E-book
11.76
drukowana A5
33.55
Powiadania

Bezpłatny fragment - Powiadania


5
Objętość:
119 str.
ISBN:
978-83-8221-268-6
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 33.55

WSTĘP

Ta książka nie powstałaby jeszcze długo, gdyby nie… epidemia.

Chociaż tylko niewielka jej część dotyka skali tego zjawiska. Czekała więc cierpliwie na swój czas, a kiedy nastał, narzuciła wolę istnienia autorowi.

„Powiadania” urodziły się na czwartym piętrze mieszkania wciśniętego w betonowy blok. Ale przede wszystkim są skutkiem obserwacji świata i człowieka. Bardziej tego za oknem niż na drugiej półkuli. Częściej widzianego na co dzień niż na ekranie telewizora. Obserwacji notowanych między jedną a drugą korektą tekstu, prowadzonych w rytmie sportowych felietonów i zdalnych lekcji dla dzieciaków z maleńkiej wiejskiej szkoły.

Całość podzielona została na trzy sfery: Sacrum, Profanum, Kwarantannum, o czym zadecydowały odniesienia do wartości, miejsc i czasów, których dotyczą.

„Powiadania” to gatunkowa różnorodność i niedopowiedzenia. To zwięzłe sceny z życia i wyobraźni, dające wiele odpowiedzi, ale i zostawiające czytających z pytaniami. To suma doświadczeń, mających swoje źródło w niezwykłej codzienności. To opowiadani ludzie i powiadane historie. Bierzcie zatem i czytajcie…

SACRUM

Żywoty świętych

Od kilku ładnych miesięcy pasjonowała go hagiografia, choć nadal często łapał się w myślach nad tym, że samo słowo brzmi dziwne i nie ma w sobie niczego z boskiej nadzwyczajności. Co innego taka aureola albo majestat. Te już samą swoją wymową powodują zginanie się karku. Jet zanotował więc hagiografię obok wielu innych jej podobnych, które zwracają uwagę swoim niedopasowaniem do realiów, jak to nazywał. W przypływach szczerości zadawał sobie pytanie, czego szuka, wertując historię wczesnochrześcijańskich biskupów, francuskich średniowiecznych pustelników czy nieulękłych dziewic, płacących za swoją nieskazitelność różnorodnym męczeństwem. Odpowiedzi ciągle jednak nie znajdował. Dylematy czytelnicze z czasem mijały, zastępowane przez nowe. Czy święci są wokół nas? Przecież nie muszą od razu wisieć na krzyżu ani płonąć na stosach. Idąc tym tropem, analizował bliższych i dalszych znajomych, przyglądał się bacznie taksówkarzom i sąsiadom, a nawet rozważał hagiograficzność (tu aż zasyczał z powodu dysonansu semantyczno-brzmieniowego) dzieciaków. Te ostatnie jednak odrzucił ze względu na nieświadomość czynów, którą uważał za element niezbędny do uświęcenia.

Po szczegółowej wiwisekcji z zadowoleniem uznał, że znalazł dwoje kandydatów, nad którymi należy się skoncentrować. Najważniejsze, że nie miał najmniejszych wątpliwości i choć na własne potrzeby przyznawał, że jeżeli nawet myli się co do ich świętości, to na pewno są na dobrej drodze. Pewności siebie, której i tak mu nie brakowało, dodawał fakt, że oboje mieli ze sobą wiele wspólnego, choć prawdopodobnie nie wiedzieli nawzajem o swoim istnieniu. To jednak dla udowodnienia tezy nie było absolutnie ważne.

Na pierwszy ogień poszła pani z maleńkiego sklepiku z pasmanterią, kłaniająca się wszystkim serdecznie i życząca bez względu na pogodę, okoliczności i nastrój — miłego dnia. Zapamiętał, że nie nosi obrączki, ma delikatną nadwagę i ciężkie warunki — na pewno bardzo słabo wynagradzanej — pracy. A mimo tego zawsze jest pogodna, serdeczna i szczera. Gdy kilkukrotnie wdawał się w nią rozmowę, mówiła prosto, bez podtekstów, nie musząc uważać za wszelkie konwenanse i dystans społeczny. Cichaczem, niewidocznie dla (niemal) wszystkich dokarmiała też 7-letniego chłopca, który pojawiał się w sklepiku na długo przed tym, zanim jego rówieśnicy zwlekali się z łóżka i wcinali przygotowane przez rodziców śniadanie. Tak, to zdecydowanie wystarczyło, aby Jet zaliczył ją w poczet kandydatek do świętości.

Drugi z wybrańców również nie miał najmniejszego pojęcia o tym, że są już tacy, którzy szykują mu miejscówkę w królestwie niebieskim. Tym razem Jet musiał jednak bardziej opierać się na intuicji. Pana o fizjonomii baśniowego czarownika widywał nie częściej niż raz w tygodniu. Za każdym razem w kościele, gdzie w tłumie spotykali się na mszy świętej. Nie pamięta już, kiedy pierwszy raz zwrócił na niego uwagę. Na pewno było to dawno temu, ale od tego momentu wiedziony instynktem (a może czymś więcej, czego nie potrafił nazwać) szukał go w morzu rozmodlonych głów. I to właśnie owe rozmodlenie sprawiało niesamowite wrażenie. Jet bronił się przed tą myślę, ale w końcu musiał się jej poddać. Tak, gdyby tego człowieka minął na chodniku, uznałby, że ma do czynienia co najwyżej z drwalem, któremu nie miał kto wyprasować materiałowych spodni. Pamiętnego dnia udało mu się jednak z bliska spojrzeć nieznajomemu w oczy. Nie potrafił tego później wyjaśnić, ale zobaczył w nich niebo. Spokojne i rozkołysane jak Jezioro Galilejskie na godziny przed niezwykłym przyjściem.

W tych oczach było autentyczne szczęście. Pełne dziękczynności ku temu, co z tego niewysokiego, łysawego i podstarzałego mężczyzny uczyniło zwierciadło łaski. I tak jest za każdym razem, kiedy tylko ma możliwość oglądania nieznajomego, przejętego ofiarą, w której bierze udział.

Jet nadal czyta żywoty świętych, niezmiennie bacznie rozgląda się wokół i ciągle posiada pewność, że nie może się mylić. Wszak dwoje już odnalazł! Nawet, jeżeli chodzą w zwyczajnych kurtkach, marzną w chłodne majowe poranki i sami o swojej świętości nie mają pojęcia.

W imię króla

Ammonici walczyli zaciekle. Jak zawsze, kiedy broni się domu. Posyłali śmiercionośne strzały, ciskając na przemian przekleństwa i włócznie. Mieczem umaczanym we krwi spełniali przeznaczenie. Nie mogli wiedzieć, że losy już dawno zostały rzucone…

Czy obawiała się wówczas o męża? A może większy strach niosło w sobie nowe życie? Czy śniła kiedykolwiek o idącej na rzeź bezbronnej owieczce? Czy kiedykolwiek później żałowała?

Pytania mnożyły wątpliwości. Z wątpliwości narodziła się mądrość.

Los

Przez niewielkie okienko do środka wpadały jedynie strzępy księżyca. Największy między narodzonymi z niewiast siedział oparty o chłodną ścianę. Skromne okrycie z wielbłądziej skóry zapewniało akurat tyle ciepła, żeby się o to nie martwić.

Przez gęstwę myśli z trudem przebijały się odgłosy nocy. Wśród nich dawało się wyłapywać pojedyncze dźwięki cytry. Tym nieoczekiwaniej po kilku długich godzinach więzień usłyszał stłumione oklaski. Przerwał rozmyślania, kierując swe myśli w kierunku zaskakującego odgłosu….

Igris wszedł do sali kolumnowej spokojnym, ale pewnym krokiem. Rajcowie miejscy czekali na niego w pełnym rynsztunku bojowym i już chwilę po zdawkowym wymienieniu uprzejmości zasypali go gradem pytań. Mężczyzna odpowiadał z przekonaniem, wyjaśniając swoje decyzje personalne w miejskiej spółce. Był zresztą święcie przekonany, że zwolnił dwie osoby, które działały na szkodę firmy. Jak się jednak miało okazać, obaj panowie mogli o sobie powiedzieć, że są dyrektorami z zawodu, a poza tym świetnie pływali w mętnej politycznej wodzie. Igrisowi przeszło przez głowę, że na dobrą sprawę powinni być mu wdzięczni, że jako prezes zachował się po ludzku, nie informując o swoich finansowych wątpliwościach prokuratury. Został jednak nauczony, że w każdych okolicznościach trzeba stać na straży prawdy i uczciwości. Stąd też nie miał najmniejszych wątpliwości co do słuszności swojej decyzji. Mieli je jednak i to z zupełnie różnych powodów rajcowie.

Na dobrą sprawę w czasie rozmowy nie stało się nic. Igris rzeczowo opisał sytuację i motywy swojej decyzji. Mogło go co prawda zdziwić, że tylko nieliczni byli w stanie unieść wzrok nad poziom biurka. Nie zaprzątał sobie jednak tym głowy.

Gdy został poproszony, aby dwa kwadranse poczekać za drzwiami, zżymał się trochę w myślach, ponieważ terminarz miał mocno napięty. No nic, da jakoś radę to poskładać…

Po przerwie wszedł do środka, gdzie czekał już na niego burmistrz. Bez słowa wręczył mu kartkę, na której więcej było pieczątek niż słów. Te ostatnie zamykały się w jednym zdaniu dotyczącym odwołania Igrisa z funkcji prezesa. Wyszedł tak samo pewnym krokiem, jakim wkroczył, niezmiennie mocno trzymając los w swoich rękach…

Zgrzyt klucza w pośród nocy nie mógł zwiastować niczego dobrego. Podobnie jak i wejście trzech żołnierzy z długimi ostrzami. W bladym księżycowym świetle więzień dojrzał swoją nieuchronną przyszłość.

Kwestia czasu

Zabrało mu to kilkanaście lat, ale i tak był szczęśliwy, że w końcu się udało… To niezły wynik w kontekście wielu takich, którym nie było i nie będzie to dane nigdy. I takich, którzy nigdy nawet nie spróbowali.

Na swojej liście miał kilka osób. Łączyło je jedno — podłość, której kiedyś się wobec niego dopuścili, nigdy nie próbując za nią przeprosić. A powinni po stokroć, tak przynajmniej uważał. To zresztą pozostało bez zmian, a na istotę Przemiany nie miało wpływu.

W pierwszej fazie życzył im wszystkiego najgorszego, nie ukrywając wcale przed samym sobą, że ich nagłe zejście z łez tego padołu wywołałoby w nim zadowolenie. Ot sprawiedliwość, a do tego jeszcze wybawienie przed czynieniem krzywdy innym.

Z czasem, z kolejnymi refleksjami i próbami odnoszenia się do kwestii fundamentalnych, łagodniał. Starał jednocześnie znaleźć racjonalny powód, dla którego miałby przebaczyć. Zapomnieć nie potrafił, ale uznał, że nie musi.

Rozważał więc, zastanawiał się, czytał i pytał, szukając odpowiedzi. Jak pogodzić swoją krzywdę i niesprawiedliwość świata z wyzwaniem bycia człowiekiem. A chciał nim pozostać ponad wszystko.

Nie było łatwo odnaleźć mu w sobie wystarczająco wiele miłosierdzia, choć wiedział, że takowe pokłady posiada. Potrzebował jednak klucza, którym mógłby je otworzyć, wydobyć na światło dzienne i scalić z rozumem. Szukał więc i dociekiwał.

Odpowiedź znalazł w pewną środę. Choć wiele podobnych miał już w swoim życiorysie i dotychczas żadna z nich nie okazała się być w tej kwestii zbawienna. Ta była.

Spojrzał wreszcie w bezdenne oczy Judasza z perspektywy Zdradzanego. Nie zobaczył złości i gniewu, ale smutek. Tak właśnie — smutek. To on okazał się zbawienną reakcją na zło. To on otwierał drzwi do miłosierdzia. Zrozumiał, że ludzie czyniący zło są nieszczęśliwi i potrzebują współczucia.

Zawstydził się mocno, pamiętając swe wcześniejsze pomstowania. Zasmucił i przebaczył, choć nigdy nie zapomni.

Kilka dni wcześniej

Dziesięciolatek ufnie patrzył na ojca, bez zmrużenia oka wykonując jego wszystkie polecenia. Tata wszystko wiedział i umiał najlepiej. Gdyby tylko kazał skoczyć mu w ogień, na pewno zrobiłby to bez wahania…

Tego wiosennego dnia czekała ich kolejna robota. Tym razem zamówienie przyszło wprost z samego pałacu, więc nie można było pokpić sprawy. Wiedzieli to doskonale obaj. I tęgi kowal, i jego ukochany syn. Skoro świt wzięli się zatem do pracy. Trzeba było przecież rozbuchać wielki ogień, przygotować miech, młoty i szczypce. Reszta tajemnicy kryła się już w supłach mięśni i talencie ojca.

Chłopiec był pewien, że i tym razem wszystko pójdzie zgodnie z planem. Tyle zleceń mieli już przecież zrealizowanych. Kilka godzin później zmęczeni i umorusani, ale zadowoleni usiedli na progu domu, spoglądając w stronę zachodzącego słońca. Zostały już tylko ostatnie poprawki i powinno wpaść całkiem sporo grosza.

Ojciec nie przyznał się pierworodnemu, ale efekt dzisiejszej roboty przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Po delikatnym wygładzeniu będą takie jak nigdy dotąd. Z czułością, o którą trudno by podejrzewać takiego dryblasa, objął płowowłosego młodzieńca, zastanawiając się, czy mówić już teraz, do czego posłużą…

Spojrzał w szczęśliwe oczy chłopca. Nie umiał. Jeszcze nie czas.

Wziął tylko drewnianą miarkę i z zadowoleniem sprawdził, że zgodnie z umową wszystkie liczą po szesnaście centymetrów. Kilkoma uderzeniami ciężkiego młota nadał brzegom jeszcze większej wyrazistości i westchnął. A w westchnieniu tym zamieszkała nadzieja, że ten, w czyich dłoniach tym razem się znajdą, nie będzie miał mu tego za złe.

Łotr

Sztylet miał kilkanaście centymetrów, a więc idealnie mieścił się w rękawie szaty. Za to mocno bijące serce omal nie wyrwało się z piersi. Przystanął, zwolnił oddech i oblizał spierzchniałe wargi. W zakurzonej uliczce doskonale widział psubrata. Rozejrzał się nerwowo i ruszył przed siebie szybkim krokiem. Jeszcze kilka metrów, jeszcze… Ostrze zatopił w znienawidzonym Rzymianinie po samą rękojeść. Poczuł bryzgającą z ust gęstą krew i o wiele wolniejszym ruchem wyjął narzędzie mordu. Wytarł ostrze o szatę stygnącego trupa, ponownie ukrył w rękawie i uskoczył w boczną uliczkę, a następnie w kolejną i jeszcze jedną. Nieoczekiwanie zobaczył przed sobą gęstniejący tłum. Wiedziony instynktem błyskawicznie stał się jego jednym z serc. Z impetem przepchał się ku przodowi i dopiero wówczas poczuł, że znowu się udało. Z całych sił wypuścił powietrze z płuc, a ciałem wstrząsnął dreszcz spełnienia. Ma to, na co zasłużył! Dopiero wówczas zobaczył przed sobą wysokiego nieznajomego, wokół którego kłębiła się gawiedź. Człowiek ten o spokojnej twarzy i pewnych ruchach siebie nakazał właśnie głośno wstać z łóżka paralitykowi. A ten najzwyczajniej w świecie to uczynił! Zdumieniu i okrzykom radości nie było końca…

Krwawa posoka zalewała mu twarz, a ciało odbite od kości wyło z bólu. Przez mgłę cierpienia mógł jedynie prosić, żeby dusza czem prędzej się z niego wywlekła. W krótkiej przerwie między kolejnymi parkosyzmami bólu usłyszał szyderstwa skierowane do jakiegoś króla. Gdy z trudem podniósł głowę i spojrzał w lewo, rozpoznał ukrzyżowanego mężczyznę, który na jego oczach wskrzesił paralityka. I on również… Dlaczego?

Dowody

Psalm ucichł, zawył wiatr. Krew wpiła się w ziemię, a kamień zatoczył.

O czym myśleli w pałacach i domach?

Jako pierwsze świadczyły nie wiary godne. Później zobaczył niewierny. Jezusowi towarzysze wiary. Jak zawsze wymykający się wszelkim regułom uczonych nie tylko w piśmie.

Ucieczka do przodu…

Join lubił wyzwania, z satysfakcją przyjął więc zlecenie zakonników. Tym razem poprosili o obraz do bocznego ołtarza. Miał przedstawiać w sobie wizję walki dobra ze złem. Temat klasyczny, ale dobroduszny braciszek mimochodem zastrzegł przy końcu rozmowy, że zależałoby mu na ujęciu niezwykłym. Bez heroizmu, smoczych głów pod okutymi stopami, bez odrzuconych głazów i chwały promieni, bez trzęsień ziemi, siedmiu diademów i Alleluja. Scena, jak to raczył ująć korpulentny mnich, bardziej ludzka niż boska, bardziej powszednia niż chwalebna.

Leżąc na łóżku, wbił myśli w sufit, wertując kolejne rozdziały. Miał pewność, że i tym razem sobie poradzi, choć ciągle jeszcze w umyśle nie powstał żaden konkret. Doświadczenie nauczyło go jednak cierpliwości. Wielokrotnie bywało już podobnie. Czasami długie dnie i noce czekał, aż przypłynęła myśl. Zastanawiał się wówczas, czy sam ją sprowokował swoim wyczekiwaniem, czy też powstawała niezależnie jako idea odrębnego świata, a on potrafił ją jedynie odnaleźć i zamienić w obraz.

Tym razem pomysł pojawił się kolejnego dnia. Nie pamiętał już dokładnie, czy miało to miejsce w czasie zajadłego siekania szczypiorku, czy oglądania świata przez pryzmat kuchennej szyby. To bez znaczenia. Najważniejsze, że znowu jest! Jak zawsze, zacumowała raczej nieoczekiwanie, ale do tego zdążył się już przyzwyczaić. I jak zawsze, wstrząsnął nim dreszcz, że kiedyś mogłaby się nie pojawić…

Zadowolony mógł teraz układać scenę w głowie, szukać perspektyw, ożywiać srebrzyste światłocienie, nadawać zwykłych rysów niezwykłym sylwetkom…

Braciszek spojrzał na płótno i cmoknął, a Join dojrzał w jego oku błysk zadowolenia. Więc nie mylił się i znowu podołał wyzwaniu. Jakby nieco zawstydzony wepchnął kilka banknotów w kieszeń i raz jeszcze rzucił okiem na obraz. Dwie zakapturzone postacie opuszczały z murów wojownika wielkiej sprawy ukrytego w wiklinowym koszu. Mocne światło księżyca padało na wychudzoną brodatą twarz. Bieg zawodów miał jeszcze trwać.

Rozterki

Przeglądając Facebooka, natknął się na z dawien niewidzianą znajomą. To chyba najlepsze określenie, bo koleżanką nigdy nie była. Z racji braku czasu i nadmiaru różnic światopoglądowych. Wyjechała parę lat temu na inny kraniec świata, więc nie zaprzątał sobie nią nigdy głowy. Aż do chwili, kiedy przypadkiem dojrzał kilka wpisów. Po wyjściu za mąż zmieniła nazwisko i sprawiała wrażenie osoby całkowicie odmienionej. Uparcie i z gorliwością propagowała w nich życie z wolą Stwórcy. Walczyła z obłudą, nieprawością, wspierała przeciwników aborcji, a w pandemii widziała spisek możnych tego świata. Żeby się upewnić, że to naprawdę ona, kilkakrotnie przeczytał wpisy, odnajdując również i te z czasów zamierzchłych. Nie mylił się, choć pojąć nie mógł. Ciągle bowiem pamiętał jeszcze pełną zachłanności księgową, u której człowiek zajmował dość odległe miejsce na prywatnej liście przebojów…

Czy naprawdę mogła się tak zmienić? Niezwykle trudno w to uwierzyć, choć dowody były dosłownie widoczne. Czy Piotr miał podobne rozterki, spoglądając w oczy uczonemu z Tarsu? A może po prostu z natury łatwiej wierzymy w to, że białe staje się czarne.

Czuwająca opatrzność

Pana Boga zawsze rozumiała na swój sposób. Z różańcem w ręku, w pierwszych ławkach, z pacierzem niosącym się przez wszystkie nawy. Prosiła o zdrowie dla siebie (bo wiek, jak wiesz Panie, nie to co kiedyś), o pomyślność dla dzieci (bo rozumiesz Panie, że porozjeżdżały się po świecie, a o nieszczęście nietrudno), o ratunek dla ojczyzny (bo pamiętasz Panie, że Polska przedmurzem Europy).

Pan wiedział nieskończenie więcej, rozumiał nad podziw i pamiętał o wszystkim…

Pewnego dnia otworzył więc usta, a na progu stanął wreszcie długo wyczekiwany syn wraz z przyszłą żoną.

Oliwkowa karnacja skóry wprawiła ją w osłupienie. Sfilcowane kruczoczarne włosy wydawały się nierzeczywiste. Tatuaż na prawym ramieniu też był prawdziwy…

Musiała usiąść, a przez głowę przelatywały myśliwce myśli. Co powiedzą ludzie? Przecież to niemożliwe, na pewno opętała mojego synka…

Gdy godzinę później udało się jej wywiedzieć, że Cassina jest ochrzczona, odetchnęła wreszcie głębiej. Po tabletki na nadciśnienie musiała sięgnąć jednak już niedługo, reagując w ten sposób na słowa o ostatniej wizycie w kościele przed laty bardzo wielu…

Od słowa do słowa, godzina po godzinie i dzień po dniu, szok ustępował zadziwieniu. Cassina piła kawę, potrafiła upiec pyszne ciasto rabarbarowe, a do tego smukłymi palcami z wprawą przywracała krążenie starym ramionom.

Choć kobieta mocno broniła się przed tą myślą, (ciągle żyjąc nadzieję, że ta historia się skończy), to jednak każdy oddech zbliżał ją do nieuniknionego. Musiała przyznać, że poza wyglądem dziewczyna jest zwyczajna, a nawet ciepła…

Głowa przyzwyczajona do samotności całkiem szybko odnalazła się w niespodziewanych okolicznościach. Ślub kościelny na pewno wezmą, a dziecko się ochrzci. A później pokażę jej różaniec. Już moja w tym głowa!

Zasnęła o wiele spokojniejsza, nie zdając sobie sprawy ze skuteczności własnych modłów.

Gorzka czekolada

Pucułowaty chłopiec o lekko piegowatej twarzy wdrapywał się na przydomowy modrzew, gdzie oczekiwała go już wesoła gromadka. Mijając sprawnie miękkie igły, rozliczał w myślach dzień. Króliki chrupią już pachnącą trawę, ziemniaki przebrane, a traktor w garażu. Wszystko oporządzone tak jak trzeba. Wreszcie pora na zabawę. Może pogra z kolegami w piłkę za stodołą albo zabierze łuk i wyruszy do lasu?

Świat był prosty. Składał się z roboty w polu i zabawy. Rzadziej szkoły, pełniącej rolę smutnej konieczności. Życie wydawało się nieskomplikowane. Od wschodu ograniczały je pola pszenicy ciągnące się po sam las, od zachodu szosa ze sklepem, remizą i kościołem. W tym skrawku świata znajdował wszystko, co niezbędne do szczęścia. Kiedyś przejmie gospodarstwo po rodzicach i dziadkach. Ożeni się, będzie miał dzieci i dużego, kudłatego psa…


Dzisiaj cień czasu rzucają nieboskłonne świerki. Polna droga do lasu porosła odciski chłopięcych wspomnień. Wiatr od lasu rozfalował połacie wspomnień.

— Ja też poproszę dwadzieścia gramów szczęścia — poprosił mężczyzna.

— Zważyło mi się odrobinę więcej. Dokładnie dwadzieścia jeden. Proszę wziąć. Na pewno nie będzie pan żałował… — odpowiedział los.

Czas zatarł już dawno piegowate ślady. W ich miejscu pojawiła się słodkawa gorycz.

Chłopięcy głos nic nie stracił na dźwięczności, choć zmiękł. Bliżej mu teraz znacznie do zmierzchu niż do słonecznego przedpołudnia. I tylko czasami grzęźnie w słuchawce przytłumiony przez drżące usta.

Czasami śni mi się pucułowaty dorosły chłopiec o roześmianej twarzy. Rano myślę, że jest w nim bardzo wiele siły. Wiem też, że szczęście przychodzi do nas pod różnymi postaciami. On potrafił je przyjąć i ukochać w nadmiarze.

PROFANUM

Inicjały

Usiadł ciężko na murku. Oddychał z wyraźnym wysiłkiem, gdy przystrzyżony żywopłot wpijał mu się całą zielonością pod ramiona. Zgrubiałymi palcami wyjął z szarej kieszeni paczkę papierosów. Choć fizjonomią było mu zdecydowanie bliżej do zapałek, w pomiętym pudełku odnalazł też zapalniczkę. Szorstkim ruchem dobył ognia, zaciągając się mocno dymem. W rześkim kwietniowym powietrzu odnalazł wreszcie chwilowy spokój. Nad jego głową przemykały strzępy chmur, gdzieś zza sąsiedniej ulicy wołała o pierwszeństwo karetka, z parcianej torby wytoczyło się jabłko…

W tym momencie nic jednak nie miało znaczenia. Przygaszone źrenice powędrowały w ślad za chłopakiem w kraciastych spodniach i rozchełstanej koszuli. U wezgłowia lasu kozikiem wycinał pieczołowicie inicjały w miękkiej korze. Obserwujący czuł jego mocne bicie serca, ale za nic nie potrafił dojrzeć chropowatych liter. Raz wydawało mu się, że składają się na dawno zapomniane imię, to znów przemknęły przez myśl symbole więzów sprzed wieków. Chłopak zazdrośnie strzegł jednak tajemnicy. Stary wytężał wzrok, ale im mocniej pragnął, tym postać stawała się coraz bardziej mglista.

Gwałtownie zmrużył oczy, mocując się z umykającą wizją. „Pokaż się! Ten jeden raz. Proszę! Przecież, jeżeli się wierzy, to takie drzewa można wyrywać z korzeniami i przenosić, a co dopiero dojrzeć kilka liter!”

Po chwili zaciągnął się po raz ostatni i w palcach zmiął peta. Niezgrabnie wstał i ruszył przed siebie, wsłuchując się w odgłosy ulicy. Tej nocy będzie śnił o lesie.

Dzieci kukurydzy

Przedzierali się przez niebotyczne kukurydziane zasieki. Dziesięcioletni Staś o rozpuszczonych w niebyt myślał prowadził pewnym krokiem gromadkę posłusznych dzieciaków. Nie miały pojęcia, że świat wyobraźni ich przewodnika sięga niewiele dalej niż popegeerowskie nieużytki, które zamieniono w kukurydziane pola. Chrzęst liści tłumił mocne bicia serca, czego przecież wymagała przygoda życia. W lesie kolb nieistotny stał się cel wędrówki ani jej meta. Odkąd pokonali dziurę w siatce, liczyło się tylko tu i teraz. Z podobną nadzieją przed wiekami i laty parło przed siebie wielu pionierów, których nazwiska znalazły się później w podręcznikach całego świata. Staś nie mógł tego jednak wiedzieć. Podobnie jak nie widział, że dwójka najmniejszych dzieci z całych sił trzymała się za ręce, pokonując kolejne metry niezwykłej trasy. Drobne kosteczki bielały w uścisku, a zaciśnięte usta ledwie przepuszczały kęsy powietrza niezbędne do oddechu.

Nad głowami wędrowców czuwał wiatr, skutecznie kryjąc ich w szumiącym morzu. Dla tych kilku dusz, w obliczu tajemniczej wyprawy, wszystko inne przestało mieć znaczenie. Skoncentrowały się wyłącznie na tym, aby dzielnie stawiać czoła dwumetrowym pniom zakończonym koroną chwiejnych wiechci. Dobry kwadrans marszruty mieli już za sobą, ale nadal nikt o nic nie pytał, bardziej może bojąc się tego, że odpowiedzi nie ma. Zresztą tak było dobrze. Oto są tutaj, w polu kukurydzy stanowiącym centrum wszechświata, zdani tylko na siebie. Czy może być coś ważniejszego? Staś, który najmniej zdawał sobie sprawę z celowości tej wyprawy, dziarsko torował drogę pozostałym. W jego głowie nie było myśli ani uczuć. Ot, znalazł dziurawy płot, a za nim sięgające po horyzont (jak mu się wydawało) morze kolb. Taki sam dobry powód do wyprawy jak zabawa w Indian w ziemniaczanym polu babci Antoniny.

Bez najmniejszej reakcji przyjął również nagły widok zaoranych zagonów, które wyłoniły się zza kukurydzianego gąszczu. Co innego pozostali uczestnicy wyprawy. Ci wreszcie wypuścili powietrze z płuc, zwalniając uścisk rąk. A więc zrobili to! Są po drugiej stronie przygody! A na dodatek tutaj nie ma żadnego płotu!

Staś nie okazał również najmniejszego zdziwienia, gdy chwilę później krętą, polną ścieżką ruszył w ich stronę starszy pan. W przeciwieństwie do dziesięciolatka był niezmiernie zdziwiony obecnością tajemniczej gromady.

— A co wy tu robicie? Jak się nazywacie? Gdzie mieszkacie? Sami tak daleko od domu… — wyrzucał z siebie głośno kolejne zapytania.

Mimo że dociekliwy przybysz nie zdradzał złych zamiarów, to i tak mniejsi wędrowcy ze strachu nie byli w stanie wykrztusić słowa.

W końcu uznał najwidoczniej, że warto zapytać największego z przybyszów.

— Jak się nazywasz synku?

— Otokar Osfald! — wypalił bez chwili zastanowienia Staś, wprawiając pytającego w osłupienie.

Nie czekając jednak na jego reakcję i z naturalną prostotą, chłopiec machnął na resztę kompanów ręką, wskazując wyraźnie, że czas wracać.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 33.55