nie mógł spać z takiego właśnie powodu. Dopiero zupełnie zmarznięta odważyłam się zamknąć okno.

Opatulając się szczelniej zbyt cienką kurtką i odrobinę się pochylając, odszukałam niewielki zawór termostatyczny od grzejnika wiszącego tuż pod parapetem. Ustawiając odpowiednią temperaturę, nasłuchiwałam jednocześnie znajomych odgłosów.

Szum nalewającej się do rurek wody odrobinę mnie zdziwił. Spodziewałam się raczej zapowietrzonych grzejników i pierwszych komplikacji po tak długiej nieobecności w mieszkaniu.

Poprawiając firankę i wciąż przyciskając do siebie kurtkę, rzuciłam jeszcze okiem na okno nieznajomego sąsiada z naprzeciwka. Światło zgasło, a ja odwróciłam się na pięcie i wyszłam z pokoju, by w końcu zmierzyć się z miejscem, które najbardziej kochałaś w tym domu…

Kilka sekund po tym, jak palce odnalazły włącznik światła znajdujący się na ścianie po lewej stronie, nieduża, wciąż zadbana kuchnia objawiła się przede mną, ziejącą ze wszystkich stron głuchą pustką. Głuchą i głęboką pustką dotykającą najczulszych punktów poharatanej duszy.

Drżącą dłonią zasłoniłam sobie usta, usiłując zdusić nagłą chęć wybuchu głośnym płaczem.

Wiedziałam, że pobyt w naszym wspólnym domu pierwszy raz, od kiedy ciebie już nie ma, będzie trudny. Nie przypuszczałam jednak, że aż tak…

Czym prędzej wyłączyłam lampę i w następnej kolejności, nie zastanawiając się już ani chwili, zrobiłam jedyną rzecz, na jaką tego dnia było mnie jeszcze stać.

Po ciemku dotarłam do małego, gościnnego pokoju, zwinęłam się w kłębek na pachnącej kurzem, wąskiej sofie i, zaciskając mocno powieki, modliłam o szybki sen.

Obudził mnie dopiero tępy, niemal nieznośny ból głowy. Powoli podniosłam ciężkie powieki. Moim oczom ukazał się znajomy kredens, na którym w równym rzędzie stały trzy złote ramki ze zdjęciami. A więc naprawdę tu byłam. Znowu w twoim domu. Wśród tych wszystkich ukochanych przedmiotów… W Polsce, w mieście swojego dzieciństwa. W miejscu pełnym wspomnień…

W pokoju panował półmrok. Musiało być jeszcze bardzo wcześnie. W innych okolicznościach przekręciłabym się na drugi bok i, zanurzając głębiej w pościeli, ponownie zasnęła.

Ale leżąc na ciasnej sofie, w zakurzonym wnętrzu, owinięta jedynie kurtką, nie miałam już najmniejszej ochoty na sen. Zdecydowanie bardziej potrzebowałam gorącej kąpieli, mocnej kawy i ciepłego, pachnącego czystością szlafroka. A to wszystko jak na ironię znajdowało się przecież na wyciągnięcie ręki… Wystarczyło wstać, włączyć piecyk gazowy, napuścić wody do wanny, a następnie pójść do kuchni…

Po krótkim namyśle doszłam do wniosku, że kąpiel będzie musiała wystarczyć.

Umycie wanny, wygrzebanie z walizki ubrań na zmianę, a przy tym trzymanie się z dala od kuchni zajęło mi sporo czasu.

Gdy jednak wreszcie zanurzyłam się w parującej, pachnącej wodzie, poczułam, że opada ze mnie całe napięcie związane z podróżą i powrotem do domu. Z ulgą zamknęłam powieki, by intensywniej rozkoszować się zapachem różanego płynu do kąpieli. Pierwszy krok miałam chyba za sobą…

Pozostało więc ułożyć plan. Jakikolwiek. Choć na dwa, trzy dni. Zająć się błahymi rzeczami, które odwrócą uwagę od tego, o czym myśleć nie można.

Po pierwsze — gruntownie posprzątać mieszkanie, zrobić zakupy, rozpakować walizkę…

Nie było tego dużo, chodziło o jakiś początek.

Chodziło o to, żeby znaleźć wymówkę… Potrzebowałam jeszcze kilku dni…

Kilka godzin wcześniej

Los zawsze daje nam kolejną szansę… Można z niej nie skorzystać tylko wtedy, kiedy zwyczajnie się jej nie zauważy, gdy się ją przegapi lub gdy ktoś nie zdaje sobie sprawy z wcześniej popełnionego błędu. Ja jednak nie mógłbym nie zauważyć tej jedynej w swoim rodzaju twarzy. Aż ciężko uwierzyć, że znowu tu jest. Tak blisko. Niemal na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie wciąż daleko… Chyba oszaleję! A już na pewno nie będę w stanie tym razem siedzieć bezczynnie, użalając się nad sobą! Jak idiota, którym byłem aż do tej pory. Którym nadal jestem! Spokój, muszę zachować spokój, bo tylko wówczas opracuję strategię działania, która nie zakończy się porażką. Muszę zachować trzeźwość umysłu i czujność… Przerwać wreszcie to pasmo porażek, jakie ciągnie się za mną od tylu lat przez ten jeden głupi, niewybaczalny błąd.

Nie, tej nocy z pewnością nie zmrużę oka. Nigdy bym nie pomyślał, że ujrzę ją ponownie tak nagle i na dodatek o tak późnej porze! Widząc ją po ciemku i z takiej odległości, nie mogłem mieć pewności, ale dałbym sobie rękę uciąć, że była przygnębiona. Opuszczone ramiona, pochylona głowa i mała walizka na kółkach, która delikatnie podskakiwała na nierównym podłożu, po którym ją ciągnęła…

Zaciśnięta z całej siły duża pięść mężczyzny mocno uderzyła w kuchenny stół, przy którym siedział. Mocno, choć nie aż tak głośno, by hałas mógł zbudzić pozostałych mieszkańców bloku. Z resztą nawet jeśli ktoś usłyszałby uderzenie, czy miałoby to większy sens?

Za zamkniętymi drzwiami dzieją się różne rzeczy, a wtykanie nosa w nie swoje sprawy miewa różne skutki w przyszłości. Mało kto o tym nie wie.

ROZDZIAŁ DRUGI

— Karinka? Dziecko! To naprawdę ty? — Gdy kilka sekund wcześniej, stojąc na klatce schodowej, usłyszałam szmer piętro wyżej, domyśliłam się, co nastąpi lada moment…

Zatem donośne kroki na schodach potwierdziły jedynie moje przypuszczenia. Nim jednak odwróciłam się w stronę sąsiadki, jeszcze raz przekręciłam klucz w zamku. Licząc w myślach do dziesięciu, powoli spojrzałam na panią Halinkę.

— Dzień dobry. — Wykrztusiłam z siebie dość szybko. Wyraz jej twarzy wcale mnie nie zdziwił. Dokładnie wiedziałam też, co zaraz powie. Tak samo jak zdawałam sobie sprawę, że to naturalna kolej rzeczy w takich sytuacjach. Ileż to razy oczami wyobraźni widziałam tę scenę?

— Dzień dobry, skarbie! — Niemal krzyknęła. — Kiedy wróciłaś? Tak długo cię nie było. Nie miałam jeszcze okazji powiedzieć ci, jak bardzo mi przykro. — Nie czekając na moją reakcję, podeszła bliżej. — Wszystkim jest bardzo przykro. Nikt z nas nie spodziewał się takiej tragedii. Ale jak ty sobie radzisz, dziecko? — Dotykając mojego ramienia zrobiła posępną minę, która odrobinę mnie sparaliżowała. — To tylko gesty, Karina, oddychaj głęboko i pamiętaj, że nie ty jedna doznałaś straty. Sąsiadka długo czekała, żeby móc złożyć ci kondolencje. Dobrze wiedziałaś, że pierwsze spotkanie tak właśnie będzie wyglądało! — Nabierając głębiej powietrza, postarałam się przywołać na twarz choćby cień uśmiechu.

— Dziękuję, jakoś sobie radzę. Staram się w każdym razie.

— Wybierasz się pewno na cmentarz? Ja byłam w ubiegłym tygodniu. Próbowałam troszkę posprzątać nagrobek, ale kilka dni wcześniej coś weszło mi w plecy i do niczego się nie nadaję. Sama zresztą widzisz, jak nieporadnie chodzę. Szkoda mówić, jaka ta starość niewdzięczna. — Kręcąc głową, ponownie się skrzywiła.

— Proszę się już tym nie martwić. Od tej pory będę robić to, co do mnie należy. Zdaję sobie sprawę, że zaniedbałam swoje obowiązki i oczywiście dziękuję bardzo za to, że kiedy mnie nie było… — Patrząc na nią, szukałam w myślach odpowiednich słów. Takich, których wypowiedzenie nie złamałoby mojego silnego postanowienia trzymania na wodzy własnych emocji.

— Nie ma za co dziękować. Rozumiem twoją sytuację, a poza tym Klara była przecież moją ulubioną sąsiadką. Może naszej znajomości nie można było nazwać przyjaźnią, jednak zawsze ją ceniłam. Znałyśmy się tyle lat… — Zagryzając usta, pokiwałam jedynie głową. Kilka miesięcy temu nie byłabym w stanie prowadzić z nią takiej rozmowy. A to nie ostatnia przeprawa w tym stylu. To dopiero początek. Prędzej czy później przeszłość musiała mnie dogonić. Decydując się na ucieczkę, liczyłam właśnie na tę drugą wersję. Teraz pozostało więc przyjąć to wszystko na klatę. — W każdym razie — ciągnęła — życie jest bardzo niesprawiedliwe. Ileż to zwyrodnialców chodzi po tym świecie bezkarnie! A w zamian za to odchodzą tacy dobrzy ludzie. No ale cóż możemy zrobić? — Pokręciła głową wzdychając przy tym głośno. — No dobrze, nie będę cię już zatrzymywać. Uważaj na siebie, dziecko, i pamiętaj, że jestem do twojej dyspozycji, gdybyś tylko czegoś potrzebowała. Naprawdę bardzo się cieszę, że do nas wróciłaś. — Tym razem mający mnie zapewne pokrzepić uśmiech sąsiadki sprawił jedynie, że byłam gotowa do kolejnej ucieczki.

— Będę pamiętać. Dziękuję raz jeszcze i do widzenia. — I bez zastanowienia ruszyłam po schodach w dół.

Pół godziny później, gdy szłam do domu z zakupami, zastanawiałam się, czy długo tak wytrzymam. Czy przypadkiem przed wylotem nie przeceniłam swoich sił? Być może pochopnie podjęłam decyzję o powrocie. Jedno spotkanie z sąsiadką potrafiło zachwiać moją pewnością.

Poza tym od momentu, w którym przekroczyłam próg mieszkania, nic właściwie nie szło po mojej myśli… Czułam się dokładnie tak, jakbym znowu zaczynała kroczyć w tył.

Nie tak wyglądały opowiadane Pani Ferri plany na moją najbliższą przyszłość.

Pani Ferri...Wspomnienie jej pogodnej twarzy przywołało w pamięci słowa wypowiadane dosłownie kilkadziesiąt godzin wcześniej. Słowa zawierające w sobie obietnicę zarówno dla niej, jak i dla siebie samej.

Karina! Nie możesz się teraz poddać! Nie możesz pozwolić, by ta nowa fala smutku znowu cię pochłonęła. Nie możesz, bo… Bo już nie tylko o ciebie chodzi. Etap egoistki zamknęłaś wraz z postanowieniem stawienia życiu czoła pomimo tego strasznego ciosu… Więc przestań użalać się nad sobą i walcz dalej!

Wyciągnięcie głowy z piasku po prostu musiało pociągnąć za sobą następstwa ukrywania się przez długi czas.

Byłam już prawie pod swoją klatką, gdy raptem postanowiłam wykonać pierwszy krok w stronę powrotu do normalności, do rzeczywistości, jaką sama sobie przecież narzuciłam.

Po wniesieniu zakupów do mieszkania i ponownemu wyjściu na zewnątrz udałam się prosto na przystanek autobusowy.

Piętnaście minut później, wliczając w to standardowe opóźnienie planowego przyjazdu autobusu, wchodziłam już do jednej z wielu warszawskich galerii handlowych.

W środku, z uwagi na dość wczesną porę dnia, panował jeszcze względny spokój. Salon sieci telefonii komórkowej znajdował się na parterze, na lewo od dużych, obrotowych drzwi, którymi weszłam. Chciałam czy nie, nowe urządzenie było niezbędnym elementem funkcjonowania w czasach internetu. Tak więc całkiem szybko, bo w niespełna trzydzieści minut, posiadałam już aparat telefoniczny wraz z numerem i pustą listą kontaktów…

Wyrzucając poprzedni telefon, pozbyłam się również wszystkich danych.

W mojej pamięci utkwiły jedynie cztery numery. Do cioci Marysi, Edyty, Kuby i do mamy…

Siedząc w autobusie wiozącym mnie z powrotem na osiedle, wstukałam je wszystkie w książkę telefoniczną. Nim wsunęłam aparat do kieszonki kurtki, dokładnie przyglądnęłam się cyferkom wpisanym pod imieniem Kuby. Jak łatwo można by było znowu usłyszeć jego głos… Wystarczyłoby tylko… Nie mógł przecież znać mojego nowego numeru…

Ta myśl stała się bardzo kusząca…

Gdy kierowca nagle zahamował, zajeżdżając na mój przystanek, zaskoczona, ledwie zdążyłam przecisnąć się przez całkiem sporą grupę pasażerów, odruchowo spoglądających na mnie z ukosa.

Jeszcze długo nie będę mogła przyzwyczaić się do obcych ludzi, wciąż interesujących się wszystkim dookoła.

Na zewnątrz zrobiło się całkiem przyjemnie. W odróżnieniu od pochmurnego nieba, które przywitało mnie, gdy rano wyszłam na zakupy, teraz zza dużo ładniejszych obłoczków próbowało przebić się nikłe światło zawstydzonego, listopadowego słońca. Płatki śniegu, które powitały mnie na lotnisku, były jedynie swego rodzaju próbą. Stopniały tak szybko, jak się pojawiły.

Spojrzałam w górę, jednocześnie wdychając głęboko wciąż jeszcze wilgotne powietrze. Za trzy dni zacznie się nowy miesiąc. Ostatni miesiąc tego roku...Roku, który przyniósł tak wiele cierpienia… Grudzień, a co za tym idzie — święta…

Ruszając wolnym krokiem w kierunku domu, wcisnęłam zieloną ikonkę połączenia i przyłożyłam komórkę do ucha.

— Tak, słucham. — Ciepły głos rozbrzmiał w słuchawce po niespełna trzech krótkich sygnałach.

— Dzień dobry, ciociu. To ja — powiedziałam, wpatrując się we własne stopy.

— Karinko, kochanie, jak dobrze cię słyszeć! — Wzruszenie po drugiej stronie linii było tak duże jak zwykle, gdy do niej dzwoniłam. — Tak długo nie rozmawiałyśmy. Powiedz, proszę, co u ciebie? Jak się czujesz? Dzwonisz z polskiego numeru? — Przez chwilę zastanawiałam się, na które pytanie odpowiedzieć w pierwszej kolejności. Ciocia Marysia zawsze miała w zwyczaju zasypywać mnie nimi na samym wstępie rozmowy. Absolutnie się jej nie dziwiłam.

— Jestem w Polsce. Przyleciałam wczoraj w nocy. — Sekunda ciszy, w przeciągu której ciocia Marysia przyswajała nową informację. Tylko sekunda, po której miała nastąpić kolejna fala emocji.

— Skarbie, nawet nie wiesz, jak się cieszę! To znaczy ja wiem, kochanie, wiem, że to nadal nie jest łatwe. Domyślam się, ile ta decyzja musiała cię kosztować, ale cieszę się, bo to oznacza, że jesteś silniejsza, że minęło najgorsze. — Pociąganie nosem potwierdziło łzy wzruszenia. — Jeśli tylko zechcesz, w przeciągu tygodnia mogę być u ciebie. Daj mi tylko czas na załatwienie tutaj wszystkiego.

— Ciociu, bardzo ci dziękuję, ale myślę, to znaczy jestem pewna, że potrzebuję jeszcze kilku tygodni, żeby uporać się z tym, co odrzuciłam, uciekając stąd po odejściu mamy. Nie gniewaj się na mnie, po prostu muszę zrobić to sama. Ale obiecuję dzwonić częściej, a ten numer telefonu to mój nowy numer, pod który możesz dzwonić, kiedy tylko zechcesz.

— Rozumiem, Karinko, nie musisz się tłumaczyć, ja wszystko rozumiem. Powiedz jeszcze tylko, gdzie się zatrzymałaś? Czy byłaś już u Kuby?

— Mieszkam w domu.

— W domu? Chcesz powiedzieć, że…

— Że bardzo brakowało mi mojej przeszłości, ciociu. Kątów, które kochałam. Które obie kochałyśmy.

— Jak dobrze, że wróciłaś. — Jej cichy szloch nie mógł ujść mojej uwadze.

— Nie płacz już, proszę. Wiem, że przez te wszystkie miesiące przysporzyłam ci jedynie zmartwień.

— To łzy wzruszenia, Karinko. To tylko łzy wzruszenia.

— Mimo wszystko wystarczy już twoich łez, ciociu. Powiedz mi lepiej, co u ciebie? Jak się miewa wujek?

— U nas wszystko dobrze. Tym się nie zajmuj. Pracujemy i jakoś leci. — Nagła cisza z jej strony oznaczała chęć zmiany tematu. Nie mogłam jej uniknąć. — Karinko, proszę, nie zrozum mnie źle. Myślę, że powinnaś jak najprędzej spotkać się z Jakubem. Nie musisz mi nic tłumaczyć, po prostu skontaktuj się z nim — dodała tak szybko, jakby spodziewała się z mojej strony nagłego sprzeciwu. — Jestem pewna, że obydwoje potrzebujecie tej rozmowy.

— Dbajcie o siebie, ciociu. Kocham cię, do usłyszenia — powiedziałam od razu, gdy skończyła zdanie.

— Do usłyszenia. Uważaj na siebie, kochanie.

Połączenie zostało przerwane. Natomiast jej ostatnie słowa nadal rozbrzmiewały w mojej głowie.

Dobrze by było, gdyby każdy robił to, co powinien.

Lub gdyby chociaż miał pewność…

ROZDZIAŁ TRZECI

Pod osłoną nocy niektórzy nabierają więcej odwagi. Dotąd wydawało mi się, że ja do nich nie należę…

A jednak to właśnie ona, czarna, nieprzewidywalna kurtyna zasłaniająca to, co przejrzyste i jasne, nakłoniła mnie do pokonania swoich wątpliwości.

Pozbawiona obaw wynikających z oczywistych zagrożeń szwendania się w ciemności po warszawskich ulicach, dotarłam wreszcie pod jego dom.

W oknach nie paliło się żadne światło. Jednakże to, co od razu rzucało się w oczy, to podjazd, a raczej coś, co na nim stało… Małe, białe BMW zaparkowane dokładnie na środku. Samochód, który z pewnością nie mógł należeć do niego.

Zagłuszając wewnętrzny niepokój, niemal podbiegłam pod drzwi, by bez chwili namysłu nacisnąć dzwonek.

Czekałam i czekałam, praktycznie wstrzymując oddech i mocno zagryzając zęby, aż wreszcie drzwi się otworzyły.

Wysoka szatynka z długimi włosami wpatrywała się we mnie zupełnie zdezorientowana.

Chciałam otworzyć usta, wydusić z siebie jakieś sensowne słowa, ale uwięzły w gardle i za nic nie potrafiłam zmusić ich do wyjścia.

Wówczas tuż obok niej pojawił się Kuba. Złapał dziewczynę za rękę i, patrząc mi w oczy, powiedział, że jest mu przykro. Bez cienia emocji. Jakby miał do czynienia ze zwykłym natrętem od jakichś ankiet… Bez cienia uczucia, którym tak niedawno obdarzał właśnie mnie. Nie ją, nie tę ładną szatynkę, której długie palce oplatały teraz jego dłoń… A może jednak tak? Bo przecież ja nadal stałam nieruchomo na wprost nich. Stałam tam… marząc o nagłym końcu świata… A jedyne, co nastąpiło, to kolejny cios… Zanim zamknął drzwi, poprosił abym więcej nie zakłócała ich spokoju.

Przykro! Było mu przykro! Po prostu przykro, Karina! Rozumiesz? Wbij sobie natychmiast do głowy, że jest mu przykro!

Cała roztrzęsiona, choć wciąż w oszołomieniu, odzyskałam częściową władzę nad swoimi ciałem. I niemal natychmiast zaczęłam uderzać w drzwi pięścią, wołając przy tym jego imię. Prawie krzycząc, a może nawet błagając…

Wołałam tak głośno, że najbliżsi sąsiedzi wyszli przed swoje domy. Jedni — w piżamach, inni — wyrwani od swoich domowych zajęć. Stali i patrzyli na mnie, jakbym postradała zmysły lub uciekła z wariatkowa.

A gdy w końcu zrozumiałam, że Kuba nie miał zamiaru otwierać, zupełnie bez sił osunęłam się na zimną posadzkę.

I wtedy obraz przed oczami stał się niewyraźny, jakby zniekształcony. Zniknęło podwórko, sąsiedzi, a nawet złowrogie, białe BMW…

Cała spocona, usiadłam na łóżku, głośno oddychając. Policzki wciąż miałam mokre od łez.

Niemal natychmiast spłynęła na mnie ulga. Wielka ulga wymieszana jedynie z odrobiną smutku. To był zatem tylko sen! Koszmar… To był tylko koszmar…

Choć tak wyraźnie widziałam jego obojętną twarz…

Zatrzaskujące się przed moim nosem drzwi…

Kobietę, która mogłaby zająć moje miejsce…

Zakryłam twarz dłońmi, kręcąc jednocześnie głową. Dopiero po chwili ponownie się położyłam.

I nie mam pojęcia, jak długo przekręcałam się z boku na bok. Nie mam pojęcia, kiedy w końcu ponownie zasnęłam…

Po przebudzeniu i porannej toalecie postanowiłam wybrać się na śniadanie do pobliskiej cukierni. Kuchnia nadal napawała mnie lękiem. Lękiem przed ponownym popadnięciem w tamtą okropną otchłań pełną rozpaczy i goryczy. Unikałam więc miejsca, które może okazać się wejściem do piekła, pomimo iż doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że takie funkcjonowanie na dłuższą metę nie miało sensu.

Po drodze w niewielkim kiosku zaopatrzyłam się w „Tygodnik Warszawski”, by po części zorientować się w bieżących wydarzeniach.

Dzień był pogodny. I choć delikatny, poranny mróz odrobinę dawał się już we znaki, słońce od rana usiłowało zatuszować zbliżającą się nieuchronnie zimę. Szłam dość wolno, przyciskając do piersi złożoną w pół gazetę.

Na chodnikach i ulicach dookoła panował pośpiech towarzyszący ludziom w codziennej drodze do pracy, szkoły czy przedszkola.

Sznurek samochodów, a w nich nerwowi kierowcy wymachujący rękami, jakby tym sposobem mogli przyspieszyć zmieniające się światła sygnalizacyjne.

Wciąż zaspane dzieci powłóczące nogami, nienaturalnie przygarbione z powodu zdecydowanie zbyt ciężkich teczek jak na ich wątłe jeszcze ramiona.

Obraz iście idylliczny, gdyby wziąć pod uwagę wszystkich chorych, niedołężnych lub całkowicie przykutych do łóżka ludzi, którzy o takim początku dnia mogą jedynie pomarzyć. O codzienności, o nudnej normalności, o tym, że każdy dzień może być mimo wszystko nową przygodą…

Ironia losu towarzyszy nam na każdym niemal kroku.

Zaczęłam więc zastanawiać się nad samą sobą. Co chciałabym dalej zrobić ze swoim życiem? Jak na nowo je ukierunkować? Nim jednak cokolwiek sensownego przyszło mi do głowy, dotarłam pod znajomą cukiernię. Weszłam do środka, a wówczas ciepłe, pachnące kawą i grzankami powietrze wynagrodziło pomysł porannej wędrówki.

Zajęłam wolne miejsce przy małym stoliku dla dwóch osób, przy ścianie ozdobionej klimatyczną tapetą. Puchową kurtkę przewiesiłam przez oparcie krzesła, a następnie poszłam zamówić zasłużone śniadanie.

Po krótkiej chwili spędzonej nad gazetą z najświeższymi wiadomościami młody kelner o wyjątkowo długich dredach postawił przede mną filiżankę gorącego cappuccino oraz talerzyk z dwiema grzankami z marmoladą i szklankę świeżo wyciskanego soku z pomarańczy.

Jedząc, śledziłam małe literki, jednak żaden artykuł nie budził mojej ciekawości. Przyłapałam się nawet na tym, że w pewnym momencie nie wiedziałam, co czytam. Myśli uciekały w kierunku nocnego koszmaru… Obojętna twarz Kuby znowu stanęła mi przed oczami jak żywa.

Odsunęłam gazetę na bok i sięgnęłam do kieszeni kurtki w poszukiwaniu telefonu.

Wyświetlacz pokazywał godzinę ósmą trzydzieści. Zbyt wcześnie?

Nie zastanawiając się dłużej, wybrałam numer…

— Tak, słucham. — Znajomy głos pobudził niewielkie zasoby radości. Nie od razu byłam w stanie się odezwać, więc w słuchawce rozbrzmiał kolejny dźwięk. — Halo?

— Jestem w Polsce. Dokładnie na Gajkowicza. W cukierni… Piję sok i… — Rozmowa została przerwana. A ja, zaciskając usta, nadal trzymałam telefon przyciśnięty do prawego ucha.

Jakaś kobieta siedząca przy stoliku obok zerkała na mnie z ciekawością.

Powoli odłożyłam telefon na stolik i ponownie przysunęłam do siebie tygodnik. Literki jednak tańczyły mi przed oczami, jakby nawet one sprzysięgły się przeciwko mnie. Udawałam, że czytam w zupełnym skupieniu. W myślach jednak przekonywałam samą siebie o racjonalności zakończenia połączenia ze strony mojego rozmówcy. Być może zachowałabym się tak samo. Być może nawet gorzej.

Zasłużyłaś Karina… Zasłużyłaś sobie na to!

Po mniej więcej dziesięciu minutach, gotowa do wyjścia, podniosłam się z krzesła. Wkładałam na siebie kurtkę, gdy drzwi cukierni otworzyły się, a do środka wraz z mroźnym powietrzem weszła moja najlepsza na świecie przyjaciółka.

Z ręką na wpół włożoną do rękawa i łzami w oczach patrzyłam, jak rozgląda się po pomieszczeniu, szukając mnie wzrokiem.

Kilka sekund później wpadłyśmy sobie w ramiona. Obejmując się czule oraz płacząc i śmiejąc się na zmianę, z pewnością przyciągnęłyśmy spojrzenia wszystkich dookoła.

Kiedy w końcu zdecydowałyśmy ponownie usiąść, reszta klientów wróciła do swoich zajęć.

Trzymając się za ręce, patrzyłyśmy na siebie, jakby od ostatniego widzenia minęły całe wieki…

— Wyglądasz pięknie. Inaczej. Sama nie wiem. — Edyta kręciła głową, jakby nie zupełnie chodziło o mój wygląd.

— To ty wyglądasz ślicznie, tak dobrze cię widzieć. — Uśmiechnęłam się do niej czule, bo po raz kolejny dotarło do mnie, jak bardzo mi jej brakowało.

— Pierwsze pytanie, jakie ciśnie się na usta, jest oczywiste, ale na wyrzuty przyjdzie jeszcze czas. Najpierw powiedz, kiedy wróciłaś. Czy było ci tam dobrze? — Błysk w oczach Edyty, prawdziwa troska płynąca z jej słów, wzruszyły mnie na tyle, że nieproszona, pojedyncza łza spłynęła mi po policzku.

— Wróciłam przedwczoraj. Strasznie tęskniłam, ale nadal jestem pewna, że musiałam to zrobić. Przepraszam, że nie dzwoniłam przez te wszystkie miesiące. Gdy się dzisiaj rozłączyłaś, myślałam, że nie chcesz mnie znać i, szczerze mówiąc, nie mogłabym mieć do ciebie pretensji.

— Może gdybym rzeczywiście nie miała o tobie żadnych informacji przez cały ten czas, dzisiaj zamiast uścisków wytargałabym cię za włosy!

— To znaczy…

— Pani Maria nigdy nie wdawała się w szczegóły. Zresztą nie wymagałam tego od niej. Byłam po prostu wdzięczna za każdy telefon.

— Osobiście muszę cioci podziękować. Jest kochana. Gdy tylko się dowiedziała o moim przylocie, chciała wszystko rzucić i przyjechać.

— Mieszkasz w domu.

Kiwnęłam głową, choć to wcale nie było pytanie.

— Nie wiem natomiast, czy słowo „mieszkam” odzwierciedla to, co tam robię. — Zmarszczyła lekko brwi, ale nic nie powiedziała. — Nadal jest ciężko. Nadal walczę. Być może już nie o życie, ale o zachowanie względnej normalności. Jeśli coś takiego w ogóle istnieje.

— Chcę od dzisiaj uczestniczyć w twojej walce. — Uścisnęła moją rękę, posyłając ciepły uśmiech. — Być jak kiedyś. Na bieżąco. Jest tyle do nadrobienia. Nie wiem nawet, o co najpierw zapytać.

— To ja nie wiem, o co pytać. Jak teraz wygląda Jaś? Kiedy zaczął mówić? Czy ogląda bajki? Jakie lubi? Czy nie boi się obcych? Przecież ja jestem już dla niego zupełnie obca.

Puszczając moje ręce, wyciągnęła z torebki chusteczki higieniczne. Jedną dała mnie, a w drugą głośno wysmarkała nos. Znowu spłynęły na nas spojrzenia innych, a my ponownie z płaczu przeszłyśmy w śmiech.

— Co powiesz na to, żeby dzisiaj razem ze mną wybrać Jasia z przedszkola?

— Żartujesz? Byłoby wspaniale!

— Postanowione. Przyjadę po ciebie koło czternastej. Pasuje? — Błyskawicznie kiwnęłam głową. — A teraz uciekam, muszę zdążyć jeszcze coś upichcić, a najpierw oczywiście zrobić zakupy.

Wstałyśmy od stolika, by uściskać się na pożegnanie. Choć jeśli wziąć pod uwagę, że za niecałe trzy godziny miałyśmy się zobaczyć ponownie, było to nazbyt czułe rozstanie. Jakby każda z nas chciała okazać tej drugiej cały ogrom tęsknoty kumulowanej przez ostatnie miesiące rozłąki.

Przez dużą szybę cukierni obserwowałam Edytę odjeżdżającą z parkingu, wciąż nie mogąc uwierzyć, że znowu mam ją na wyciągnięcie ręki!

W drodze do domu z wielkim entuzjazmem wstąpiłam do pobliskiego sklepu zabawkowego. Wśród całej góry produktów wszelkiego rodzaju wypatrzyłam ślicznego, pluszowego pieska i, zadowolona ze swojego wyboru, nie potrafiłam przestać uśmiechać się pod nosem.

Niosąc w ręku typowo chłopięcą torbę prezentową, szybkim krokiem pokonałam resztę drogi.

Zostały dwie godziny.

Postanowiłam wykorzystać czas na kolejny telefon tego dnia.

Jak zwykle miły głos Pani Ferri ogrzał moje serce. Ku mojej wielkiej uldze dowiedziałam się, że u niej wszystko w porządku. Obiecała, że przy następnej wizycie kontrolnej wypyta lekarza o planowaną podróż i jeśli ten nie będzie miał nic przeciwko, zacznie robić powolne przygotowania do swojej przygody życia, jak to sama określiła. Dla mnie najważniejsze było, że nadal tryskała dobrym humorem, a jej postawa jak zwykle naładowała mnie sporą dawką optymizmu. Gdy rozmowa skierowała się na mnie, postanowiłam streścić jej jedynie pozytywne aspekty minionych godzin. Nie widziałam potrzeby w przenoszeniu na nią własnych trosk, tym bardziej że byłyśmy od siebie bardzo daleko.

Opowiedziałam o locie, o spotkaniu z przyjaciółką, o tym, że lada chwila miałyśmy obydwie wybrać się do przedszkola po Jasia.

Byłam jednak naiwna, myśląc, że niewygodny temat nie zostanie poruszony. Pytanie padło, zanim skończyłam swoją naciąganą opowieść o istnej idylli.

— Dlaczego od razu do niego nie pojechałaś? Czy nie tak właśnie miał wyglądać twój powrót? Co się stało?

— Sama nie wiem. To znaczy zamierzam to zrobić. Postanowiłam jedynie dać sobie kilka dni na…

— Być może nie jesteś pewna. Tęskniłaś za swoim krajem, przyjaciółmi, za domem, za tym, co znałaś od dziecka. Być może gdzieś po drodze twoje uczucia uległy zmianie.

— Wróciłam tu dla Kuby.

— Więc na co czekasz?

— Ma pani rację. Nie mam pojęcia, na co czekam.

— Powodzenia, moja droga, będziemy w kontakcie.

Nie zdążyłam powiedzieć nic więcej. Ale zapewne dokładnie o to jej chodziło. Żeby na ustach zostało to, co powiedziałam jako ostatnie. Zawsze twierdziłam, że jest bystrzejsza, niż komukolwiek mogłoby się wydawać.

Godzina i dwadzieścia minut.

Jak na zawołanie rozbolał mnie żołądek. Być może przez skumulowany stres, który czułam na samą myśl o tym, o czym dopiero rozmawiałam z panią Ferri… Być może cała najbliższa przyszłość napawała mnie trwogą… Być może… Byłam pewna, że w jednej z puszek na herbatę, których mama miała wiele, znajdował się również rumianek w torebkach. Obydwie uwielbiałyśmy pić go do śniadania. W tym domu mogło zabraknąć wszystkiego, ale rumianek zawsze był.

Z bólem żołądka i jeszcze większym bólem serca przekroczyłam próg kuchni po raz drugi od przylotu.

Nadal opuszczone żaluzje utrzymywały to miejsce w ciemności. Do tej pory było mi to jednak na rękę.

Po omacku podeszłam najpierw do jednego okna, a następnie do drugiego. Pociągając sznureczki, wpuściłam do kuchni jasność pogodnego dnia…

Przez chwilę stałam bez ruchu, patrząc na ukochane przez ciebie wnętrze.

Piekarnik, który rzadko kiedy odpoczywał. W środku niemal bez przerwy coś się piekło. Jak nie ciasto, to jakaś pieczeń. Jedyne w swoim rodzaju gołąbki…

Gdy mój wzrok spoczął na blacie tuż obok zlewu, zobaczyłam coś, co uwolniło hamowane usilnie łzy.

Niespiesznie podeszłam bliżej i, wyciągając przed siebie rękę, dotknęłam uwielbianej przez nią kawiarki.

Tamtego dnia najwyraźniej nie zdążyła jej umyć. Ostrożnie podniosłam wieczko, a zaschnięta skorupka ciemnej kawy bez skrupułów ścisnęła moje poranione serce.

Przycisnęłam kawiarkę do siebie, jakby metal mógł mieć uczucia, jakby mogło ruszyć go sumienie. Jakby mógł stać się nagle magicznym przedmiotem, który będzie w stanie udzielić odpowiedzi na wszystkie moje pytania…

Mamo, jak ja mam bez ciebie żyć? Jak żyć bez ciebie wśród tych wszystkich wspomnień? Jak? Powiedz, proszę, jak to zrobić?

Zrezygnowana, odstawiłam kawiarkę w to samo miejsce, w którym stała od momentu, gdy ty ją tam zostawiłaś… Byłam przekonana, że nigdy nie będę w stanie jej umyć i schować do szafki.

Wciąż szlochając, napełniłam czajnik gorącą wodą. Kilka minut później z kubkiem parującej herbaty czym prędzej wyszłam z kuchni.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Jaś był pięknym dzieckiem. Jeszcze śliczniejszym, niż kiedy widziałam go ostatnim razem. Jeśli można w ogóle użyć takiego sformułowania odnośnie do małych dzieci.

Miał dość długie, jasne włoski, przez co ktoś mógłby pomylić go z dziewczynką. Oczka nie zmieniły koloru. Miały barwę czystego błękitu.

Na widok swojej mamy wybiegł z sali przedszkolnej i wpadł wprost w jej ramiona.

Wspaniały obraz. Największe szczęście, jakiego może doświadczyć maluch w jego wieku. Bezgraniczna miłość matki, która wprost malowała się na twarzy Edyty.

— Jasiu, spójrz, przyszła ze mną ciocia Karina. Pamiętasz ciocię, prawda? — Trzymając malucha na rękach, patrzyła na jego ciekawskie spojrzenie. On natomiast przyglądał mi się, kręcąc przecząco główką.

— Cześć, Jasiu, mam na imię Karina. — Wyciągnęłam do niego rękę na przywitanie. Podał swoją, ale zaraz ponownie się wycofał. — Twoja mamusia powiedziała mi, że bardzo lubisz pieski. Czy to prawda? — Tym razem pokiwał główką potakująco, otwierając szerzej oczka na widok kolorowej torebki, którą trzymałam w ręce. — Mam coś dla ciebie. Chcesz zobaczyć?

— Tak — odpowiedział, nie odrywając oczu od prezentu.

Edyta postawiła Jasia na podłodze, a wtedy ja, rozchylając torebkę, ułatwiłam mu wyjęcie pluszaka.

W następnej chwili malec zaczął biegać po szatni wraz ze swoim nowym przyjacielem, a my z Edytą nie mogłyśmy się napatrzeć na beztroski moment ogromnej radości dziecka spowodowany małą, pluszową zabawką.

— Jest cudowny. Bardzo do ciebie podobny — powiedziałam, wciąż obserwując wygłupy małego.

— Szybko nawiążecie kontakt. Nawet jeśli nie pamięta twojej twarzy, twój głos i zapach z pewnością utkwiły gdzieś w jego podświadomości. W wieku niemowlęcym widywał cię bardzo często. — Mówiąc to, spojrzała na mnie z czułością i ciepłym uśmiechem. — Byłaś najlepszą ciocią kiedyś, więc teraz nie może być inaczej.

Potakując, odwzajemniłam uśmiech.

— Macie jeszcze trochę czasu? — zapytałam wciąż wzruszona.

— Ile tylko zechcesz.

— Co powiecie na krótki spacer?

Na przechadzkę wybrałyśmy pobliski park, który pomimo schyłku jesieni nadal wyglądał ładnie. Suche liście wyścielały wąskie alejki, zdobiąc jednocześnie zadbane trawniki. Duże korony drzew, na których gdzieniegdzie wisiały jeszcze wspomnienia lata, czekały już na białą kołderkę śnieżną, która niebawem miała okryć wszystko swoim puchem.

Wędrowałyśmy, pchając na zmianę spacerowy wózek. Jaś, opatulony ciepłym kocykiem, cieszył się spacerem nie mniej niż my. Wesoło rozglądał się na boki i od czasu do czasu zadawał pytania.

— To opowiadaj! Co u ciebie w pracy, co u rodziców, jak się ma Tomek?

— O nie, spryciaro, to ty opowiadasz, a ja póki co słucham!

— Nie chcesz chyba od razu się kłócić? Pierwsza zadałam pytanie. Nie tylko ty jesteś ciekawa.

— Może i nie, ale jestem starsza o całe dwa miesiące, jakiś szacunek chyba mi się należy!

— Tomek nie ma łatwo. — Spojrzałyśmy na siebie, śmiejąc się pod nosem. — Niech będzie, tylko nie wiem, co mam ci powiedzieć.

— Chyba żartujesz! Żyłaś przez dziesięć miesięcy w obcym kraju, zupełnie sama, i chcesz mi wmówić, że to nic wielkiego? Że nie ma tematu? Jedyne, co twoja ciocia mówiła mi raz na jakiś czas, to że u ciebie wszystko w porządku, że sobie radzisz, że jesteś bezpieczna. Żadnych szczegółów i, prawdę mówiąc, wiedziałam, że nie było sensu ciągnąć jej za język. Byłam po prostu wdzięczna, że w ogóle dzwoni.

— Sama spędzałam czas tylko przez pierwsze cztery miesiące.

— Jak to? Przecież Kuba …

— Zaprzyjaźniłam się z jedną z sąsiadek z kamienicy, w której mieszkałam. — Musiałam wejść jej w słowo, chociaż właściwie już zdążyła zacząć trudny temat.

— A więc mieszkałaś w jakiejś kamienicy. — Edyta, mrużąc oczy, zerknęła w moją stronę. — Niech zgadnę: przy samej plaży, prawda? Przy plaży w Positano. — Zatrzymała się na moment, więc zrobiłam to samo. Wystarczyło jedno spojrzenie i kiwnięcie głową. — Jak mogłam wcześniej na to nie wpaść? Na przykład wtedy, gdy Kuba prosił, żebym zdradziła miejsce twojego pobytu. Był przekonany, że wiem, że milczę jedynie na twoją prośbę.

— Więc on… Kiedy?

— Jakieś dwa tygodnie po twoim wyjeździe.

Wciągnęłam powietrze i powoli ruszyłam przed siebie. Dogoniła mnie jednak i przytrzymała za rękę.

— Powiedział mi. Wiem, dlaczego się od niego odsunęłaś. Karina, ja nie chcę go usprawiedliwiać…

— To tego nie rób. — Po raz drugi weszłam jej w słowo. — To nie ma sensu. Wracając do poprzedniego tematu, moja sąsiadka, czyli drobna pani w sile wieku, stała się dla mnie bardzo ważna. Połączyła nas samotność i wspólna ściana. Później również jej choroba. W każdym razie niedługo sama będziesz miała okazję ją poznać. Zaprosiłam panią Ferri do siebie na święta.

— Naprawdę? To świetnie! Chociaż poczekaj… chyba mamy jeden problem. — Spojrzałam na nią, marszcząc brwi. — No co taka zdziwiona? Myślałaś, że pozwolimy ci spędzić te święta samej? Nie ma mowy! Zatem chętnie ugościmy również twoją byłą sąsiadkę. Będziesz jedynie musiała ją uprzedzić.

— Nie gniewaj się na mnie, ale to wykluczone. Święta spędzę u siebie. Nie zamierzam nikogo dołować w ten szczególny czas. Proszę, uszanuj moją wolę. Nie zmienię zdania. Koniec, kropka.

Edyta pokręciła głową, karcąc mnie jednocześnie wzrokiem.

— Jesteś niemożliwa! Ale znam cię tak długo, że chcąc nie chcąc, nauczyłam się akceptować twój upór.

— Nawet nie wiesz, jak się cieszę z tego powodu. Zawsze potrzebowałam, potrzebuję i będę potrzebować twojej akceptacji.

— OK, przestań się już podlizywać. Wiem doskonale, o co ci chodzi. Lepiej opowiadaj dalej, bo nadal niewiele usłyszałam.

— Poza wspomnieniem pani Antonelli niewiele więcej mam do powiedzenia. Żyłam z dnia na dzień, ucząc się znosić największy ból, ucząc się z nim funkcjonować. Przetrwałam. Do dziś nie wiem jak, ale przetrwałam najgorsze.

— Przetrwałaś bez nas. Przykro mi z tego powodu, ale mimo wszystko najważniejsze, że znowu jesteś tutaj. — Jej ciepły uśmiech przegonił nagły przypływ smutku.

— Na szczegóły przyjdzie jeszcze czas, za to teraz ty odpowiedz na moje pytania.

— Hmm… W pracy dobrze, po staremu. No może poza tym, że jakieś pięć miesięcy temu przeszłam na połowę etatu. To była nasza wspólna decyzja z Tomkiem. Jaś non stop coś łapał w przedszkolu i ciągle był problem z opieką nad nim. Moi rodzice, choćby chcieli, mają wciąż mało czasu, zresztą sama wiesz, bo w tej kwestii akurat nic się nie zmieniło. A jeśli chodzi o moje małżeństwo, to niestety ostatnio mamy jakiś gorszy okres.

— Jak to? Co się dzieje? — Zadając pytanie, bacznie przyglądnęłam się twarzy Edyty.

— Chciałabym umieć ci odpowiedzieć. — Ponownie przejęłam od niej wózek, a wtedy Edyta, wkładając ręce do kieszeni płaszcza, pomaszerowała przed siebie, zostawiając mnie z Jasiem w tyle. Mały, gdy tylko zdał sobie sprawę, że jego mamusia się oddala, zaczął wiercić się w wózku i głośno płakać, wyciągając rączki w jej stronę.

Edyta jednak nie zawróciła, zatrzymała się dopiero przy najbliższej ławce, po czym opadła na nią, wciąż zapatrzona w dal. Przyspieszyłam kroku, by jak najszybciej ją dogonić i tym samym uspokoić Jasia. Zatrzymałam się tuż przy niej, wyciągnęłam malca z wózka i, sadzając go sobie na kolanach, przysunęłam się do Edyty.

— Jestem prawie pewna, że Tomek kogoś ma. — Nadal patrzyła przed siebie. Widziałam łzy w jej oczach. I po prostu nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam.

— Edyta, popatrz na mnie. — Dopiero po chwili zrobiła to, o co poprosiłam. — Skąd taki pomysł? Znam Tomka, nie sądzę, by mógł ci to zrobić. Wiem, że nie jestem ekspertką w dziedzinie długoletnich związków, ale kryzysy zdarzają się wszędzie, niekoniecznie od razu muszą oznaczać zdradę.

— Ja też myślałam, że go znam, wiesz? Ale najwidoczniej obie byłyśmy w błędzie. Ostatnio ciągle nie ma go w domu. Nie ma czasu dla Jasia, nie mówiąc o mnie. Nie pamiętam już, kiedy byliśmy ze sobą. Ciągle jest jakiś zamyślony, dużo rozmawia przez telefon, i to najczęściej zamknięty w gabinecie. Wszystko wskazuje na to, że kogoś poznał.

Malec, wyczuwając nastrój swojej mamy, znowu się rozpłakał i tym razem tylko Edyta mogła go uspokoić, biorąc synka wreszcie na ręce.

— Posłuchaj, dopóki nie masz pewności, niczego nie przesądzaj. Próbowałaś z nim o tym rozmawiać?

— Oszalałaś? Nie mogę go wprost zapytać! Co jeśli powie, że przestał mnie kochać? Wolę żyć w niepewności!

— Wiesz co, chyba Jasiowi zrobiło się zimno. Może odwiozę was do domu i na spokojnie porozmawiamy?

Wyciągnęła kluczyki z kieszeni i wręczyła mi je bez słowa. Przytulając małego do siebie, ruszyła w drogę powrotną.

Ja natomiast, idąc za nimi, układałam już w głowie plan działania na najbliższy dzień…

ROZDZIAŁ PIĄTY

Czasami zanim zrobimy coś, co wymaga odwagi, odwlekamy to w czasie… Choćby nie wiem jak ważne to było, lęk najczęściej jest silniejszy od chęci.

A później nagle i niespodziewanie przychodzi ten moment, kiedy jest się gotowym.

Po powrocie od Edyty nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Czułam niepokój, jakąś przemożną niecierpliwość…

Późnym wieczorem, kiedy na zewnątrz panowała zupełna ciemność, a cmentarz wydawać się mógł najmniej odpowiednim miejscem, właśnie tam się wybrałam. Ubrana na czarno, w kapturze na głowie, niemalże wtopiona w tło czeluści nocy. Otoczona głębią czerni, kolorem, który od pewnego czasu najbardziej do mnie pasował.

Kobieta. Nie mała dziewczynka, panicznie bojąca się duchów. Dziewczynka, która swego czasu nawet na wzmiankę o nich chowała się, gdzie mogła. Niestanowiąca przez to bynajmniej żadnego wyjątku.

Dzieciństwo, jak wiadomo, od zawsze nieodłącznie wiązało się z różnymi mitami, historiami i legendami. Opowieści o duchach szeptane przy zapalonej świeczce w gronie innych mniej lub bardziej przerażonych kolegów czy koleżanek to w gruncie rzeczy pewnego rodzaju norma. Różnica polega na tym, że jedne dzieci boją się mniej, a inne bardziej. Ja kiedyś zdecydowanie należałam do tej drugiej grupy. Cmentarz o zmroku w mojej wyobraźni jawił się więc jako najbardziej upiorne miejsce na świecie. Tak przynajmniej było do pewnego czasu.

Tego wieczoru z niewielkim plecakiem na ramieniu wsiadłam do pobliskiego metra, by udać się tam, gdzie powinnam się znaleźć pierwszego dnia po przylocie.

Myśl o małym, pojedynczym zniczu tkwiącym na dnie plecaka była tak ciężka i przytłaczająca, że w połowie drogi prawie nie wierzyłam, dokąd jadę. Granica między możliwym a mało prawdopodobnym zaczęła się zacierać w moim umyśle…

Dopiero po przekroczeniu bramy cmentarza powróciłam do rzeczywistości.

Blask zapalonych zniczy zupełnie zbił mnie z tropu. Rozglądałam się dookoła, nie dowierzając. Setki, być może tysiące malutkich światełek… Bijące od nich ciepło niemal przekłamywało okoliczności obecności przybywających… Krocząc wśród nagrobków, uzmysłowiłam sobie, że ten przepych musiał być pozostałością po święcie zmarłych. A więc jedynym święcie, jakie odtąd będziesz obchodzić…

Szłam wolno z sercem coraz bardziej tłukącym się w piersi, a bolesna świadomość, że twój nagrobek stoi pusty i ciemny, niemal miażdżyła moją duszę… Zaciskając mocno pięści, dotarłam w końcu na miejsce.

Podeszłam najbliżej, jak się dało, i przytrzymując się zimnej, ciężkiej płyty nagrobkowej uklękłam na wilgotnej i równie zimnej ziemi. Spazmatyczne łkanie odbierało mi swobodny oddech. Pochyliłam głowę i zamknęłam oczy, by widok wygrawerowanych liter układających się w twoje imię zniknął choć na moment. Płakałam, połykając słone łzy, a kilkadziesiąt zniczy, wciąż palących się na twoim nagrobku, potęgowało cierpienie. Bo choć powinnam się cieszyć, że pomimo mojego zaniedbania tak wielu ludzi pamiętało o tobie, poraził mnie fakt, że oto znowu cię zawiodłam. Ja, mamo… Ja i tylko ja! Twoja jedyna córka. Dla której ty zawsze byłaś gotowa na wszystko…

Powoli podniosłam głowę, ponownie wbijając wzrok w tabliczkę z twoim imieniem. Mokre źrenice sprawiły, że literki zupełnie się rozmazały. Stały się jasną plamą odbijającą blask subtelnych płomyczków.

Przetarłam oczy dłońmi i, wciąż cicho łkając, zmówiłam modlitwę. Pierwszą modlitwę od niepamiętnych czasów.

Za ciebie, za siebie, za wszystko i za nic…

Drżącą dłonią rozsunęłam plecak, by wyjąć z niego przyniesiony znicz. Postawiłam go na moment na brzegu płyty nagrobkowej i zapaliłam zapałkę. Cienki, biały knot niemal natychmiast zamienił się w malutkie, gorące światełko. Podnosząc się z ziemi, podeszłam do tabliczki, by tuż pod nią postawić swoją świecę.

Stojąc wyprostowana, ponownie omiotłam spojrzeniem cmentarz. Zupełnie pusto i cicho.

Nie boję się cmentarzy, od kiedy mi powiedziałaś, że to nie umarłych, a żywych trzeba się bać…

Gdy o poranku otworzyłam oczy, moja nocna wyprawa wydawała się tak mało realna, że przez kilka minut leżałam zupełnie bez ruchu, kontemplując w myślach wszystkie szczegóły minionych wydarzeń.

Dopiero wspomnienie wyglądu tabliczki nagrobkowej otrzeźwiło mnie do tego stopnia, że przestałam mieć jakiekolwiek wątpliwości o realności tego, co łudząco przypominało nieprzyjemny sen.

Byłam tam… Zrobiłam to… Sama. Co więcej, plany na dzień bieżący również brzmiały jak absurd. Mimo wszystko wiedziałam, że się nie wycofam.

Właśnie dlatego praktycznie zerwałam się z łóżka. Narzuciwszy na siebie szlafrok, poczłapałam prosto do kuchni, by naprędce przygotować śniadanie. Zjedzenie go, ubranie się i wyjście z domu nie zajęło mi więcej niż trzydzieści minut.

Ku mojej wielkiej uldze udało się przebrnąć przez klatkę schodową bez natknięcia się na panią Halinkę. Nie żebym jej nie lubiła. Mój ubiór jednak mógł sprowokować ją do zadawania niewygodnych pytań. I prawdę mówiąc, wcale nie mogłabym się temu dziwić…

Tomek, mąż mojej przyjaciółki, od dziesięciu lat pracował na stanowisku przedstawiciela handlowego sprzedającego usługi oferowane przez dużą, międzynarodową firmę.

Swoją pracę zaczynał codziennie o godzinie dziewiątej rano. Od Edyty wiedziałam również, że zawsze starał się być bardzo punktualny, dlatego wcale mnie nie zdziwiło, kiedy za kwadrans dziewiąta zobaczyłam, jak podjeżdża swoim luksusowym, granatowym audi na duży, firmowy parking.

Poczekałam jeszcze, aż zniknie wewnątrz wysokiego, przeszklonego budynku, zapłaciłam taksówkarzowi za usługę i wysiadłam z samochodu.

Na zewnątrz było zimno i pochmurno, więc moja czapka z daszkiem i okulary przeciwsłoneczne bardziej zwracały na siebie uwagę niż sprawiły, że stałam się anonimowa, co było jednak głównym celem założenia ich przed wyjściem z domu.

Bez namysłu zdjęłam je więc z nosa i schowałam do małej torebki przewieszonej przez ramię. Siedziba firmy znajdowała się praktycznie w samym centrum Warszawy. Stanowiła zatem przy okazji wymarzoną lokalizację do dyskretnego obserwowania czyichś ruchów.

Na wprost głównego budynku, po drugiej stronie ulicy, a więc tuż za moimi plecami, znajdowała się kawiarnia, w której zamierzałam cierpliwie poczekać na kolejne wydarzenia dnia.

Wewnątrz panowała atmosfera typowego poranka. Wydawanie śniadań, unoszący się od progu zapach świeżo mielonej kawy, stukot filiżanek stawianych na dopasowanych spodkach, a także szmery rozmów.

Wypatrzyłam sobie idealne miejsce tuż przy dużej szybie wychodzącej na główną ulicę. Zanim poszłam złożyć zamówienie, zdjęłam swój ciepły, ciemny płaszcz i przewiesiłam go przez oparcie krzesła, dając tym samym do zrozumienia, że stolik jest zajęty.

Po kilku minutach siedziałam już na swoim stanowisku obserwacyjnym w oczekiwaniu na podwójne espresso i zbyt kuszącego, jeszcze ciepłego pączka z marmoladą (coś, co zawsze przejmowało kontrolę nad moim mocnym postanowieniem niejedzenia słodyczy do kawy). Usprawiedliwienie zjedzenia go znalazłam więc na poczekaniu. Nie miałam pojęcia, kiedy wrócę do domu, tym samym nie wiedziałam, kiedy znowu wezmę coś do ust. Najważniejsza tego dnia była przecież moja misja. Misja odkrycia występków Tomka, o ile takie oczywiście istniały.

Nie mogłam pozwolić, żeby Edyta zadręczała się całymi dniami okropnymi podejrzeniami o zdradę człowieka, który stał się najważniejszą osobą w jej życiu. Postanowiłam dowiedzieć się prawdy, choć nie miałam pojęcia, co dalej z tą prawdą można by zrobić. Po prostu na początek musiałam wiedzieć!

Wpatrzona w dużą szybę, pochłonięta myślami, ocknęłam się, dopiero kiedy kelnerka położyła przede mną moje zamówienie.

Dziękując jej, usłyszałam dźwięk własnego telefonu dochodzący gdzieś z wnętrza torebki leżącej na krześle obok.

Pospiesznie wyciągając komórkę, byłam prawie pewna, czyje imię zobaczę na wyświetlaczu.

— Cześć, siostrzyczko. — Usłyszałam swój własny, odrobinę speszony głos.

— Cześć. Fajnie, że odebrałaś. Jestem w pobliżu i pomyślałam, że wpadnę do ciebie na chwilę. Mam dzisiaj wolne, zapomniałam ci wczoraj powiedzieć.

Zakrywając usta wolną ręką, zamarzyłam o tym, żeby w ułamku sekundy przyszło mi do głowy coś bardzo sensownego do powiedzenia.

— Karina, halo, jesteś tam?

— Tak, tak, jestem, to znaczy nie, nie ma mnie. Yyy...Chciałam powiedzieć, że nie ma mnie w domu. — Zmrużyłam oczy w oczekiwaniu na kolejne pytanie, które musiało pojawić się w głowie Edyty tuż po usłyszeniu mojej „inteligentnej” odpowiedzi.

— Czy wszystko w porządku? Dziwnie mówisz. — Zatroskany głos Edyty potwierdził moje obawy.

— Tak, wszystko w porządku. Musiałam coś załatwić. Przykro mi, że się nie zobaczymy. Gdybym wiedziała, że wpadniesz, na pewno zmieniłabym plany. Obiecuję jednak, że wszystko ci opowiem, jak tylko się spotkamy, ale teraz muszę już kończyć.

— OK, jasne, nie ma sprawy. Ale nawet sobie nie myśl, że ci odpuszczę. Jesteś taka tajemnicza, że z całą pewnością nie robisz w tym momencie zakupów na obiad!

— Miłego popołudnia. Ucałuj Jasia. Zdzwonimy się później.

— Wątpię, że może być miłe, ale jeśli się nie mylę, to mam nadzieję, że twoje właśnie takie będzie. A jeśli to miłe popołudnie jakimś sposobem przeciągnie się w jeszcze ciekawszy wieczór, to życzę, żeby skończyło się dopiero nad ranem!

Rozłączyła się. Ja natomiast wciąż trzymałam słuchawkę przytkniętą do ucha. Jak bardzo się myliła. Bardziej daleka od prawdy nie mogła już być. Ale chyba o to chodziło, kiedy usilnie chciałam wymyślić coś sensownego. I nawet jeśli wyszło zupełnie niechcący, cel został osiągnięty. Oby tylko jej słowa się nie sprawdziły. Miałam gorącą nadzieję, że moje rzeczywiste plany nie zakończą się w środku nocy! Edyta również by tego nie chciała, gdyby oczywiście poznała prawdziwy powód mojej tajemniczości!

Z coraz mniejszą ochotą na smakołyk leżący wciąż przede mną ponownie schowałam telefon do torebki.

Dopijałam kawę, gdy zobaczyłam, jak wychodzi z budynku.

Pospiesznie narzuciłam na siebie płaszcz, chwyciłam torebkę i w takim samym tempie opuściłam cukiernię.

Miałam szczęście. Tomek wcale nie zmierzał w stronę samochodu. Zdawałam sobie sprawę, że w przypadku takiego scenariusza śledzenie go mogłoby od razu zakończyć się fiaskiem. Wątpiłam, żeby taksówka dojechała na czas.

On tymczasem zaraz po wyjściu skierował się na prawo. Z rękami w kieszeniach płaszcza, bez aktówki, którą niósł uprzednio.

Przejście przez ruchliwą ulicę zajęło mi tyle czasu, że aby ponownie zobaczyć Tomka, musiałam przebiec cały parking znajdujący się przed budynkiem firmy, w której pracował.

Szedł prosto, szerokim chodnikiem, mijając ciągnące się po prawej stronie sklepowe witryny.

Nie oglądał się za siebie, ale przecież nie miał powodu, by to robić. Uściślając, nie miał powodu podejrzewać, że ktoś mógłby go właśnie obserwować.

Trzymałam się na bezpieczną odległość, choć wokół było tak dużo ludzi, że pomijając założenie czapki z daszkiem, mało prawdopodobne, by mógł mnie zobaczyć czy rozpoznać, nawet gdyby nagle przeszło mu przez myśl odwrócić głowę.

Szłam jego tropem, jednocześnie bijąc się z myślami o to, co zrobię, kiedy już odkryję niemiłą prawdę na temat męża mojej najlepszej przyjaciółki. Nie chciałam być pesymistką, ale z każdym kolejnym krokiem oddalającym Tomka od biurowca, w którym zdecydowanie powinien znajdować się w tym momencie, moje podejrzenia przybierały na sile.

Nagle, odbijając lekko w lewo, stanął na przejściu dla pieszych przecinającym główną ulicę. Ponieważ świeciło się czerwone światło, musiałam odrobinę zwolnić. Zielony sygnał ponownie przyspieszył moje tempo. Zanim jednak przeszłam na drugą stronę, zrozumiałam, że nawet jeśli byłabym zmuszona poczekać na następną zmianę świateł, nie zgubiłabym Tomka z zasięgu wzroku…

Na lewo znajdowała się bowiem restauracja. Znałam ją. Miałam już przyjemność być w środku. Co prawda kilka lat temu, ale dobrze pamiętałam klimatyczny wystrój i dość wyrafinowaną kartę dań… To właśnie w jej wnętrzu zniknął teraz Tomek.

Z bijącym mocno sercem odczekałam kilka minut, po czym również weszłam do środka.

Chyba było mi już wszystko jedno, czy mnie zobaczy, czy nie. Chciałam po prostu wiedzieć! Musiałam wiedzieć, z kim się umówił…

Najpierw uderzyło we mnie przyjemne ciepło, a zaraz później świadomość, że nigdzie nie było go widać.

Patrzący na mnie kelner zapewne zaczął się zastanawiać, czy zamierzam zostać, gdy jak sparaliżowana wciąż stałam pod drzwiami.

Przełykając ślinę, zdobyłam się na odwagę i podeszłam do niego. Witając się uprzejmie, poprosiłam o stolik dla dwóch osób w jakimś ustronnym miejscu. Wyjaśniłam, że na kogoś czekam. Po krótkiej chwili, wstrzymując oddech, podążyłam za młodym kelnerem. Cała nadzieja w tym, że Tomek nie poprosił o to samo!

Ku mojej wielkiej uldze sala, do której mnie zaprowadził, była niemal pusta. Pomijając trzy kobiety w średnim wieku popijające wspólnie kawę, nie było tam nikogo więcej. Z całą pewnością zasługą takiego stanu rzeczy była zbyt wczesna pora na obiad.

Zdjęłam płaszcz i zajęłam wskazane miejsce. Następnie, kontynuując improwizację, zamówiłam sok i poprosiłam o chwilę na przestudiowanie menu w oczekiwaniu na osobę, z którą teoretycznie byłam umówiona.

Zaraz po tym jak kelner oddalił się od mojego stolika, zamknęłam kartę dań i, odsuwając krzesło, wstałam z zamiarem odszukania toalety.

Oczywiście doskonale pamiętałam, gdzie się znajdowała.

Trzeba było przejść przez salę, skręcić w prawo, przejść przez wąski korytarz prowadzący jednocześnie do dwóch innych sal, a później…

Stanęłam jak wryta. Zerkając w stronę pierwszej z nich, zobaczyłam Tomka. Siedział na wprost wejścia. Przy niedużym stoliku, pod przeszkloną ścianą. W towarzystwie… faceta! Równie eleganckiego jak on. I choć z takiej odległości nie byłabym w stanie zrozumieć, o czym rozmawiali, ich uśmiechnięte twarze świadczyły o wyśmienitych nastrojach.

W następnej chwili, kiedy ostentacyjnie wznieśli za coś toast, po prostu zrobiło mi się słabo.

Musiałam natychmiast skorzystać z toalety, do której wcześniej szłam tylko pod pretekstem rozglądnięcia się po wnętrzu.

To niemożliwe! Po prostu niemożliwe!

Wparowałam do łazienki, która na szczęście była wolna, i opierając się o umywalkę, spojrzałam w lustro. To nie dzieje się naprawdę. Na pewno zaraz obudzę się we własnym łóżku…

Zamknęłam oczy, ale po ich otwarciu wciąż stałam w restauracyjnej toalecie.

Gdy do środka weszła jakaś kobieta, szybko odkręciłam wodę, by udać, że myję ręce.

Po ich wysuszeniu, wciąż zdezorientowana, wyszłam z toalety, by stanąć oko w oko z… Tomkiem.

— Nie wiem właściwie, co bardziej mnie zdziwiło. Twój widok po tak długim czasie, czy fakt, że mnie śledzisz. — Piekące policzki mogły tylko nieznacznie konkurować ze zmieszaniem malującym się na mojej twarzy. Zreflektowałam się jednak dość szybko, a zażenowanie ustąpiło miejsca nagłej furii.

— A ja nie wiem, czy bardziej obrzydził mnie fakt, że zdradzasz swoją żonę, czy to, że robisz to z facetem! — powiedziałam, nie panując nad swoim gniewem.

— Że co przepraszam? — odparował z takim zdziwieniem, jakby z inteligentnego człowieka, jakiego znałam, w jednym momencie zamienił się w hipokrytę.

— Jak możesz? Edyta tego nie przeżyje! Co ty sobie w ogóle myślałeś?

— Pozwól ze mną. — Kręcąc głową, złapał mnie za rękę i poprowadził prosto do stolika, przy którym wciąż siedział jego… — A teraz poznaj Pawła. Notariusza, który właśnie przekazał mi dokument własności dużej działki pod Warszawą.

— Miło mi. — Mężczyzna z szerokim uśmiechem na twarzy, wstając, wyciągnął do mnie rękę. — Paweł Nowak — dodał z nadal wyciągniętą dłonią.

— Karina Antoniewska. — Nieśmiało uścisnęłam jego dłoń. Po czym nadal nieufnie spojrzałam w stronę rozbawionego już Tomka.

— Usiądź, proszę, z nami, żebyśmy raz na zawsze mogli wyjaśnić sobie tę niezbyt miłą pomyłkę. — Mówiąc to, odsunął jedno z krzeseł, cierpliwie czekając na mój ruch.

Gdy wreszcie usiadłam, obaj zrobili to samo. W tym momencie podszedł do nas kelner. Tak, dokładnie ten, z którym rozmawiałam kilkanaście minut temu.

— Czy mogę coś jeszcze zaproponować? — Zwrócił się bezpośrednio do nich.

— My już dziękujemy, ale może pani zechce coś zamówić. — Słowa Tomka padające pod moim adresem przesiąknięte były dobrym humorem. Ignorując go bez słowa, odwróciłam się do kelnera, mówiąc, że zostanę przy swoim soku.

— Oczywiście, zaraz przyniosę sok i płaszcz, wiec proszę się nie kłopotać. — Kelner zniknął, a ja ponownie spojrzałam na Tomka.

— Na początek chciałbym wiedzieć, czy Edyta ma pojęcie, gdzie jesteś. — Wciągnęłam powietrze, kręcąc przecząco głową.

— Oczywiście, że nie wie. Myślisz, że mogłaby tak po prostu siedzieć w domu, pić kawę i czekać cierpliwie, aż ja odkryję, co tak właściwie robisz, kiedy w godzinach pracy siedzisz sobie w restauracji, popijając szampana?

Tomek z Pawłem wymienili spojrzenia, śmiejąc się jednak pod nosem. Pan notariusz (jeśli wierzyć w zapewnienia Tomka) został pokrótce poinformowany o moich wcześniejszych (nie mogę użyć słowa „bezpodstawnych”) wnioskach dokładnie w momencie, gdy ja rozmawiałam z kelnerem.

— Czyli mam rozumieć, że ona niczego nie podejrzewa? Więc skąd pomysł śledzenia mnie? — Zapytał, ponownie patrząc na mnie.

— Nie powiedziałam, że nie podejrzewa. Wyznała mi, że ma pewne przypuszczenia. To niewinne śledztwo to jednak mój plan. Ale chyba nie ma w tym nic dziwnego, prawda? Bo jak zareagować, kiedy ktoś bardzo bliski przeżywa takie katusze?

— OK, o tym za chwilę — wtrącił szybko Tomek, jednocześnie unosząc wysoko brwi w geście wielkiego zdziwienia. Zupełnie jakby wczoraj spadł z księżyca! — Myślę, że twoje wyjaśnienia mogą poczekać. Powiem ci, o co chodzi, ale musisz obiecać, że nie piśniesz o niczym Edycie.

— Jeśli to coś nie dotyczy tego, o czym myślałam, to się zgadzam.

— Jak wspomniałem, Paweł jest notariuszem — odparł mężczyzna, ignorując moją zaczepkę. — W dużym skrócie poznaliśmy się przez moją ciotkę, która udała się do niego jakiś czas temu, by sporządzić swój testament. Zapisała mi w spadku działkę. Nie chciałem, żeby Edyta się dowiedziała, bo to ma być niespodzianka na naszą rocznicę ślubu. Zacząłem już nawet pewne przygotowania potrzebne pod budowę domu. Jak dobrze wiesz, własny dom od dawna jest marzeniem mojej podejrzliwej żony.

Spoglądając to na Tomka, to na Pawła, zaczynałam rozumieć ich rozbawienie. Co więcej, musiałam silić się na zachowanie powagi.

Do stolika podszedł kelner z moim sokiem i płaszczem. Uśmiechnął się uprzejmie, po czym zniknął. Zawartość swojej szklanki wypiłam niemal duszkiem.

— Działka pod Warszawą, dom, niespodzianka. Brzmi pięknie. Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że to o to chodzi. Kamień z serca. Śledzenie cię to jednak był dobry pomysł.

— Pod warunkiem, że na razie zachowasz to dla siebie. To w sumie jedyny sposób, żebym wybaczył ci to, o co mnie oskarżyłaś! — Zrobił się tak poważny, że znowu poczułam się jak wariatka. Sekundę później jednak uśmiechnął się, puszczając do mnie oko. — I masz szczęście, że zawsze cię lubiłem. Poza tym obie jesteście takie same. Pewno dlatego tak dobrze się dogadujecie.

— Obiecuję nie pisnąć nawet słówka, ale ja też mam prośbę. Musisz jakoś udobruchać swoją żonę, bo dopóki o niczym nie będzie wiedzieć, gotowa jest popaść w jakąś depresję, podejrzewając Bóg wie co.

— Fakt, przez te wszystkie plany i sprawy całkowicie ją zaniedbałem. Masz to jak w banku, jeszcze dzisiaj naprawię swój błąd. To jak, umowa stoi?

— Jednak istnieją jeszcze porządni faceci! Umowa stoi — powiedziałam, uśmiechając się od ucha do ucha. — A ciebie bardzo przepraszam za wyciągnięcie pochopnych wniosków — dodałam, patrząc już na Pawła.

— Nie ma sprawy, zawsze to jakieś nowe doświadczenie — odparł, po czym wszyscy troje, roześmiani, stuknęliśmy się swoimi szklankami, uprzednio napełnionymi wodą przez Tomka.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Rozwiązywanie cudzych problemów przychodzi często łatwiej, niż zajęcie się własnymi. Człowiek robi się odważny na potrzeby innych, a w prywatnym życiu okazuje się tchórzem. Oto prawda o mnie. Każdego dnia od powrotu obiecywałam sobie pojechać do Kuby i każdego dnia znajdowałam pretekst, by odłożyć to w czasie. Powodem był lęk. Lęk przed odrzuceniem, przed stawieniem czoła rzeczywistości, która mogłaby okazać się trudna do zniesienia. Kolejny problem polegał na tym, że im dłużej zwlekałam, tym strach był większy.

Tego ranka pomyślałam sobie jednak, że powinnam pójść za ciosem. Udało mi się przekroczyć próg mieszkania mamy i nie popaść w depresję, udało mi się oswoić z przebywaniem w jej kuchni bez tonięcia w morzu łez. Odwiedziłam jej grób i moje serce się nie zatrzymało. Może więc byłam w stanie stanąć z Kubą twarzą w twarz, przyjmując na siebie wszystkie konsekwencje decyzji podjętej kilka miesięcy temu.

Co prawda prosiłam Edytę, żeby pod żadnym pozorem nie informowała go o moim powrocie, zanim sama odważę się to zrobić, jednak znając ją, miałam mało czasu do namysłu. Tym bardziej że od naszej ostatniej rozmowy, czyli tuż po przygodzie ze śledzeniem Tomka, minęło już pięć dni.

Podjąwszy decyzję, popadłam w popłoch. Jeśli już miałam stanąć przed Kubą, to nie mogłam wyglądać byle jak. A szczerze mówiąc, patrząc w lustro, delikatnie się przestraszyłam. Worki pod oczami, włosy w nieładzie, nie mówiąc o ubraniu, jakie włożyłam na siebie po wstaniu z łóżka. Luźne dresy, które praktycznie na mnie wisiały, uczyniły z mojej sylwetki coś zupełnie bezkształtnego. Koniec z zaniedbywaniem się!

Zrzucając ubranie, pobiegłam pod prysznic. Na włosy nałożyłam podwójną porcję odżywczej maski, którą znalazłam w szafce z kosmetykami. Mama zawsze robiła zapas. Jeśli coś było w promocyjnej cenie, kupowała więcej. W ten sposób szafka ledwie się domykała. Balsamy, kremy do rąk, stóp, szampony, odżywki, chusteczki. Uzbierało się tego naprawdę sporo.

Miałam wielką nadzieję, że moje zdecydowanie zbyt długie włosy wybaczą mi zaniedbanie i dadzą się rozczesać.

Kąpiel, nałożenie balsamu, ujarzmienie kosmyków, makijaż (coś, co prawie zapomniałam, jak się robi) zajęły mi więcej czasu, niż byłam w stanie sobie wyobrazić, spiesząc do łazienki. Wybór ubrania był jeszcze trudniejszy. Nie przesadzić, ale dobrać coś stosownego. Mając oczywiście do dyspozycji jedynie kilka rzeczy, które kiedyś trzymałam u mamy na wszelki wypadek. Co właściwie mogło się równać z dokonaniem cudu. Para dżinsów, ciepły golf, dwie koszule, kilka T-shirtów, sukienka sweterkowa i czarne rajstopy. Kiedy ostatnio miałam na sobie sukienkę? Tę całkiem lubiłam. Była też dość ciepła. Postanowione.

Gdy po całym zabiegowym rytuale parzyłam w kuchni kawę, zegar wiszący na ścianie wskazywał godzinę dwunastą w południe. A więc wszystko zależało od tego, czy Kuba pracował w domu, czy w terenie. Moje spojrzenie powędrowało do kawiarki stojącej przy zlewie. Nie mogąc się oprzeć, wyciągnęłam rękę, by jej dotknąć. Co ma być, to będzie, mamo… Co ma być, to będzie.

Ostatni łyk kawy był ostatnim momentem zwlekania. Przechodząc przez korytarz, spojrzałam w lustro, by ocenić efekt i już po chwili móc wreszcie założyć płaszcz, wsunąć na stopy zimowe botki i ruszyć w nieznane…

Nacisnęłam dzwonek i wstrzymałam oddech. Jedna sekunda, dwie, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem… Wypuszczając powietrze i robiąc trzy kroki w tył, ponownie spojrzałam w kierunku pustego podjazdu. Nie musiał przecież oznaczać, że Kuby nie było w domu. Często parkował samochód w garażu. W każdym razie ani śladu białego BMW. I jakkolwiek irracjonalna była ta jedna myśl (która pojawiła się w mojej głowie automatycznie), w przedziwny sposób dodała mi otuchy…

Podchodząc ponownie do drzwi, tym razem zdecydowałam się zapukać. Zaciskając dłoń w pięść, kilka razy uderzyłam w drewno zmarzniętymi kostkami. Nie liczyłam już jednak sekund, bo podświadomie czułam, że drzwi się nie otworzą. Opuszczając powoli dłoń, zacisnęłam ją tym razem z całych sił. Mimo wszystko nie mogłam tak po prostu odejść. Tak samo jak nie mogłam zrozumieć, dlaczego tyle zwlekałam…

Zapłatą za moje okrucieństwo miało być to, co usłyszałam, zanim zdecydowałam się poddać.

I niemal natychmiast uświadomiłam sobie wówczas, że scenariusz z mojego snu, ten, w którym w drzwiach Kuby pojawia się inna kobieta, byłby o niebo lepszy…

Lepszy z wielu powodów. Lepszy, bo przynajmniej wiedziałabym, że ułożył sobie jakoś życie. Lepszy, bo zrozumiałabym, że ja i on to zamknięty rozdział. Lepszy, bo miałabym pewność, że nie poddał się cierpieniu przez te wszystkie miesiące, kiedy tak po prostu ja wykreśliłam go ze swojego życia… Lepszy, bo przynajmniej byłby w stanie spojrzeć na mnie z obojętnością, do której sama przecież go nakłoniłam.

Tymczasem wyraźny szmer za drzwiami przygniótł mi serce. Szmer, a po nim cisza. Ciężka, nieznośna, dławiąca cisza. To wtedy zdecydowałam się poddać. I nawet jeśli to był kolejny błąd, postanowiłam uszanować jego wolę, dokładnie tak, jak kiedyś Kuba uszanował moją.

O dziwo też wcale nie płakałam, oddalając się od jego domu. Nie dlatego, że nie czułam bólu. Czułam coś więcej niż ból. Niemoc. Jakbym dodatkowo utraciła przywilej wyrzucania z siebie cierpienia. Jakbym w mgnieniu oka zamieniła się w głaz.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 55.16