E-book
14.7
drukowana A5
26.82
Powódź

Bezpłatny fragment - Powódź

Pilce 1997, Przyłęk 2024


Objętość:
50 str.
ISBN:
978-83-8384-652-1
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 26.82

Rozdział 1

Czasy dawniejsze rzeki

Nie jest to książka naukowa, więc to o czym w tym rozdziale piszę można potraktować jako ciekawostkę. Może też czytelnik wgłębi się w materiały naukowe, porówna wiedzą geologiczną, do mojej wiedzy popularnej. Zyskałem ją jeżdżąc niegdyś w geologami w różne miejsca naszych okolic.


Uczestniczyłem w dwóch powodziach. Pierwsza to rok 1997, później nazywana powodzią tysiąclecia. Druga w roku 2024. Jej nazwa powoli jest kształtowana przez ludzkie umysły. Przez mój ukształtowana szybko, nie nazwałem jej wcale. Gdyby ktoś pragnął nadać jej jakąś nazwę to proszę bardzo, jest to powódź tysiąclecia. Obie odbyły się w oddzielnych tysiącleciach.

Chciałem od razu zacząć opisywać pierwszą z nich. Byłem wtedy w Pilcach. Jednak przypomniałem sobie rok 1979. Gdzieś w jakimś miejscu szkoły w Przyłęku wisiała mapa planowanego zalewu, już wtedy mówiono się o zalaniu Pilc. Pewnie dorośli z tamtych czasów mieli więcej informacji, co jeszcze mówiono o planowanym zalewie. Z tego co pamiętam brzeg byłby bardzo blisko dzisiejszej piekarni. W lewo sięgał blisko BETON — u. Tory miały być przeniesione obok ósemki, poprowadzone równolegle do niej. Następnie brzeg kierował się wzdłuż skarpy do Suszki, zabierając jej najniższe domy, w dalszym ciągu kierując się na Kamieniec. Nie pamiętam jak wyglądała linia brzegowa dalej. Dopiero coś dla mnie wtedy dziwnego, zalana miała być cząstka Ożar, chyba do mostku. Potem wzdłuż wzniesień, brzeg zalewu ciągnął się do Dzbanowa zabierając wszystkie pegeerowskie pola po prawej stronie drogi Dzbanów. Dalej kierował się w stronę piekarni w Przyłęku. Taki w mojej pamięci miał zarys, ten zbiornik na mapie.

Po pewnym czasie zauważyłem jak niektórzy ludzie zaczęli chodzić za most, z ciekawości poszedłem raz. Po lewej stronie za mostem są rozległe tereny pegeerowskie, wtedy min. duże łąki i wiele starych dębów. Tam właśnie te stare dęby wycinano, później wiele z nich po prostu leżało latami…

Po pierwszej powodzi dowiedziałem się ciekawych rzeczy dotyczących Nysy. Rzeka okazała się mocarzem, który większość czasu wije się spokojnie nie zwracając na siebie niczyjej uwagi.

Co mnie tak zdziwiło? Pośród gór Bardzkich rzeka wije się jak na równinie. Poszukaj na internecie zdjęć pokazujących rzeki równinne, wijące się zakolami. Niektóre są silnie zakręcone. I popatrz z lotu ptaka na Przełom Bardzki. Komputerowo lub w wyobraźni zmień tło na zielone łąki, pasące się krowy, kto pozna górską rzekę w tej zmianie, jej samej nie dotykałeś. Nysa zachowała swój równinny charakter pośród gór, ponieważ to Ona decydowała jak zechce płynąć i robiła sobie przejście między górami poprzez… A właśnie, że nie. Góry i to wcale nie Bardzkie, dopiero się tworzyły. Góry Bardzkie są najmłodsze geograficznie na terenie Polski. Historię dojścia dlaczego taka nazwa, a nie inna, pozostawiam dociekliwości czytelnika.

Gór nie było. Jednak z czasem zaczął się ruch powoli wypiętrzający dawne równinne tereny. Było to około stu milionów lat temu. Podnosiły się pagórki, a rzeka szukała sobie własnej drogi, by płynąć tam dokąd ma zamiar, wymywając łatwiej rozpuszczalne podłoże. Tak jest do dzisiaj. Jeśli tak by nie było, to tam gdzie jest Kotlina Kłodzka, a to nie to samo co Ziemia Kłodzka, byłoby duże jezioro, które wypływ miałoby całkiem gdzie indziej.

Kolejną sprawą dotyczącą Nysy Kłodzkiej było dowiedzenie się któregoś dnia o istnieniu czegoś co nazywa się Pradoliną Nysy Kłodzkiej, na co patrzę każdego dnia i większość czasu w niej przebywam. Cóż to takiego jest? Jest to bardzo rozległa dolina powstała w czasie epoki lodowcowej, kiedy lodowiec cofał się z terenów Kotliny Kłodzkiej i później przedgórza. Na pewno przed zlodowaceniem Nysa płynęła w inną stronę i innym korytem od znanego dzisiaj. Prawdopodobnie po opuszczeniu gór kierowała się bardzo szybko ku północy. Obecnie kieruje się na wschód, czyli prostopadle do dawnego czoła lodowca.

Lodowiec tworzył zaporę dla wszelkich wód, także tych wypływających z niego samego. Przed jego czołem tworzyło się częściowo zastoiskowe jezioro. Wody było coraz więcej, a wypływ słabszy. Woda jak to woda. Robiła to co potrafi najlepiej, szukała sobie ujścia. Nie mogła przewiercić się głęboko pod lodowcem ponieważ na kilkanaście metrów wgłąb była wieczna zmarzlina. Jednak lodowiec powoli i nieustannie mielił swoje podłoże i w nim woda się rozpychała tworząc płaskie dno, na czole lodowca nanosząc materiał jaki ciągnęła ze sobą z miejsc z wolna rozmarzających.

Kiedy wyjeżdża się z Bardo w stronę Ząbkowic nagle jesteśmy na równinie, po lewej stronie podnoszą się niewielkie łagodne pagórki. Można po nich bezpiecznie jeździć ciągnikiem, kombajnem. Po prawej mamy równinę i Przyłęk przegradzający dolinę, to dopiero jej początek. To jest dno pradoliny. Dojeżdżając do pierwszego skrzyżowania w prawo pozostajemy na dnie, gdyby pojechać prosto po kilkuset metrach wjeżdżamy łagodnie na jej brzeg.

Po przejechaniu nieco ponad stu metrów, po lewej mamy wjazd do BETON-u, firmy od dziesięcioleci produkującej wyroby betoniarskie o znanej i wysokiej jakości. W tamtą stronę idzie brzeg pradoliny. W Przyłęku przed przejazdem kolejowym skręcamy w lewo i jedziemy aż do tunelu, mając po lewej w oddali wysoki brzeg. Im bliżej tunelu tym brzeg się do nas zbliża, za tunelem jest bezpośrednio po naszej lewej stronie. Wjazd do Suszki to wyjazd z równiny i rozpościera się przed nami kolejna równina, też utworzona przez lodowiec. Na końcu Suszki stoją po lewej budynki, a niegdyś po prawej z wysokiego brzegu rozpościerał się piękny widok na pradolinę i Sudety. Z czasem rzeka podcinała brzeg i zbliżała się do Suszki.

W Kamieńcu ponownie zjeżdżamy na dno pradoliny, aż dojeżdżamy do Byczenia. To nie koniec pradoliny, tylko tutaj jest przełom, kolejny jaki utworzyła sobie rzeka nie mogąc płynąć na północ jak poprzednio. Oczywiście pradolina ciągnie się dalej w kierunku Nysy, ale tu jest pierwszy fragment wyglądający jak ogniwko łańcucha. Więc z powrotem, ponownie znajdujemy się na wysokim brzegu jadąc w stronę Ożar. Tu ponownie we fragmencie znajdujemy się na dnie pradoliny i za Ożarami w lewo w kierunku na Przyłęk powoli wspinamy się na wysoki brzeg. Stąd też rozpościera się widok niemal jak za czasów chwilę po cofnięciu się lodu. W Dzbanowie ponownie zjazd na dno i nie wjeżdżając na most, kierujemy się ku Janowcowi. Tu należy gdzieś zostawić auto, dojść granicą pola do Górki Pikosa i tam po jej prawej stronie jest ciekawe miejsce. Górka to wysoki brzeg, jest bardzo stromy, to dzisiaj granica tego co utworzyła rzeka wraz z lodowcem. Górka w pewnym momencie ustawiona jest prostopadle do rzeki, by w jednej chwili stać się do niej równoległa. Ten równoległy brzeg jest wysoki chwilami może na ponad dwadzieścia metrów, bo tędy woda z gór, być może tysiącami lat, pędziła by zetknąć się z lodowcem. Mijając Janowiec idąc podnóżem owego brzegu dochodzimy do jego największej wysokości. Tak na oko może to być sporo ponad czterdzieści metrów, naprzeciw papierni. Tam też zamyka teren owej pradoliny. Sięga ona od tego miejsca aż po Nysę, może nawet poza. O to trzeba by się dopytać geologa. Pokazałem tylko fragment pradoliny

Gdyby turysta stanął na szczycie srebrnogórskiego Donżona i wyobraził sobie przepływ Nysy starym korytem przed zlodowaceniem, musiałby zobaczyć rzekę płynącą obok Kamieńca. Tam kierując się w stronę Strzelina zostawiłaby na południu Ślężę i gdzieś dalej wpadała do Odry.

Na koniec wprowadzenia dwie ciekawostki. Pierwsza to 1598 rok, rzeka podmyła fragment góry obok Bardo. Przez to nastąpił obryw skalny z pięknym widokiem. W 1997 naprzeciw dawnej papierni, dzisiaj Impol, rzeka podmyła wysoki brzeg i powstało z punktu widzenia geologicznego interesujące osuwisko.

Rozdział 2

Pilce 1997

Piszę z pamięci. O kilka spraw dotyczących powodzi zadałem pytanie, by się upewnić. Część sytuacji widziałem tylko ja, w wielu był także kolega, u którego się zatrzymałem. Dzięki temu mogę o tym napisać.

Zanosiło się na deszcz. Niebo pochmurne, lipiec. W tej części Sudetów i okolic początki lipca mogą być deszczowe. Psuje to nieco harmonogram wakacji, ale nic strasznego się nie dzieje. Tego dnia jednak nadeszła burza z piorunami i chwilowymi silnymi powiewami wiatru. Momentami wyglądało to jak obrazek z Telekspresu pokazujący opady monsunowe w Indiach lub huragany na wyspach Pacyfiku. Tu na wsi odległej od takich obrazków była to ciekawostka. Kolejną stały się niemal ciągłe opady deszczyku lub deszczu, momentami bardzo ciepłe.

Po nocy takich niewinnych pokropień okazało się, że jednak rzeka odczuła tą ilość spadającej z nieba niemal całą noc wody, Przede wszystkim praca. Pracowałem w Spółce Wodnej. Nie mylić tego z Wodami Polskimi. Wtedy jeszcze chyba takiego dziwadła w tym kraju nie było. Byłem wtedy meliorantem. Nawet był taki kawał jaki sobie czasami opowiadali starsi pracownicy młodszym.

Idzie mama z małym synkiem wzdłuż drogi. Chłopiec widzi człowieka leżącego w rowie. Zdziwiony mówi do mamy.

— Mamo, mamo. Jakiś pan w rowie leży.

Mama na to odpowiada obojętnie.

— To nie pan, tylko meliorant.

W tamtych czasach spotykało się nie tylko meliorantów leżących w rowie, trawie czy na poboczu. Taka mama swą podpowiedzią gromadziła w główce synka pożyteczną wiedzę.

Sam też byłem świadkiem w Potworowie obok sklepu, sceny jak z horroru. W dniu wypłaty wiadomo było, że kierownik przywiezie wypłaty pod sklep. Więc starsi i młodsi pracownicy gromadzili się w sklepie biorąc na kreskę, lub stali obok niego, by później w krzakach znaleźć sobie dogodne legowisko. Kiedy kierownik w południe podjeżdżał autem, dawał po sygnale. Z pobliskich zarośli wyłaniali się ludzie jak z filmu o łowcach dusz lub z,,Nocy żywych trupów,,. Chyba tak mniej więcej, dawniej różnili się pracownicy Spółki Wodnej od pracowników Wód Polskich, odmienny etos pracy.

Po kilku dniach deszczu padającego z przerwami i różnym natężeniu, stawało się jasne, że będzie przybór wód. I faktycznie woda przybrała bardziej niż pamiętam z wcześniejszych lat. Pod mostem na młynówce było jej tyle ile dotąd nie widziałem. Woda koloru kawy z mlekiem, barwa to znana, kiedy woda jest niemal czerwona to pada gdzieś w okolicy Nowej Rudy. W ludziach powoli zauważało się zdenerwowanie. Nawet burmstrz gminy kilkakrotnie przejeżdżał powoli ulicami lustrując sytuację. Widziałem też komiczną sytuację.

W stronę domu, czyli przeciwną do sklepu, idzie kolega lekko podchmielony, niosący kilka piw. W stronę sklepu w pośpiechu idą dwie kobiety. Mijając je kolega mówi.

— Modliłyście się o deszcz. To teraz kurwy macie.

Zaczęto też sypać worki z piaskiem obok stróżówki betoniarni i innych miejscach. Nawet z kolegami pomagaliśmy przy tym. I ten deszcz, padający wiele razy w ciągu dnia i jego temperatura. Zaczynał padać nagle, jakby ktoś w niebie kurek odkręcał. Z wolna tworzyło to wrażenie zbliżającego się powoli, czegoś mało znanego w okolicy. Wody pod mostem koło młyna przybywało. Wraz z kolegami postanawiamy podejść polną drogą na lewo od mostu na Nysie, by sprawdzić co z ulami Pietrasa. Woda już zaczyna płynąć polami. Nysa wylewa. O ile pamiętam do samych uli udało nam się dojść, jednak trzeba było zdecydować się na powrót. Wody szybko przybywało, przybierała, zdawało się jakby nurt był powolny, jednak silny. Tak trudno się szło pod prąd rzeki. W pewnej chwili miałem wrażenie opadnięcia z sił i nawet się potknąłem. Podtrzymał mnie Andrzej i jako tako udało nam się z tak prostej na początku wycieczki wrócić. Przybór wody na łąkach potwierdził jej poziom pod mostem przy młynie. Woda była może pięć centymetrów pod nim.

***

Berdyś powiedział o swoich bliskich z Pilc, bał się o nich. Załatwił ciągnik i ruszyliśmy na ratunek w tamtą stronę. Na ciągniku byłem ja, Andrzej, Berdyś, Kowal, Saper, czy ktoś jeszcze? Jechaliśmy w tamtą stronę spokojni i ciekawi tego co tam się dzieje,

Jeszcze kilka dni temu Pilce ze swoim stawem ze skocznią i świniarnią dawały wędkarzom i turystom warunki najwspanialsze, o jakich można było pomarzyć. Ciepłą wodę, piękne widoki i towarzystwo. No i komary wieczorem. Staw ze skocznią był największy i najdłuższy. Chyba dwa razy przepłynąłem go w życiu. Nie był to może jakiś wyczyn, ot pokazywał iż jak się człowiek zaweźmie to spokojnie da radę. Wezwaniem było przejście dookoła niego na boso. Z roku na rok przyjeżdżało coraz więcej turystów. Ktoś nawet zaczął organizować rowery wodne, widziało się też żaglówkę.

Pamiętam jak miałem chyba piętnaście lat i dowiedziałem się, że zaczęto sprowadzać sprzęt do kopania zbiornika. Nim na dobre się to zaczęło narósł we mnie bunt, który zaraził kilku moich kolegów. Poszliśmy któregoś razu w niedzielę do miejsca gdzie było kilka spychaczy i traktorów i zasypaliśmy ich rury wydechowe żwirem, mając nadzieję, że nie odpalą i zbiornik powstanie z opóźnieniem. Może i tak by się stało, ale widział naszą akcję stróż i był chyba mądrym człowiekiem, bo zamiast zawiadomić milicję, uprzedził wszystkich pracowników jacy przyszli rano do pracy o naszej akcji dywersyjnej. Podobno stróż nie chciał wkopywać syna dyrektorki przedszkola, dlatego obyło się na niczym. Skutkiem owego działania był nasz obecny wyjazd do Pilc, a nieudana akcja dywersyjna poskutkowała moim uwięzieniem w Pilcach na czas powodzi. Ot takie sobie moje myślowe kombinacje.

W drodze do Pilc deszcz miał przerwę, można było obserwować, rozmawiać i zastanawiać się. Tam na miejscu okazało się, że nas jest zbyt wielu, dosiadła się jeszcze jedna czy dwie osoby chcące opuścić Pilce. Postanowiłem zostać i przeczekać u Zająca. Był ucieszony moją wizytą. Powiedział, że będzie miał kto pomagać mu przy zwierzętach. W Pilcach powoli i nieustannie poziom wody się podnosił. Nie był jeszcze jakiś tragiczny. Woda płynęła ulicą, przepływała przez dróżki sady i gospodarstwa. Zając musiał zacząć przestawiać zwierzęta. Najpierw stały w stajni, później przeprowadził je obok stodoły. Od tej pory miałem już mu pomagać. Woda pojawiła się w domu, nie było jej jeszcze zbyt dużo. Z większą częstotliwością zaczął padać deszcz. Miałem pewność pozostania tu na miejscu, nie wiadomo jak długo. Kiedy nie było zajęć przy zwierzętach czas upływał nam na rozmowach i zastanowieniu się co można przenieść na piętro.

Nastał czas takiego po prostu bycia. Nic innego nie dało rady zrobić. Dla wielu ludzi taki stan jest czymś trudnym, nie są przyzwyczajeni do braku aktywności. A tu, nawet jak kogoś roznosi energia, to nic z tym zrobić nie można. Warunki zewnętrzne bardzo szybko takiego kogoś sprowadzą do pionu. Na szczęście dla nas po prostu bycie, nie sprawiało problemu. Jedną z ważniejszych spraw było przespacerowanie po stodole i znalezienie jajek jakie za dnia znosiły kury. To ważne, jest to prowiant. Nikt nie wiedział ile czasu będziemy tu siedzieć. Bez chleba czy wody przeżyć jakoś można. Są żywe zwierzęta, a im dłużej takie pozostaną, tym lepiej dla ludzi.

W pewnym momencie Zając włączył radio i przede wszystkim słuchaliśmy informacji dotyczących powodzi. Nie były one ciągle nadawane, jednak im robiło się ciemniej tym więcej czasu antenowego zajmowały. Przede wszystkim nadawano je z Kłodzka. W domu jest coraz więcej wody, ale jeszcze poniżej pasa. Taborety i lżejsze meble próbują sobie pływać. Wychodzimy jeszcze na podwórko póki jest jasno. Trzeba coś poprzenosić, poprzestawiać zwierzęta. Nie pamiętam czy drób zagoniony został do kurnika czy schronił się w stodole. Wieści żadnych od sąsiadów nie mamy. Może Zając z kimś potajemnie się kontaktował, ale chyba nie. Jesteśmy już porządnie przemoczeni. Przebieram się w ubrania Zająca

Jedną z najtrudniejszych rzeczy było wyjście w ulewnym deszczu, by ponownie przeprowadzić zwierzęta w wyższe miejsca stodoły. Kolejnym wyzwaniem było przygotowanie sobie jajecznicy. Zając powiedział, że potrzebna jest patelnia i garnuszek. Mam zbić jajko do garnuszka i jeśli jest dobre wrzucić na patelnię. Nie zrozumiałem z początku sensu tej wskazówki, w domu rozbijam jajka i wrzucam rozbite na patelnię. Zrobiłem tak jak powiedział Zając. Tylko rozbijałem jajka bez wrzucania ich na patelnie, do momentu aż trafił się zbuk, a w garnuszku już było kilka stłuczonych jajek. W ten sposób zmarnowałem kilka jajek, otrzymując stosowny do mojego pojmowania komentarz. Później poszło gładko, aż w pewnej chwili nastąpiła cisza i ciemność.

Kilkadziesiąt sekund przed zniknięciem prądu dowiedzieliśmy się z radia o zniszczeni rurociągu gazowego poprowadzonego nad nysą, za wiaduktem prowadzącym z Bardo — Przyłęk na ósemkę. Po kolacji w ciemnościach pojawiła się jeszcze jedna osoba w domu Zająca. W jakiś sposób dotarł do domu Zająca tato. W ciemnościach każdy z nas leżał w innym pokoju i rozmyślał. Zaczął do nas docierać dziwny dźwięk. Dotarła do mnie jego groza, ale dopiero ranek pokazał jej bliskość. Ten dziwny dźwięk, to taki odgłos wpadania czegoś do wody. Mieszał się on z deszczem.

Po raz ostatni wyszliśmy z domu przeprowadzić zwierzęta na wyższe miejsce w stodole, było całkowicie ciemno. W domu na parterze było już sporo wody. Do pasa lub nieco więcej, nie pamiętam dokładnie. Na zewnątrz na podwórku czuć jak woda intensywnie płynie, z nieba leją się strumienie ciepłej wody. W ciemności i hałasie wody płynącej, chlupiącej i padającej trzeba było uważać by nie wpaść w jakiś ewentualny dół. Albo nie przekroczyć być może zwalonego murka, oddzielającego gospodarstwo od dróżki i tych podejrzanych odgłosów.

Zając w ciemności znalazł długą linę do ewentualnego przewiązania jeszcze raz konia w innym miejscu. Na razie położył ją w konkretnym miejscu, by później nie musieć jej szukać. Na zakończenie kiedy mieliśmy wracać do domu, nie potrafił jej znaleźć. Była i nie ma.

Sytuacja stawała się niewesoła. Czuło się jak bardzo jest źle. W domu przebrałem się w jakieś ubrania Zająca. W miarę suchy wszedłem w ubraniu bez butów do łóżka i nakryłem się pierzyną.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 26.82