Wśród zniekształconych powątpiewań
Podróżowanie wśród zniekształconych powątpiewań
aczkolwiek jest jak jedno z wrót wygnania
to już bywa nie w wagonach bydlęcych na zsyłkową Syberię
lecz chińskim szklakiem jedwabnym w kontenerze Maersk
powątpiewania bezzmysłowe nie ostaną się dziś w Ałtaju i Chngchun
tak, wracasz zbity jak pies z głową lwa jak Aleksander aczkolwiek
podnosisz ją i potrząsasz, och, gdyby twoje cheruby przemówiły,
cóż by powiedziały o tych lwach, twoich lotach
piorun zastępuje śnienia i myśli lotną
przebija skórę, choćby była smocza lub bawola
bądź przez chwilę własnym żubrem racjonalności,
sprawdź, poczuj, jak to jest w pewności
powątpiewasz w historie krwawe Batu i Berii
powątpiewaj w takież skowronków i żabek słodkości
jest zmysł zamysł zmyślność bezmyślność
jest i przywołanie Helego
i wielokrotne przychodzenie do niego, aż po słuszność
Serce planetarne
Włożyłem serce w Ziemię, w jej kształt ciągle nieprzewidywalny,
nie ustała na szafce jak globus zimny,
roztętniła się eksperymentalnie
od Sum do Summerville, a ja z głębin
patrzyłem sam na moje serce planetarne
i zapuszczałem korzenie, by zakiełkować i zbawiać.
Włożyłem moje serce w Ziemię
zaludnioną noworodkami, choć doskwierającą samotnością czaszek.
Polegli we mnie nie byli wojami —
byli odkrywcami i przodkami w każdym calu.
Niechciane kondygnacje serca w umarłych wulkanach
teraz tak bardzo przydały się poznaniu…
Po katastralnych powierzchniach przyszedł czas,
wstąpił na immanentne struktury przeżyć
— od uczuć do myśli z logiką w tle.
Moje serce ziemskie nadało nią kształtu polityce państw i władz,
ślizgających się po teraźniejszej powierzchni widzialnego dobra.
Ostał mi się jeno szkielet ducha, gdy zawisłem nad Ziemią serca
jak Słońce nad sobą samym, wypełnionym ludzkością,
przezwyciężonym delikatnością law,
które wzeszły jak ziarno,
niezniechęconym przecie kolebką plugawą stanowionych praw
Amarantus
To serce, o którym mówią, że kona,
to serce poety,
ale poeta nie zbawia jak wiatr odnowy,
lecz tylko ponagla do cnoty
usychania w świata agawach,
do pilności ducha w kwiatach passiflory,
do żalu pierwotnego w opuncjach zgorzknienia,
do ostatecznego rachunku w amarantusa wykrwawieniach.
To serce, o którym mówicie, że zbawia,
w kwiatach ludzkości kona,
by świecić mogła ona cnota po zmierzchu,
jak z zorzy owoców ikona.
Ze snu
Ze snu oni
z lektyk oni wysiedli
leśnym duktem jadą czołgi Trzech Dostojnych
niebiańskie Cinema City nad Jangcy
zdemolowane spokojne okolice Tiananmen odludnego
oni ze snu
zdemolowane przeludnione parki
biegną wojownicy po śladach najstarszej krwi
kaczki zmieniają się w kury
lotnie w bombowce zarazy
mniemania z okolic Agory pną się na Akropol
zarażeni po cykutę.
Ze snu oni
mniemania stuletnie we wczorajsze wpadają
lukratywna posada ibn Jakuba kupującego
w dziedzictwie ibn Alego
lot nad gniazdem wieszczów
gdzie gniazdo to Gniezno nie giezło
choć Krakow nie Kraków
za mały kraj i odludny
na dworach zjednoczonych cesarzy
złowieszczo zasłaniają się dziećmi do dziś.
Ze snu oni
odbili Grenadę z rąk Berberów
mając wszystko po rzeziach zbyt wiernych
zdecydowani na rewolucję zjedli ryż z krewetkami
(mongolskimi dowieziony kucami z magnitogorskiej stali)
wreszcie makatka Kleego w wież zamkniętym mieście
(zaklętym w obraz)
usiedli na laurach wśród afrykańskich makatek
zapatrzeni w nuklearny sen twórców garncarskich kół
i księżyc konfuzji jak ze snu.
Królowa epoki wciąż czułej
Królowa epoki poznanej
usiadła na kolanach moich.
Włosy — och tak, jakże długie —
musnęły policzki i wargi moje.
Królowa epoki odmiennej
przytula plecy do mej piersi
i głowę odchyla w tył, kładąc na moim ramieniu.
Sen Rilkego staje się snem jej poddanych,
sen Bismarcka — moim, który
nie jestem jeszcze jej poddanym,
lecz boję się tej władczej presji,
tych żądań poddaństwa.
Choć nie widzę jej oczu,
to przecież czuję jej zapach.
Choć nie poznaję jej twarzy,
to jakbym uznał te emocjonalne feudalne epoki
za życia moich pokoleń poznanych.
Królowa epoki wciąż czułej
pozwala się objąć rękami,
mogę dotykać jej kształtów
ciepłych jak płynna, stygnąca stal.
Ona na tronie moich zmysłów
obserwuje nie mnie, a królestwo swoje —
jak miłości harpia
nie spuszcza go z oczu…
A ja?
Ja ją
Ten którego serce czuwa podczas snu
Ten którego serce czuwa podczas snu
jak port oaza studnia ludów
znamienite oblicze zakryte na zawsze
obraz wyryty w krajobrazie chwil
niekoniecznych skarceń wieczyste westchnienie
ukutych wzruszeń kuźnia matka
spowolnionych zaklęć czarne kule duszy z łańcuchów zerwane
mniejszości zełgań jak topory omdlałe
odkupień niecnych słów ścięte nieaktualne ahistoryczne
daty rozpoczęć
nagie wstydy pokut nieodbytych w pożarze mniejszości
nacji bezkompromisowość nieskończonych wędrówek
ku obiecanym ziemiom łask
i ten, którego serce czuwa podczas snu
jak kotwica wolności onych ludów
Skierujcie mnie na te wyżyny
Skierujcie mnie na te wyżyny
wypasem byków Baszanu nieukarane i niezniewolone,
te, na których nie oddawano czci porywczemu Baalowi władzy.
Krajobrazu nuklearnej Europy zażyłość jest we mnie.
Na pustkowia oddalić się chcę,
w imię horyzontu wyższości pójdę, gdy zasnę.
Skierujcie mnie na wyżyny, które —
nieskażone — trwają zawsze ponad każdym smogiem
w mojej cywilizacji przeżytej.
Skierujecie mnie na wyżyny, na których
nie ustawiano przewrotności aszerów Kremla,
wyżyny, skąd nie startowały eskadry transportowych śmigłowców,
tak wyszydzone w Woodstock jako wojenna kwintesencja upodlenia Indochin,
tak akceptowane w Sankt Petersburgu jako uniesienie braterstwa ludów.
Przez te wyżyny niech nie przejdą watahy szarych wilków
polujących euforycznie na wolne wole codzienności,
jak ludy stepów wypaśnych
pożogą karmione, pożogą niesione, pożogą zniesione.
Skierujcie mnie na wyżyny
z nieprzeoranymi zagonami, przez które
nie przemaszerowały służby z piorunami na karolińskich hełmach,
co kult oddawały sztuce jak Asurbanipal, rzeźnik zawołany.
Skierujcie mnie na wyżyny, gdzie
nie ma ołtarzy demonicznych zaklęć,
stołów pokładnych tęcz,
pulpitów z nagimi partyturami dla obscenicznych dyrygentów.
Tam ustawię moje stele snów
człowieka pierwszego z nas, proroczych, dla
człowieka ostatniego z nas.
Przeciwności czas
Z niekłamaną, nieukrywaną i do tego niewybaczalną estymą
zapałałem pożądaniem — aczkolwiek pokornej wesołości
postplemiennej w czasie pokoju chwilowego —
w tej wojnie trójkobiet z trójmężczyznami,
wojnie o wodę poskromioną przeżycia,
noszoną w małych buteleczkach na piersiach
ku górom bez szczytów białych zadąsania.
Ssaki te duże, nieowadzie, jednoludzkie, obojnacze przyszły im w sukurs,
stanęły obok, wyzbyte zębów, muskułów i głów.
— A zemsta? — zapytał były premier męski polski. — Gdzie zemsta?
— W estymie — odpowiedziały obojnacze ssaki
— wyłącznie w estymie nas, junaków wód,
Gilgamesz bóg stwierdził w piśmie. Choć jestem schorowany,
ja wiekowy żołnierz fortuny i irygacji,
w bańce mydlanej skargi nie noszę irytacji,
zamiast się szerzyć poezją powag — pałam wesołością na cudze szczęście,
bo nadchodzi czas płomieni w wierszy plemionach onych,
zjednoczenia kobiet z solą tchu Wenus,
a mężczyzn — z Marsa z lądownikami ust.
Ja w tej chwili wytchnieniem jakby lodu
ugaszę strapienia powodzi słów,
zapalając ostatnią sekwoję cywilizacji,
która jeszcze nie zniknęła w objęciach stokrotki słomianego grzechu
na wzór pala, sznura, pieca, które gaszą gliniany milczenia czar,
wydmuchują z ust poranek duchowej wesołości
jak owieczka smocza Ananke rozszerzającej się w nieskończoność,
jak nieetniczny, nieetyczny przeciwności dualnych efemeryczny pokoju czas.
Zausznicy
Zniosłem zauszników szepty po kątach
i ich popleczników, strażników caratów
jako Europejczyk nie mogłem inaczej
jak zniosłem ograniczenia w dostępie do mojej sieci
dla much i ich władców
wychwyciłem zdalnie wrogów pojękiwania
oznaczających czasem synonimy pojednania
amulet z kości czaszek opróżnionych
zawisł na mojej szyi
a pierś się wypięła po medale z mamroczących ust śliny
zausznicy stali się bliżsi niż mocodawcy próżni
na koniach zjeżdżający z gór tak zwanego Uralu
wprost w moje zabudowania idei idylli drogami wszystkimi
prowadzącymi do domniemanego Rzymu
jakże słowiańskie moje barbakany z brzozy przyjęły ich spokojnie
w ciszy bez wystrzałów z kusz i arkebuzów
miej słuch, słuchaj popleczników ofiar zauszników
znikaj w zamkach, które zbudowałeś przed nimi
zapraszaj ich schodzących z pomników
ze złotymi i brązowymi intencjami
Inkunabuły róż
Gdy serce liczy płatki róż kolebki
w które układają się uczuć zmierzchy małe jak kartki
myśl kojarzy inkunabuły ze skrybami podstawówek
one w podstawówkach na półkach kamienne
a płatki żywe nakładają się na siebie kolejne
róże nie pachną jasno i w różu nie rozpływają się bolesne
oto cierniowa róża czarnego koloru
nie dążysz za myślą a ona za tobą jak mnisza śmierć
zeschłe liście w pamiętniku rozczarowań zielarza snu
założyciela botanicznego ogrodu na książęcym księżycu
róże wołają do ciebie jak miłość
marzycielu: a marzenia, marzenia, pamiętaj
a ty myślisz o śmierci bo w wolności nie masz nic
choć zasadziłeś planetarium wyjścia planetami
kosmicznych zbóż, duchowych nieświetlnych róż
siew był nie sadzenie, ziarna nie sadzonki, łzy
sadzi się myśli które potem nakładają się na siebie by
zakryć szczęścia elementarz nocny
kieł w róży czarnej jak szerszeń wróg
ząb w czasie dojrzałym fajerwerków pyłków
zgryz pąka w więdnącym bukiecie ostoi
nie zasypiając marzysz o poprawnej miłości
ogrodu rajskiego gdzie wciąż odkrywasz dziecka zgon
w inkunabułach dantejskich róż
Przyszłość odpowiedzi
Jutro skrajny optymizm neutronowego obskuranta
plemienno-planetarnych wielkich gier
w girlandach koronkowych żabotów, koron złotych i pierścieni
pod w i na obrazach władz
zniknie wraz z pierwszą burzą słoneczną lekceważeń praw
wywołaną powstaniem Sfinksa z kolan
jego satelickie odniesienie w kucaniu przed pytaniem
zostanie zrozumiane i zaakceptowane dla historii obrzydliwości
co nie oznacza jednak że dla przyszłości
tej która nigdy nie będzie przyszłością przyjemności odpowiedzi
(tak jak przyszłość z nożem w ręce biegającego po ulicach europejskich miast
uchodźcy z eksplozywnych części obecnie zmrożonego Czarnego Lądu)
Ona
Stworzyłeś ją z niczego
nie było jej we wnętrzu dzisiejszego jestestwa
znakiem nie była ani całopaleniem przyszłych cywilizacji
była przechodniem między aniołami
postępu niewidzialnym tchnieniem
ciszą ani próżnią nie była wszechświata
złudną raczej nutą
akordów oktaw arii akordów
brzmień gwiezdnych wiatrów
ciszą siebie nawet nie była
więc stworzyłeś ją z niczego z sielskich zórz
w wyobraźni tłumów ostatnich na Moria
wyobraźnia bytem nie bywa
a ona stała się nim
więc odkupieniem nie będzie
zew miłości zawiedzionej w dumie
lecz ponad gwiazdami pokorna sama ona zakochana
torturowana uwięziona na zawsze w niej
W nędzy
W nędzy ja jak w kwieciu łąk snu się nurzamy
brodząc w ciszy oliwnych lamp
naszej niezłomnej dumy osobowych czeluści
nieprześwietlonych spazmem żadnego płomienia
w nędzy jak w płytkiej zatoce somnambulizmu brodzimy
uspokaja nas ciepłą falą laguny skinień mnogość gestów,
wahnięć ku słabości nie swojej
gorzkniejemy na chwilę zdejmując potem ze stóp sinice
oblepiające sińce nieodpuszczenia
w nędzy jak chmurach bezprzytomności z wiatrem pędzimy
intelektu rozmarzonego panowaniem pychy
rozgwiazd i świec w niebie zatopionych
widzianych pod kopułą własnej nieustępliwości
wobec dogmatów świata nierozumiejącego zmysłów,
ale w nędzy nie pozostaniemy, bo
wijemy się w niej nie zastygając
pod powierzchnią zmierzchu w obrazie swoich piękn
Plateau nihilizmu
Emanacje uczuciowe skonfundowanych
zapaśników życia i śmierci
kołaczą do serc tak odwiecznych jak skały
wyrzeźbione w kształcie ojców założycieli beznamiętnych
wielopoziomowe ambicje kumulują się w eksplozjach
wywoływanych przez nadętych strażników pogrobowej ekstazy
w ciszach nisz glacjalnych głów
pierwotny walec rozległych serc
przemierzył plateau nihilizmu
ubijając głosy z ust bezgłowych
powstało (pozostało) lotnisko lasu wgniecionego obok w lód
mnisi wyrzeźbieni w górach
w czuwaniu posnęli jak niewolnicy (głodu snu ciszy)
aprecjacje snów ich ożywiły rytm po wchłonięciu miasta
lód zdziecinniał w klubach jazzowych
jęzor czoła lodowca wyrzucił rocka
nieartykułowane dźwięki ekstaz
nadeszła epoka jąkań
nie tyle gór z ich posłańcami pospołu
ile raczej światów równoległych zamkniętych postoratorskich sztuk
w odwiecznej zmarzlinie myśli niewybrzmiałych
myśli niepodniosły się już z plateau obrazoburczości
Seledynowa mgła poprawności
Te zobaczone w seledynowej poświacie postępu
ekskrementy pawiana poprawności lecące na Demokratów
albo wyzwolicieli nonszalanckich wyznawców tarota,
obserwowane przez Kresowian z El Paso i nie tylko,
także aglomerantów (z) ważnych ulic i alej (na które uprzednio wylano olej)
np. 3, 4, 9, jedynastej, dwunystej i osiemnestej bestilskiej
cóż oznaczają one? ustawki plugawe?
one wizje, one cyfry, slogany one
my w kałuż zapatrzeniach
sów marsjańskich symbole
w szponach ich zaniesione
na drżących kraterów stokach złożone
uniesień nieokiełznanych politycznych dandysów
w seledynowej poświacie, o, tak
protesty nasze w kuluarach parlamentów Ozyrysów (targu)
i Posejdonów (dobicia)
wieców (uczt) Attyli i Wilków Szarych
na krańcach przekraczanych państw i limitów (limesów)
praw i dociekań, ohyd ustawowych