Wciąż trafiam na jakiś dwór w tle, więc robię, co mogę, żeby go nie ominąć:)) W przedwojennej Polsce w każdym z trzystu powiatów było sto, czasem i ponad dwieście dworów. Były „jak płuca, którymi oddychała historia kraju” — pisał Jerzy Waldorff. Stanowiły zworniki struktury społecznej II RP. Odebrane ziemianom w latach 1944/45 pomału powracają do naszej wspólnej pamięci. Razem z historiami ziemiańskich rodzin.
Jak matryca
22 czerwca 2017
Któregoś dnia dotarłam do Czombrowa.
Nie dojechałam tam autobusem ani taksówką z białoruskiego Nowogródka, choć za 14 kilometrów pewnie nie zapłaciłabym majątku. Trafiłam na książkę. Gdzieś w sieci o niej przeczytałam, znalazłam w bibliotece.
Czombrów, czyli ten — albo prawie ten — dwór, w którym toczy się niespiesznie mickiewiczowska opowieść o Panu Tadeuszu. Bo dziadek Adama Em był tam ekonomem, matka zaś panną apteczkową, Adam bywał tam często i pewnie urzekł go był obszerny, o wiele większy od Zaosia dom, dlatego przechował w pamięci obraz tego co zobaczył nad brzegiem ruczaju, na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju.
W Czombrowie z jego rozłożystym dachem, czterema kolumnami i trójkątnym tympanonem, z jego lekko wzniesionym podjazdem… w tym właśnie Czombrowie Litwo ojczyzno moja i Polsko ojczyzno moja splotły się w soplicowskie jedno. Niby pamiętane, bo chyba jeszcze i dziś dzieci w szkołach „Pana Tadeusza” programowo meczą. A jednak i nierozpoznane, bo zamienione tylko w historyczny oleodruk, formę, za którą wielu nie odczytuje już treści i funkcji — tego, co było solą polskiego istnienia.
W niespodziewanie wolnej chwilowo Rzeczpospolitej, w 1928 roku, nakręcono w Czombrowie filmową wersję mickiewiczowskiej opowieści. A ostatni właściciele zagrali nawet w filmie role. Niemłodzi już państwo Maria i Karol Karpowiczowie, których potem odnalazłam na zdjęciu… Stoją w drzwiach domu — zadowoleni ale i chyba trochę zmęczeni pracą.
Bo dwór to przede wszystkim folwark — z jego oborami i stajniami, z młynami, gorzelniami, z polami rzepaku czy buraków, o których uprawie tak porywająco umiał napisać Mieczysław Jałowiecki. „Taki PGR” — można by tłumaczyć szkolnym dzieciom, dla których oznaczać to może jeszcze jakiś konkret. Skala przecież ta sama, z ta niewielką niby różnicą, która Polskę dzisiejszą konstytuuje: ten folwark, czyli kilkaset hektarów ziemi było własnością tychże państwa, którzy na zdjęciu stoją, opierając się o uchylone drzwi ganku.
Z opowieści o czombrowskim domu, który próbował przetrwać bolszewików z ich metodycznym, zaplanowanym paleniem polskich dworów, najbardziej chcę pamiętać jedną, podzieloną na dwie części. Nie jest to opowieść o przyrządzaniu tortu makowego, czy o ubieraniu choinki, ani o pięknych paniach w wytwornych sukniach popijających herbatę w trzcinowych fotelach.
To opowieść o Majowym, której pierwsza część jest taka:
Przed I wojną, w przedpokoju koło drzwi do jadalni stał ołtarzyk z figurką Matki Boskiej, przystrojony kwiatami. Wieczorami zbierali się przy nim domownicy i część służby. Przy zapalonych świecach Maria intonowała kolejne wezwania, a pozostali odpowiadali „Módl się za nami”. Po powrocie [po I wojnie] do pustego czombrowskiego dworu zwyczaj ten powrócił, z tym, ze teraz wszyscy klękali w ogołoconym z mebli salonie. I znów jak dawniej płynęły przy świetle świecy słowa Litanii Loretańskiej. Maj 1942 roku jeszcze udało się jakoś przeżyć w miarę spokojnie.
Druga część opowieści czeka tuż tuż:
Bardzo szybko zaczął sie nowy koszmar, gdy w okolicy pojawiła się sowiecka partyzantka. W dzień zagrażali Niemcy, w nocy czerwoni partyzanci… Od września 1942 roku czerwone bandy rozpoczęły palenie stodół ze zbiorami i stogów zboża, aby w ten sposób zniszczyć zaplecze aprowizacyjne dla Niemców… Czombrowska stodoła z całym użątkiem spłonęła w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1942 roku. A potem przyszedł czas na dwory i ich mieszkańców. Dowódcy oddziałów partyzanckich dostali dyrektywy wraz z dołączonymi formularzami sprawozdawczymi. W punkcie 29. mieli wpisywać spalone dwory…
16 maja 1943 roku, kiedy w Czombrowie szalały bzy i śpiewały słowiki, czerwoni partyzanci przyjechali po południu. Podpalali od czterech narożników.
I tu Joanna Puchalska, autorka książki „Dziedziczki Soplicowa”, która mnie przez Czombrów prowadziła, cytuje Zosię z filmowego planu, wnuczkę ostatniej właścicielki:
Wynosiliśmy w pospiechu tłumoczki naprędce zgarniane, a partyzanci wnosili i rozsypywali na podłodze słomę. Zebraliśmy się na trawniku przed domem. Babunia uklękła i rozpoczęła ostatnie w Czombrowie majowe. Królowo Męczenników, Królowo Wyznawców, Królowo Polski — módl się za nami. A dom płonął jak wielka ofiarna świeca.
Kto zobaczy w tej scenie tylko pławienie się w roli dyżurnego męczennika Europy — niczego z Polski nie zrozumiał. Bo dworu dziś nie ma. Są rodzinne groby kolejnych właścicieli majątku i szczątki kaplicy cmentarnej.
Nie ma dworu, a jest. Wciąż jest.
Wdzięczność
29 marca 2020
Ciepła niedziela, po drugiej stronie ulicy drzewa, więc i „świergot ptasi” już dochodzi. Janina z Puttkamerów Żółtowska, prawnuczka Mickiewiczowskiej Maryli, która pod koniec XIX wieku spędzała wakacje w Dereszewiczach, dworze dziadków Kieniewiczów niedaleko Homla, też na ten „świergot ptasi” zwracała uwagę…
Jej ojciec był kalwinem, matka katoliczką — ponoć takie małżeństwa były na Polesiu częste. Nabożeństwa były wspólne. W letnie niedziele rodzina, parę osób ze służby i kobiety ze wsi ruszały więc przez park do kaplicy. Szczęśliwie nie zamkniętej, ani nie zamienionej na cerkiewkę, jak w innych dworach, w czasie, gdy trwały najgorsze prześladowania katolicyzmu. Babka Janiny jakoś ubłagała mińskiego gubernatora.
I zwykle to ona właśnie, klęcząc przed niewielkim ołtarzem, czytała głośno w kaplicy z książeczki do nabożeństwa litanie, modlitwy i Ewangelię przeznaczoną na niedzielę. Na koniec ktoś ze służby intonował Zdrowaś Mario…
No a potem wychodzili wszyscy z kaplicy właśnie na ten „świergot ptasi”. Jasne suknie i kapelusze pań z dworu, wykrochmalone, szeleszczące spódnice i białe chusty gospodyń powoli rozpływały się w świerkowej alei, jak barwne plamy kwiatów…
Janina doceniała tę wytrwałość, z jaką dwory przechowywały wiekową tradycję. Wierność wobec obyczaju. Choć radykałowie — i katoliccy i liberalni — uznawali, że to za mało. Ale w dzienniku Janina zapisała, że dworom należy się za to przede wszystkim wdzięczność. A my sobie o tym z Piotrem Szymonem Łosiem, który ziemian jak nikt rozumie, w „Radiu dla Ciebie” rozmawiamy i prawie na tych Kresach jesteśmy.
Styl
26 maja 2020
Trzy worki kartofli w salonie zapowiadają całkiem ładną opowieść, prawda? Właśnie na nią trafiłam, więc będzie parę akapitów o Generałowej Zamoyskiej z Kórnika koło Poznania
W powłóczystych sukniach, które tak miło oglądać dziś na fotografiach czy portretach, świeża mężatka, nieco ponad dwudziestoletnia Jadwiga Zamoyska towarzyszyła mężowi Władysławowi, generałowi z czasu Powstania Listopadowego, w jego podróżach po Europie. A podróżował sporo, jako ktoś w rodzaju ministra spraw zagranicznych paryskiego Hotelu Lambert, tej siedziby popowstaniowych wygnańców.
Kiedy zaczęła się wojna krymska (1853) — czyli wojna Rosji przeciw Imperium Otomańskiemu, mąż Jadwigi, jak to miewali w zwyczaju ówcześni polscy generałowie, zajął się organizowaniem polskiego wojska i stworzył pułk Kozaków Sułtańskich. W Szumli w dzisiejszej Bułgarii, która była starą twierdzą zabezpieczająca Imperium Osmańskie przed atakami wojsk rosyjskich. W roku 1854.
Powłóczyste suknie i Jadwiga także się w tej Szumli znalazły, a że był tam też szpitalik, Generałowa codziennie pomagała w nim jak umiała. I teraz, wreszcie, kartoflany cytat z jej wspomnień:
Wśród naszego bardzo jednostajnego życia w Szumli zaszły dwa wypadki, które niemało sprawiły radości. Pani Scheffer z francuskiego poselstwa w Stambule przysłała mi trzy worki ziemniaków w podarunku…. Nie mając nigdzie żadnego schowania, a bojąc się, żeby mi prowianty nie poginęły, kazałam postawić worki ziemniaków w salonie…. Tak zabezpieczywszy moje ziemniaki już o nie byłam spokojną i tylko małym koszykiem czerpałam tyle, ile dla chorych było potrzeba; licząc po jednemu lub dwa ziemniaki na tych, którzy je mogli jeść i cały dzień się na nie cieszyli. Nikt nigdy nad żadnemi kosztownościami bardziej nie czuwał.
Potem jeszcze opowieść o zdziwieniu, kiedy zastała w salonie pewnego majora z wypchanymi jak balony kieszeniami munduru. W kieszeniach — nieszczęsne ziemniaki. Protestowała — bo to przecież dla chorych, a on jej na to, że w garnizonie już się rozeszła wieść o tym nowym „lekarstwie”. A że on sam czuł się nieco cierpiący, uznał, że też ma do niego prawo.
Wszystko to w „Pisemku Kuźniczanek” czyli uczennic Szkoły Gospodarstwa Domowego, którą niewiele lat później założyła Generałowa w Kórniku. A kiedy jej Kórnik pod koniec XIX wieku Prusacy zabrali, przeniosła szkołę do Kuźnic, właśnie kupionych na licytacji przez jej syna, Władysława Zamoyskiego. Dzięki któremu mamy, w sumie, nasze Tatry.
Ziemianie. Taki styl.
Tremo i Antychrysty
31 maja 2020
Zostało tylko tremo — napisał znajomy w fejsbukowym komentarzu.
Czy ktoś powie tak dziś o wysokim lustrze opartym na konsoli? Nie na takiej, którą ściskają w dłoniach nieduzi chłopcy, nerwowo śledząc grę. Na konsoli, która jest niewielkim, na dwóch nóżkach opartym, przyściennym stoliczkiem.
Ja wciąż mówię na takie lustro tremo, bo przed takim właśnie, wysokim do sufitu w ciemnej dębowej ramie stawiała mnie w dzieciństwie wiekowa Panna Fela, przyjaciółka Babci. To był jeszcze czas, kiedy małym dziewczynkom szyło się po domach, na starych Singerach sukienki i umawiało się na pierwszą, drugą a czasem i trzecią przymiarkę. Tremo było więc niezbędne.
„Tremo” to po hiszpańsku „ogromny”. Może właśnie z Hiszpanii przywędrowała ta nazwa do środkowej Europy, a więc i do małego modrzewiowego dworu w Dąbrówce? Blisko Drzewicy, trochę dalej od Opatowa i Radomia.
Tremo z fejsbukowego komentarza jest dziś ozdobą stołowego pokoju w drewnianym domu na skraju sosnowego lasu, niedaleko Drzewicy.
Bo dworu w Dąbrowce, w którym to tremo pozwalało przeglądać się trzem siostrom Kobierzyckim — Janinie, Krystynie i Marii — już nie ma. Jeszcze w latach czterdziestych XX wieku mieszkała w nim wiekowa klucznica i niania — Klarcia. Albo Klarusia, jak opowiadała o niej po latach jedna z sióstr, Maria.
Klarcia była tercjarką (oj, nie będę tak wszystkiego tłumaczyć ) i kiedy zaczęła się II wojna miała już mnóstwo lat. Ale właśnie z powodu Klarci wiemy, że z dworu w Dąbrówce zostało jednak coś jeszcze. Nie tylko to tremo.
Bo kiedy w 45 roku przyszli bolszewicy, Klarcia wybiegła na ganek, stanęła na stołku i zerwała spod daszku wizerunek Matki Bożej. Przywiózł go z Syberii dziadek trzech sióstr, styczniowy powstaniec. Jak w powieści Zofii Kossak „Dziedzictwo” — kiedy wrócił z tej Syberii do domu, nikt go nie poznał. Nikt nie mógł też potem sprawić, żeby odgiął przykurczone od trzymania taczek na mrozie palce dłoni. Nawet do zdjęcia zrobionego po latach to się nie udało.
Ale wracając do stołka, na którym Klarcia stanęła w obliczu nieuchronnego, bolszewickiego… Zanim wyrwała obrazek spośród dzikiego wina, które latami ganek obrastało, zdążyła nawrzeszczeć, że zabiera Matkę Boską, „żeby te Antychrysty nie profanowały”.
Ta Matka Boska — w dziwnej ramce, której nie trzymał się żaden brud, zrobionej przez dziadka z zagiętymi palcami na Syberii — jeszcze w roku 2003 stała w warszawskim mieszkaniu Marii. Tej, która Klarcię nazywała Klarusią.
*
A o „Antychrystach” krzyczała też Klarusia wcześniej. Do Niemców. Z Gestapo. W 1942.
Od roku nie żył już wtedy chorujący na serce ojciec trzech sióstr, Edward. Przed wojną, co roku jeździł do uzdrowiska znanego kardiologa, doktora Siemianowskiego i potem czuł się lepiej. Ale teraz o uzdrowisku nie można było nawet marzyć. Szczęście, myślała po latach Maria, że nie dożył przejęcia majątku przez Niemców i przekazania go w 1941 roku niemiecki zarząd czyli Liegenschaft.
Ojciec zdążył jeszcze zakopać w ogrodzie — gdzie pewnie lezą do dziś — domowe sztucery. W krzakach — w których jako dziewczynki uwielbiały chować się trzy siostry, zwłaszcza jak przyjeżdżali goście. Bo wolały być z psami, kotami, końmi.
Ojciec bardzo źle przeżył samą zmianę czasu na początku wojny. Na biurku ustawił na drewnianych podstawkach dwie „cebule” — jedną z czasem polskim, drugą z niemieckim. Kiedy z Józefem, karbowym, ustalali wieczorem co jest do zrobienia kolejnego dnia, tłumaczył mu, że coś zacznie o szóstej polskiego czasu, ale o siódmej niemieckiego. „To o której mam zacząć, panie dziedzicu” — pytał Józef. „Przecież ci mówię wyraźnie — odpowiadał ojciec — że na polski czas to będzie szósta, a na niemiecki siódma… To o której, panie dziedzicu” — wiercił dziurę w brzuchu Józef…
W 42 roku nie było też we dworze w Dąbrowce mamy trzech sióstr, Marii, na którą wszyscy mówili Maryla. Bo ona, chcąc ratować drugą z córek, Janinę, nazywaną Jaśką, co właśnie tuż przed wrześniem 39 pojechała do narzeczonego we Włodzimierzu Wołyńskim — pojechała za nią.
Zanim dojechała, do Polski weszli Niemcy, ale mama zdążyła jeszcze wsadzić Jaśkę do pociągu, żeby wróciła do domu. Sama chwilę została jeszcze we Włodzimierzu. Jak większość pań z ziemiańskich rodzin była po przeszkoleniu wojskowym. Przy pułku w Radomiu. Kiedy do Polski weszli Rosjanie, mama spotkała kogoś z tego pułku i poszła razem z żołnierzami przekraczającymi granicę rumuńską. W Rumunii, wśród internowanych Polaków pracowała jako sanitariuszka, a potem przez Hiszpanię przedostała się do Anglii. Tam prowadziła w I Dywizji Pancernej generała Maczka kantyny dla żołnierzy. Potem przeszła z Maczkiem cały szlak — przez Francję, Belgię do Holandii.
Pod koniec wojny wróciła do Anglii i tam dowiedziała się, że trzecia z jej córek, Maria, dostała właśnie w bierutowskim więzieniu wyrok śmierci. Nie wiedziała jeszcze wtedy, że Różański obiecał osobiście strzelić jej w głowę. Wróciła więc do Polski, żeby ratować córkę, choć powracających z dywizji Maczka traktowano jak szpiegów…
Ale to już później, później…
Na razie jest rok 1942. W Dąbrówce nie było już wtedy Jaśki, bo dostała jakąś pracę w Łodzi. Ale za to wróciła z Warszawy Krysia, najstarsza z sióstr, której mąż dostał się do niewoli.
W tym 42 roku we dworze była więc tylko Maria, Krysia i Klarcia, którym pozwolono mieszkać w dwóch pokojach. W jednym zrobiły sobie kuchenkę.
Maria już była zaprzysiężona w konspiracji. Skończyła kurs sanitarny i staż w opoczyńskim szpitalu — drżąc z przerażenia zrobiła tam swoje pierwsze zastrzyki. Zaczęła sama organizować kursy sanitarne dla kolejnych dziewcząt i zbierała środki opatrunkowe. Brat jej ojca, tak jak przed wojną, prowadził aptekę w Nowym Mieście. „Trochę był płochliwy” — jak wspominała Maria. Nie chciał wiedzieć po co, ale dawał Marii to, o co prosiła i zastrzegał: „tylko nie mów od kogo to jest”.
W lesie już były oddziały, Maria i Krysia dostarczały tam rozkazy i środki opatrunkowe. Zanim je zaniosły, trzymały przygotowane paczki we dworze, w przepastnych szafach.
Okoliczni Niemcy byli raczej spokojni, zabierali sobie, co tam im było potrzebne, ale „nie było ekscesów” — jak wspominała Maria. Ale ktoś doniósł, że mają kontakty, do Dąbrówki przyjechało gestapo. Zaczęła się dzika rewizja, z wrzaskami i wyrzucaniem wszystkiego na podłogę.
I tu właśnie Klarcia pierwszy raz — stojąc co prawda za parawanem, ale jednak — krzyczała, że „Antychrysty przyszły, czyste Antychrysty!”. Całe szczęście, że nie po niemiecku.
„Antychrysty” zabrały się do pięciu szuflad ogromnej Klarciowej komody, w których ta trzymała suszone zioła. Każdy rodzaj osobno, powiązane w pęczuszki, każdy owinięty bibułką, przewiązany sznureczkiem i opisany ołówkiem: to rozchodnik, to kopytnik, to szałwia albo mięta. Niemcy zrywają papierki i sznureczki, Klarcia wrzeszczy o Antychrystach, oni otwierają drugą szufladę, potem trzecią, potem czwartą i piątą… Na ziemi leży już cała góra suchego, wymieszanego zielska, Klarcia na zmianę wrzeszczy i płacze — bo wie, że tej wymieszanej góry już nie uporządkuje i całe jej zbieranie ziół na nic.
W końcu Niemcy otwierają szafę. I znów widzą równo ułożone nieduże paczuszki… Nie wytrzymali, machnęli rękami, wrzasnęli, że przyjdą jutro i poszli. Więc Krysia i Maria zabrały te paczki z lekami i bandażami, a po godzinie nie było ich już we dworze.
*
Ta historia nie kończy się tak łatwo, bo jedna z sióstr zostaje w leśnym oddziale. Może opowiem za jakiś czas. Dziś napiszę raz jeszcze to, co najczęściej przy okazji podobnych opowieści: po dworze nie ma już śladu.
Tylko na skraju sosnowego lasu niedaleko Dąbrówki, w drewnianym domu, który zbudował przed wojną dziadek znajomego, tremo trzech sióstr ozdabia pokój stołowy.
A z których to…
7 sierpnia 2017
Przypomina mi się historia przed laty zapisana, po polsku banalna — o dworze, który był, potem go zabrali i nawet trochę z niego skorzystali, a na końcu rozebrali — żeby nikt nie wspominał. Natrafiłam na nią przypadkiem. Zatrzymałam się przy pierwszym zdaniu z raportów kapitana Jaruzelskiego z lat 1946/47, które niedawno odnaleziono. Pisane w grudniu 1946 do Szefa II-go Wydziału Sztabu 2 WDP, Sprawozdanie o działalności band i przeciwdziałaniu pododdziałów własnych na terenie powiatów Piotrków i Radomsko. Kapitan, późniejszy znany wszystkim generał, był od lipca 1946 wojskowym komendantem Piotrkowa.
No i relacja: W dniu 27.12. 46r o godzinie 19,00 w pobliżu stacji Piotrków został zatrzymany przez 4-ech nieznanych osobników żołnierz z 19 baonu saperów w Krakowie. Bandyci po zatrzymaniu żołnierza wydali mu rozkaz „ręce do góry” i w tej pozycji zaprowadzili go do majątku Bełzatka pow. Piotrków, gdzie zabrali od niego automat i następnie zwolnili. Pościgu za wyżej wymienionymi bandytami nie wszczęto, gdyż meldunek o powyższym napadzie złożony został dopiero w dniu następnym.
Kapitan Jaruzelski podpisał się pod raportem jako oficer zwiadu 5 Kołobrzeskiego Pułku Piechoty, a na górze ktoś, chyba rzeczony Szef, dopisał: 01 47 akceptuję.
„Majątek Bełzatka”. Co to za miejsce? Jeśli kapitan używa takiego określenia, to raczej nie pisze o wiejskiej chałupie. Więc dwór.
Szperacza sieciowego prowadzi najpierw „wujek google”, więc już po chwili wiem, że Bełzatka to dziś ponad pięciohektarowy — w dwoma dużymi stawami — miejski park w Piotrkowie Trybunalskim. Jest zdjęcie drzew nad stawem i opis:
Główna aleja wjazdowa na teren parku (ul. Dworska) obsadzona jest lipami drobnolistnymi, granica wschodnia obsadzona jest jesionami wyniosłymi, a droga do sadu po stronie zachodniej grabami pospolitymi. Miejsce, w którym znajdował się kiedyś dwór, porośnięte jest gęsto krzewami i młodymi nasadzeniami drzew…
Skąd się jednak wzięło to skrupulatnie opisane przyrodnicze dobro, cieszące dziś mieszkańców miasta, w którym od XVI wieku istniał najwyższy sąd dawnej Rzeczypospolitej? No, ten dwór. Najpierw, w XVIII wieku zajazd szlachecki, dopiero w połowie XIX wieku przerobiony na dom mieszkalny. Przechodził z rąk do rąk wnoszony w wianie, sprzedawany i kupowany. Ostatnim właścicielem Bełzatki przed 1939 rokiem był Marceli Stokowski. Syn Aleksandra.
I już za chwilę czytam w sieci coś, co świetnie znam, bo takich określeń jest mnóstwo: po II wojnie światowej Bełzatka przeszła na własność Skarbu Państwa. Co oznacza — ni mniej, ni więcej — że zabrali ją właścicielom w ramach parcelacji. Odszkodowania nie dali, bo rewolucje nie bawią się przecież w takie drobiazgi, ideologicznie — na dodatek — niesłuszne.
Dalej sieć informuje, że użytkownikiem Bełzatki został Państwowy Ośrodek Maszynowy i Urząd Wojewódzki, ale już w 1974 roku dwór rozebrano, za zgodą ministra kultury i wojewódzkiego konserwatora zabytków. Jako uzasadnienie podano fatalny stan techniczny budynku w następstwie dewastacji w latach 45—55 i brak funduszy na renowację. Do dziś ocalały tylko parterowe czworaki.
Jedyne zdjęcie dworu pochodzi z roku 1949. Nie wygląda na nim zachęcająco. A przecież w 1924 roku Marceli Stokowski — tak przynajmniej mówi sieć, nie podając jednak źródła — przeprowadził w nim remont.
Czy jednak na pewno Marceli, czy może raczej jego ojciec, Aleksander? Bo to on jest wymieniany jako właściciel Bełzatki w „Wykazie właścicieli ziemskich dawnego województwa łódzkiego”, który bazuje na „Księdze adresowej Polski 1930r”. Taką w każdym razie informację znajduję w wydawanych przez Polskie Towarzystwo Ziemiańskie „Wiadomościach Ziemiańskich” z marca 2005r.
Nie wiem też czy o Aleksandrze, czy o Marcelim pisze znawca międzywojennej gospodarki ziemiańskiej, wieloletni członek zarządu PTZ Andrzej Laudowicz. Opisując Powszechną Wystawę Krajową z roku 1929, której częścią była Wielka Wystawa Hodowlana wspomina, że p. Stokowski z majątku Bełzatka znalazł się wśród wyróżnionych medalem najlepszych hodowców.
Andrzej Laudowicz, sam ziemianin, niegdyś z Tuwalczewa, wspomina o tym, bo doskonale rozumie rzeczy podstawowe: że w dobrze prowadzonych majątkach obora była w centrum uwagi właściciela. Szczycono się stadem przed sąsiadami, a właściciel do prac w oborze dobierał najlepszych pracowników. W centralnej i zachodniej Polsce pracownika odpowiedzialnego za całą grupę zatrudnionych przy bydle nazywano „szwajcarem”. Szwajcar, pospołu z kuczerem, owczarzem, ogrodnikiem, kowalem i stelmachem należał do tzw. „arystokracji folwarcznej” — cieszącej się szczególnym zaufaniem właściciela.
Tyle wiemy, ile wiemy — na pewno któryś z panów Stokowskich został wyróżniony jako hodowca podczas Wystawy Krajowej.
A z których to Stokowskich? — mogłaby mnie teraz spytać jakaś dama, pijąca popołudniową herbatę z porcelanowej filiżanki, uchowanej z wojen i powstań. A ja nie wiem.
Nie wiem czy to linia pieczętująca się herbem Drzewica, z przodkami urodzonymi w powiecie piotrkowskim? Czy może linia z herbem Jelita, z XIX- wiecznym przodkiem Marcelim.
I nie wiem też, czy któryś ze Stokowskich z Bełzatki był spokrewniony z Leopoldem, znanym brytyjskim dyrygentem polskiego pochodzenia.
To wszystko może wiedzieć tylko Marek Jerzy Minakowski, któremu niech będą dzięki za jego tytaniczną robotę nad genealogicznym portalem, ale że skończył mi się niedawno abonament, więc póki nie kupię nowego — nie mam jak szperać w datach i imionach protoplastów. Ale i tak gubię się w genealogicznych znaczkach, więc nie jestem pewna czy znalazłabym odpowiedź.
A że nie znajduję też nic o Stokowskich z Bełzatki w 11 tomach słownika „Ziemianie Polscy XX wieku”, cierpliwie redagowanego przez Tadeusza Epszteina i Sławomira Górzyńskiego — dalej nie wiem.
Nie dowiem się więc na razie który z nich — Marceli czy Aleksander mógł jeszcze być „w majątku Bełzatka” w grudniu 46 roku, niemal pół roku po oszukanym ludowym referendum, kiedy jacyś Niezłomni (też na razie nie wiem jacy) doprowadzili tam żołnierza z pułku saperów i zabrali mu automat.
Wciąż mnie zastanawia dlaczego tak jest, że nie mogę się tego wszystkiego łatwo dowiedzieć? Dlaczego nie ma wciąż porządnie opracowanej historii polskiego ziemiaństwa? I tylu słowników ze skorowidzami, żeby znalazły się tam wszystkie rodziny i wszystkie majątki? Dzięki Bogu, że jest to, co jest: wspomnienia ziemian wydawane w książkach, numery „Wiadomości Ziemiańskich”, prace Minakowskiego, Epszteina, Górzyńskiego i wielu innych. Dzięki ich nieocenionemu wysiłkowi widać jak wiele jest jeszcze do nadrobienia.
Socjaliści i ryngrafy
13 sierpnia 2020
Wojna 1920 roku. Trzy historie.
Wieloletnim partnerem Marii Dąbrowskiej był Stanisław Stempowski. Po pokoju ryskim jego majątek Winnikowce na Podolu, został w granicach sowieckiej Rosji. A zanim się to stało, ledwie 22-letni Stempowski przesiedział się w tej Rosji za działalność socjalistyczną. Potem, tuż przed rokiem 1905, zakładał i redagował dwa socjalistyczne pisma, a kiedy cenzura je zamknęła, wrócił do Winnikowców.
W roku 1920, z polecenia Piłsudskiego, został ministrem rolnictwa w rządzie Petlury. Tyle, że rząd nie zdążył się nawet ukonstytuować, tak szybko zmieniała się wtedy sytuacja na Ukrainie.
*
Młody Paweł Sapieha z Siedlisk na Roztoczu, zanim zajał się rolnictwem, jako dwudziestolatek służył w 1920 roku w pułku ułanów. Kiedy zagoiła się rana po bitwie z oddziałami Budionnego koło Zamościa, pojechał do Grenoble studiować ekonomię. Tam, w 1924 roku poznał Virgilię, swoją późniejszą żonę. W Ameryce trochę pisała dla „New York Herald Tribune”, a do starej Europy przyjechała, żeby studiować literaturę.
Chcieli się pobrać, jednak ojciec Pawła, stary książę Sapieha nie widział w Virgilli dobrej partii. A jej amerykańska rodzina z kolei, dopytywała podobno Paderewskiego, czy naprawdę mieszka w Polsce jakiś Sapieha, który na dodatek jest księciem. Byli niemal pewni, że to niemożliwe i też byli przeciw małżeństwu. Które jednak zostało zawarte, tyle, że dobrych parę lat później.
*
Aleksander Mazaraki z Żelaznej niedaleko Skierniewic w 1920 roku był ochotnikiem 1. Pułku Ułanów Krechowieckich — utworzonego jeszcze w 1917 roku właśnie w Krechowcach koło Stanisławowa. Na drogę, jak to w Polsce, dostał od matki, Leonii, ryngraf.
Któregoś dnia, przed bitwą zsiadł z konia, żeby spojrzeć na mapę, trzymaną przez kapelana. Wtedy właśnie padł strzał, a pocisk utkwił w siodle. Ryngraf razem z pociskiem wisi do dziś na starej ambonie w kościele w Żelaznej.
Po wojnie 1920 roku Aleksander został prezesem Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, które udzielało właścicielom majątków ziemskich długoterminowych kredytów i wspierało modernizację gospodarstw. Zaprojektowany przez Marconiego warszawski gmach Towarzystwa na Kredytowej — tam gdzie dziś Muzeum Etnograficzne — Niemcy zamienili podczas II wojny na siedzibę Arbeitsamtu. Nie mógł Aleksander wiedzieć, że będzie ostatnim prezesem tego Towarzystwa, ani że w czasie II wojny dwa razy uratuje z opresji Marię Rodziewiczównę, pisarkę uwielbianą wtedy, tłumaczoną na wiele języków, cenioną. Uratowana po Powstaniu ’44, wiekowa, bardzo chora, zmarła i została pochowana w majątku Aleksandra pod Skierniewicami. Dopiero po wojnie przeniesiono jej grób na Powązki.
Koło Radomia…
29 listopada 2020
Maria z Kuźnickich Walewska z Kowali koło Radomia w 1918 zachęcała kobiety, żeby szły do wyborów. O tym w filmie przygotowanym na 102 rocznicę przyjęcia w Niepodległej już Polsce praw kobiet. A wcześniej…
W 1913 roku zapisała się na Wydział Rolny Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie i do żeńskich drużyn strzeleckich. Na Błoniach składała na ręce Piłsudskiego przysięgę w POW.
Potem, już po ślubie z Aleksandrem Walewskim wzięła pożyczkę, żeby unowocześnić majątek w Kowali — wypłacili ją w markach, ale obliczali w szwajcarskich frankach, co miało ustrzec od inflacji, ale wiadomo… Dzięki temu można było jednak walące się czworaki zastąpić nowymi, wyremontować budynki gospodarcze, wywiercić studnię z pompą, zmeliorować pola i łąki, kupić młockarnię z parową „lokomobilą” i założyć kolejkę wąskotorową, żeby zwozić z pól plony i… zalegające je kamienie, które potem sprzedawano przedsiębiorstwom budowlanym. Można też było w końcu uporządkować ogród i urządzić tam „altankę trzech sióstr” — trzech córek, które przychodziły kolejno na świat.
Walewscy hodowali bydło, trzodę chlewną i ryby w stawach. Maria zajmowała się też drobiem, cieplarnią, w której przygotowywała rozsady kwiatów, przede wszystkim narcyzów, uprawiała też pomidory, maliny czy mało wtedy znane melony, arbuzy i paprykę. Chciała z nimi wejść na radomski rynek.
Wydzierżawiła gminie dawną dworską karczmę, w której wreszcie powstała szkoła. Jej ojciec już lata temu chciał przekazać mieszkańcom dwa hektary ziemi pod budowę szkoły, ale chłopi uznali wtedy, że to niepotrzebne i darowizny nie przyjęli. Maria postawiła na swoim.
W starostwie radomskim zajmowała się społecznie organizowaniem i kontrolą szkół, działała w Stowarzyszeniu Młodzieży Katolickiej, organizowała w Kowali Stowarzyszenie Kobiet Katolickich i Koło Gospodyń Wiejskich, była nawet przewodniczącą powiatowych władz tego koła. Działała w radomskim Kole Ziemianek, pomagała przy urządzaniu wystaw rolniczych, organizowała kursy wychowywania niemowląt czy robienia przetworów. Ukończyła kurs sióstr Czerwonego Krzyża, leczyła więc, opatrywała rannych po wypadkach.
Ludzie jej ufali. W 1928 roku dostała za to wszystko medal Dziesięciolecia Odzyskania Niepodległości.
A filmowe wspomnienie „Kobiety Niepodległości” jest na youtube, w kanale ResursaRadom.
2021
Jeśli zechce pan…
26 lutego 2021
Cudowne przedwojenne gadanie:))
Wielce mnie pan zobowiąże, jeśli zechce pan… — taka fraza w erze twittera nie jest już możliwa, bo dyplomatyczny dialog jakoś się zanihilował. A w takim Truskawcu w okolicy Lwowa w latach 20….
W tym Truskawcu, kurorcie modnym i po 1918 roku z pasją rozbudowywanym, leczyli się ziemianie, a wśród nich, w 1925 roku kąpielami w wodach siarczanych — były minister skarbu w rządzie Paderewskiego, od roku prezes Banku Polskiego Stanisław Karpiński.
Pobliski Drohobycz czy Borysław były wtedy ośrodkami przemysłu naftowego, więc pewnie dla eleganckiego towarzystwa stamtąd przyjeżdżającego, truskawiecką wodę mineralną do popijania podczas spacerów nazwano Naftusią. Karpiński pisze z tego Truskawca do gubernatora Banku Anglii. Prawie (no prawie: )) jak ja, która lata temu właśnie kupiłam pierwszą komórkę i z plaży w Juracie słałam sms-y do hurtowni, sprzedającej wtedy książki mojego wydawnictwa.
Więc ten Karpiński — przeciwnik podporządkowania Banku obcym spółkom kapitałowym, bliski współpracownik Władysława Grabskiego, w książce „Złe czasy. Pamiętnik 1924—1943”, opowiada tak:
Tego nie przypuszczałem, abym tu, popijając Naftusię, zniewolony był załatwiać korespondencję z… Normanem [Montagu], gubernatorem banku Angielskiego! Nadesłano mi jego odpowiedź na mój list z 20 maja w sprawie kredytu rezerwowego, zabezpieczonego złotem, którego jednak nie chcielibyśmy wywozić z kraju ze względu na niekorzystne wrażenie w społeczeństwie.
Otóż wielki Norman zgadza się na udzielenie czasowych zaliczek, jednakże złoto musiałoby być zdeponowane w Bank of England w Londynie, przyczem poucza mnie w dość nieprzyjemny sposób, że złożenie części złota w tak poważnem środowisku złota jak Londyn, może być uznane tylko za mądry i przezorny krok. Pisze: „Jestem stanowczo tego zdania, że publiczność na dalszą metę łatwiej darzy swem zaufaniem tych, którzy otwarcie odnoszą się do rzeczywistości, nie ukrywając istotnego położenia pieniężnego, że właśnie zaciemnianie jego wywarłoby ujemny skutek psychologiczny”.
Wobec tak trzeźwych argumentów ze strony Banku, którego jawność sprawozdawcza pozostawia bardzo wiele do życzenia, podziękowałem wczoraj za udzielone wskazówki, „niezwykle cenne dla naszej instytucji, zwłaszcza, że zdanie Pana o roli złota w banku emisyjnym w zupełności potwierdza moje zapatrywania.
Jednakże — pisał Karpiński dalej — wielce mnie Pan zobowiąże, jeśli zechce przypisać więcej znaczenia czynnikom psychologicznym, dla których pragnęlibyśmy na razie jeszcze eksportu złota uniknąć, gdyż duża część tego zapasu pochodzi z drobnych ofiar najszerszych warstw ludności, dla której argumenty celowej polityki bankowej nie są łatwo zrozumiałe.
*
Ponieważ mnie się wszystko kojarzy z dworem i obywatelami ziemskimi, jak siebie ziemianie nazywali, o tym Truskawcu napisać musiałam. Bo pod koniec XIX wieku uratował to podupadające uzdrowisko książę Adam Sapieha z Krasiczyna, prezes Galicyjskiego Towarzystwa Gospodarczego. Którego twarz ma książę Witold na Matejkowskim obrazie Bitwa pod Grunwaldem, więc wszyscy go jakoś tam znamy:))
*
A zdanie: Wielce mnie pan zobowiąże, jeśli zechce pan… przypomniało mi jeszcze coś. Paweł Sapieha junior z Siedlisk na Roztoczu w kłótni o coś tam, mówi do Virgilli, swojej amerykańskiej żony: To jest coś, czego ty chyba nie zechciałabyś zrozumieć… — kto tak umie dziś w zacietrzewieniu powiedzieć?
Muzeum u wuja
20 maja 2021
Porządne muzeum we dworze? O Muzeum w Wilanowie słyszał każdy, ale żeby o jakimś Niedźwiedziu w Wielkopolsce? Wyciągam z folderu opowieść zapisaną kilka lat temu, latem 2017 roku.
*
We wrześniu ‘39 Krysia Dąmbska miała osiem lat. Jej dom, dwór w Wałyczu, 50 kilometrów od Torunia, zajęło niemieckie wojsko. Późną jesienią dowiedziała się, że pierwszego dnia wojny, wysłany na patrol przy granicy, zginał jej ojciec, 35-letni Jerzy. Zmobilizowano go do 18 Pułku Ułanów Pomorskich, ufundowanego w wolnej Polsce przez rodzinę mamy Krysi.
Dom w Wałyczu nieoczekiwanie znalazł się na terytorium III Rzeszy i jeszcze tej samej jesieni przekazano go starszemu bezdzietnemu małżeństwu, należącemu do NSDAP. Próbowali Krysię adoptować — wszystko w trosce o to, żeby mogła zostać spadkobierczynią majątku, kiedy dorośnie. Mama zabrała Krysię i jej brata — pokonała granice GG, uciekła do rodziny w dworze w Winiarach pod Grójcem, a potem do Warszawy. Tu Krysia przeżyła Powstanie.
Ale zanim mała dziewczynka zrozumiała co to jest wojna, żyła sobie spokojnie pod okiem domowej nauczycielki czyli guwernantki. Jak widziała świat?
Ojciec wstawał zwykle wcześnie rano i dosiadając swego wierzchowca objeżdżał gospodarstwo, wydawał zarządzenia, poczem wracał do domu na późne śniadanie. Mama krzątała się wokoło, zajęta prowadzeniem domu, ogrodu i służby. Jak u większości właścicieli ziemskich, życie nasze było dostatnie ale pozbawione ekstrawagancji.(…) Ojciec dbał o swoich pracowników rolnych, nigdy nie zalegając z wypłatą należnego im uposażenia. Ale nie zawsze plony były udane. Czasem susza lub ulewne deszcze niszczyły zbiory. Pamiętam zatroskaną twarz ojca, który martwił się o jutro.(…) Sprowadził z Wiednia drogie, nowoczesne urządzenia do naszej gorzelni (…) założył hodowlę bekonów, które eksportował do Anglii, zwiększył wysyłkę jagniąt merynosowych do Francji.
(…) Często jeździliśmy do moich wujostwa Mieczkowskich w Niedźwiedziu. Ojciec wuja był ogromnym miłośnikiem i znawcą sztuki, toteż jeździł po świecie, przywożąc unikalne eksponaty dzieł znanych mistrzów. Wkrótce Niedźwiedź stal się znanym muzeum, szczególnie jeśli chodzi o dawne zbroje, obrazy i meble.
Krysia nie zapisała we wspomnieniach, że bilet do muzeum w Niedźwiedziu — niecałe trzy kilometry od Wałycza — kosztował 50 groszy, i że grupy dorosłych oprowadzał sam właściciel, zaś szkolne wycieczki — specjalnie przygotowany służący. Nie napisała też, że rodzinne zbiory Mieczkowskich, powstałe w zaborze pruskim, zostały przed wojną skatalogowane przez konserwatora Muzeum Toruńskiego. Dzięki temu, miedzy innymi, dzisiejsza wiki może podać informację o pokazywanym w Niedźwiedziu różańcu św. Jadwigi Andegaweńskiej, widelcu Kościuszki, łóżku Napoleona, porcelanie księcia Józefa czy portrecie koronacyjnym Stanisława Augusta — jednej z 11 chyba kopii — malowanym przez Baciarellego. Niemcy rozgrabili zbiory i ponoć jeszcze w latach 60 płynęły na Zachód niedźwiedzkie obrazy i precjoza, ukryte przez ludzi gauleitera Forstera w Wąbrzeźnie. To, co zostało, zniszczyli krasnoarmiejcy, a resztki, które we dworze przetrwały — doszczętnie rozszabrowano.
Nie wiem jeszcze czy Krysia jeździła z rodzicami także do dworu w Dzierżanowie, w którym mieszkał ojciec wuja Mieczkowskiego, ten, który zaczął gromadzić kolekcję — ale zapewne tak. Tamtejszy XIX- wieczny pałac został kompletnie zniszczony podczas I wojny, spalono też wtedy niemal wszystkie budynki gospodarcze. W wolnej Polsce, po 1918 roku, gospodarz zbudował nowy dwór, założył park i gospodarstwo owocowe. Po II wojnie była tam szkoła, potem mieszkania pracowników. A na końcu dwór rozebrano.
Dorosła Krysia spisywała swoje wspomnienia na Florydzie, gdzie w końcu trafiła. Jej wuj z Niedźwiedzia, Zbigniew Mieczkowski, w czasie wojny żołnierz dywizji Maczka, w roku 2004 tak pisał z Wielkiej Brytanii:
Wpadło mi ostatnio w rękę wydawnictwo Ośrodka Dokumentacji Zabytków, Warszawa 1995, pt „Zabytki do zagospodarowania”. Zawiera ono ponad tysiąc tzw. Zespołów dworsko-parkowych, które poszczególne gminy lub Agencje Własności Skarbu Państwa oferują na sprzedaż. W wypadku nabycia podobnego zespołu, jako ze jest on nadal kontrolowany przez Wojewódzkich Konserwatorów Zabytków, cena dla nabywcy może być obniżona. Wspomina się o pierwszeństwie w nabywaniu swoich domów przez byłych właścicieli. (…)
Dwór [w Niedźwiedziu], określony w katalogu jako zawierający 46 pomieszczeń jest w tej chwili jedną wielką ruiną. Historyczna baszta krzyżacka, o którą był oparty zawaliła się przed laty, jak również prawe skrzydło, pochodzące z XIX wieku. Park naturalnie nie istnieje. Użytkownik — Przedsiębiorstwo Wielobranżowe „Warol”, spółka pracowników. Propozycją Agencji Własności Skarbu Państwa jest, aby urządzić tam zajazd.(…)
Trudno jest chyba kupować resztki własnego majątku, nawet mając pierwszeństwo.
Przez lata Peerelu, przez lata Polski po-okrągłostołowej, ziemian — rolników, ziemian — twórców kultury tak jakby nie było. Mieliśmy za to „zabytki”, które tak jakby spadły z nieba i czort wie co z nimi teraz robić. Mieliśmy też, i wciąż mamy, liczne, pozbawione funduszy służby konserwatorskie, mające o te zabytki dbać. Dopiero teraz, pomału, przychodzi czas na poznanie właścicieli tych — istniejących albo i na zawsze przepadłych — zabytków. Na żywych, prawdziwych ludzi z ich licznymi rodzinami.
A prawo pierwokupu, o którym pisał ponad dziesięć lat temu, słusznie dotknięty tą formułą Zbigniew Mieczkowski? Dziś już chyba nawet ono nie istnieje. A kto chce, może najwyżej zapłakać nad losem tych, co choć nie chcieli, musieli spędzić życie na Florydzie czy w Wielkiej Brytanii. Albo chociaż nad sześcioma zdjęciami dworu w Niedźwiedziu, które pokazuje wikipedia.
Obywatelska sieć
1 czerwca 2021
„Na skraju Imperium” — kolejny już raz wydawnictwo Czytelnik przypomina moje ulubione ziemiańskie wspomnienia spisane przez Mieczysława Jałowieckiego! Który prosto ze starego dworu w litewskich Syłgudyszkach pojechał na studia rolnicze, skończył je na Politechnice Ryskiej, a potem doktoryzował się na uniwersytecie w Halle. Najchętniej pamięta mu się, że w 1918 roku, jako Delegat Rządu RP w Wolnym Mieście Gdańsku kupił Polsce Westerplatte. Już mniej, że po wojnie 1920 roku rodzinne Syłgudyszki zostały poza granicą Polski, gospodarował więc potem w majątku żony.
Poznał ją po powrocie z gdańskiej misji, ślub wzięli w roku 1922. W Kamieniu koło Kalisza, przy dawnym Trakcie Napoleońskim, jak większość w tym „buraczanym zagłębiu” hodował buraki, o czym pisał we wspomnieniach z pietyzmem dobrego gospodarza i miłością prawdziwego artysty. Zatrudniał 60 robotników sezonowych, 10 fornali, czterech stałych pracowników fizycznych, czterech majstrów, dwóch gajowych, dwóch nocnych stróżów, a kiedy było trzeba, korzystał też z pracy robotników dniówkowych, zatrudniając rodziny fornali albo małorolnych chłopów ze wsi. Choć nie było o takich łatwo, bo wieś była bogata, hojnie obdarzona ziemią jeszcze przez teścia Jałowieckiego.
Tym teściem był znakomity rolnik Wojciech Wyganowski, z którego inicjatywy, po skończonej wojnie 1920 roku, kiedy wschodnie województwa pozostały bez inwentarza, materiału siewnego i ludzi, kaliszanie pospieszyli z pomocą i wysłali całe pociągi z końmi, ziarnem, narzędziami i ludźmi pod opieką ziemian aż do ziemi łomżyńskiej. Uprawili, zasiali, i wrócili na czas przerywki buraków w rodzinne strony. Tak wspominał Jałowiecki w „Requiem dla ziemiaństwa”.
W Kamieniu, za sąsiadów miał Jałowiecki zamożne, zasiedziałe od pokoleń i świetnie gospodarujące na roli rodziny. Na przykład Niemojowskich w Marchwaczu, gdzie zawsze pełno było dyplomatów, ludzi pióra i sztuk, a także cudzoziemców, co „panu na Kamieniu” nie sprawiało żadnego kłopotu, jako że znał rosyjski, angielski, francuski, niemiecki, litewski i słabiej szwedzki. Spotykał się też z Murzynowskimi z Kalinowej, która pół wieku wcześniej, tuż po przegranym Powstaniu Styczniowym posłużyła Moniuszce za wzór dla „Strasznego dworu” — opery tak patriotycznej, że aż musiała ją skracać carska cenzura. Niedaleko byli tez Suscy w Rożdżałach, Chrostowscy w Tłokini, Chełkowscy w Borkowie, Laudowiczowie w Tuwalczewie.
Spotykali się po dworach, ale też w restauracji obok kaliskiego banku, po staraniach o obrotowy kredyt pod kolejne uprawy. Albo na zebraniach Powiatowej Rady Szkolnej, Związku Ziemian albo Okręgowego Towarzystwa Rolniczego. Fachowcy, menedżerowie, twórcy i uczestnicy sieci, którą dziś nazwalibyśmy siecią organizacji pozarządowych, które sami finansowali.
Kiedy Jałowiecki znajdował jeszcze czas na malowanie akwareli z widokami dworów? Jest ich ponad tysiąc, zdeponowanych wciąż w Instytucie Hoovera, czekających na wystawę w Polsce.
Flaga
31 lipca 2021
Kiedy zaczynało się Powstanie, Maria Tarnowska z Milanowa Czetwertyńskich miała 64 lata i stopień porucznika AK. Tak, Powstanie upadło. Tak, były rozmowy o warunkach kapitulacji i ewakuacji cywilów z generałem von dem Bachem. Ale dlaczego 30 września protokolant tych rozmów, porucznik Wermachtu zapisał: Mieliśmy wrażenie, że to nie Polacy kapitulują, lecz my — przed starą hrabiną?
1 sierpnia Maria nie doczekała się łączniczki i nie wiedziała do jakiego oddziału ma dołączyć z grupą sanitariuszek z Wojskowej Służby Kobiet, które miały organizować punkty pierwszej pomocy i szpitale polowe. Ich zadaniem było tez zdobywanie żywności, gotowanie na prowizorycznych kuchniach, zdobywanie pościeli dla rannych. Potem, kiedy przestały działać wodociągi — także noszenie wody z ulicznych pomp.
Maria była zastępczynią komendantki WSK, komendantką jej Korpusu Pielęgniarek, przedstawicielką Polskiego Czerwonego Krzyża.
Za sobą miała kursy Czerwonego Krzyża w Wiedniu, ochotniczy udział w I wojnie. Po wojnie bolszewickiej 1920 roku, kiedy była komendantką frontowych oddziałów Polskiego Towarzystwa Czerwonego Krzyża, została Naczelną Siostrą PTCK, szkoliła pielęgniarki. Pierwsza w Polsce odebrała medal Florence Nightingale, przyznawany przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż za odwagę i poświęcenie się chorym, rannym i cywilnym ofiarom wojny.
Kiedy w 1927 roku powstała polska organizacja — PCK — była w jej zarządzie, stworzyła sieć trzystu bezpłatnych wiejskich ośrodków zdrowia — ziemianie dawali budynki i sprzęt, państwo opłacało lekarzy, a PCK pielęgniarki. We wrześniu ’39, zgodnie z rozkazami próbowała z Polskim Czerwonym Krzyżem dogonić wojsko idące na wschód, wróciła w końcu do Warszawy. Administracja niemiecka pozwoliła wtedy działać tylko dwóm organizacjom charytatywnym finansowanym głównie z darowizn i składek ziemian — PCK i Radzie Głównej Opiekuńczej. Maria była wiceprezeską PCK, dyrektorką jego głównego szpitala. Przed Powstaniem przeszła jeszcze Szucha, Pawiak.
7 września 1944 pierwszy raz brnęła przez barykady z flagą Polskiego Czerwonego Krzyża, która mogła dać jej ochronę albo i nie. Szła do posterunków niemieckich, żeby wymóc zgodę na wyjście ludności cywilnej jeszcze w czasie walk. Prawie 15 tysięcy kobiet, dzieci i ludzi starszych zdecydowało się wtedy opuścić miasto.
A kiedy już po upadku Powstania trwała ewakuacja, Maria włożyła pod futro, które służyło ostatnio głównie jako kołdra, kamizelę uszytą z dwóch ręczników, w której na zlecenie Delegata Rządu na Kraj zaszyto 500 tysięcy dolarów w małych nominałach — wszystkie pieniądze podziemia. Niemcy nie rewidowali jej przy wyjściu z Warszawy.
Potem, już ci z jałtańskiego nadania, wsadzili ją do ubeckiego więzienia — na szczęście na krótko. Ale wszystko co miała — zabrali. Usunęli także z władz PCK.
W domu, w którym się urodziła i wychowała — Milanowie — po wojnie urządziło się liceum i jest tam do dziś.
Tak, to dobrze, bo jest dach i dom wciąż stoi. Nie, nie wrócił do ostatnich właścicieli.
A Maria, na szczęście — dla nas — napisała wspomnienia. Zatytułowała je „Przyszłość pokaże”. Tam zdjęcia. Między innymi siedmioletniej dziewczynki i 64-letniej kobiety, która delegowana przez generała Bora-Komorowskiego, prowadzi te rozmowy o kapitulacji.
Uchodźcy
2 września 2021
2 września 1939 była sobota.
Zofia Nałkowska zapisała w dzienniku, w Warszawie: Te same gesty powtarzają się we wszystkich domach… Torby, apteczki, maski, zwierzchnie ubranie leżą przygotowane obok, leży też nieduża walizka z niezbędnymi rzeczami, leży pled. Nocą [ludzie] wyskakują z łóżek, chwytają za ubrania. Z ulic przechodnie znikają, wessani do bram, do piwnicznych schronów… Polska po francusku i angielsku woła na świat, że Niemcy… zrobili dziś na Warszawę dziesięć nalotów.
Wolał tak, w radiowej rozgłośni na Zielnej 25 jeden ze spikerów, Jeremi Przybora, który dopiero co dostał w radiu znakomitą gażę, uszył u znajomego krawca frak i letni garnitur z tropiku, do tego dokupił biało-brązowe buty nazywane „pingwinami” i kosztowny słomkowy kapelusz zwany panamą — superlekki i przewiewny. Potem napisał, że ten kapelusz huragan historii bardzo szybko zwiał mu z głowy. W studiu radiowym spędził cały wrzesień.
To jego głos mogła słyszeć Maryla Walewska z Kowali pod Radomiem. Miała 48 lat i zarządzała majątkiem już dwudziesty rok. We dworze miała małe radio, „kryształek” na słuchawki i od 1 września słyszała te komunikaty, z których trudno jej było coś zrozumieć: „Uwaga! Uwaga! Nadchodzi-przeszedł!” Mąż, i dzieci co pewien czas też nakładali na uszy słuchawki i słyszeli to samo…
Artur Ocetkiewicz, mąż Maryńci z Małachowskich, która po bolszewickiej rewolucji uciekała z dworu pod Odessą, a potem szyła w Warszawie kapelusze, niedługo przed wrześniem dostał posadę szefa wydziału pasażerskiego w liniach morskich Gdynia-Ameryka, gdzie pływał „Batory”. Ale piękne biura w pałacu Kronenberga przy placu Małachowskiego szybko zostały spalone…
Zofia Dłużewska — Kańska, pani majorowa z dworu w Dłużewie w dolinie Świdra, która miała doktorat z filozofii, ale prowadziła też założony przez ojca pierwszy w Warszawie bar mleczny, „Mleczarnię Nadświdrzańską”, krążyła jeszcze z bańkami mleka i śmietany między Dłużewem a Warszawą. Ale i przyjmowała we dworze uchodźców ze stolicy, gotowała litry zupy, piekła dziesiątki bochenków chleba… W niedzielę, 3 września, zaraz po tym, jak w radiu usłyszała, że Churchill wypowiedział wojnę, pojechała na zebranie kółka rolniczego…
To do niej trafi w połowie września Zofia Nałkowska, która razem z Polą Gojawiczyńską, tą od „Dziewcząt z Nowolipek”, wyjadą niedługo z Warszawy…
Ich oczyma widzę teraz ten Wrzesień.
Dwory wrześniowe
23 września 2021
Ta jesień naprawdę do nas idzie. A ja dziś znów myślę o tym, co w drugiej połowie „swojego” września 1939 robili bohaterowie moich opowieści.
W Dłużewie nad Świdrem wiedzą już oczywiście, że kontrnatarcie polskiego wojska od strony Lublina, na które mieli nadzieję — nie przyjdzie. Wiedzą już, że 17 września sowieckie wojska zajęły część Polski. Zofia Kańska ma 39 lat i małego synka, nie wie jeszcze, że jej mąż, major, zginął.
Już zanotowała w dzienniku: Jakie to szczęście, że nie pojechałam na Wołyń. — tak jak wielu uciekinierów z Warszawy których od początku wojny karmiła tymi czterystoma — zwykle — porcjami zupy i pieczonym co dzień chlebem, na co dziennie szedł kilogram soli. Została w wypakowanym do granic możliwości domu, w którym do stołu, niezależnie od uciekinierów, idących drogą, siadało na trzy zmiany koło 80 osób, które tu znalazły stały, wrześniowy dach nad głową.
Zofia Nałkowska, lat 55 i Pola Gojawiczyńska, lat 43 — dwie wzięte międzywojenne pisarki, których powieści już nawet filmowano, wyruszyły z bombardowanej Warszawy 7 września. Uciekły z bombardowanego pociągu do Lublina i tułały się ponad tydzień po leśnych drogach, po wsiach, a teraz trafiają do dworu państwa Dmochowskich w Jeleńcu, kawałek od Dłużewa.
W dzienniku Nałkowska zapisuje: Dwór stary i ciemnawy, w domu pełno rodziny i trochę obcych. Do stołu zasiada do trzydziestu osób, w kuchni karmi się przechodzących żołnierzy i uchodźców. Na gazonie żołnierze, samochody, aeroplan, na podwórzu grupy ludzi. Wszystko zgłodniałe, ogłupiałe i zmęczone… To jest nowy typ wojny. Nie ma frontu i nie ma tyłów, zewsząd jest niebezpieczeństwo, nie ma gdzie iść, bo to, co jest tu, jest wszędzie…
Koło 20 września uruchamiają we dworze piekarnię, a Nałkowska i Gojawiczyńska ważą chleb koło dworskiej pralni. Chleb jest czarny, ciężki, gorący, po przekrojeniu bucha para, we drzwiach tłoczą się ludzie, którzy nieraz od paru godzin czekają na tę chwilę. Są to jeszcze wciąż uchodźcy, idący zarówno tam, jak i z powrotem, a także już osiadli w tej i pobliskich wsiach w oczekiwaniu na możność powrotu.
Do jakiegoś domu, który, być może jeszcze istnieje.
Damska torebka
2 października 2021
Do końca Powstania ’44 Maria Tarnowska wciąż była wiceprezeską Polskiego Czerwonego Krzyża. Tuż przed podpisaniem aktu kapitulacji Powstania — 2 października o ósmej wieczorem — Niemcy przedstawiali tam kolejne pomysły. Żeby na przykład półmilionowa ludność Warszawy została wysłana do Poznania, Łodzi oraz innych miast w zachodniej części kraju, włączonych do Rzeszy. Wiedzieliśmy, że dla całej młodzieży takie przesiedlenie oznacza niewolnicza pracę w obozach. Napięcie było nie do zniesienia — zapisała po latach we wspomnieniach „Przyszłość pokaże”.
Ostatniego wieczoru przed wyjściem z miasta Maria zastanawiała się: Jak wybrać ze swoich rzeczy te najpotrzebniejsze?… Usiadłam przy biurku, by pozbierać fotografie i papiery, które mieściły się do torebki.
Chwilę potem przyszła pracownica PCK i powiedziała: — Maryś, mam dla ciebie wiadomość od Doktora. — Taki pseudonim nosił szef podziemnego rządu. — Jego zdaniem Niemcy pozwolą ci przejść bez rewizji… Prosi, żebyś wyniosła z Warszawy pieniądze podziemia…
Było tego pół miliona dolarów w małych nominałach, więc dziewczyny zaszyły te dolary w ciężkiej kamizeli podobnej do dziecięcego becika, którą Maria rano włożyła. Pogoda była piękna, ciepło, ale żeby nic nie było widać, Maria narzuciła jeszcze futro — to, które jej za kołdrę służyło. Wyniosła.
Piękno na skraju rozpadu
27 października 2021