E-book
14.99
Potwory umysłu — antologia

Bezpłatny fragment - Potwory umysłu — antologia


Objętość:
140 str.
ISBN:
978-83-8431-547-7

Wstęp

Drogi Czytelniku,

dziękuję, że odważyłeś się uchylić drzwi do tej mrocznej przygody zwanej „Potworami umysłu”. To jest moment, w którym wciąż możesz zawrócić i przemyśleć sprawę. Jeszcze masz wybór.

Jeśli jednak zdecydujesz się przekroczyć próg i zajrzeć do środka — zapraszam!

W każdym z sześciu pomieszczeń czeka na Ciebie inna upiorna historia. Wszystkie razem tworzą istny dom grozy, jakim jest mój umysł. Obiecuję jedno: nuda to ostatnie słowo, jakim określisz wystrój tej zdewastowanej chaty.

Zrób, co trzeba: skorzystaj z toalety, napełnij żołądek (albo… może lepiej nie), zaparz kawę, choć nie gwarantuję, że zdążysz ją wypić. Tutaj wszystko dzieje się zbyt szybko. Nie ma czasu na oddech. Poza tym — nie oszukujmy się — po co dodatkowo podnosić sobie ciśnienie?

Łap za klamkę i wejdź.

Tylko uważaj, żeby się nie potknąć…

… ☾ …

Dla wszystkich tych, którzy kochają uciekać w świat wyobraźni.

Uważajcie… granica między jawą a snem bywa zaskakująco cienka.

Lustro

Czasem jedno słowo zmienia wszystko. Burzy to, co budowaliśmy całe życie. Jego następstwem są myśli, a zaraz po nich pojawiają się czyny. Tworzy się efekt domina, czy tego chcemy, czy nie.

W moim przypadku tym słowem jest WSTYD. Słyszałam je tak wiele razy, lecz ostatecznie czara goryczy się przelała. Ten jeden raz za dużo wystarczył, by nagle moja wizja rozpoczęcia nowego życia rozpadła się jak domek z kart przy delikatnym podmuchu. Choć tego, co mnie spotkało, nie sposób nazwać delikatnym.

Najgorsza była świadomość, że doprowadziła do tego bliska osoba. To jej wina! To ona zburzyła mój świat!

Leżę na łóżku wpatrzona w świat za oknem. Na niebie od rana zbierają się ciemne chmury. Ten widok wprawia mnie w ponury nastrój.

Matka biega jak poparzona, co chwilę mnie pośpieszając.

— Zdejmij pranie, bo zaraz będzie padać. Muszę lecieć do pracy i nie mogę ogarniać wszystkiego sama — rzuca pozornie opanowanym tonem. Staje w progu mojego pokoju.

Nie odpowiadam. Słyszę tylko koniec wypowiedzi, więc spoglądam na nią niepewnie zamglonym wzrokiem.

— Co? — pytam, siadając na łóżku.

— Cholera, czy ty w ogóle kontaktujesz?! — krzyczy i w ułamku sekundy jej twarz znajduje się naprzeciwko mojej.

Widzę, jak źrenice powiększają się, gdy tylko na mnie spogląda. Wiem doskonale, co zaraz się stanie. Przełykam gęstą ślinę i zaciskam powieki. Matka wymierza mi uderzenie otwartą dłonią. Policzek piecze, a po czerwonym śladzie spływa łza. Powinnam już dawno się do tego przyzwyczaić. Dlaczego więc za każdym razem płaczę?

— Mamo… — skomlę jak ranne zwierzę.

Otwieram oczy i wlepiam w nią udręczone spojrzenie. Poniżam się, choć dobrze wiem, że dla niej nie ma to i tak żadnego znaczenia. Dziwię się, że wciąż potrafię nazywać ją matką.

Zrobiła swoje, a teraz odwraca się bez cienia emocji na twarzy. Zawsze robi to w taki sposób, jakby policzkowanie mnie było normalne. Nie ma w tym przecież nic niezwykłego. Jak zwykle przesadzam. Ba! Zazwyczaj dowiaduję się, że zmyślam. W życiu nie podniosłaby na mnie ręki.

Drzwi wyjściowe trzaskają i słychać dźwięk przekręcanego klucza. Momentalnie oddycham z ulgą. Podbiegam do okna, żeby sprawdzić, czy auto zniknęło z podjazdu. W tej samej chwili rozlega się krótki sygnał komórki. Natan pyta, czy spotkanie aktualne. Wysyłam emotikonę kciuka w górę i spoglądam na podwórze.

Zrobiło się szaro, a na szybie pojawiają się pierwsze krople deszczu. Pranie nadal wisi na lince. Wykrzywiam usta w cwanym uśmiechu, bo zamierzam je tam zostawić.

Zbiegam na dół i zarzucam płaszcz przeciwdeszczowy. Wkładam do kieszeni małe zawiniątko wielkości termometru, które wyjęłam wcześniej z szuflady z bielizną. Wychodzę i zaczynam się stresować tym, co właśnie zamierzam zrobić.

Idę chodnikiem, a delikatna mżawka przeobraża się w ogromną ulewę. Moczy mi ubranie. Płaszcz nie zdaje egzaminu. Szkoda, że nie założyłam chociaż kaloszy. Woda pluszcze mi w butach. Dlaczego nie wzięłam parasola? Zaciskam palce na zawiniątku. Znam powód, moje myśli zaprząta coś ważniejszego.

Zbliżam się do malutkiego domu na końcu ulicy. Wreszcie popycham zniszczoną furtkę, o mało nie wyrywając jej z zawiasów.

Wolnym krokiem idę w stronę drzwi. Dłonie się pocą, a w gardle pojawia się gula. Staram się panować nad oddechem. Ta wizyta jest inna niż dotychczas i z trudem powstrzymuję nerwy. Biorę głęboki wdech i pukam.

— Jesteś przemoczona! — Natan piorunuje mnie wzrokiem i wciąga za rękę przez próg.

— Kropi — mówię cicho.

Patrzy na mnie jak na idiotkę, ale po chwili zaczyna się śmiać. Mnie wcale nie jest do śmiechu, stres tylko przybiera na sile.

— Zdejmij buty. Zaraz wysuszymy twoje ubranie. Spieszę się do warsztatu, ale nic się chyba nie stanie, jeśli spóźnię się piętnaście minut. — Bierze mój płaszcz i całuje w policzek.

— Jak to? Byliśmy umówieni — mówię zdziwiona.

— Wiesz dobrze, że jeśli nakręci się dobra fucha, to nie mogę odmówić. — Wzrusza ramionami.

Czuję się zawiedziona. Nie tak sobie wyobrażałam spotkanie. Muszę z nim porozmawiać, a nie sądzę, żeby piętnaście minut wystarczyło. Żołądek zawija mi się w supeł i z trudem przełykam ślinę. Nie dam rady czekać ani dnia dłużej. Nawet kolejne minuty to dla mnie męka.

Upewniam się, że w domu nie ma nikogo. Na podjeździe nie stoi żaden samochód i jest dość wczesna godzina.

— S… są twoi ro… rodzice? — jąkam się.

— Pojechali do pracy. Co się dzieje? Zbladłaś. — Przygląda mi się z troską.

Takie spojrzenie dodaje mi otuchy. Wyciągam rękę w jego stronę, wskazuję na płaszcz. Podaje mi go z pytającym wzrokiem.

— Natan… Spójrz. — Wyciągam z kieszeni zawiniątko i wkładam w jego dłoń.

Odwija kawałek wilgotnego ręcznika papierowego i wyjmuje biały plastik. Gdy dociera do niego, że trzyma pozytywny test ciążowy, otwiera szeroko oczy.

— Jak to się stało? — rzuca kąśliwym tonem.

— Normalnie. Chyba wiesz, skąd biorą się dzieci. — Nie podoba mi się to pytanie. Jest co najmniej idiotyczne.

— O nie, nie. Mnie w to nie wplączesz! — rzuca oburzony.

W jego oczach pojawia się furia. Zaciska pięści, a ręce zwisają sztywno wzdłuż ciała. Nie wiem, czy mam go jakoś uspokoić, czy lepiej milczeć.

Naiwnie robię krok w jego kierunku, a on się cofa. Głośno wzdycha i zaciska szczękę, wwiercając we mnie zimne spojrzenie. Pierwszy raz widzę go w takim stanie.

— Będziemy mieli dziecko. Chyba za późno na takie oświadczenia. — Po stresie nie ma śladu. W zamian pojawia się wściekłość. Czy on siebie słyszy?

— Niezła z ciebie szajbuska, jak myślisz, że to łyknę. Jestem młody i nie zamierzam pierdolić się z wychowywaniem bachora. Nawet nie mam gwarancji, że jest mój! — wypowiada te słowa przez zaciśnięte zęby, a ślina spomiędzy nich tryska prosto w moją twarz.

Powiększone źrenice wyglądają jak wielkie spodki. Mam wrażenie, że lada moment przekroczy granicę. Zrobi coś, czego będzie żałował.

Jego policzki są czerwone od złości i tak mocno zaciska pięści, że aż bledną mu knykcie.

Nagle słyszę pęknięcie plastiku. Test roztrzaskuje się w jego dłoni i rani skórę. Krople krwi kapią na podłogę. Stoję jak wryta. Nie wiem, jak zareagować. Nigdy nie przypuszczałabym, że mój chłopak ma w sobie takie pokłady gniewu.

Próbuję się odezwać, ale tylko otwieram niemo usta. Nie mam pojęcia, co się dzieje. Świat dookoła wiruje i zaraz zasłabnę. Opieram się plecami o ścianę. Natan wymachuje rękoma i jest wściekły. Nie przyswajam żadnego zdania. Wolę się wyłączyć, bo może w tej chwili mówi coś, co potem będzie chciał odkręcić.

Zawsze korzystniej jest milczeć, gdyż nie da się cofnąć wypowiedzianych słów. Czasem lepiej żałować, że się czegoś nie powiedziało, niż powiedzieć za dużo.

W ułamku sekundy przed moimi oczami pojawia się wspomnienie, gdy matka chciała niespodziewanie obdarzyć mnie swoją dobrocią.

Siedziałam w kuchni i rozwiązywałam zadania z matematyki. Nagle rzuciła przede mną zapakowany kartonik. Od razu domyśliłam się, co w nim jest. Niestety, ku mojemu nieszczęściu, zaniemówiłam. Zastanawiałam się gorączkowo, jaka podpucha czeka na mnie tym razem.

Milczałyśmy tak obie, aż wreszcie matka nie wytrzymała i fuknęła:

— Nic nie powiesz?!

— J… Ja… — jąkałam się. — Dziękuję za twoją szczodrość. Spodziewałam się po tobie wszystkiego, ale nie, że obdarujesz mnie czymkolwiek innym niż uderzeniem w twarz.

Reszta zadziała się w mgnieniu oka.

Matka się zamachnęła.

Karton z laptopem uderzył o ścianę.

Huk, gdy upadł na podłogę.

Chwyciła mój nadgarstek, a jej palce boleśnie wbiły się w skórę. Szarpnęła mnie z krzesła i zaciągnęła pod schody, a potem przywiązała moje ręce grubym sznurem do poręczy.

— Posiedzisz tutaj, aż nauczysz się gryźć czasem w język! — warknęła.

Ubrała buty i płaszcz. Wyszła na cały dzień… i całą noc.

Siarczysty policzek wyrywa mnie z zamyślenia. Mrugam szybko, oszołomiona uderzeniem.

— Natan… — odzywam się zachrypniętym głosem, gdy odrywa mnie od ściany.

Chwyta mnie za łokieć i ciągnie w stronę wyjścia.

— Jesteś popierdolona, rozumiesz? — Wypycha mnie na zewnątrz i trzaska drzwiami.

Deszcz wciąż pada, a ja stoję z płaszczem w ręku. Bez butów.

Przyładował mi i do tego wyrzucił mnie z domu, tak jak stałam. Nie mogę w to uwierzyć.

Dopiero teraz czuję ból rozlewający się po policzku. Tym samym, w który wcześniej uderzyła matka. To jakiś koszmar. A może tylko sen?

„Natan by tego nie zrobił. Nie on” — wmawiam to sobie, choć wiem, jaka jest prawda.

Zdaję sobie sprawę, jak byłam naiwna, gdy tak szybko mu zaufałam. Od początku czułam, że to zły pomysł, ale ciągle starałam się w niego wierzyć. Nawet gdy po raz kolejny nakryłam go w warsztacie z jakąś dziewczyną. Boże! Ależ byłam głupia!

Nogi drżą przy każdym kroku. Gdy uginają się w kolanach, mam wrażenie, że się przewrócę. Szlocham i kieruję się w stronę domu.

Ani razu podczas swojego siedemnastoletniego życia nie doznałam nic bardziej upokarzającego. Uderzenia wymierzane przez matkę, wyzwiska płynące z jej ust, popchnięcie ze schodów — nic z tych rzeczy nie dorównywało temu, jak potraktował mnie Natan. Ta ciąża miała być początkiem czegoś nowego. Mój troskliwy chłopak, ja i dziecko…

Dlaczego wcześniej nie dopuściłam do siebie tego, jaki jest naprawdę? Przepadłam, bez reszty mu ufając. Byłam zdolna i gotowa do wszystkiego, byle tylko ktoś rzucił mi ochłapy miłości.

Pragnę choćby namiastki normalności. Chcę nią obdarować nasze dziecko, aby miało pełną rodzinę. Marzę, by żyć spokojnie, nie oglądając się ciągle za siebie. Nie bać się, co przyniesie kolejny dzień. Nie martwić się o bezpieczeństwo naszego maleństwa. Nigdy nie pozwoliłabym go skrzywdzić. Dlaczego Natan nie może tego zrozumieć? Pokochać i zadbać o nas?

Płaczę coraz mocniej, a łzy i deszcz przysłaniają mi widoczność. Idę po omacku. Zimno przenika przez przemoknięte ubranie. Mam ochotę wyrzucić płaszcz, który wciąż ściskam pod pachą. W prawą stopę łapie mnie skurcz i przeklinam pod nosem. Chcę być już w domu. Położyć się pod kocem i zniknąć.

Wchodzę na górę, na każdym stopniu zostawiając błotniste ślady stóp. Zmuszam się, żeby najpierw wejść do łazienki. Zdejmuję przemoczone ubrania i rzucam je w kąt. Puszczam gorący strumień z deszczownicy, siadam w brodziku i podwijam kolana pod brodę. Odkąd przekroczyłam próg domu Natana, nie mogę opanować łez. Trudno mi uwierzyć, że prawdopodobnie to ostatni raz, kiedy tam byłam.

Porzucił mnie jak psa. Zostawił samej sobie, a raczej na pożarcie wiedźmy.

Wiem, że jeśli matka dowie się o ciąży, to… Nie chcę sobie nawet tego wyobrażać. Upycham to szczelnie w pudełku ulokowanym głęboko w umyśle. Niech tam zostanie. Coś wymyślę. Potrzebuję tylko trochę czasu.

Parująca woda oblewa moje zmarznięte ciało. Skóra piecze i swędzi, lecz nie mam sił, by się ruszyć. Pozwalam sobie na to cierpienie. Czym jest w porównaniu z tym, co spotkało mnie zaledwie trzydzieści minut temu?

Pragnę się rozpłynąć, mimo to z trudem sięgam po ręcznik i otulam się nim jak najciaśniej. Uświadamiam sobie, że w jednej chwili ulatuje ze mnie cała energia.

Włóczę nogami do pokoju i kładę się na łóżku. Zwijam się w kłębek i leżę tak kilka minut, być może kilkadziesiąt. Zupełnie straciłam poczucie czasu. Wiem, że powinnam się ubrać, zanim zasnę, albo wróci matka. Choć wątpię, czy dziś przyjdzie sen. To niemożliwe.

Nakłaniam się w myślach, żeby wstać. Wreszcie się udaje. Podchodzę do dużej szafy i wyciągam pierwszy lepszy komplet dresowy. Nie wysilam się nawet, żeby założyć bieliznę. Wracam do łóżka i przykrywam się kocem po sam nos.

Ciężko mi zrozumieć, dlaczego życie raz po raz sprzedaje mi kopniaki. Zawsze, gdy odnajduję nadzieję na coś dobrego, dzieje się wręcz odwrotnie. Czy kiedykolwiek zaznam choćby odrobiny szczęścia?

Każda normalna nastolatka uczy się, spotyka ze znajomymi lub imprezuje. Ja leżę zapłakana, bo odkąd pamiętam, musiałam zachowywać się jak dorosła.

Matka skutecznie wpaja mi od dziecka zasady dobrego wychowania i odpowiedniego wysławiania się. Zabawne, bo mam wrażenie, iż jej normy zupełnie odbiegają od tych, o których czytałam w niejednej książce. Coraz częściej myślę o tym, że jestem zwykłym pionkiem w jej życiu. W kolorze, którego nikt nigdy nie wybiera. Nawet ona wolałaby inny, ale niestety los dał jej właśnie ten.

Bycie kulą u nogi własnej matki to nic przyjemnego. Każdego dnia boleśnie uświadamiam sobie, że jestem niechciana. Nienawiść, którą żywi do mnie ta kobieta, przesiąka moje ciało jak dzisiejsza ulewa ubranie.

Jak więc mam być szczęśliwa? Nie potrafię.

Wciąż zalewa mnie fala okropnych myśli. Nie mam pojęcia, w jaki sposób je wyłączyć. Nadają jak radioodbiornik.

Byłam gotowa pokochać Natana, a zaraz potem dziecko, którym mnie obdarzył. W tym chaosie zaczęłam nawet powoli tolerować siebie. Musiałam to zrobić, żeby móc obdarzyć całą tą miłością nasze dzieciątko. Nie sądziłam, że popełniam wielki błąd.

W tej chwili czuję nienawiść do wszystkich i wszystkiego, a najbardziej do siebie.

Chcę wyłączyć świadomość.

Z rozmyślań wyrywa mnie dźwięk klucza w zamku. Dom jest pogrążony w zupełnej ciszy, a ja nasłuchuję najdrobniejszych szmerów. Gotowość na przyjęcie ataku nigdy nie śpi. Oczywiście wiem, co oznacza ten odgłos. Wróciła.

Moje ciało, jak za pomocą czarodziejskiej różdżki, spina się i czuwa. Ile minęło czasu, odkąd się położyłam?

Drzwi zamykają się z głośnym hukiem. Jak zwykle nie ma humoru. Wiem, co robi w tym momencie. Znam to na pamięć.

Najpierw zdejmuje buty i stawia je idealnie, jeden obok drugiego. Przesuwa stopą w stronę ściany. Wsuwa futrzane kapcie. Podchodzi do stołu w salonie, żeby wyjąć komórkę i notes z torebki. Odwiesza ją w korytarzu i to samo czyni z płaszczem.

Pani idealna.

Zdaję sobie sprawę, że lada chwila wkroczy tutaj i uraczy mnie porcją wyzwisk albo uderzeń. Marzę, aby wtopić się w materac i wyparować.

Nasłuchuję kroków na schodach. Pojawiają się już po kilku sekundach. Matka przeklina pod nosem. Niedobrze. Zazwyczaj milczy, zanim nie znajdziemy się twarzą w twarz.

Paraliżuje mnie ze strachu. Mimowolnie zaciskam dłonie w pięści, raniąc ich wnętrze paznokciami.

Wiem, co się wydarzy.

— Nic nie potrafisz zrobić porządnie! Prosiłam cię o jedną rzecz! Do kurwy nędzy! — krzyczy, łapiąc za klamkę.

Wpada przez drzwi i doskakuje do łóżka. Chwyta mnie za włosy i zwleka na podłogę. Tego się nie spodziewałam. Upadam na kość ogonową i jęczę z bólu. Próbuję wstać, ale nie daje mi szansy. Ciągnie dalej na korytarz.

— A to? Co to jest? — Zbliża moją twarz do pierwszego schodka i przejeżdża nią po brudnym śladzie.

— Za… za… zapomniałam — jąkam się.

— Świetnie. Mokre pranie, zabłocone schody. Gdzie ty masz głowę? — mówi nieco spokojniejszym tonem.

To tylko pozory. Z reguły im łagodniejszy staje się jej głos, tym gorzej mi się oberwie. Pocieszam się tym, że dam radę. Zawsze daję. Wolę pięć siniaków więcej niż słowa, które padają z jej ust. One bolą tysiąc razy bardziej.

Doskonale pamiętam dzień, kiedy zapomniałam o jej urodzinach. Wróciła z pracy i wyraźnie na coś czekała. Nie miałam pojęcia, co chodzi jej po głowie. Kręciła się ciągle przy moim pokoju i zaglądała do środka bez słowa. Od razu się spięłam, bojąc się robić i mówić cokolwiek. Byłam święcie przekonana, że czeka, aż na czymś polegnę.

Do samej nocy nic się nie wydarzyło. Zasnęłam z poczuciem, że świetnie skończył się ten dzień. Wyjątkowo bez afery. Jakże się pomyliłam, przekonałam się o północy, gdy wściekła matka wpadła do pokoju.

Drzwi uderzyły w ścianę, a klamka zrobiła w niej dziurę, aż odpadł kawałek tynku.

Podniosłam się przestraszona, nadal pogrążona w półśnie.

— Żałuję, że cię urodziłam… Niczego innego w życiu tak nie żałuję — bełkotała. Była pijana.

— Mamo, nie mów tak — szepnęłam, a łzy cisnęły mi się do oczu.

— Sto lat, moje zdrowie! — krzyknęła. — Powinnam była się ciebie pozbyć — jęknęła i zatoczyła się w stronę łóżka.

Zapomniałam o jej urodzinach. W zamian poczęstowała mnie porcją słów, które wyżerały moje wnętrzności jak kwas.

Zwymiotowała na dywanik i wyszła chwiejnym krokiem, zatrzaskując drzwi. Zostawiła mnie ze swoimi rzygowinami i żalem.

Teraz stawia mnie do pionu mocnym szarpnięciem. Zamykam oczy, oczekując spoliczkowania albo oplucia. Tak również się zdarza. Ale nie tym razem. Przez ułamek sekundy odnoszę wrażenie, że zniknęła i po rozchyleniu powiek zobaczę tylko kraniec schodów. Mylę się. To nic nowego. Słyszę jej głośny oddech.

— Zmyjesz błoto, a potem pójdziesz zdjąć pranie. Natychmiast. — Każde słowo wypowiada dokładnie i wyraźnie akcentuje. Jakby to miało znaczenie.

Jeśli chce uzyskać posłuszeństwo i zero sprzeciwu, na darmo się wysila. Zniszczyła moją psychikę na tyle, że gdyby kazała mi zjeść łajno, zrobiłabym to bez mrugnięcia okiem. Myślę, że byłaby zdolna nawet zabić.

Celowo zignorowałam jej poranny rozkaz. Nigdy nie prosiła, tylko żądała. Teraz żałuję. Może oberwałoby mi się odrobinę mniej.

— Tak, mamo. — Macham energicznie głową.

Słyszę delikatne chrupnięcie w spiętym karku. Łzy zbierają się pod powiekami, ale skutecznie je powstrzymuję. Ból nad tyłkiem nie odpuszcza. Zapewne rano pojawi się tam wielki siniak.

— To do dzieła. Na co się gapisz? — Matka przyłapuje mnie na wpatrywaniu się w nią.

Opuszczam wzrok. Nigdy nie pozwala na siebie patrzeć. Zazwyczaj udaje mi się pilnować, żeby nawet nie zerkać kątem oka, ale nie dziś. Cóż, kolejna gafa z mojej strony. Trudno ich nie popełniać po tym, co wydarzyło się w domu Natana.

Biorę wiadro z mopem i napełniam je wodą. Dolewam zakrętkę płynu do podłóg i zaczynam zmywać schody. Zapach lawendy, który rozchodzi się powoli po domu, jest surrealistyczny. Zbyt piękny na ten koszmar.

Matka stoi na dole i obserwuje każdy mój ruch. Z całej siły staram się nie dosięgać dłonią bolącej kości ogonowej i obolałej głowy.

Wcześniej rzadko się zdarzało, żeby targała mnie za włosy. Musi być wyjątkowo mocno wściekła. Sama do tego doprowadziłam. Dlaczego akurat dziś zapragnęłam zrobić jej na złość? Skąd wzięła się we mnie ta odwaga? Choć właściwiej byłoby nazwać to głupotą.

Prowokatorem z pewnością była myśl, że tego dnia ucieknę. Natan miał mi pomóc ze spakowaniem rzeczy. Zamieszkalibyśmy razem, a ja odcięłabym się od kobiety, która zrujnowała mi życie. Stworzylibyśmy coś nowego. My i dziecko.

Oblewa mnie zimny pot. Po plecach biegnie dreszcz, a do oczu i gardła ciśnie się szloch. Mam nadzieję, że z ciążą wszystko w porządku po dawce agresji, którą mi zaserwowała.

Po wypucowaniu schodów wychodzę na podwórko. Ściągam pranie, a z nieba wciąż leje deszcz. Znów jestem cała mokra i zmarznięta. Trzęsę się i zgrzytam zębami. Mam bose stopy, bo nie pozwoliła mi założyć kaloszy.

Gdy na chodniku zapalają się latarnie, podskakuję przestraszona. Nie zauważyłam, że się ściemniło. Działam mechanicznie, jak robot.

Kątem oka zauważam sąsiada. Stoi w oknie i przygląda mi się zza firany. Staruszek naiwnie myśli, że go nie widać. Odwracam się gwałtownie w jego stronę. To jest ta chwila. Chcę mu zakomunikować, że potrzebuję pomocy. Niestety, gdy unoszę rękę, chowa się w głębi domu.

Przeklinam pod nosem. Przełykam gulę w gardle i zdejmuję ostatnią bluzkę z linki.

Muszę coś wymyślić. Uciec.

Chcę nas uratować, a zamiast tego zbieram te pieprzone ubrania i wracam do epicentrum koszmaru.

— Sama się o to prosiłaś. Mogłaś zrobić to rano — rzuca beznamiętnie, stojąc przy wyspie kuchennej.

Chcę wrzeszczeć. Podejść do niej i wbić nóż prosto w serce. Patrzeć, jak się wykrwawia. Najlepiej powoli i w mękach.

— Wiem. To się nie powtórzy — odpowiadam potulnie, mimo że w środku kipię ze złości.

— Lodówka będzie dostępna dopiero jutro w południe. Chyba jesteś tego świadoma?

— Ale, mamo… — wypalam bezmyślnie.

— Zatem jutro wieczorem. — Uśmiecha się krzywo i odwraca w stronę płyty indukcyjnej.

W salonie unosi się zapach sosu pomidorowego. Burczy mi w brzuchu, a jestem skazana na głodówkę. Wycieram stopy w ręcznik na korytarzu i zanoszę kosz z praniem do suszarni.

Z całych sił staram się nie panikować. Trudno tego nie robić, gdy mam świadomość, jak bardzo teraz potrzebuję jedzenia. Muszę zapewnić dziecku witaminy i warunki do rozwoju.

Przecież ona nie da mi żyć. Jestem przekonana, że to wszystko nie skończy się tylko głodówką.

Niepokój wżera się w moje trzewia. Czuję, że stanie się coś złego.

Chwytam klamkę, żeby wyjść z małego pomieszczenia. Nie zdążam jej nacisnąć, bo dostaję drzwiami prosto w nos. Zaskoczona odskakuję do tyłu i upadam na podłogę. Trzymam się w miejscu uderzenia i czuję pod palcami lepką krew. Z oczu mimowolnie lecą łzy.

— Ty głupia krowo! Coś ty zrobiła? — Matka stoi w progu i wymachuje testami ciążowymi.

Dla pewności zrobiłam trzy. Dwa wyrzuciłam do śmietnika w toalecie. Nie mogę w to uwierzyć. Przeglądała jego zawartość! A przecież owinęłam je kilka razy kolorowym woreczkiem. Nigdy nie zmądrzeję.

Ból rozsadza mi głowę. Zastanawiam się, czy zaraz nie zwymiotuję. Uderza mnie fala gorąca. Co ja sobie wyobrażałam?

Nie mam pojęcia, co jest gorsze. Złamany nos czy fakt, że matka dowiedziała się o ciąży.

— Bękart… — mruczy pod nosem. — Pod moim dachem! Kto jest ojcem? — wykrzykuje po chwili.

— Mamo… — Płaczę z bezradności.

Początkowo tak myślę, ale gdy z jej ust wydostają się kolejne słowa, dociera do mnie, że to płacz ze strachu. Ona mnie zabije! Czuję to całą sobą.

— Nie mów do mnie! Ty mała kurewko… Wstyd! — Zbliża się i spluwa mi w twarz.

Zaciskam usta i przymykam powieki. Wstyd. Wstyd. Wstyd.

— Przepraszam…

— Milcz! — wrzeszczy i uderza mnie w policzek. Rzuca we mnie testami, a potem odwraca się plecami i ciężko dyszy. — Od początku przynosisz mi wstyd. A teraz? Przeszłaś samą siebie — cedzi przez zaciśnięte zęby.

Wstyd. Słowo to wżera się we mnie jak trucizna. Oplata moje serce i duszę.

Nie słyszę już nic. Matka wypluwa lawinę zdań, a ja jestem daleko stąd. Odpływam. Wyłączam się, bo tylko to pozwala mi przetrwać. Mleko się jednak rozlało i na niewiele to się zdaje. Wstyd. Pięć liter wykwita przed moimi oczami jak obraz.

Nagle myśli przerywa dźwięk trzaskających szafek i szuflad. Zauważam, że matka zniknęła. Drzwi stoją otworem, więc wstaję z trudem i wychylam się na korytarz. Hałas nie ustaje. Postanawiam zaryzykować i wchodzę do salonu. Patrzę, jak kobieta, która złamała mi nos, przeszukuje szafy.

Nie podoba mi się to ani trochę. Gęsia skórka oblewa moje ciało. Jestem przerażona na myśl o tym, co ta wiedźma wymyśliła.

Nie mija wiele czasu, zanim przekonuję się na własnej skórze, że pomysł jest godny samego Johna Kramera.

Kilka sekund. Tyle zajmuje matce dobiegnięcie i powalenie mnie na podłogę. Siada na mnie okrakiem ze srebrnym łańcuchem w ręku. Wierzgam i krzyczę, a ona ściska moją szyję i syczy do ucha:

— Jeden ruch, jeden krzyk — zrób to, a wiedz, że będą twoimi ostatnimi.

Przytakuję, machając głową. Wolę współpracować, bo inaczej nie mam szans na ucieczkę z tego domu grozy. Przełykam słone łzy i się poddaję. Pozwalam jej zawinąć łańcuch o kostkę przy nodze. Wkłada małą kłódkę między ogniwa i ją zatrzaskuje. Stawia mnie do pionu, ciągnąc za łańcuch i popycha w stronę schodów. Mokre ubranie sprawia, że cała drżę. Każdy stopień jest jak krok bliżej do piekła. Metal, który ciągnę i pobrzękuje, skutecznie to podkreśla.

Nienawidzę jej. Chcę odchylić się do tyłu i ją zrzucić. Prawdopodobnie siedzi mi w głowie, bo nagle przechodzi obok i znajduje się na przodzie. Prawdziwa wiedźma.

Mogłabym też po prostu pociągnąć ją i wtedy runie. Niestety, wtedy pociągnęłaby mnie za sobą.

Ostatni stopień. Witam w piekle.

Podnosi łańcuch i pcha mnie do łazienki. Owija go między żebrami żeliwnego kaloryfera i wyciąga z kieszeni kolejną kłódkę. Naciska wyłącznik światła i pomieszczenie tonie w mroku.

Właśnie zostałam uwięziona przez własną matkę. Siadam na zimnych kafelkach i opieram się o kaloryfer. Próbuję zapanować nad trzęsącym się ciałem.

— Kurwa… — szepczę, gdy rozlega się dźwięk przekręcanego klucza. — Świetnie, przykucie łańcuchem było niewystarczające — rzucam w powietrze.

Podwijam kolana pod brodę i staram się skupić myśli. Niestety nie wychodzi. Ból nosa jest niewyobrażalny. Mam wrażenie, że ktoś ścisnął jego grzbiet w imadle i stopniowo go dokręca. Każdy wdech powoduje ruch, a to potęguje cierpienie. Dudni mi w głowie, a w brzuchu dziwnie bulgocze. Kość ogonowa nie ma się lepiej. Rozpierający ucisk utrudnia mi poruszanie się. Wyję jak ranne zwierzę.

Dlaczego muszę tak cierpieć? Czym na to zasłużyłam?

Wstyd. Wstyd. Wstyd.

Gdybym nie przynosiła wstydu, ten koszmar nie miałby miejsca. Nic nie potrafię zrobić dobrze.

Nie umiem dziękować, przepraszać ani prosić. Jestem niezdarna i leniwa. Nawet nieprawidłowo trzymam miotłę czy mopa. Ciekawe, czy chociaż gryzienie chleba wychodzi mi poprawnie. Sądzę, że dużo mi brakuje, aby cokolwiek szło tak, jak oczekuje tego moja droga mamusia.

Wzrok przyzwyczaił się już do ciemności. Szybko stwierdzam, że to nie ma znaczenia. Podnoszę obolałe ciało i sprawdzam zasięg łańcucha. Daję trzy kroki w kierunku, gdzie powinien znajdować się włącznik. Nie dosięgam. Spodziewałam się tego. Podchodzę do umywalki, a brzęczenie metalu drażni mi słuch. Opieram dłonie o zimną ceramikę i spoglądam w lustro.

Z gardła wydziera się dziki szloch. Patrzę na twarz, którą oświetla światło księżyca wdzierające się przez szparę w rolecie.

— Boże…

Nos jest spuchnięty, a po bokach pojawiły się fioletowo-bordowe siniaki. Nad ustami widzę zaschniętą krew. Brązowe włosy mam mokre i rozczochrane. Ubranie lepi się do skóry. Wsiąknęło deszcz, krew i pot. Dziewczyna w odbiciu to nie ja. Niemożliwe.

Unoszę powoli prawą rękę i opuszczam. Powtarzam ruch, ale tym razem lewą. Ona robi to samo.

Żałosna postać po drugiej stronie to faktycznie ja. Wstyd. Nie dziwię się matce. Kto by się nie wstydził za taką poczwarę?

Zdejmuję ubranie i ciskam w kąt, w który wcześniej rzuciłam przemoczony dres. Stoję naga i telepię się z zimna. Ruszam w stronę prysznica, ale znów to samo. Trzy kroki i koniec. Nie dam rady pod niego wejść. Czy ta wiedźma wcześniej zrobiła wyliczenia?

Zaciskam zęby i dopada mnie bezsilność. Muszę siku, ale spodziewam się, co mnie czeka. Identyczny scenariusz jak w przypadku prysznica i włącznika światła.

Trzęsę się i szlocham, kiedy czuję ciepły strumień moczu płynący po udach. Wstyd.

Ścieram łzy grzbietem dłoni. Przeszywa mnie ból z przodu głowy. Zapomniałam o nosie. Zginam się wpół i wymiotuję z powodu tych katuszy. Patrzę na przezroczystą breję. Oczy szczypią mnie od wymiocin. Nawet rzygać nie potrafię. Nie jadłam nic od wczorajszego obiadu i zawartość żołądka to sama żółć.

Wyciągam papier toaletowy z szafki pod umywalką. Wycieram bałagan i zmięty skrawek wrzucam do kosza.

Zastanawiam się, jak długo zamierza trzymać mnie w łazience. Z dostępem wyłącznie do śmietnika i umywalki. Modlę się, żeby chociaż kaloryfer działał i przekręcam termostat na pięć. Obejmuję ramiona rękoma, siadam na zimnej podłodze i opieram o niego plecy. Nie wiem, ile mija minut, ale zaczynam odczuwać ciepło biegnące przez kręgosłup. Zamykam oczy i się uśmiecham.

Ogrzewam się jakiś czas, aż podnoszę się z trudem, żeby znów zbliżyć się do lustra. Naiwnie sądzę, że coś się zmieniło. Ogarnia mnie fala rozczarowania. Spogląda na mnie wciąż ta sama żałosna twarz. Z trudem przełykam ślinę i odkręcam kran. Nabieram ciepłą wodę w łódkę, którą zrobiłam z dłoni i zanurzam nos. Zaciskam szczękę, aż odczuwam ból pod brodą. To dobrze. Odwracam tym uwagę od męczarni z powodu złamania.

Biorę kawałek papieru i delikatnie wycieram odmoczoną krew. Wyglądam odrobinę lepiej. Wyciągam grzebień z szuflady i próbuję rozczesać długie włosy. Gdy kończę, opadają mizernie na małe piersi.

Burczy mi w brzuchu i dopada mnie pragnienie. Odkręcam zimną wodę i piję ją prosto z kranu. Cieszę się, że mam chociaż to. Choć może bez byłoby lepiej. Umarłabym z pragnienia.

Nowa fryzura i zmyta krew wcale nie sprawiają, że poprawia mi się nastrój. Wręcz przeciwnie. Ze zdwojoną siłą dociera do mnie absurd sytuacji. Kogo próbuję pocieszyć tymi bezsensownymi działaniami?

Chude ciało i wystające żebra prężą się w odbiciu. Dziewczyna patrzy na mnie pustym wzrokiem. Wykrzywia usta w przerażającym grymasie. Mrugam kilka razy przestraszona. Ona robi to samo.

Po kręgosłupie przebiega mi zimny dreszcz. Nie mogę się ruszyć. Jestem napięta jak struna. Chcę się odwrócić od tego widoku. Jakaś niewidzialna siła jednak mi na to nie pozwala. Pragnę, żeby to się skończyło.

Próbuję wykrzesać z siebie odrobinę energii i wreszcie udaje mi się ocknąć z otępienia.

W tej samej chwili ona porusza ustami.

— Wstyd! — wydziera się szorstki głos.

Z ust wylatuje chmara much. Krzyczę i chaotycznie macham rękoma. Nie nadążam — obsiadają każdy skrawek mojego ciała. Żółć podchodzi mi do gardła, a serce wali jak szalone. Strach miesza się z uległością. Przestaję walczyć, bo znam finał. Zamykam oczy.

Podejrzewam, że musiałam zemdleć, bo gdy podnoszę z ledwością ciężkie powieki, leżę na podłodze zwinięta w kłębek. Mija trochę czasu, zanim się rozbudzam. Wciąż jest ciemno.

Bolesne skurcze żołądka sprawiają, że zaczynam wątpić, czy w dalszym ciągu jest to ta sama noc. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek odczuwała taki głód. Matka nigdy nie zostawiała mnie bez jedzenia dłużej niż dobę. Usta mam spierzchnięte i popękane w kącikach. Z trudem przełykam ślinę, bo gardło jest wysuszone. Kręci mi się w głowie i nie mam siły się podnieść.

Wreszcie za którymś razem mi się udaje. Najpierw unoszę się do pozycji na czworaka, a potem chwytam brzeg umywalki i się podciągam. Od razu tego żałuję.

Z lustra spogląda na mnie para pustych oczodołów. Gęsta krew spływa po policzkach, tworząc w nich głębokie bruzdy. Nad mokrymi włosami latają wielkie muchy i bzyczą.

Zatykam uszy i krzyczę. Postać w lustrze zupełnie się tym nie przejmuje. Zbliża się do mnie i wyciąga rękę pokrytą bordowymi żyłami. Spiczaste paznokcie próbują dosięgnąć mojej szyi. Momentalnie pojawia się druga dłoń i mnie dopada. Zaciska kościste palce i szczerzy żółte zęby w upiornym uśmiechu.

Nie mogę złapać oddechu. Czuję coraz większy ścisk, otwieram szerzej oczy. Nie jestem w stanie nawet drgnąć powieką. Wzrok zachodzi mgłą.

Nagle przestaje. Zabiera ręce i osuwa się w ciemność. Jej przerażający chichot odbija się echem od ścian.

— Zniknij! Błagam! — szlocham, wpatrując się w odbicie.

Zamykam oczy i powoli padam na podłogę. Obejmuję głowę rękoma i kołyszę ciałem. Do przodu, do tyłu. Łkam, nie mogąc się opanować. Boli mnie każdy mięsień. Chcę do łóżka. Jestem taka głodna. Gdzie jest ta wiedźma?!

Zaczynam uderzać w rury wychodzące z kaloryfera. Może uda mi się ją tutaj zwabić. Tylko co dalej?

Zabiję ją! Zrobię to, zanim ona mnie ubiegnie.

Gorączkowo przeszukuję szafkę pod umywalką. Jest tutaj tylko papier toaletowy, płatki kosmetyczne i dezodorant. W szufladzie znajduję mały grzebień i podpaski. Obok śmietnika leży stara szczotka do czyszczenia muszli.

Nie wiem, na co liczyłam, ale muszę coś wymyślić. Inaczej dziecko, które noszę pod sercem, umrze, a na to nie mogę pozwolić.

Tak bardzo się boję, że cała ta krzywda mogłaby je dosięgnąć. Wstyd i poczucie beznadziei, które permanentnie wcisnęła mi matka. Staram się o tym nie myśleć, ale zżera mnie to coraz mocniej.

Ochronię to dziecko. Muszę.

Pragnę walczyć, tak bardzo jak nigdy wcześniej. Byłoby znacznie łatwiej, gdybym miała energię, żeby to robić. Wydaje mi się, że sama determinacja nie wystarczy. Jestem beznadziejna.

Znów zwijam się z bólu. Żołądek przypomina o sobie bolesnymi skurczami. Mdłości mnie osłabiają. Powinnam się napić. Brak jedzenia da się przetrwać, ale o odwodnienie jest bardzo łatwo. Podnoszę się, ponownie chwytając umywalkę.

Serce łomocze mi w piersi, bo boję się tego, co ujrzę w lustrze. Na szczęście to tylko ja. Ta żałosna wersja. Odkręcam kran i pochylam się, aby upić łyk. Unoszę głowę i zamieram.

— Wstyd! Nie wyjdziesz stąd, dopóki się go nie wyzbędziesz! — Zachrypnięty głos wdziera się do mojej głowy. Karmi mnie słowem, które truje serce i duszę.

Nie mogę tego słuchać. Zatykam uszy i zamykam oczy. To nie pomaga. Kościste palce drapią nadgarstki i odciągają dłonie.

Jej powieki się rozchylają.

— Patrzę w odbicie i szlocham.

— Proszę, nie!

Z oczu wypełzają białe robaki i wpadają do umywalki. Stopniowo wypełniają ją po brzegi. Zaraz zwymiotuję. Uświadamiam sobie, że przez cały czas wstrzymuję powietrze.

Dziewczyna otwiera usta i wyciąga z nich kłąb czarnych włosów. Kładzie je na stadzie robaków. Wykrzywia wargi i syczy.

— Zrób to! — krzyczy nagle.

Nic nie rozumiem. Chcę się ruszyć. Co mam zrobić?

Panika rozlewa się i nie pozwala mi racjonalnie myśleć. Wpatruję się w lustro i zastanawiam, kiedy zwariowałam.

W odbiciu nikogo nie ma. Tylko ja. To dlaczego wciąż w głowie brzmi echo jej słów?

Wstyd… dopóki się go nie wyzbędziesz.

Jeśli w tym zdaniu znajdę odpowiedź na to, jak uciec z macek wiedźmy, zrobię to. Wyzbędę się wstydu!

Najpierw chcę odzyskać siły. Biorę kilka łyków wody, przemywam obolałą twarz i siadam przy kaloryferze. Patrzę na kałużę wypływającą spomiędzy nóg. Schylam twarz, bo w ciemności nie jestem w stanie dojrzeć koloru cieczy. Wzrok w tym wypadku nie może wiele. Zanurzam dwa palce, a potem zbliżam do nosa i wącham. Mocz.

Załatwiam się pod siebie jak małe dziecko. Zaciskam uda i zakrywam piersi dłońmi. Niech to się skończy. Dłużej nie wytrzymam. Muszę stąd wyjść!

— Dlatego wyzbądź się go. — Głos dochodzi z lustra.

Przełykam gęstą ślinę i wstaję. Podchodzę do umywalki.

Dziewczyna wyciąga rękę przed siebie i spiczastym palcem drapie szkło. Rozlega się nieprzyjemny zgrzyt. Nagle dziąsła przeszywa ból. Po zębach przechodzi dziwne drganie. Przejeżdżam po nich językiem. Kruszą się i jeden po drugim wypadają, brzdąkając o ceramikę. Otwieram z przerażeniem oczy. Zakrywam usta dłonią, a spomiędzy palców sączy się powoli krew.

— Nie, nie, nie — seplenię spanikowana.

— Więc zrób to!

Zabiera rękę i wpatruje się we mnie czarnymi oczami. Czeka, aż wyzbędę się wstydu. Jeśli chcę stąd wyjść, nie mam innej opcji.

Płaczę, bo nie mam bladego pojęcia, w jaki sposób to zrobić. Jej spojrzenie zdaje się przeszywać mnie na wylot. Zapada się w oczodołach. Twarz staje się bledsza, a bordowe żyły wypukłe. Przeraża mnie.

Nagle wyciąga rękę i chwyta mój nadgarstek.

— To boli… — szepczę, patrząc w odbicie jak zahipnotyzowana. Kropelki krwi spływają z moich ust i rozbryzgują się na lustrze.

Prowadzi mnie w stronę śmietnika i zaciska mocniej palce.

— Zrób to! — Głos wpija się w mój umysł.

Chwytam starą szczotkę toaletową i staję przed lustrem. Nie bardzo rozumiem, co powinnam zrobić.

Dziewczyna pokazuje rząd ostrych zębów. Z nosa wylatuje mucha, a potem kolejne.

Znów to samo. Wzdycham i kręcę głową, próbując je odgonić.

— Proszę… Tylko nie to.

Robi mi się niedobrze, gdy czuję, że język przy mówieniu opiera się jedynie o podniebienie. Spoglądam z rozpaczą w dół na ukruszone zęby spowite czarnymi włosami.

Odbicie porusza się do przodu i gwałtownie wbija palce w moją rękę. Wypełza powoli z lustra, zapierając się o moje ciało. Gdy tułowiem opiera się wreszcie o umywalkę i ma swobodniejsze ruchy, łapie mnie za uda i rozchyla na boki. Dosięga dłoni, w której trzymam szczotkę, i mocno zaciska palce na nadgarstku. Bordowe żyły uwypuklają się jeszcze bardziej. Nie mogę na to patrzeć. Chcę odwrócić wzrok.

Nagle świat zamiera, bo gwałtownie wpycha szczotkę w krocze. Krzyczę głośno. Ból jest nie do wytrzymania. Żółć podchodzi do gardła, aż się nią krztuszę. Pcha mocniej. Przekręca kilka razy i ponownie napiera.

Wrzeszczę ile sił w płucach. Pot oblewa ciało. Wzrok zachodzi mgłą. Wybałuszam oczy i próbuję zaczerpnąć powietrze, gdy znów odczuwam napór. Rozrywa mnie od środka. Czuję, jak wydrapuje wszystkie wnętrzności.

Wycie odbija się echem od ścian.

W ułamku sekundy mroczna postać zabiera przebrzydłe szpony i usuwa się w cień.

Lustro pęka, a odłamki spadają na podłogę.

Wyciągam szczotkę spomiędzy nóg, a z gardła wydobywa się kolejny wrzask. Wymiotuję z bólu i padam na kolana. Dookoła zbiera się kałuża bordowej mazi. Upadam w nią twarzą. Osuwam się w ciemną otchłań. Umysł ledwo przyswaja, co się dzieje. Przymykam oczy. Niech ta udręka się skończy.

Nagle drzwi łazienki się otwierają. Przez rozchylone powieki dociera strużka jasnego światła. Próbuję je unieść, ale nie mam siły. I tak dobrze wiem, kto w nich stoi.

— Grzeczna dziewczynka. — Głos matki dociera do mnie z oddali.

Cieszę się, słysząc wreszcie bijącą z niego pochwałę. Pozwalam złapać się mrokowi, który wpełzł pod zasłonę spojrzenia.

Za płotem

— Nie chcę! — krzyknął Maksymilian i pokręcił głową. Blond loczki momentalnie podskoczyły, a niebieskie oczy błysnęły ze wściekłości.

Samuel spojrzał na chłopca i nie dowierzał, że czteroletnie dziecko może mieć tyle energii po nieprzespanej nocy. Zadziwiało go to i męczyło jednocześnie. Dorośli znosili to znacznie gorzej, co doskonale widział, spoglądając na swoje odbicie w błyszczącym piekarniku. Wory pod oczami i rozczochrane włosy, jak po dobrej imprezie.

Wysilił się na uśmiech i wyjął pieczoną owsiankę z bananami. Postawił ją na okrągłym stole i usiadł.

— Skoro nie chcesz jajek, zjedz chociaż to cudo — zagadnął syna, naśladując Kaczora Donalda.

Chłopiec zachichotał i cała złość z niego uciekła.

— Dobla — zgodził się. Jeszcze nie potrafił wymawiać „r”, co dodawało mu uroku. Tak przynajmniej twierdziła matka Samuela.

— Świetnie! Miło mnie zaskoczyłeś, kurczaczku. — Poklepał Maksa po plecach i nałożył dwie porcje.

— Kiki mówi, że owsianka jest baldzo zdlowa — powiedział chłopiec z pełnymi ustami.

— Cóż… Już ją lubię i nie mogę się doczekać, aż się poznamy — przyznał, powoli przeżuwając pierwszą łyżkę śniadania.

Gdy spojrzał na syna, zaobserwował zmianę w wyrazie jego twarzy.

— Kiki nie jest dziewczyną i nie chce, żebyś go poznał! — obruszył się malec.

Skończyli jeść w milczeniu. Samuel wiedział, że jeśli chłopiec jest w nijakim humorze, lepiej go nie podjudzać. Wolał nie drążyć tematu przyjaciela, który zapewne był tylko wymysłem jego wyobraźni. Dopóki miało to pozytywny wpływ na Maksa, postanowił unikać głębszych rozmów o Kiki.

Przypomniała mu się jego własna przygoda z dzieciństwa. On również poznał kolegę nie z tego świata. Miał trzy lata, kiedy pierwszy raz bolał go ząb. Rodzice postanowili zabrać go do specjalisty. Oczywiście wcześniej nie uprzedzili o swoich zamiarach. Gdy Samuel usiadł w fotelu, a właściwie na kolanach matki, i zobaczył sprzęt, wpadł w panikę. Zaczął przebierać nogami i krzyczeć. Uderzył nawet dentystkę. Zdziwił się wtedy, że zrobił jej krzywdę, a ona się uśmiechnęła. To był bardzo sympatyczny uśmiech.

Chwyciła małą dłoń Samuela i zdradziła mu sekretny sposób na strach. Zaproponowała, żeby wyobraził sobie dobrego przyjaciela, który siedzi z nim w fotelu i dopinguje mu jak na meczu piłki nożnej. Na jej pomysł wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu i zamknął oczy, a po chwili zobaczył obraz małego królika z zielonym futerkiem i trąbą słonia zamiast nosa. Machał ręką, w której trzymał wielki balon z łatkami piłki. Tak poznał Koralka.

Ciepłe wspomnienie odeszło, a Samuel wstał i podszedł do syna. Wziął go pod pachy i uniósł wysoko.

— Koniec jedzenia, chochliku. Zmywamy naczynia! — zawołał wesoło i podrzucił Maksa kilka razy. Gdy postawił go na podłogę, westchnął: — Ależ ty jesteś już ciężki.

Zebrali talerze i wzięli się za mycie naczyń. Chłopiec wszedł na mały podest i sięgnął po gąbkę, a Samuel zaczął opowieść o Koralku i o tym, że wszyscy zawsze przekręcali jego imię i mówili na niego Karolek. Widział wyraźnie, że synowi spodobała się ta historia. Oczy miał szeroko otwarte, a na ustach błąkał się uśmieszek.

— Mój psyjaciel pokazał się za płotem, nie w głowie — tłumaczył. Wyprostował się dumnie i wskazał palcem na okno.

— Jak to? — Samuel zastygł z talerzykiem w ręku i poczuł dreszcz przebiegający po plecach.

W tym momencie rozległ się dzwonek do drzwi. Ledwo podszedł, aby otworzyć, a w progu stanęła Klara.

— Babcia! — Maks podbiegł do kobiety i uwiesił się na jej szyi, wtulając głowę w długie siwe włosy.

— Cześć, szkraby. Co tam dzisiaj porabiacie? — zapytała, odklejając wnuka od siebie. Spojrzała na syna i odstawiła wiklinową torbę na stół. — Przyniosłam trochę owoców z ogrodu.

Włożyła pasmo włosów za ucho i przygładziła luźną bluzkę.

Samuel odnosił wrażenie, że matka co kilka miesięcy zmienia styl. Jeszcze latem nosiła skórzaną kurtkę i obcisłe jeansy, podkreślające jej filigranową sylwetkę, a gdy tylko przyszły pierwsze jesienne dni pojawiała się w luźnych, kolorowych bluzkach albo sukienkach. Biżuteria ozdabiała wszystkie możliwe kończyny. Na uszach fikuśne kolczyki, na szyi rzemyki z kolorowymi koralikami, a na nadgarstkach i kostkach bransoletki. Wyglądała jak hipiska, zwłaszcza z kręconymi włosami do pasa.

Teraz wyjęła owoce i sięgnęła po nożyk.

— Dostałem kiedyś gluszkę od Kiki, wiesz? — Maks stanął przy nodze babci.

— Super, smakowała ci? — zapytała. — Kim jest Kiki? — dodała prawie bezgłośnie, patrząc na Samuela.

Mężczyzna wzruszył ramionami i dotknął skroni palcem, a Klara kiwnęła głową.

— Była pyszna jak cholela! — wykrzyczał chłopiec.

— Ej, ej, kolego! Słownictwo! — Próbował się nie roześmiać.

Starał się rozluźnić i nie myśleć o tym, co powiedział Maks. Dziecięca wyobraźnia nie miała końca. To, że zobaczył wymyślonego przyjaciela za płotem, nie było przecież niczym niezwykłym.

Zostawił ich i poszedł przygotować się do wyjścia. Czekał go ciężki dzień w biurze.

Po śmierci żony pracował więcej i ciężej. Musiał zajmować umysł, żeby nie dać się pochłonąć przygnębiającym i natrętnym myślom. Tylko praca oraz syn dawali mu kopa do życia. Nie dopuszczał nic pomiędzy.

Cieszył się, że matka pomagała w wychowywaniu Maksa. Ona także głęboko odczuła stratę synowej. Tym bardziej że zaledwie rok wcześniej w wypadku samochodowym zginął jej mąż, ojciec Samuela. Oboje stracili dwie ukochane osoby w tragicznych okolicznościach. Feliksa zabił pijany tirowiec, a Wiktorię lekarz, który popełnił błąd podczas wycinania guza nowotworowego z piersi.

Te dramatyczne wydarzenia odcisnęły duże piętno na ich rodzinie. Gdyby nie iskierka w postaci Maksa, zapewne dawno by się załamali.

— Uważaj na siebie! — krzyknęła za nim mama, kiedy zatrzaskiwał już za sobą drzwi.



— To co lobimy? — zapytał wnuczek, gdy zostali sami.

— Stworzymy małe potworki, takie jak ty! — Klara zaśmiała się i wyjęła z torby woreczek z kolorowymi przyborami. Bransoletki na jej nadgarstku cicho brzęczały przy każdym ruchu.

Na widok przeróżnych akcesoriów chłopiec aż zapiszczał z wrażenia. Wziął pakunek, podszedł do stołu, wdrapał się na krzesło i zaczął przeglądać jego zawartość. Znalazł w nim kolorowe patyczki od lodów, wstążki, naklejki z oczami oraz wiele innych. Klara nigdy nie przychodziła z pustymi rękoma. Przed wizytą u wnuczka wstąpiła do pasmanterii.

Od razu wybrał pięć brązowych patyków i ułożył z nich ciało ludzika. Z kolorowego filcu wyciął czarne włosy postawione na jeża i przykleił do głowy zrobionej z brązowego papieru. Na końcu dodał oczy i spojrzał na babcię.

— Nie wiem, jak zlobić okulaly — powiedział ze smutkiem.

— Potwór w okularach, a masz ci! — Uśmiechnęła się i zmierzwiła jego blond loczki. Bransoletki znów zabrzęczały. — Zaraz coś wymyślę.

Postać, którą tworzyła Klara znacznie odbiegała od dzieła chłopca. Była to fioletowa ośmiornica z jednym różowym okiem. W końcu miał być potworek. Mikroskopijne okulary wycięła żyletką, którą znalazła w łazience.

— Kiki nie ma zielonych okulalów! — krzyknął Maks. Zmrużył oczy i zaczął tupać nogami. Na policzkach wykwitły czerwone rumieńce.

— No dobra. Nasz klient, nasz pan. — Uniosła ręce w geście obronnym. Wolała unikać napadów złości. — Więc jakiego koloru są te, które nosi Kiki? — zapytała łagodnie.

— Czarne.

— Hmm… Czarny to taki smutny kolor, ale niech będzie. Choć muszę zaznaczyć, że mieliśmy zrobić potworki, a nie przyjaciół.

— Ale Kiki na początku był tloche potfolny. — Chłopiec opuścił wzrok na dłonie, w których kurczowo ściskał patyk.

— Dlaczego? — zapytała zdziwiona. — Przyjaciele nie powinni zachowywać się potwornie. Może źle go zrozumiałeś? Czasem tak się zdarza. — Uśmiechnęła się pocieszająco i pogłaskała go po dłoni. Gdy rozluźnił uścisk, odłożył patyk na stół.

— Może. — Zastanawiał się przez chwilę, a w końcu przykleił ludzikowi okulary. Potem zabrał go i przeniósł się na kanapę, a podobiznę Kikiego odłożył na stolik kawowy. — Babciu, mogę iść do siebie?

— Idź, a ja zrobię dla nas pyszny obiadek. — Ucałowała chłopca w czoło, a on pobiegł do pokoju, który znajdował się tuż za ścianą.

Sama zajęła się przygotowaniem spaghetti z pulpecikami, które wnuk uwielbiał. Kiedy wrócą z popołudniowego spaceru, wystarczy tylko podgrzać obiad.

Po jakimś czasie zajrzała do pokoiku Maksa. Akurat układał budowlę z klocków i nawet jej nie zauważył. Stwierdziła, że wykorzysta ten moment i przez chwilę poleży albo obejrzy serial. Z doświadczenia wiedziała, iż dziecko zajęte samodzielną zabawą to świętość, z której trzeba korzystać.

Opadła na miękką kanapę i ułożyła bose stopy na stole. Samuel nie lubił jej dziwnych nawyków. Zawsze z Wiktorią śmiali się z niej, że do czego to doszło, aby to syn upominał matkę. Uśmiechnęła się na ciepłe wspomnienie wspólnych przekomarzanek. Oparła wygodnie głowę o małą poduszkę i przymknęła oczy. Potrzebowała odpoczynku.

Zgadzając się na opiekę nad chłopcem, nie wzięła pod uwagę tego, że małe dzieci są bardzo absorbujące. Jakbym sama wcześniej żadnego nie miała. — Pokręciła głową i zachichotała na tę myśl.

— Kto tam?! — Usłyszała nagle krzyk Maksa.

Otworzyła szeroko oczy i zdezorientowana spojrzała w stronę pokoju wnuka. Pewnie się przesłyszała, Musiała przysnąć i coś sobie wymyślić. Zdarzało jej się już słyszeć różne rzeczy w półśnie. Teraz jednak coś nie dawało jej spokoju, przylgnął do niej dziwny lęk. Musiała najpierw zajrzeć do chłopca.

Stanęła w progu i przyglądała się, jak Maks buduje wysoką ścianę z klocków tuż przy oknie.

— Przed kim się bronisz? — zagadnęła śpiącym głosem. Ziewnęła i się przeciągnęła.

— To mul dla Kiki, bo mnie oszukuje!

— A co takiego robi? — Weszła do środka i przysiadła na brzegu łóżka.

— Bawimy się w Puk-puk! Kto tam?, a on nie odpowiada! — wycedził, zaciskając usta w wąską kreskę.

— Ciekawe. — Klara próbowała nie parsknąć śmiechem. Dla niej nie było nic niezwykłego w tym, że wymyślony przyjaciel się nie odzywa. — To na czym polega ta zabawa?

— Ktoś puka i mówi: Puk-puk, a potem ktoś pyta: Kto tam?. Ten ktoś, kto pukał, wyskakuje z uklycia i odpowiada: To ja!

— Hmm, nie brzmi jakoś skomplikowanie. Chyba dam radę. — Wstała i wypięła się dumnie. — Trochę jak zabawa w chowanego.

— Tlochę tak, ale Kiki puka, a potem nie chce wejść. — Głos Maksa był zawiedziony.

— Chyba wyjść?

— Ale on puka tam. — Wskazał na okno.

Kobieta wytrzeszczyła oczy i odruchowo podbiegła do szyby. Nikogo nie dostrzegła. Otworzyła wielkie okno wychodzące na podwórze i rozejrzała się po okolicy. Pusto. Zamknęła je, ale chłodne powietrze sprawiło, że jej ciało pokryła gęsia skórka. Usiadła z powrotem na łóżku i opatuliła ramiona kocem w rakiety kosmiczne.

Czuła się dziwnie, niepewnie. Za bardzo nakręcała myśli. Noga zaczęła jej drżeć, musiała położyć spoconą dłoń na kolanie. Dreszcze wciąż oblewały plecy i kark. To widocznie nie z powodu zimna, a strachu. Dała się sprowokować i ponieść wyobraźni Maksa, ale sposób, w jaki opisał zabawę z wymyślonym przyjacielem, wzbudził w niej niepokój. Nie chciała dać tego po sobie poznać. Dzieci mają przecież różne pomysły. Ona też je kiedyś miała.

Wytarła mokre ręce o koc i wstała, choć świat dookoła wirował. To był odpowiedni czas na odwrócenie uwagi od niedorzecznych myśli.

— Kiki jest po prostu czasem wredny. Przejdzie mu i wtedy się pobawicie, tak jak należy — zarządziła i klasnęła w dłonie. — Może teraz pójdziemy na spacer?

— Dobla, ale chce poglac w piłkę na boisku. — Chłopiec podskakiwał z radością, a po przygnębionej minie zniknął ślad.

Wychodząc z dziecięcego pokoju, Klara obejrzała się jeszcze przez ramię w stronę okna.

Ubrali się i wyszli na zewnątrz. Chmury zbierające się na niebie straszyły opadami. Klara zapięła guzik płaszcza pod samą szyją i naciągnęła różową czapkę na uszy.

Maks obserwował jej ruchy. Po chwili chwycił cienki szalik i owinął go ciaśniej, a z czapeczką w gwiazdki zrobił to samo co ona.

Wiatr uderzał ich mocnymi podmuchami prosto w twarz. Klara zmrużyła oczy, a chłopiec przeciwnie — rozpromienił się i piszczał z radości. Pogoda z pewnością nie przeszkadzała mu w zabawie. Wbiegł za furtkę, stanął na środku boiska i rozejrzał się dookoła. Wygiął usta w podkówkę, a potem spojrzał na kobietę szklanymi oczami.

— Nie mam piłki. I nie ma dzieci. — Spuścił głowę.

— Jeju! Faktycznie, piłka! — Klara puknęła się w czoło. — Zupełnie zapomnieliśmy.

— Kiki nigdy nie zapomina.

— O, chodziłeś już tutaj grać z Kiki i tatą?

— Tylko z nim. Tata dużo śpi po placy.

Wszystkie mięśnie kobiety nagle się spięły. Stanęła w osłupieniu. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale nie bardzo wiedziała co. Powtarzała w myślach jak mantrę: To tylko dziecko i jego wyobraźnia. Choć Klara zbyt dwuznacznie zrozumiała słowa wnuka, chciała zachować zdrowy rozsądek.

— Maks, jesteś za mały na to, żeby wychodzić samemu z domu. Przecież tatuś na pewno zaklucza drzwi. Jesteś pewien, że byłeś tutaj z przyjacielem? — zapytała, marszcząc czoło. Musiała się upewnić, czy to tylko wyobraźnia.

— Kiki powiedział, że jestem już duży i mogę!

Kiki. Kiki. Kiki.

Klara traciła cierpliwość. Chciała zapytać wprost, czy Kiki to człowiek. Był to jednak drażliwy temat i nie chciała niszczyć mu dzieciństwa przez paranoję, w którą zaczęła wpadać.

— Babciu, zobacz! Kiki znowu się chowa! — Maks podskakiwał ucieszony i wskazywał palcem krzaki obok małego placu zabaw.

— Zaczekaj tutaj! — rozkazała stanowczym tonem.

Nie wierzyła w to, co robi, ale szarpnęła furtkę i wybiegła z boiska. Ruszyła w miejsce, które pokazał chłopczyk.

Miała już swoje lata i nigdy nie była zwolenniczką wysiłku fizycznego. Brak kondycji palił płuca, a każdy krok był cięższy od poprzedniego. Mięśnie napinały się, sprawiając jej ból. Oddychała ciężko, a pot spływał spod czapki, klejąc ją do czoła.

Gdy dobiegła do krzaków, obejrzała się przez ramię, aby sprawdzić, czy chłopiec nie opuścił boiska. Z walącym sercem i ściśniętym żołądkiem odgarnęła gałęzie i powoli weszła za krzewy.

— Jezusie… — Wypuściła powietrze z płuc i odetchnęła z ulgą.

Nie było tam żywej duszy. Kilka pustych butelek po alkoholu i stara pufa. Widocznie miejscówka należała do bezdomnych albo miejscowych meneli. Świetna lokalizacja — pomyślała gorzko.

Zabrała Maksa do domu. Całą drogę wiercił się i marudził. Bardzo chciał się bawić na boisku. Ciągnął Klarę za rękę, wbijając paznokcie w jej skórę. Protestował, ale ona nie odezwała się ani słowem. Wolała nie reagować, żeby nie pogarszać frustracji chłopca. Miała wrażenie, że za bardzo dała się ponieść emocjom i miała bujniejszą wyobraźnię od wnuka. Ta sytuacja wyprowadziła ją z równowagi i wciąż nie mogła pozbyć się dziwnego uczucia, rozlewającego się w trzewiach.

Gdy weszli do domu, spojrzała na komórkę. Piętnasta. Za pół godziny wróci Samuel, a ona pojedzie do siebie i wtedy dopiero się odpręży. Od dłuższego czasu nie była taka nerwowa jak dziś. Czuła się nieswojo i pragnęła znaleźć się w łóżku z lampką wina. A może nawet z butelką.

Odgrzała spaghetti i poprosiła Maksa o nakrycie do stołu. Postawił talerze i rozłożył sztućce. Stanęła między blatem kuchennym a stołem z gotowym obiadem w rękach. Wpatrywała się w nakrycia.

— Dlaczego trzy? — zapytała, przygryzając wargę. Naczynie żaroodporne parzyło w opuszki palców.

— Tata zalaz wluci głodny. — Chłopiec usiadł i zaczął pukać widelcem w stół. — Obiad! Obiad! — wykrzykiwał radośnie.

Klara postawiła wielką porcję makaronu i sosu. Zdjęła rękawice kuchenne i przysiadła się do Maksa. Skarciła się w myślach za brzydki ton i nerwowość. Przez chwilę była pewna, że chłopiec przygotował nakrycie dla Kikiego, a on sam stanie zaraz w progu. Ciarki przeszły jej po plecach. Momentalnie straciła apetyt. Znów poczuła ten znajomy ucisk w piersi i szum w głowie. Żołądek zawinął się w supeł. Miała tylko nadzieję, że to nie powracające zaburzenia lękowe.

Zacisnęła dłonie, patrząc na wnuka. Nie mogła go stracić. Nie mogła pozwolić, by odebrano jej kolejną bliską osobę.

Przed jej oczami pojawił się obraz pierwszego ataku paniki.

Gdy odebrała telefon ze szpitala z informacją o wypadku Feliksa, zachowywała zimną krew i mówiła opanowanym tonem. Natomiast, kiedy tylko przerwano połączenie, upadła na kolana. Ciałem wstrząsały dreszcze i zaczęła się intensywnie pocić. Serce waliło jak szalone. Była przekonana, że to zawał i zaraz dołączy do męża.

Na wspomnienie tego uczucia zrobiło jej się niedobrze.

Ataki lęku męczyły ją przez dłuższy czas, aż w końcu za namową Samuela zaczęła terapię.

Za nic w świecie nie chciała, żeby ten koszmar wrócił.

W drzwiach zgrzytnął klucz. Klara podskoczyła i gwałtownie odwróciła głowę. Wysiliła się na przyjazny uśmiech.



— Tatuś! — Maks podbiegł do Samuela.

Mężczyzna wziął syna na ręce i posadził z powrotem na krześle.

— Zjedz obiad, wielkoludzie — sapnął. — Też chętnie coś przekąszę. Jestem wykończony.

Nałożył na talerz kopiec spaghetti.

— Jesteś za wcześnie — stwierdziła Klara, patrząc na zegar, wiszący nad kanapą. — Wszystko w porządku?

— Mamo, to tylko piętnaście minut.

— Racja, ale się zdziwiłam. — Odchrząknęła i dodała: — Zabierz syna na boisko. Muszę iść. — Wstała i z oparcia najpierw chwyciła płaszcz, a potem torbę. — Kocham was, do poniedziałku. — Ucałowała obydwu w czoło i wyszła w pośpiechu.

Nerwowe ruchy i słowa wystrzelone jak z karabinu maszynowego nie umknęły uwadze Samuela. Zastanawiał się, kiedy matka zauważy, że zapomniała komórki z blatu.

Już chciał za nią wyjść, gdy cofnęła się prędko i ze sztucznym uśmiechem wparowała do salonu.

— Telefon… — Zgarnęła go i odwróciła się na pięcie.

— Mamo… Wszystko w porządku?

— Tak. — Spojrzała przez ramię. — Po prostu mam masę spraw do załatwienia. Dam znać, co z jutrem. — Ruszyła do drzwi.

— Jak to, przecież się umawialiśmy.

Klara nie odpowiedziała. Cała rozdygotana zatrzasnęła drzwi, a Samuel stał oniemiały.

— Babcia się boi — skwitował Maks. Najwidoczniej dostrzegł zagubione spojrzenie ojca.

— Czego? — zdziwił się.

— Nie wiem, ale Kiki też się boi. Myśli, że babcia go znajdzie. Prawie się jej udało. — Wzruszył ramionami i wrócił do pałaszowania makaronu. Sos ściekał mu po brodzie.

Samuel podał synowi serwetkę. Chciał zapytać, co dokładnie miał na myśli, ale był zbyt zmęczony. Niedokończone projekty w pracy nie dawały mu chwili spokoju. Miał zamiar zjeść obiad i się zdrzemnąć. Od jakiegoś czasu noce spędzał na gapieniu się w sufit, a to nie pomagało w produktywności.

Po posiłku chłopiec poszedł do pokoju, a on sprzątał stół. Nagle usłyszał głośny chichot. Przerwał na moment i nasłuchiwał.

Rozległo się stukanie w szybę, a chwilę potem Maks zawołał: Kto tam?!

Samuel niewiele myśląc wskoczył do pokoju ze śmiechem.

— Hipopotam!

— Ty się nie bawisz, tato! — Chłopczyk zrobił nadąsaną minę i odwrócił się twarzą do okna. — Tylko ja i Kiki.

— Nie mogę dołączyć? Chcę go poznać.

— On ciebie nie lubi — odparł poważnie.

— Synek… Jestem przecież całkiem fajnym gościem. — Podszedł do Maksa i klęknął przed nim. Ujął jego twarz i spojrzał mu w oczy. — Jak można mnie nie lubić?

Słowa syna wżarły się w jego umysł i nie chciały odpuścić. Spiął się, a usta drgały w dziwnym grymasie. Skoro dziecięca wyobraźnia podpowiadała takie osądy, zaczął sobie zarzucać, że jest złym ojcem. Ogarnął go wstyd i poczuł się głupio.

— Kiki mówi, że nie masz dla mnie czasu, bo wolisz spać.

— Wiesz, że muszę pracować więcej niż kiedyś. Obiecuję, że jeszcze kilka miesięcy i będzie inaczej. — Wziął chłopca w objęcia i mocno przytulił. Wyczuł od niego woń cytrusów. Znał ten zapach.

Pamiętał doskonale ostatnią wymianę zdań z Wiktorią, dzień przed operacją. Oświadczyła mu, że na przekór wszystkiemu pokona chorobę. Za wszelką cenę nie chciała, żeby to on wychowywał Maksa. Miała nawet czelność powiedzieć mu to prosto w twarz.

Tak się wtedy zdenerwował, że popchnął ją na pralkę. Łokciem strąciła flakonik z cytrusowymi perfumami. Szkło pękło, a duszący zapach momentalnie rozszedł się po łazience.

Maks usłyszał ten hałas i wbiegł do środka, ale Wiktoria kazała mu wyjść, tłumacząc, że muszą posprzątać. Gdy zniknął za drzwiami, odwróciła się i posłała Samuelowi krzywy uśmiech.

— Zrobienie mi krzywdy przed samą operacją to zły pomysł. Tym razem byś się nie wywinął.

Zadowolona z siebie zbierała odłamki, a on uderzył z całej siły pięścią w ścianę.

— Jesteś żałosna…

Irytowało go to, że zarzucała mu, iż byłby wstanie skrzywdzić własne dziecko.

Samo wspomnienie Wiktorii wywołało w nim wściekłość.

— Dobla, przecież na lazie Kiki może się ze mną bawić — wyszeptał w szyję taty, wyrywając go z zamyślenia

— Oczywiście, synku! W końcu to twój przyjaciel. — Zmierzwił nerwowo jego blond loczki i podniósł się z klęczek. — Czyli mam sobie pójść? — Spojrzał na niego, mrużąc oczy.

Chłopiec kiwnął głową i uśmiechnął się krzywo.

Gdy Samuel zmywał resztę naczyń, czuł się jak świnia. W głowie dudniły mu słowa syna i gorączkowo je analizował. Naprawdę jego dziecko myślało, że ten woli spać, niż spędzać z nim czas? Czy to dlatego Maks wymyślił przyjaciela, którego w dodatku bała się dorosła kobieta — jego własna babcia?

Zamierzał zadzwonić do Klary, kiedy chłopiec zaśnie. Na razie musiał odpocząć. Wspomnienia żony i zarzuty stawiane mu przez syna wykończyły go. Wyciągnął nogi na kanapie i spojrzał na stolik kawowy. Ślepia patyczkowego stworka obserwowały go spod czarnych okularów. Chwycił go i oglądał przez chwilę z każdej strony. Zawsze przerażały go te fantazyjne robótki ręczne. Odwrócił potworka i westchnął. Miał wrażenie, że powietrze w pokoju zrobiło się gęste.

Szybko zmienił bieg myśli, gdy dostrzegł tłuste plamy na stole. Od razu się domyślił, że Klara wróciła do swojego nawyku. Musiał czym prędzej wytrzeć brud. Sama myśl, że mógłby cokolwiek położyć na blacie, który wymacały stopy matki, wywołała w nim dreszcz obrzydzenia.

W salonie rozniósł się zapach migdałów, gdy spryskał blat płynem. Poruszał energicznie ścierką i pogwizdywał pod nosem. Usilnie próbował zagłuszyć natrętne myśli, zajmując się sprzątaniem. Każdy ruch zdradzał napięcie. Gdy niechcący strącił mały świecznik i ten huknął o podłogę, aż podskoczył.

— Cholera…

Nagle usłyszał trzask. Początkowo mu się wydawało, że dochodzi z podwórza. Odwrócił się gwałtownie w stronę drzwi tarasowych. Znów coś zachrobotało i pojawiło się nagłe olśnienie. Pokój Maksa!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.