Pełnym blaskiem rozbłyskujemy tylko raz w życiu, gdyż istniejemy tu tylko przez chwilę. Niczym legendarny Kwiat Paproci zakwitamy
i odchodzimy w spokoju…
Tom I
Spadkobiercy Atlantydów
Królowa Jednej nocy maluje świat — to słowa starej piosenki, którą nuciłem będąc jeszcze dzieckiem. Ten stary przebój okazał się sensem naszego ziemskiego istnienia?. Legendarny Kwiat zwykłej niepozornej leśnej paproci, rozbłyskuje tylko na chwilę wszystkimi barwami tęczy, w chaszczach ciemnej i niedostępnej leśnej matni. Jedynymi zaproszonymi na tę Fetę są tylko najbliżsi sąsiedzi czyli zioła, krzewy, drzewa, i porosty, oraz przypadkowy zabłąkany wędrowiec.
*
Zakwita raz, tylko raz leśny kwiat… — czasem sobie nucę, tę wspomnianą melodię. Oczami wyobraźni czuję się zaroszonym na tę jedyną i niepowtarzalną pożegnalną imprezę Paproci. Stoi ona dumnie pośród chaszczy, jest wciąż soczyście zielona. Nie różni się ona od innych roślin z jej gatunku. Powiało chłodem. Las poruszył się, coś zbliżało się do nas, cicho i bezszelestnie. Tylko ten chłodny podmuch spowodował uczucie grozy i zimny dreszcz przechodzący po plecach Wędrowca. Po chwili zielona Paproć jaśnieje. Jej barwy stają się seledynowe, a po chwili jasno seledynowe i wciąż jaśnieją. Z jej wnętrza wysuwa się powoli i majestatycznie zielona łodyżka, podobna do czarodziejskiej różdżki. Czubek różdżki rozdziela się i zaczyna świecić. Na obrzeżach młodego kielicha, pojawiają się puchowe białe anielskie puchowe płatki. Twardnieją i zamieniając się w drobinki kryształu. Przez moment kwiat stoi nieruchomo niczym posąg. Wreszcie kwiat uzyskuje szczyt doskonałości i piękna. Z wnętrza kielicha wydobywa się setki tysięcy promieni, rozbłyskuje i wystrzela załamanym tęczowym światłem. Przez chwilę widzę tylko jej blask, a po chwili podziwiam piękno tej chwili. Podziwiam je wraz z oniemiałym z podziwu otoczeniem. Oczy wszystkich skupiają się na tym widowisku. Patrzymy wszyscy z zachwytem na gospodarza tej uroczystości. Jesteśmy zaskoczeni przebiegiem imprezy, lecz pozostajemy na tej konsolacji świadomie i asystujemy w jego śmierci.
Z.A. Von Bazan De Santa Cruz
Atlantyda — współczesna baśń czy rzeczywistość?
Stałem nieruchomo gdzieś w kosmosie. Wokół mnie panowała ciemność, którą rozświetlał różnokolorowy blask gwiazd. Byłem tu jedyną istotą. Czułem się jak młody bóg. Byłem potężny. Wszystko wokół należało do mnie. Czułem się świetnie. Rozglądałem się dookoła. Znałem każdą, nawet najmniejszą cząstkę kosmosu. Nasycałem się wolnością i szczęściem.
Nagle poczułem delikatny powiew na policzku. Zamknąłem oczy. Czy miałem sobie przypomnieć coś ważnego? Coś drgnęło, poruszyło się. Otworzyłem z trudem oczy. Powieki miałem ciężkie, jakby z kamienia. Starałem się je otworzyć na nowo. Ból był jednak zbyt ostry. Cały ten piękny wszechświat zaczął się powoli rozjaśniać. Najpierw zobaczyłem niebieską mgiełkę, a później poczułem ostre pieczenie oczu. Świat powoli piękniał. Poczułem zimne dreszcze i ostry ból w plecach. Powracała mi siła w mięśniach. Zrobiłem delikatny krok, potem następny. Ostry ból przeszywał mi mózg.
Wszystko to minęło, kiedy znów poczułem delikatny zefirek na policzkach. Ponownie przymknąłem oczy. Ten podmuch był dla mnie największym skarbem na świecie. Powróciłem do świata żywych. Rozejrzałem się dookoła. Ujrzałem wszystko w jaskrawych, i zarazem pastelowych kolorach.
Był piękny, słoneczny poranek. Niebo miało kolor lazurowy, gdzieniegdzie było na nim widać białą delikatną chmurkę. Wiał delikatny zefirek. Spacerowałem po raju. Wszystko było tu piękne. Tętniło tu życie. Byłem spokojny i szczęśliwy. Czegoś mi jednak brakowało. Rozejrzałem się dookoła, uważnie patrzyłem. Wszystko było tu podwójne. Dwa drzewa, dwa kwiaty, dwie wiewiórki, dwa świstaki… Dlaczego tylko ja byłem samotny? Dlaczego tu nie pasowałem? Poszedłem dalej. Czego szukałem? Zatrzymałem się na najwyższym wzniesieniu. Wszystko stąd widziałem. Nikt nie był tu samotny. Wszyscy byli szczęśliwi. Stałem na wzgórzu i spoglądałem w dal. Widziałem stąd zarys Oceanu Atlantyckiego. Wokół mnie było spokojnie, lecz nie panowała cisza. Zwierzęta wielu gatunków bawiły się ze sobą. Nie widziałem tu drapieżników. Wszyscy żyli w przyjaźni. Było jak w raju. Starałem się wychwycić jakieś nienaturalne dźwięki. Nic z tego. Wokół panował ład. Rosły tu piękne i pachnące kwiaty, a roślinność odznaczała się soczystą zielenią. Byłem szczęśliwy, choć niespokojny. Stałem tam niczym posąg. Na co czekałem? Czy ja żyłem…?
Nagle czar prysł. Lazurowe niebo zmieniło kolor na czarny. Zerwał się silny, złowrogi wiatr. Lodowata woda zalewała ląd. Poziom oceanu się podniósł, powstały olbrzymie fale. Raj znalazł się w niebezpieczeństwie. Zaczął powoli znikać. Zwierzęta uciekały w popłochu w głąb lądu. Liście opadały z drzew. Kwiaty zamykały kielichy. Każde stworzenie chciało przeżyć. Nikt nie spodziewał się końca. Nadal stałem nieruchomo. Widziałem, że ląd się zapadał. Ziemia się usuwała i znikała pod morską wodą. Do raju wdzierał się ocean. Życie uległo zagładzie. Nadchodził nowy porządek. Czy należało obawiać się nieuniknionego? Czy lepiej było zaakceptować nowe? Czekałem ze spokojem na to, co miało nastąpić. Kiedy pochłonie mnie woda? Widziałem zapadającą się ziemię, którą natychmiast zalewała woda. Spojrzałem na swoje stopy. Kataklizm zatrzymał się tuż przy nich.
Stałem teraz na skraju przepaści. Obok mnie znajdował się inny człowiek. Najpierw zobaczyłem wyczyszczone na połysk buty oficerskie, później bryczesy i mundur ze złotymi guzikami. To był wuj Władysław. Kiedy go ostatnio widziałem, był starym, schorowanym człowiekiem w znoszonym mundurze oficerskim. Teraz wyglądał dużo młodziej.
— Witam cię, wujku. Dobrze dzisiaj wyglądasz. — Mój wzrok spoczął na jego złotych guzikach.
— Dziękuję. Widzę, że te moje guziki nadal ci się podobają. Bardziej podoba mi się jednak twoja aztecka zbroja.
Spojrzałem na siebie. Byłem ubrany w zbroję Don Juana von Bazan de Santa Cruz. Widniała na niej płonąca złota gwiazda Iana i mniejsze symbole rodu Bazan: znak Atlanu, lecącego sokoła i złoty znak wędrowca. Na głowie miałem rzymski hełm z białym pióropuszem. Opuściłem przyłbicę i zauważyłem przed sobą bardzo wyraźny znak Tytana: jedną pionową linię i dwie przecinające się linie poziome. Ten znak wskazywał mi kierunek. Spojrzałem w dal. Coś się tam poruszyło.
— Na co czekamy? — spytałem.
— Już tu idą. — Wuj wskazał ręką ocean.
Fale podniosły się jeszcze bardziej. Z morskiej piany wyłoniły się dziwne, ogromne transportery wypełnione ludźmi. Powoli zbliżały się do lądu. Kilkanaście tysięcy rozbitków docierało do brzegu. Byli tu młodzi i starzy, kobiety i dzieci. Byli tu chorzy, wycieńczeni i ranni. Byli tu też młodzi i silni, muskularni młodzieńcy. To oni pomagali chorym wychodzić na ląd. Bardzo szybko zbudowano nadmuchiwane miasteczko. Powstawał tu też polowy szpital. Chorych leczono żółtym i zielonym światłem. Niemal natychmiast powracali do zdrowia.
— Co to za ludzie? Przecież ja ich wszystkich znam…
— Oczywiście, przecież zawsze byłeś dobrym słuchaczem. Opowiadałem ci o naszym pochodzeniu. To Atlantydzi. A właściwie tylko ci, którzy mieli więcej szczęścia od innych. Opowiadałem tobie o twoim pochodzeniu i o nich. Przypomnij sobie nasze rozmowy i te baśniowe historie o rycerzach i wojnach. Kiedy sobie to wszystko przypomnisz, spisz te nasze opowieści i pilnuj, by nie zaginęły. Moje zapiski zaginęły podczas wojny, ale ty posiadasz całą moją wiedzę. Nie strać tego.
Spojrzałem jeszcze raz na ludzi wychodzących z transportera.
— A gdzie jesteśmy my? — spytałem. — Widzę moją rodzinę. Brakuje tylko nas…
— Pomogliśmy im zachować życie. Do końca się nimi opiekowałeś. Wielu uratowałeś. Tylko mi nie mogłeś pomóc — powiedział. — My zostaliśmy tam.
Wyciągnął rękę i wskazał spienioną wodę, a może kłębiące się chmury?
— Pożegnaliśmy ich… A teraz ich witamy…
— To Atlantydzi? Mówiłeś kiedyś, że królestwo Iana zniknęło w oceanie, a ci ludzie to przecież potomkowie Tytana i Pięknotki… Gdzieś tu jest nieścisłość.
— Nie ma. Musisz sam dojść do prawdy. To miejsce, które widzisz, to IREA(landia) — pierwszy ląd, a dokładnie rejon Shannon. Przybyli tu, by władać. W tym miejscu stanie kiedyś wielki pomnik. Będą to dwie postacie z wyciągniętymi ramionami. Z daleka wyglądać będą jak dwa krzyże. T i T an — Arrival of TiTan.
Historie zawarte w tej książce nawiązują do opowieści fantastycznych lub współczesnego bajkopisarstwa. Oparte są na legendach i opowiadaniach najstarszego rodu świata. Wiele historii tu opisanych jest czymś więcej niż fikcją literacką czy fantazją autora. Opisuję tu historię Atlantydów, Tytanów, Cruzów oraz ich następców — jasnowłosych rycerzy z białymi pióropuszami na hełmach. Przemierzali świat, poszukując dam swojego serca. To historia wojen. To wojny o kobiety; odrzucony kawaler zawsze powracał po swą wybrankę z potężną armią. Nie tolerowano odmowy. To historia podboju świata. To rozkwit i upadek całych dynastii. Ich potomkowie żyją obecnie na wszystkich wyspach i lądach Ziemi. Za swoimi wybrankami serca wędrowali na kraniec świata. Wszystkie wojny i nieszczęścia tego świata związane były z pięknymi kobietami.
To historie potężnych cesarzy, królów, kalifów, grandów… To historia Wielkiej Armady i cesarskiej konnicy pancernej. To historia Persji, Egiptu, Syrii, Mauretanii itd. To słynne asyryjskie i rzymskie rydwany.
Dodaję tutaj również opowieści z życia po życiu, które znam z własnego doświadczenia. Pamiętam, że większość bohaterów miało imiona na literę „A”. Opisuję wodzów i ich historię.
Wszystkie opisy wydają się tu magiczne lub nierealne, lecz jest to wizja jednego człowieka. Opisuję te wydarzenia tak, jak je zapamiętałem z dzieciństwa. Wszystkie moje opowiadania mają ze sobą coś wspólnego. Mimo upływu kilkunastu tysięcy lat, człowiek wcale się nie zmienił. Nadal jest owładnięty manią wielkości. Najszybciej upadali wielcy królowie i ich imperia.
Nie radzili sobie z odpowiedzialnością. Droga do władzy jest trudna i długa — tylko nieliczni potrafią pozostać na szczycie.
Moja opowieść rozpoczyna się od narodzin pierwszej ziemskiej cywilizacji — TIHS. Wydarzenia tu przedstawione opisywali już starożytni pisarze. Większość z nich jest ogólnie znana. Nieznani są jedynie ich bohaterowie. Historie te znajdują się w Starym Testamencie i w Koranie. Piszę tu o cywilizacji życia. Obecnie wszystkie religie mówią tylko o śmierci. „Giń za sprawę, giń za przekonania lub wiarę”. Jest też jeszcze kwestia ekonomiczna — po trupach do celu. „Życie jest krótkie, więc baw się i bogać”. „Życie to dżungla, więc bądź lwem”. Zapomniano jednak o najważniejszym. Żyjemy na tym świecie nie po to, by niszczyć, kraść czy mordować. Nie otrzymujemy fortuny od losu tylko po to, by zamknąć ją w sejfie czy w banku. Żyjemy tu po to, by zmieniać i naprawiać ten świat. Najgroźniejszym wrogiem człowieka i natury jest właśnie człowiek. Nie wszyscy znają historię prawdziwych bohaterów. Historia świata to historia wojny.
Należę do najstarszego rodu świata. Jego historia sięga 250 wieków. Nazywano nas Atlantydami, później królestwem Baztan z ośmioma wielkimi prowincjami, a następnie Iberami. Kiedyś były tylko cztery rody: Bashan, Bassan, Bizan i Baztan (Bazan — Tytan, Bazan — Cruz, Bazan — Santa Cruz, Bazan). Walczyliśmy zawsze w imieniu cywilizacji życia. Byliśmy Stymulatorami.
Skupiłem się na czterech wątkach z historii świata: początku życia na Ziemi, średniowieczu, podboju Azji, Afryki i Ameryki oraz dniu dzisiejszym (miejmy nadzieję, że nie nadchodzi koniec świata).
Początek
Na początku był raj.
Następnie na Ziemi pojawił się człowiek. Później był Wielki Wybuch. Życie uległo zmianie i na świecie zapanował chaos. (Stymulator) Człowiek szybko przystosował się do nowej roli.
Ziemię zamieszkiwały cztery ludzkie rasy. Pierwsi ludzie byli dobrzy. To był raj. Życie planety znalazło się jednak w niebezpieczeństwie. Brakowało sensu życia. Pojawiła się stagnacja. Rozleniwieni mieszkańcy raju przestali się rozwijać. Czekali na pożywienie, na przysłowiową mannę z nieba. Nie było tu drapieżników ani ofiar. Życie musiało być sztucznie podtrzymywane przez stwórców. Eksperyment „Ziemia” był zagrożony. Życie ziemskie zanikało.
Ekspedycja nie powiodła się. Stwórcy opuścili naszą galaktykę. Nie przestali jednak interesować się swoim dziełem. Czasem tu przybywają. Jest nadzieja, że na Ziemi pojawi się jednak nowy, bardziej doskonały człowiek.
Kiedy na świecie zabrakło pożywienia i nastał ogromny głód, powstał stymulator. Ziemskie życie się zmieniało. Pojawił się sens życia. Pozostali przy życiu mieszkańcy planety starali się przeżyć. Śmierć była idealnym stymulatorem. Ziemia zmieniała się. Na początku był tylko płacz i chaos. Później jęki ucichły. Ziemia zamieniła się w gigantyczną arenę walki. Jej mieszkańcy wcielili się w role drapieżników i ofiar. Ofiary umierały w ciszy. Głosy drapieżników słyszano wszędzie. Kto się nie przystosował, musiał zginąć. Nikogo nie interesował los nieudaczników. Chorzy, głodni i słabi umierali. Tylko silni i zdrowi mieli szansę, aby przeżyć. Człowiek był w lepszej sytuacji, bowiem stwórcy najwięcej czasu poświęcili temu gatunkowi.
Człowiek ma wiele słabości. Jest powolny i leniwy. Nie jest silny, nie wzbudza grozy, ma słaby węch, wzrok i mięśnie. Gdyby nie miłość stwórcy Tytana do Pięknotki, ludzkość wyginęłaby pierwsza. Człowiek otrzymał niewiele cech stwórcy. Najgroźniejsi byli pierwsi potomkowie Tytana. To jasnoskórzy ludzie o białych brodach i jasnych włosach, którzy wyruszyli na podbój świata.
Kiedyś słyszałem, że najgroźniejszym drapieżnikiem świata był T-Rex. Lecz kto i dlaczego go wytępił? Wciąż uważam, że największym drapieżnikiem na Ziemi jest TT-Rex, czyli biały człowiek. Posiadł najgroźniejsze cechy drapieżników i najgroźniejszą broń — umysł. Nie zna umiaru. Liczą się dla niego tylko kobiety, polowania i władza. Upolowana ofiara przestaje go już interesować. Staje nad jej zwłokami i wypatruje nowego celu. Więcej… Więcej… Więcej…
Niektórzy mówią, że wygnano nas z raju. Jeśli tak, to dlaczego? Czy możliwe jest stworzenie ziemskiego raju?
Chcę Wam opowiedzieć o rodzie Baztan. To oni odznaczali się tymi cechami. Formowali świat według własnych potrzeb. Niszczyli i tworzyli. Wytępili wiele gatunków zwierząt i roślin. Pozostawiali tylko te, które były im posłuszne lub potrzebne do życia. Nazywali siebie ogrodnikami lub sokołami. Byli władcami Europy. Opuścili jednak królestwo Tytana i zagarnęli pozostałe ziemie z przymierza TIHS. Władali cesarstwami. Byli lordami mórz i oceanów oraz lordami wojny. Dwa tysiące lat temu zaprzestali wojny. Stworzyli nową cywilizację życia. Usunęli miecz (t) z nazwy rodu i ze skamieniałego serca. Potężne cesarstwa szybko upadały. Walczyliśmy jedynie dla Rzymu, później dla Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Po pewnym czasie zaczęło ono jednak zagrażać życiu na Ziemi, postanowiono więc je zlikwidować. Świat znów był bezpieczny.
Kiedy na Ziemi pojawia się stagnacja i życie ziemskie znajduje się w niebezpieczeństwie, wtedy znów dokonywana jest stymulacja. To lordowie wojny znów przedstawiają się światu. Planeta się wówczas zmienia. Drapieżniki ryczą, a ich ofiary umierają w ciszy…
Dlaczego?
Nazywam się Z. A. Von Bazan De Santa Cruz. To dziwne nazwisko jak na mieszkańca komunistycznego kraju, dlatego też od kilku pokoleń moja rodzina używa skróconej wersji nazwiska.
Urodziłem się w zniewolonym komunistycznym kraju w 1956 roku. Był to tzw. lepszy okres komunizmu, podobno bardziej ludzki.
Dlaczego zdecydowałem się opisać tę historię? Nie wiem. Może dlatego, że niektórzy nauczyciele wmawiali mi, że są pytania bez odpowiedzi.
Kiedyś dyskutowano o judaizmie. Nie interesowało mnie to. Nasza historia sięga 250 wieków, a ta miała zaledwie 60 wieków. Ktoś spytał:
— Co oznacza gwiazda Dawida?
Nie było odpowiedzi. Tylko ja zareagowałem.
— Złączenie dwóch trójkątów równobocznych oznacza przymierze pomiędzy dwoma królestwami. To znak przymierza, braterstwa lub unii. To Arka Przymierza. Gwiazda Dawida powinna być jednak w kolorach czarno-białych.
Znów zaczęły się pytania. Nie chciałem jednak wszystkiego wyjaśniać. Nie znali odpowiedzi na najprostsze pytania. Czego się uczą w szkołach i co wiedzą? Jak będzie wyglądało ich życie w niewiedzy? Nie wierzą w Boga. Wierzą tylko w pieniądze i siłę własnej pięści. „Silniejszy górą”. Dorobić się, a jeśli to niemożliwe, nakraść, ile się da. Czasami tylko rabunek, a innym razem morderstwo.
Mamy już XXI wiek. Podobno komunizm już upadł, lecz tak naprawdę nic się tu nie zmieniło. Mamy najwyższe bezrobocie w Unii Europejskiej. Coraz więcej ludzi wyrzuca się z domów na ulicę, gdyż nie mają pieniędzy na czynsz. Wielu mieszkańców kraju szuka jedzenia na śmietniku, a tłuste tyłki polityków i arystokracji komunistycznej ledwo wciskają się do limuzyn. Sytuacja w kraju przypomina balon. Ludzie są coraz biedniejsi. Nie mają pracy, muszą planować zarobki (napady i kradzieże). Politycy w obawie o swoje dochody zatrudniają ochroniarzy. Powstają nowe służby terroru — nie wiem, czemu nazywa się je służbami antyterrorystycznymi i antymafijnymi. Wszyscy dążą do władzy — zarówno gangsterzy, jak i politycy.
Dyskutowano kiedyś o ZSRR i kłócono się, co oznacza czerwona gwiazda. Każdy wyjaśniał to na kilka sposobów, lecz tylko moje wyjaśnienia obraziły wszystkich dyskutantów i zmusiły ich do myślenia.
— To czerwony karzeł — powiedziałem. — Ta gwiazda to koniec dotychczasowego życia. Gwiazda umiera i zwiększa swoją objętość, wchłania wszystko dookoła. W tym przypadku Europę Wschodnią. Gwiazda szybko rośnie, a potem pęka. Niestety majątki komunistów wcześniej przekazane będą ich następcom. Ci za cenę spokoju sprzedadzą je i opuszczą kraj.
Kiedyś dyskutowano o drugiej wojnie światowej. Zastanawiano się, co oznaczał czarny, złamany krzyż hitlerowski. Jak zwykle każdy popisywał się wszechstronną wiedzą. Na zakończenie powiedziałem:
— Czarny krzyż to symbol męczeńskiej śmierci i zwycięstwa życia nad śmiercią. Złamany oznacza tylko śmierć. Symbol podobny do hitlerowskiego oznacza również osobę wolną, która wędruje po świecie. Ten symbol nie ma nic wspólnego z krzyżem. Jest to święty symbol ludów wschodnich. To złoty wędrowiec.
Pochodzę z bardzo starego rodu. Historia mojej rodziny opisana jest w Koranie i w Starym Testamencie. Chcę Wam opowiedzieć o tym, co działo się dużo wcześniej. Jest to opowiadanie małego chłopca. Opisuję tu historię, którą opowiadano mi, kiedy miałem zaledwie cztery lata. Świat był wtedy dla mnie piękny, sprawiedliwy i ogromny. Bardzo lubiłem słuchać opowieści o moich starożytnych przodkach i o ich militarnych wyczynach. Poznałem wiele faktów przemilczanych przez współczesną historię. Niektóre opisy słynnych bitew zupełnie rozmijają się z relacjami ich uczestników.
Nazywano ich olbrzymami, gigantami, tytanami… Byliśmy królami Baztanii. Dziś jest to tylko skrawek ziemi położonej nad Zatoką Biskajską w Hiszpanii, nazywany po 1512 roku Krajem Basków. Dawniej było to olbrzymie królestwo rozciągające się od Atlantyku aż do miasta królów w prowincji Bizan (Bizancjum). Nie służyliśmy i nie podlegaliśmy nikomu. Nikt nie wydawał nam rozkazów i nikt nie śmiał mówić nam, co mamy robić. Walczyliśmy nie tylko w obronie Europy, otrzymaliśmy godności nie tylko od papieża. Santa Cruz — czerwony krzyż złożony z czterech trójkątów — oznacza przymierze czterech królestw i ras ludzkich.
Godność Von Bazan otrzymaliśmy z rąk cesarza Carlosa V, władcy Świętego Cesarstwa Rzymskiego Wielkiego Narodu Niemieckiego. Podbijaliśmy świat dla królestwa Hiszpanii i Portugalii. Byliśmy pierwszymi grandami w Kalifornii, Teksasie i w Nowym Meksyku. Byliśmy cesarską elitarną armią pancerną.
W 966 roku na prośbę Mieszka I przybyliśmy z misją na zachodnie ziemie Polski.
W 1588 roku cesarska armia pancerna Baztan (baztońska) osiadła tu na stałe.
W 1492 roku wypędziliśmy Maurów z Hiszpanii do Afryki i zajęliśmy ich majątki. Armia Mauretanii przestała istnieć. Otrzymaliśmy słynną Grenadę, zamki i ziemie na południu kraju. Po tym zwycięstwie już nigdy żaden sułtan ani kalif nie odważył się najechać naszych ziem.
Stworzyliśmy Wielką Armadę i flotę Neapolu. W 1571 roku pokonaliśmy flotę sułtana tureckiego Sulimana II w bitwie morskiej pod Lepanto. W 1683 roku pod Wiedniem zwyciężyliśmy stutysięczną armię Kary Mustafy. W obu przypadkach Turcy chcieli zdobyć Rzym i Watykan.
W 1588 roku skorzystaliśmy z zaproszenia króla Zygmunta III Wazy i osiedliliśmy się na zachodniej granicy w Rzeczpospolitej. I tu stworzyliśmy ciężką elitarną formację pancerną. Należeli do niej królowie i książęta europejscy. Zawsze zwyciężaliśmy w bitwach.
Szlachta Rzeczpospolitej zazdrościła nam sukcesów. Stworzyła własną armię kiepskich naśladowców — husarię lekką. Była to armia paradna. Nie odnosiła sukcesów militarnych.
Nasze straty w bitwach to jeden na 200 zabitych przeciwników. Nigdy nie przegraliśmy. Nazywano nas niesłusznie husarią. My nazywaliśmy się cesarską armią pancerną. Dopuszczamy też określenie pancerna husaria.
Polska husaria z XV i XVI wieku to formacja lekkiej jazdy w stylu Pana Wołodyjowskiego. Husarze mieli na plecach przymocowane drewnie stelaże z gęsimi piórami… Nasza cesarska armia pancerna nie podlegała nikomu. Sami decydowali, kiedy i przeciw komu mają walczyć. Wyposażenie jednego pancerniaka to olbrzymi wydatek. Wielu rodów nie było na to stać. Przez blisko dwieście lat zachodnia granica Rzeczpospolitej była bezpieczna. Panowie polscy nie obawiali się już wojny na zachodzie. Od 1732 roku próbowano nami kierować i odbierać nam przywileje. W 1771 roku Sejm Wielki zrezygnował z naszej ochrony. Gdyby nie wewnętrzne spory szlachty polskiej i późniejsza wojna domowa, to historia Rzeczpospolitej wyglądałaby inaczej.
Dopiero po 1945 roku sprzedano nas i nasze ziemie Stalinowi. Nasz herb rodowy — biało-czarna, biało-czerwona, żółto-czerwona szachownica — oznacza równowagę.
Biało-czerwona szachownica została przejęta jako nowe barwy Rzeczpospolitej przez Polskę porozbiorową. Nasze symbole i barwy zostały przejęte również przez władze komunistyczne. Obecnie barwy pancerniaków malowane są również na samolotach wojskowych F-16 i w Marynarce Wojennej. Mimo nieporozumień nawiązują do historii Wielkiej Armady i cesarskiej konnicy pancernej. Cztery czerwone trójkąty to symbol męstwa i przymierze czterech królestw. Obecnie symbol ten często funkcjonuje jako znak chrześcijański. Jest on bardzo stary, ma już ponad 25 tysięcy lat. Wojsko Polskie umieszcza go na swoich sztandarach. Kiedy symbol wykuty jest w metalu i ma dwa miecze (TTan), nazywają go Krzyżem Walecznych.
Nasze nazwisko widnieje na burtach floty wojennej NATO.
Jesteśmy historią całej Europy. Długo zastanawiałem się, czy opisać tę historię. Niedawno obejrzałem wyreżyserowany przez Bernarda Bertolucciego film pod tytułem Ostatni cesarz. Było to prawdziwe arcydzieło. Filmowa opowieść bardzo przypominała mi historię mojego ojca. Bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Dużo nauki. Później prześladowania i dyskryminacja przez komunistyczny reżim. W zakończeniu filmu schorowany starzec (były cesarz) mówi: „Jestem tylko chińskim robotnikiem”. Z młodego, wykształconego człowieka nie zostało nic. Nie mógł korzystać ze swych talentów, nie mógł dzielić się z innymi swoją wiedzą i doświadczeniem. Pozbawiono go wszystkiego. Jak robot wykonywał tylko jedną czynność.
Wyszedłem z domu, by przemyśleć wszystkie za i przeciw. Usiadłem na wzgórzu. Roztacza się stąd wspaniały widok. Widać stąd wyraźnie kilka małych miejscowości, kościelne wieże i dachy budynków. Przede mną i pode mną roztaczają się lasy i zielone łąki. Bardzo lubię tu przychodzić. Jest to najwyższe wzniesienie na Wyżynie Łódzkiej. Tam, gdzie siedziałem, był niegdyś szczyt lodowca. To stąd spływały wody z roztopionych lodowców, które stworzyły ten wspaniały i nienaruszony od milionów lat krajobraz. To tutaj najwcześniej pojawiło się życie. Jest to najstarszy kawałek ziemi w tej części Europy. Niedaleko ode mnie znajduje się pradolina rzeki Łódki. Bliżej, pomiędzy lasami, widać dach mojego drewnianego, podmiejskiego domu. Zbudowałem go z moim ojcem, nie używając żadnych elektrycznych narzędzi. Było to nasze pierwsze tak poważne przedsięwzięcie. Efekt przeszedł nasze oczekiwania. Znajomym bardzo podoba się ten dom. Miło nam to słyszeć. W tym rejonie czasem zrywają się gwałtowne nawałnice i silne wiatry. Nasza budowla jest jednak bardzo solidna i odporna na kaprysy pogody. To solidna Baztan-Arka.
Wahałem się, czy opisać pewne zdarzenia z mojego prywatnego życia. Gdy się nad tym zastanawiałem, usłyszałem nagle straszliwy hałas. Nad moją głową przeleciały dwa helikoptery z eskadry kawalerii powietrznej z Tomaszowa Mazowieckiego. Były na nich namalowane biało-czerwone szachownice.
„Czy to znak?” — pomyślałem. „Od czego rozpocząć? To długa historia, a moje dzieciństwo było bardziej skomplikowane niż dzieciństwo innych ludzi. Czy ktoś to zrozumie?”.
Będąc małym chłopcem, sądziłem, że wszystkie dzieci mają takie same doświadczenia ze światem zewnętrznym i wewnętrznym. Dopiero z biegiem lat zauważałem, że miałem zupełnie inne dzieciństwo. To, co dla mnie było światem realnym, inni uważali za fikcję lub baśń.
Kiedyś zapytano mnie:
— Czy chciałbyś żyć wiecznie?
Spojrzałem na rozmówcę z niedowierzaniem. Dlaczego zadawał takie dziwne pytanie?
— A czy ty chciałbyś wiecznie być chorym, garbatym, niewidomym, starym i zniedołężniałym człowiekiem?
— Nie to miałem na myśli — odpowiedział.
— Rozumiem. Ty chciałbyś być jedynym pięknym i młodym człowiekiem na świecie?
— Nie o tym mówię.
— Pragniesz więc raju na ziemi?
— Właściwie nie o to mi chodziło. Ale tak to można nazwać — odpowiedział zmieszany.
— Wszystko, co nas otacza, istnieje tylko chwilę. Nic z tego, co posiadamy, nie jest trwałe. Przemija młodość, uroda, majątek. Wszystko wokół nas jest nietrwałe. Widzisz tu tylko niedoskonałość i chamstwo. Nie dąż więc do budowania trwałych wartości na tym świecie, ponieważ nie osiągniesz na nim nic trwałego. Szczęście trwa tu tylko chwilę. Liczą się tylko marzenia. Marzysz o życiu wiecznym tutaj. To tylko utopia. Spełnisz swoje marzenia, lecz nie tutaj i nie teraz. Nasze życie podobne jest do owocu. Najpierw jesteś ziarenkiem, później kwiatem, następnie zielonym, niedojrzałym owocem. Kiedy stajesz się dojrzały i dorodny, przychodzi pora zbiorów. Odłączasz się od gałęzi (ziemi). Dotychczasowy świat przestaje dla ciebie istnieć. Nie jest ważne, czy owoc zgnije, czy zostanie zjedzony. Dotychczasowa powłoka jest tylko pożywieniem dla innego życia. Nigdy nie powrócisz już na gałąź. Spełniło się twoje przeznaczenie. Wypełnisz misję. Po owocu pozostanie tylko to, co najważniejsze, niematerialne. Pozostanie już tylko siła istnienia, czysta energia. To ona tworzy nowe istnienie, nowe życie.
Chcesz żyć wiecznie? Chcesz ciągle trzymać się gałęzi? Na jakim etapie chcesz się zatrzymać? Chcesz być kwiatem czy zielonym owocem? A może chcesz się starzeć? Stracić słuch, wzrok, zęby, lecz wciąż żyć w dobrobycie? Pamiętaj jednak, że kiedy do sadu przyjdzie ogrodnik i ujrzy drzewo, którego owoce nie dojrzewają, poleci je wyciąć i zniszczyć, żeby nie wyjałowiało gleby.
— Chcesz żyć wiecznie?
Bądź sobą, pozostań człowiekiem. Wypełnij swoją misję, a twoje marzenia się spełnią.
Powiedział:
— Po wielkich ludziach tylko niebo zapłacze…
Sokół
Moje życie przypomina historię młodego sokoła urodzonego w wiklinowej klatce. Kiedy wyklułem się z jaja, zaraz troskliwie zaopiekowali się mną najbliżsi. Stałem się ulubieńcem rodziny i pozostałych mieszkańców wiklinowych klatek. Jadłem dużo, dobrze mnie karmiono. Wyrastałem na dorodnego sokoła. Wyglądem i arystokratycznym pochodzeniem zwróciłem na siebie uwagę nadzorców. Przydzielili mi większą i samodzielną klatkę, mieli wobec mnie jakieś plany. Pokazywali mnie gapiom, karmili i głaskali. Ja jednak wciąż rosłem. Moje szpony robiły się groźne, a dziób stawał się śmiertelną bronią. Nadzorcy powoli zaczynali się mnie obawiać. Zachowywali wobec mnie dystans. Otrzymywałem coraz mniej pożywienia. Równocześnie stawałem się ptakiem myślącym. Zastanawiałem się nad sensem istnienia.
— Po co mi ostre szpony? Po co mi twardy dziób? Po co mi skrzydła? Po co ta klatka…?
Obok mojej klatki stała druga, w której mieszkał stary sokół wędrowny. To był królewski ptak. Klatka była dla niego za ciasna i musiał w niej siedzieć zgarbiony. Jego szpony i skrzydła wystawały poza wiklinę. Czasem rozwijał skrzydła i wtedy był naprawdę wielki. Jako młody sokół byłem bardzo zadowolony z takiego sąsiada.
„To największy i najpotężniejszy ptak na ziemi. To król!” — myślałem.
— Kim jesteś? — zapytałem nieśmiało pewnego dnia.
— Jestem bratem twojego ojca — odparł sokół.
— Czy ja też będę taki duży?
— Na twoim miejscu nie chciałbym tak szybko urosnąć. Tutaj nie mają większych klatek — odparł. — Opowiem ci o świecie, gdzie nie ma klatek i nadzorców. Jesz i pijesz, kiedy tylko masz na to ochotę. Latasz wysoko, wysoko, a ziemia wydaje ci się malutka jak ta klatka.
— O czym ty mówisz? Czy ty się dobrze czujesz? Przecież cały świat mamy tutaj. Poza tym miejscem nic już nie ma. Tylko my, klatka i nadzorcy.
— Ty po prostu nie znasz innego świata. To jest więzienie. Nie jesteś przestępcą, lecz jesteś skazany. Żyjesz tylko po to, by inni mieli z ciebie zysk. Wykonujesz tylko to, co ci każą. Za to otrzymujesz pokarm. Kiedy umrzesz, do tej klatki zamkną nowego sokoła.
— Opowiedz mi o innym świecie…
— Urodziłem się w najpiękniejszym miejscu na świecie. Rodzice nauczyli mnie wszystkiego. Kiedy byłem głodny, polowałem. Wzbijałem się wysoko ponad chmury. Byłem królem przestworzy. Czułem wiatr w skrzydłach. Ślizgałem się na prądach powietrznych. Poznałem piękną sokółkę i mieliśmy potomstwo. Pewnego razu wyruszyłem na polowanie i już więcej nie wróciłem do gniazda. Znalazłem się tutaj. Co dzień od wielu lat wkładam jedno ziarenko do kłódki. Jestem za to bity przez nadzorców, którzy co kilka dni wymieniają kłódki. Nadejdzie jednak taki dzień, że zabraknie kłódek i wtedy moja klatka będzie otwarta. Marzę o tym dniu już bardzo długo. Jestem przygotowany do ucieczki. Może kiedyś znów polecę do swego gniazda.
Przez wiele dni opowiadał mi o świecie i o lataniu.
Kiedy mówił mi o lotach, zawsze wystawiał swe olbrzymie skrzydła poza wiklinową klatkę i mrużył oczy.
— Dlaczego zamykasz oczy? — spytałem kiedyś.
— To przez wiatr.
— A co to takiego? — spytałem.
— Wiatr to życie i dar niebios. To dzięki niemu wszystko żyje i się porusza. To on przenosi nasiona roślin na olbrzymie odległości. To najwspanialszy ogrodnik i nasz przyjaciel. To dzięki niemu wysoko szybujemy. To dzięki niemu czujesz się wielki i wolny. Kiedy czujesz wiatr w skrzydłach, jesteś panem świata. Kiedy lecisz, zawsze mrużysz oczy. Chowają się za delikatnymi rzęsami. To jest naturalna ochrona przed nasionkami i drobinkami piasku. Zawsze wiesz, kiedy mrużyć, a kiedy otwierać oczy.
— Dlaczego żyjemy w niewoli?
— My nie żyjemy w niewoli. Przebywamy tutaj chwilowo. Obserwujemy ten świat. Sokoły są ptakami cesarskimi. Mamy tu do wypełnienia bardzo ważną misję.
Przerwał i wziął głęboki oddech.
— Nasi pradawni przodkowie wybrali wrony na swoich następców. Nauczyli je, jak mają postępować i jak żyć. Od tej pory jesteśmy już tylko obserwatorami. Wrony zostały ptactwem wybranym. Sokoły tylko je nadzorują. Kiedy wrony stają się groźne, natychmiast są karcone. Na wronach spoczywa wielka odpowiedzialność. Mają być pasterzami i ogrodnikami. Kiedy wrony przestają być sługami i stają się władcami, spadamy na nie. Wrony płaczą, lamentują i proszą o litość, obiecują poprawę. Otrzymują łaskę. Wówczas sokoły wracają do swych gniazd. Następuje nowy ład. Wszyscy się cieszą i budują nowe życie.
Słyszałem wiele legend o sokołach. Myślę, że znam wszystkie. Często śniłem o lataniu. Wzbijałem się coraz wyżej. Próbowałem poznać wiatr. Podobno zawsze czuje się go w czasie lotu. Mrużyłem oczy, otwierałem dziób, rozczapierzałem szpony, lecz nigdy nie poznałem wiatru. To był jedynie sen. Piękny sen…
Stary sokół nie doczekał wolności. Jego marzenia nigdy się nie spełniły. Pamięć o tym wielkim sokole pozostała w moim sercu do dziś.
Mogę jedynie powtórzyć słowa Pieśni o Norwidzie z drugiej płyty Budki Suflera. Wokalista śpiewa o marzeniach i cicho kończy: „Taki pogrzeb chciałbyś mieć…”.
Później delikatna muzyka i drżący głos wokalisty: „Ciebie po prostu z domu wynieśli na ciche… Père-Lachaise”.
Ktoś kiedyś powiedział: „Po wielkich ludziach tylko niebo zapłacze…”.
Wolny
I znów byłem wolny. Pędziłem z ogromną prędkością ku gwiazdom. Byłem tylko czystą energią. Mknąłem przed siebie z ogromną prędkością, nie obawiałem się żadnych kolizji. Napotkane asteroidy po prostu przenikałem. Mknąłem przed siebie jak wolny sokół wędrowny. Mijałem galaktyki. Chciałem być wszędzie. Pragnąłem nacieszyć się wolnością. Czasem zatrzymywałem się na jakiejś gwieździe, by naładować się jej energią. Kiedy znów czułem się silny, z ogromną prędkością wzbijałem się w górę. Mknąłem dalej i dalej. Przenikałem przez asteroidy i meteory. Mijałem nowe galaktyki. Obserwowałem narodziny planet. Widziałem, jak rozpadają się stare światy.
Zatrzymywałem się na nowych, jeszcze płonących planetach i na starych gwiazdach. Ich energia była dla mnie pożywieniem. Lubiłem to dające mi siłę ciepło. Dzięki niemu docierałem dalej i dalej. Nie spotkałem jednak nikogo znajomego lub podobnego do mnie. Wszechświat wydawał się pusty, jakby był stworzony jedynie dla mojej przyjemności.
Stałem w ogniu jakiejś starej gwiazdy. Potrzebowałem bardzo dużej dawki nowej energii. Byłem zadowolony i spokojny. Wiedziałem, że to koniec mojej beztroski. Oczyściłem się z resztek poprzedniej, dopiero co zakończonej misji.
Zawsze lubiłem tę chwilę. Dzięki tej dawce energii byłem wielki, silny, mocny. Wystrzelałem wtedy w górę. Nigdy nie wiedziałem, ile to trwało. Może dziesięć tysięcy ziemskich lat, a może tylko 15 minut. Tam w górze czas nie istnieje. To zupełnie jak ludzka pamięć. W myślach możemy cofać się w daleką przeszłość, a w marzeniach znacznie wyprzedzać czas. Możemy szybować sekundę lub godzinę. Czas przestaje dla nas istnieć. Lecz niczego podczas tej podróży nie możemy zmienić. Jesteśmy tam tylko obserwatorami. Nasza niezniszczalna dusza nie odczuwa ciepła, chłodu, ani bólu. Nie czuje też pędu powietrza ani zawrotnej szybkości. Nie mam ust ani oczu.
Widzę lepiej i wyraźniej. Wiem wszystko i znam wszystkich mieszkańców galaktyk.
Na swej drodze nie spotykam nikogo materialnego. To czas wyciszenia i relaksu. Robię tylko to, co naprawdę lubię.
Jest kilka miejsc, które zawsze chętnie odwiedzam po kolejnych misjach. Mam kilka ulubionych planet i gwiazd. Okrążam cały wszechświat. Za każdym razem wydaje się on większy.
Przesiaduję na pustynnych planetach. Nurkuję w oceanach, leżę na wielu galaktycznych plażach. Lecz wszystko, co dobre, szybko się kończy. Otrzymałem sygnał powrotu. Miejscem spotkania była odległa galaktyka. Miało do niego dojść na Słońcu.
Przemknąłem przez wszechświat i mknąłem ku Słońcu. Przyjemne ciepło napełniało mnie nową energią. Wylądowałem, czułem się wspaniale. Wypalałem z siebie resztki z poprzedniej misji.
Byłem gotów. Czekałem na wezwanie. Spojrzałem ku gwiazdom. Na niebie pojawił się ogromny cień, który niemal je zakrył. Gwiazdy lekko przybladły. Cień był piękny i majestatyczny. Pojawił się tylko dla mnie, a właściwie „po mnie”. Zatrzymał się nade mną i lekko pojaśniał. Wypuścił w moją stronę wiązkę światła. Światło powoli mnie wchłaniało. Stawałem się nierozerwalną częścią światła. Czy byłem tylko zagubionym promykiem? Dlaczego o mnie nie zapomniano? Światło składało się z tysięcy, a może milionów takich samych osobników jak ja. Znalazłem się wśród swoich.
Wśród swoich
Wpłynąłem do dużej, jasnej sali. Znałem tu wszystkich zgromadzonych. Podchodzili do mnie, witali się. Nie rozmawialiśmy. Nasza pamięć i wiedza połączone były jakby w jedną duszę. Wszystkie istoty były wielowymiarowe. Nie przypominały ludzi. Były ciepłe, życzliwe i bardzo miłe. Stojąc przy kimś, stałeś zawsze przodem do niego. W tym świecie nie ma boków, przodów ani pleców. Zawsze stoisz przodem do wszystkich.
Byliśmy jednym umysłem. To spotkanie sprawiło mi ogromną przyjemność. Wiedziałem, że mam już przygotowaną następną misję. Było nas tu stu, może ponad tysiąc, a może parę milionów.
Płynęliśmy jakby w przezroczystym pęcherzyku powietrza. Wokoło panowała radość i serdeczna atmosfera. Na zewnątrz znajdowała się piękna dżungla pełna białych kwiatów. Pojazd zatrzymał się, delikatnie najeżdżając na płatek białego kwiatka.
Krajobraz się zmienił. Pojawiły się w nim drzewa i krzewy innego koloru. Nie było tu pięknej, błyszczącej bieli. Zastąpiły ją przybrudzone barwy zieleni, czerwieni i szarości. Wszystkich ogarnął smutek. Jak tu brzydko! Na kogo wypadnie? Pojazd ruszył i powolutku wpłynęliśmy na podwórze wiejskiego kościoła.
Na kościelnym placu młoda para rozmawiała z księdzem i starym zakonnikiem. Rozmowa trwała długo. Kobieta płakała, mężczyzna był smutny. Nagle rozmowa się urwała. Ksiądz wszedł do kościoła. Po chwili wrócił z obrazem przedstawiającym świętego Antoniego Padewskiego. Dał go młodym, mówiąc:
— To wszystko, co mogę dla was zrobić. Ten obraz będzie czuwał nas wami i waszą rodziną.
Byłem jak w transie. Bardzo interesowało mnie, dlaczego kobieta płacze. Moją uwagę zwrócił stary zakonnik. Wcale tu nie pasował. Kim on jest? Podpowiada księdzu, a on przekazuje te słowa młodemu małżeństwu.
Przyglądałem się tej scenie bardzo uważnie. To było jak magia. Po chwili usłyszałem przemiły głos:
— To jest twoja mama.
Nagle wszystko znikło. Zostałem wyssany na zewnątrz i ogarnęła mnie ciemność. Nie lubiłem tego uczucia. Znów byłem uwięziony i uziemiony. Zaczynała się nowa misja.
Czy to był tylko sen? Czy to wydarzyło się naprawdę?
Narodziny
Przyszedłem na świat pod koniec lat 50. XX wieku, o północy w Dzień Dziękczynienia.
Nie pamiętam swoich narodzin. Kiedy przystosowałem się już do nowego środowiska i zacząłem rozpoznawać przedmioty, zobaczyłem obraz świętego Antoniego nad moim łóżeczkiem. Kiedy nauczyłem się już mówić, powiedziałem do mojej mamy:
— Znam ten obraz. Pamiętam, jak go oboje z tatą dostaliście.
Opowiedziałem o tym zdarzeniu z najdrobniejszymi szczegółami. Mama uśmiechnęła się, pogłaskała mnie po głowie i powiedziała:
— Synku, ciebie jeszcze wtedy na świecie nie było. A ksiądz był tylko jeden — dodała po chwili.
Zamyśliłem się. Dlaczego mama nie pamięta tego przepasanego białym sznurem zakonnika z siwą głową i długą, białą brodą? Przecież to on powiedział: „Wejdź do kościoła i przynieś ten obraz”.
Byłem dzieckiem lubiącym ład i porządek. Ubranka składałem w kostkę. Samodzielnie jadłem i starałem się być miły dla każdego.
Znajomi moich rodziców mówili:
— Ten państwa syn to takie dziecko miłości.
Rodzice tylko się uśmiechali i odpowiadali „o tak, tak”, po czym dziękowali przemiłym sąsiadom.
Od dziecka lubiłem zwierzęta, ptaki oraz kwiaty i inne rośliny. Godzinami mogłem przyglądać się otaczającej mnie przyrodzie. Bardzo lubiłem rozmawiać z dziewczynkami i spacerować z nimi, trzymając je za ręce. Były zawsze grzeczne i miłe. Miały czyste ubrania i pięknie ułożone loki, a ich kolorowe wstążki ładnie powiewały na wietrze.
Pewnego dnia zaprosiłem koleżankę Ewę na spacer. Świetnie się bawiliśmy, czas szybko nam płynął. Nagle usłyszeliśmy głośny krzyk:
— Są tutaj, znalazłem ich, chodźcie szybko!
Otoczyła nas spora grupa ludzi. Kłócili się między sobą.
— Jak można zostawić trzyletnie dzieci bez opieki?
Przez kilka tygodni byliśmy pod stałym nadzorem. Wszyscy nas pilnowali i znów byłem pozbawiony wolności. Bardzo tego nie lubiłem.
Po jakimś czasie nadarzyła się nowa, wspaniała okazja. Wszyscy mieszkańcy kamienicy mówili, że tego dnia będzie otwarcie nowej kawiarni. Dziewczynki bawiły się po drugiej stronie domu. Mogłem pójść do kawiarni z Ewą lub Jolą. Zdecydowałem się zaprosić tam obie koleżanki. Przyjęły zaproszenie i ruszyliśmy w stronę bramy. Kiedy przeszliśmy kilka kroków, drogę zastąpił nam ojciec Joli. Wydawał się wielki jak drzewo. Nachylił się i powiedział:
— Zobacz Jolu, jaki mam dla ciebie prezent.
Postawił na ziemi nowy rower z zainstalowanym kijem do nauki jazdy. Nie wiadomo skąd, koło Joli pojawili się wszyscy koledzy z podwórka oraz wiele starszych osób. Podziwiali i chwalili nowy rower.
Moje myśli wciąż krążyły wokół kawiarni. Wyszliśmy spokojnie na ulicę, trzymając się za ręce. Kiedy doszliśmy do lokalu, stało przed nim bardzo wielu ludzi. Nikogo jeszcze nie wpuszczano do środka. Powiedziałem do Ewy:
— Widzisz, wszyscy czekali tylko na nas.
Kawiarnia była wspaniała. Znajdowało się w niej kilka stolików i piękne krzesła z żółtej linki. Zajęliśmy najlepsze miejsca. Nikt oprócz nas nie usiadł. Ludzie słuchali pana z nożyczkami, który przecinał jakąś wstęgę. Nie interesowało nas to. Czekaliśmy na ciastka.
Wreszcie podeszła do nas pani, która uśmiechała się serdecznie, lecz mówiła coś mniej miłego.
— Co tu robicie? Natychmiast się stąd wynoście.
— Chcemy kawę i ciastka — odpowiedziałem.
Niestety, wyniesiono nas z kawiarni i pozostawiono na ulicy.
— Już nigdy tu nie przyjdę — powiedziałem i dotrzymałem słowa.
Odejście
Słońce mocno świeciło, a trawa sięgała nam prawie po szyję. Wokół słychać było odgłosy ptaków i owadów. Jola i Ewa śpiewały piosenki i zrywały kwiatki. Wiły bukiety i wpinały sobie kwiaty we włosy. Bawiliśmy się w dom. Naszymi dziećmi były koniki polne i biedronki. Ciągle musiałem łapać te niegrzeczne dzieciaki i przynosić je do domu. Tłumaczyłem im, jak trzeba zachowywać się przy stole. Miałem ręce pełne roboty. Byłem bardzo szczęśliwy. Młode gospodynie przygotowywały posiłki. Dzień był bardzo piękny.
Wszystko, co piękne, szybko się jednak kończy.
Wróciliśmy na podwórko. Szalała na nim zgraja brudnych i obdartych chłopaków. Bili się między sobą. Wypędzili maluchów z piaskownicy i do niej nasikali. Najstarsi chłopcy zajmowali uprzywilejowane miejsca na dachu komórki. Wydawali stamtąd rozkazy młodszym kolegom.
Na podwórku pojawił się Olek. Znalazł martwego ptaka. To było prawdziwe trofeum. Chłopcy rzucali ptakiem po podwórku, kopali go i rozgniatali. Dawno się tak wspaniale nie bawili. Stanąłem z koleżankami obok trzepaka. Chłopcy wpadli na jeszcze lepszy pomysł. Przewiązali głowę ptaka sznurkiem, jego drugi koniec przytroczyli do roweru. Ustawiali się w długiej kolejce, by pojeździć rowerem.
Po raz pierwszy zobaczyłem, co naprawdę znaczy być ludzkim. Nie chciałem już dłużej żyć. Żal mi było ptaszka. Oparłem się mocnej o trzepak. Zobaczyłem, że oblewa mnie światło. Zemdlałem.
Ogród
Znalazłem się w dziwnym ogrodzie. Był rzeczywisty, znajdował się gdzieś na Ziemi. Nie byłem tam nigdy wcześniej ani później. Jeśli jeszcze raz trafię do tego ogrodu, poznam każdy jego krzaczek. Był to różany ogród. Wszystkie kwiaty miały w nim kolor intensywnej czerwieni. Znajdowały się tam róże pnące i rabatowe. Wszystkie były młode, zdrowe i rozwinięte, nie widziałem tam pąków ani zwiędłych kwiatów.
Byłem zupełnie sam w tym ogrodzie. Nie widziałem tam ludzi ani zwierząt. Długo spacerowałem. Podszedłem do najwyższych różanych krzewów. Wyglądały dostojnie i wydzielały mocny aromat, który działał na mnie uspokajająco. Minąłem je i znalazłem się przed dużym, dziwnym pomnikiem. Wyglądał bardzo majestatycznie, lecz tu nie pasował. Był czarny i bardzo błyszczący. Teraz mogę powiedzieć, że wykonano go z najwyższej klasy czarnego marmuru. Okrążyłem go, przyjrzałem mu się dokładnie i odszedłem.
Otworzyłem oczy. Zobaczyłem lekarza ze stetoskopem. Wyjął z uszu słuchawki i powiedział:
— Proszę się nie martwić, będzie żył. Jeszcze zatańczymy na jego weselu.
Trafiłem do szpitala, gdzie zrobiono mi badania. Musiałem spędzić w nim noc. Zobaczyłem tam chore dzieci. Zrozumiałem, że życie to nie bajka.
Moi rodzice pracowali w łódzkich fabrykach. Nie mogli poświęcać synom zbyt wiele czasu. Edukowali mnie starsi bracia i ulica.
Poznawałem realia tego niedoskonałego świata. Przystosowałem się do rzeczywistości. Zawsze miałem świadomość, że prawdziwe życie to dżungla.
Wieś
Po zakończeniu drugiej wojny światowej moi rodzice przyjechali do Łodzi. To duże przemysłowe miasto, które leży teraz w centralnej Polsce.
Mamie i ojcu brakowało czasu, by stale się nami opiekować. System komunistyczny zmuszał Polaków do ciągłej pracy, nawet w nadgodzinach. Rodzice wysyłali nas często na wieś, pod opiekę dziadka i babci od strony mamy. Nigdy się tam nie nudziłem.
Bardzo lubiłem zwierzęta. Często pasałem krowy dziadka na ziemi mojego ojca. Pamiętam to magiczne pole. Promieniowało zdrową energią, dzięki czemu czułem się tam bezpiecznie. Czasem obserwowałem strumienie światła, które pojawiały się na tym polu. Zawsze interesowały się tylko roślinami. Gdy coś znalazło się w tym świetle, zmieniało barwę i stawało się dużo ładniejsze. Próbowałem złapać to światło, lecz było bardzo szybkie.
Pewnego dnia udało mi się znaleźć się w świetle. Czułem wówczas prawdziwe szczęście. Wyglądałem inaczej. Moje ubranie i ręce stały się śnieżnobiałe. Moje ciało składało się z wielu milionów drobnych, wirujących kuleczek. Stałem nieruchomo przed czymś, co przypominało wielki, okrągły ekran. W ułamku sekundy okrąg się zamknął. Ziemia wyglądała jak łebek od szpilki. Wokół panowała ciemność. Po kilku sekundach okrąg się otworzył. Znów znajdowałem się na polu mojego ojca. Nie ruszając się z miejsca, pokonałem kilka milionów kilometrów. Nie było tam wspaniałej huśtawki, którą sobie wcześniej wyobrażałem. Nie było też powiewu wiatru ani żadnego fizycznego odczucia. Czułem zawód. Żadnych przyjemności z przejażdżki. Zupełnie tak, jakbym był w kinie i nagle zgasło światło. Przez chwilę byłem zaskoczony. Później ogarnął mnie niepokój, a następnie strach. Wszystko to mija, kiedy włącza się zasilanie awaryjne. Po sekundzie zapomina się o pierwszych odczuciach i niepokojach.
„Światełko nie chce się ze mną bawić” — pomyślałem. „To i tak głupia zabawa. Rośliny mają lepiej. Szkoda, że nie jestem kwiatuszkiem”.
Ród
Kiedy znajdowałem się na polu, często dołączał do mnie wuj. Zawsze wiedziałem, kiedy przyjdzie. Jego postać widać było już z daleka. Różnił się od pozostałych mieszkańców wioski. Chodził w wojskowym mundurze oficera ułanów. W starym mundurze ze złotymi guzikami z orłem w koronie. Nosił bryczesy z lampasami oraz zawsze lśniące, wysokie buty nazywane oficerkami. Tak wyglądał jedyny i niepowtarzalny wuj Władysław.
Często przynosił z sadu kilka owoców, siadał przy mnie i zaczynał opowiadać stare historie o naszej rodzinie.
— Pamiętaj, że jesteś podróżnikiem — mówił.
Przez wiele lat nie rozumiałem tych słów. Dopiero po tym wstępie zaczynał snuć opowieści.
— Nasza rodzina pochodzi z najstarszego rodu świata.
— Co to jest ród? — spytałem.
Wujek schylił się i zerwał maleńką koniczynkę. Po chwili zerwał następną, a później jeszcze jedną. Trzymał je w ręku.
— Widzisz, te roślinki pochodzą od jednej rośliny, która pojawiła się tutaj bardzo, bardzo dawno temu. Ta pierwsza roślina nie była taka maleńka i delikatna. Wyglądała zupełnie inaczej niż te maleństwa. Wszystko, co widzisz, w niczym nie przypomina swoich przodków.
Wskazał ręką na pole, łąki i lasy.
— Nawet ptaki, zwierzęta i ryby były inne. Najważniejszy jest jednak ród, z którego pochodzą. Jeśli jesteś dobrym ogrodnikiem, to zawsze będziesz dbał o najlepszą winorośl. Do założenia nowej winnicy dobry gospodarz zawsze weźmie gałązki z najlepszego rodu. Podobnie jest z ludźmi. Na początku na Ziemi pojawiły się cztery rody ludzkie, cztery rasy. Żółta pochodzi z rodu Hana, czarna z rodu Sana (Sultana), czerwona z rodu Iana, a biała to mieszanka pochodząca od rodu Tana (Tytana).
Pochodzimy bezpośrednio z rodu Tytana. Wiąże się to z dużym niebezpieczeństwem. Posiadamy moc, która potrafi niszczyć i tworzyć. Dlatego pamiętaj, by w swoim życiu być tylko obserwatorem. Kiedy będzie ci źle, nie buntuj się przeciwko swojemu losowi. Wyciągaj wnioski. Unikaj zwady, by nie zawładnęła tobą siła niszczenia. Kiedy będzie ci dobrze, nie zapominaj o ludziach. Może im jest gorzej. Nie dla nas honory i zaszczyty. Ziemskie życie trwa krótko, więc nie zatracaj duszy.
Kiedy nie będziesz wiedział, jak postąpić, pamiętaj, aby spojrzeć w niebo. Tam zawsze znajdziesz odpowiedź na swoje pytania. Stamtąd nasi przodkowie kierują naszym losem.
Kiedy zachorujesz, przestaną być dla ciebie ważne bogactwa i ziemskie zaszczyty. Liczyć się będzie wówczas dla ciebie inny człowiek, ten, który się tobą zaopiekuje. Wtedy zobaczysz, co jest najważniejsze w ludzkim życiu.
Nasze korzenie są bardzo stare. Nasi przodkowie byli królami Syrii i Jemenu, byli kalifami w Imperium Osmańskim i w Egipcie. W erze chrześcijańskiej zamieszkaliśmy w Dolinie Baz(t)an. Miecz w nazwie rodu oznacza władcę. Osiem krzyży rzymskich w naszym herbie to osiem prowincji, którymi władali. W czasie wojen powróciliśmy do nazwiska z mieczem. Dolina Baztan to dziś Basque i Navarra w Hiszpanii. Jesteśmy spokrewnieni z arystokracją całego świata, z wielkimi rodami królewskimi: de Navarre, de Aragon, de Castille, Plantagenets (królestwo Anglii), Anjous, Capets, Merovingian (królestwo Francji), de Borgias, de Burbon (Navarra), Medicis (Italia), z von Habsburgami, de Bolivar, de Bonaparte i najpotężniejszymi dworami królewskimi w Europie. Przed naszym nazwiskiem zawsze pisano „de” lub „von”, a pośrodku rysowano miecz lub krzyż.
W 1492 roku pokonaliśmy potężnych wojowników mauretańskich i zajęliśmy południowe ziemie Hiszpanii. Lud Baztanu otrzymał od nas ziemie na własność (uwłaszczenie chłopów).
W 1512 roku hiszpański król Ferdynand podstępnie zajął nasze ziemie i włączył je do królestwa Hiszpanii. Pomagał mu papież i król Francji. Po stronie hiszpańskiej znalazły się Navarra, Bizkaia, Gipuzkoa i Araba. Francja zajęła Lapurdi i Zuberoę oraz część Navarry. Podobno była jeszcze siódma prowincja — Artan. Znajdowała się ona w pobliżu obecnej Grecji. Zajęcie naszych ziem było politycznym błędem króla Ferdynanda. Mścił się w ten sposób za to, że stracił przez nas dawne ziemie Maurów. Nasza rodzina zamieszkała we wspaniałych mauretańskich zamkach i pałacach. Nasza armia walczyła w Ameryce. Chłopi byli bezsilni.
Nie interesowaliśmy się majątkami, które nam odebrano. Zajmowaliśmy nowe ziemie La Santa Cruz. Nigdy jednak nie wybaczyliśmy ludziom, którzy nas okradli.
Konflikt zbrojny Basków trwa do dnia dzisiejszego.
W 1588 wyprowadziliśmy z Hiszpanii cesarską konnicę pancerną i dotarliśmy do granic Rzeczpospolitej. Osiedliliśmy się na wschodniej granicy Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Królowie polscy chętnie prosili nas o pomoc. Nie podlegaliśmy żadnemu królestwu. Byliśmy elitarną armią cesarską. Wielu królów nie było stać na zakup ekwipunku rycerskiego choćby jednego pancerniaka. Nasza rodzina była finansowana przez Wielką Armadę. Wielkie galeony wypełnione złotem docierały do Europy. Finansowano w ten sposób naszą armię cesarską. Kiedyś przywieziono złote zbroje Azteków, do których przytwierdzone były piękne pióropusze z orlich piór. To był hit. Tylko nasza armia wyglądała inaczej. Aztekowie pojawili się w Europie. Kto kogo najechał — Europa Amerykę? Czy odwrotnie? Wojownicy Azteków (ludzie-ptaki), byli postrachem Europy.
Rzeczpospolita była bardzo biednym krajem. Polskiego króla nie było stać na ekwipunek dla choćby jednego pancerniaka. Było nas ponad sześć tysięcy. Od czasu naszego przybycia zachodnia granica Polski była bezpieczna. Rozwiązywaliśmy konflikty z wrogami Rzeczpospolitej. W zamian otrzymaliśmy ziemie i majątki na zachodniej granicy Polski oraz liczne przywileje.
Nie wiem, dlaczego nazywano nas husarią pancerną. Na drogach wjazdowych na nasze tereny zawsze wbijano miecz. To był znak. Wchodzisz na ziemie Baztan Santa Cruz. Jeśli chcesz przeżyć, poszukaj innej drogi. Wchodząc na nasze ziemie, stajesz się intruzem. Kradnąc miecz, stajesz się złodziejem. W obu przypadkach człowiek wkraczający na nasze terytorium nie dożywał wieczora. Jego śladem wysyłano egzekutora. Wieczorem miecz Bazta zawsze wracał, by strzec naszych granic. Często też zostawiano przy mieczu jakiś znak, aby odstraszał następnych śmiałków. Niemcy i Austriacy zawsze przestrzegali tej zasady. Żadna armia na świecie nie odważyłaby się nas zaatakować. To było blisko 200 lat spokoju dla granicy Rzeczpospolitej Polskiej.
— Co to jest konnica pancerna? — spytałem.
— Zacznę od początku — powiedział wujek. — Królestwo Hiszpanii miało dwóch królów. Najpierw panowała królowa Izabela (pochodząca z naszego rodu) razem ze swym mężem — królem Ferdynandem. Po śmierci królowej Izabeli nasze układy z królem Ferdynandem uległy pogorszeniu. Po jego śmierci nie wyraziliśmy zgody na koronację jego syna na króla Hiszpanii. Poparliśmy natomiast jego wnuka. Nowy cesarz — Karol V von Habsburg — był cesarzem Świętego Cesarstwa Rzymskiego Wielkiego Narodu Niemieckiego i jednocześnie królem Hiszpanii Carlosem I.
Po wypędzeniu Maurów z Półwyspu Iberyjskiego i całej Hiszpanii w 1492 roku, nasi przodkowie pozostali na ziemiach, które zdobyli. Uznali, że ziemie te zawsze należały do naszego rodu. Mieszkali tam i strzegli granic królestwa. Później stworzyli najpotężniejszą armię świata, najcięższą konnicę pancerną, która wyruszyła z cesarzem Carlosem V na podbój Europy.
Imperium rosło w siłę. Wojska pancerne opanowały Europę, a okręty i wojsko Wielkiej Armady Hiszpańskiej zajmowały ziemię w Nowym Świecie (Ameryka).
Przybyliśmy do granic Polski po nieporozumieniach z panującym w Hiszpanii Filipem II Habsburgiem. Nie byliśmy już zainteresowani budową potęgi Zachodu. Nasze działania przeniosły się na wschód. Tu, dla Rzeczpospolitej, zwyciężaliśmy w wielu bitwach. Powstrzymaliśmy potęgę turecką, tatarską, ruską. Osiedliliśmy się przy dawnej zachodniej granicy Rzeczpospolitej. Obecnie jest to linia Szczecin — Rzeszów, która idzie wzdłuż Gór Świętokrzyskich (Santa Cruz). Strzegliśmy Jasnej Góry. Naszą armię nazywano Santa (świętą). Malowano nas jako rycerzy niebiańskich, zawsze ze skrzydłami i mieczem, jak aniołów.
We wschodniej części Europy nasze barwy — biało-czerwona szachownica i cztery czerwone trójkąty złączone wierzchołkami (znak Atlanu) — były widziane na co dzień.
Raj
— Pierwszy znak naszej rodziny to cztery czerwone trójkąty złączone ze sobą wierzchołkami. To również znak Atlan. Nawiązuje wyglądem do naszej pierwszej ojczyzny. Ma kształt pierwszego ziemskiego lądu (odzwierciedla Atlan), jeszcze sprzed Wielkiego Wybuchu. Herb ten nosili na zbrojach lordowie czterech kontynentów. Nazywano ich gigantami lub olbrzymami. W słowie tym jest sporo przesady: nie mieli więcej niż dwa metry wzrostu. Byli albinosami. Malarze przedstawiali ich jako starców lub magów.
Członkowie plemion ludzkich byli wówczas bardzo niscy, mieli najwyżej metr wzrostu. Nazywano ich niesfornymi skrzatami. Najbardziej niesforna była pewna młoda panienka. Bardzo ją lubiano. Wszędzie było jej pełno, wchodziła w każdą dziurę. Jeśli nie zmieściła się cała do norki, wsuwała tam rączki, a nawet i głowę. Była bardzo ciekawa świata.
Kawalerowie uciekali od niej. Gdy tylko ją widzieli, szybko się chowali. Nie zawsze im się to udawało. Gdy znalazła kawalera, należał do niej. Czesała mu głowę, czyściła zęby, ciągnęła go za uszy, kazała mu się nosić. Na koniec żądała, by kawaler przynosił jej kwiaty i owoce. Oprowadzała swojego nowego przyjaciela po znajomych, wychwalała jego urodę przed koleżankami. Jej śliczne usta nigdy się nie zamykały.
Była bardzo elegancka. Wpinała we włosy kwiaty lub ptasie pióra. Malowała się w taki sposób, aby przypominać zwierzę, które uważano wówczas za najpiękniejsze na świecie. Raz upodabniała się do zebry, innym razem do geparda. Pewnego razu chciała wyglądać jak mięciutkie zwierzątka futerkowe, lecz włosy, które udało się jej wyrwać puchatemu stworzonku, nie trzymały się na niej. Kiedy wstawała, futerko spadało na ziemię.
Po jakimś czasie wszyscy chowali się do norek, kiedy Pięknotka wychodziła, aby oglądać przyrodę. Była piękna i lubiana, lecz wszyscy się jej bali. Może mieli na sobie coś, co było akurat najmodniejsze?
Pewnego dnia Pięknotka wyszła ze swym kawalerem z pięknego ogrodu. Jej towarzysz szedł nieśmiało, trzymając ją za rękę. Znaleźli się w innym świecie. Nie było tu roślin ani zwierząt, jednak miejsce to natychmiast przypadło Pięknotce do gustu. Wszystko było tu gładkie i kolorowe, błyszczało i migało.
Podbiegła do jednego z przedmiotów. Pragnęła szybko wpiąć go sobie we włosy. Próbowała ze wszystkich sił zerwać migające światełko. Krzyczała i piszczała, lecz przedmiot pozostawał na swoim miejscu. Powiedziała kawalerowi, że jest do niczego. Jak mogła polubić takiego fajtłapę? Kazała wyrwać światełko i wpiąć je w jej piękne, czarne włosy.
Zadanie okazało się niewykonalne. Pracowali ciężko przez kilka godzin, lecz światełko wciąż pozostawało na swoim miejscu. Opadli z sił i usnęli. Obudziły ich głośne kroki. Ktoś się zbliżał. Zobaczyli olbrzymie postacie o długich, białych włosach. Giganci nosili lśniące platynowe ubrania, na ich piersiach znajdował się taki sam znak jak w pomieszczeniu, do którego trafiła Pięknotka.
Oczy panienki zabłysły ze szczęścia. Właśnie tak chce dzisiaj wyglądać. Doskoczyła do jednego ze zbliżających się osobników i pociągnęła go za brodę. Nie udało jej się wyrwać ani kosmyka. Pociągnęła go za uszy, lecz i to było bezskuteczne. Próbowała zedrzeć z niego piękne ubranie. Złamała sobie paznokieć i głośno się rozpłakała. Właśnie doznała pierwszej poważnej straty. Może ktoś znajdzie jej paznokieć i stanie się przez to tak piękny jak ona?
Napadnięty osobnik stał nieruchomo. Nie wiedział, skąd ta parka wzięła się w laboratorium. Ogród znajdował się przecież na innym poziomie. Usłyszał głośny śmiech swoich kompanów.
— Uważaj Ian, ta mała na ciebie leci.
— Co to jest? To coś chciało mi urwać głowę! — krzyknął Ian.
— Nie poznajesz? Przecież to Pięknotka. Trudno ją rozpoznać, bo rano oskubała strusia.
Wszyscy głośno się śmiali.
— Tylko po co jej twoja głowa? — zażartował Tytan. — Może wzięła cię za papugę.
Huknęła eksplozja śmiechu, a Ian zrobił się czerwony ze wstydu. Wszyscy pamiętali, że Ian śmiał się donośnie, kiedy opowiadał kolegom historię o papudze i Pięknotce.
Pewnego dnia Pięknotka ujrzała kolorową papugę spacerującą po gałęzi. Ptak uważał się za prawdziwą piękność. Przechadzał się po drzewie, głośno skrzecząc i majestatycznie prezentując pióra i wspaniały ogon. Pięknotka zawyła z wściekłości. Skoczyła na drzewo i złapała papugę za nogi. Zakneblowała jej dziób jabłkiem i przywiązała ją sobie włosami do głowy. Biedny ptak nie mógł nawet protestować. Został pierwszym kobiecym kapeluszem w historii świata. Od tej pory wszystkie ptaki głośno krzyczą „Uwaga, nadchodzi!!!”, kiedy tylko Pięknotka wystawi główkę z domu.
Ian, Han, Sultan i Tytan są ogrodnikami. Tak o sobie mówią.
Ian jest odpowiedzialny za świadomość i życie całego ogrodu. Na uniformie ma znak Atlanu, płonącą złotą gwiazdę i błyskawicę. Nosi złoty pas.
Han odpowiada za wypoczynek i regenerację. Na uniformie ma znak Atlanu. Nosi pas z czarnych i białych półkoli.
Sultan odpowiada za życie dzienne całego ogrodu. Na uniformie ma znak Atlanu. Nosi pas w czarne i białe trójkąty.
Tytan odpowiada za bezpieczeństwo całej misji. Na uniformie ma znak Atlanu i błyskawicę. Nosi pas z czarnych i białych kwadratów.
— Tytanie — odezwał się Ian — to ty masz nas chronić. Ta mała to prawdziwy chaos. Obroń mnie przed nią.
Wskazał palcem Pięknotkę, która wyglądała teraz naprawdę ślicznie.
— Biorę ją do siebie. Postaram się ją ucywilizować — odpowiedział Tytan.
Nie miał jednak pojęcia, że bestyjka ma inne plany.
Ian, Han, Sultan i Tytan przybyli na Ziemię, by stworzyć kolejny ogród we wszechświecie. Na Atlanie mieli wszystko, co było im potrzebne. Jeszcze tylko kilka ulepszeń i mogli wyruszyć dalej. Nie wiedzieli jednak, co szykuje dla nich Pięknotka.
Tytan nie mógł się już wycofać. Postanowił ucywilizować panienkę. Podarował jej lustro. Pięknotka spojrzała w nie, po czym zmrużyła ze złości oczy, zacisnęła zęby i pięści. Rzuciła się na rywalkę. Omal nie zniszczyła zwierciadełka. Ledwo można ją było utrzymać. Po kilku dniach lustro było już jej najlepszą przyjaciółką. Prawdziwe papużki nierozłączki. Potem Pięknotka pokłóciła się z lustrem i już się do niego nie odzywała. Zaczęła chodzić za Tytanem. Patrzyła mu w oczy, robiła słodkie minki i pięknie się uśmiechała. Wszyscy mieli już dosyć tej pannicy, która zaśmiecała laboratorium resztkami swoich starych strojów i skórkami po owocach.
Pewnego dnia wystrojona jak lampart Pięknotka jadła banany. Na salę wpadł w pośpiechu Han.
— Słuchajcie, mam dla waaaas…!!!
Upadł z łoskotem na podłogę. Uderzył głową w pulpit, po czym podjechał powolutku pod nóżki Pięknotki, która kończyła właśnie jeść kolejnego banana. Uśmiechnęła się do Hana i wyrzuciła kolejną skórkę na podłogę. Dla panienki to była wspaniała zabawa. Pobiegła szybko po więcej bananów.
— Wydaje mi się, Tytan, że ty tu odpowiadasz za nasze bezpieczeństwo — zaśmiał się Sultan.
— Nie chcę jej tu więcej widzieć — powiedział Han, trzymając się za głowę. — Jestem drugą ofiarą, którą przez tę panienkę boli głowa.
— Tych śmieci też nie chcę tu więcej widzieć — dodał Ian.
Postanowiono nie wpuszczać więcej panienki do laboratorium. Próbowała dostać się do środka, lecz bezskutecznie. Następnego dnia znaleziono tam jednak świeżą skórkę od banana i kilka pawich piórek.
— Uwaga, nadchodzi!!!
To nie ptaki krzyczały, lecz Han.
Postanowiono trzymać Pięknotkę w laboratorium, a wyprowadzać ją tylko pod ścisłą kuratelą. Dostała od załogi piękny uniform w czarno-białą szachownicę i wysokie buty. Do uniformu nie można było nic przyczepić, a w wysokich butach nie mogła biegać. To był podstęp Tytana. Pięknotka wyglądała jak prawdziwy członek załogi. Upinała włosy w taki sposób, by wyglądać na wyższą. Jeśli włosy jej nie opadły, to miała czasem prawie 160 centymetrów wzrostu.
Przez dwa dni w laboratorium panował ład i porządek. Pięknotce odpowiadała nowa sytuacja. Wkrótce zaczęła jednak szukać nowych wrażeń. Snuła się po korytarzach, zaglądała do pomieszczeń. Mogła wszystkiego dotykać.
Pewnego dnia znalazła się pod drzwiami, których nie mogła otworzyć. To było nowe wyzwanie. Uśmiechała się do drzwi najpiękniej jak umiała, głaskała je czule, szeptała miłe słówka i całowała je. Wszystko na nic. Jej uroda ani wdzięk nie skutkowały. Przez kilka tygodni uwodziła te drzwi i wreszcie zaczęła udawać, że się nimi nie interesuje. Codziennie przechadzała się obok nich ładnie ubrana i z dumną miną. Po miesiącu wpadła w złość. Kopała i drapała drzwi, aż opadła z sił. Usiadła, zjadła banana, przez chwilę odpoczywała. Wstała i przeprosiła drzwi za swoje złe zachowanie. Serdecznie je ucałowała, lecz nie zrobiło to na nich wrażenia. Pozostawały dumne i nienaruszone. To doprowadziło Pięknotkę do kolejnego wybuchu złości. Rzuciła się na drzwi z pięściami. Kopała je i drapała tak długo, aż zemdlała.
Korytarzem przechodził Sultan. Zobaczył nieprzytomną panienkę. Nachylił się nad nią, by sprawdzić, co się stało. Nagle jej czarne, błyszczące oczy się otworzyły. Sultan dostał od Pięknotki gorącego całusa. Objęła go mocno, spojrzała mu w oczy i spytała:
— Co jest za tymi drzwiami?
— Nikt nie może tam wchodzić. To sterownia. Jest tam bardzo niebezpiecznie. Rządzą tam roboty.
To była dla niej woda na młyn. Gdyby uwiodła robota, stałaby się naprawdę ważna. Wyskoczyła szybko z ramion Sultana i odeszła.
Sultan patrzył, jak odchodziła. Przypomniał sobie, że się bardzo śpieszy. Zrobił długi krok i upadł z hukiem na podłogę. Złapał się za głowę i powiedział
— No to jestem trzecią ofiarą Pięknotki.
Wujek przerwał na chwilę opowiadanie. Rozejrzał się po polu. Wziął głęboki oddech i powiedział:
— Bardzo lubię tu przesiadywać. Tylko tutaj mogę być naprawdę sobą.
— Wujku — spytałem — co to jest Atlan? I jak on wygląda?
— No tak. Jesteś tak dobrym słuchaczem, że zapomniałem, że masz niecałe cztery lata i możesz tego jeszcze nie wiedzieć. Atlan jest międzygalaktycznym okrętem naukowo-badawczym. Wyglądem przypomina cień. Spójrz na pole. Wszystko, co znajduje się na Ziemi, zostawia po sobie cień, to znaczy swoje odbicie. W zależności od pory dnia jest on dłuższy lub krótszy. W zależności od zachmurzenia pojawia się i znika. To wszystko ściśle wiąże się też z porami roku. Cień jest dwuwymiarowy. Nie możesz go dotknąć ani złapać. Nie ma smaku ani zapachu. Widzisz go codziennie, choć jest niematerialny. Wyobraź sobie ogromny cień w powietrzu. Czy go zobaczysz?
— Tak — odpowiedziałem.
— Niestety, nie zobaczysz go. A wiesz może dlaczego?
Pokręciłem głową. Spojrzałem na wujka i pomyślałem, że jest najmądrzejszym człowiekiem na świecie.
— Bo cień jest odbiciem tylko na ciałach trójwymiarowych. A jeśli chodzi o wygląd Atlanu, to przypomina on bardzo duży krzyż, złożony z czterech trójkątów i kwadratu. Kiedy zawisa w powietrzu, to się składa. Jest wówczas ogromną bryłą. Gdyby wylądował na Ziemi, to by ją zgniótł. Dlatego wisi w kosmosie. Na Ziemię wysyła transportowe tunele świetlne, które jeszcze nieraz w życiu zobaczysz. Proces tworzenia nowego świata wciąż trwa. Cztery przednie trójkąty Atlanu to boki piramidy. Całość zamyka kwadratowa podstawa. Wszystko, co dzieje się na Ziemi, jest pod ścisłą kontrolą. Ludzie otrzymują dużą moc. Kiedy jednak ktoś źle ją wykorzystuje lub jej nadużywa, szybko zostaje mu ona odebrana. Nachylone boki cienia sprawiają, że jest on niewidzialny. Jeśli chciałbyś go zobaczyć, musisz spojrzeć na niego dokładnie pod kątem prostym. Najdrobniejsza zmiana kąta widzenia sprawia, że masz wrażenie, jakby coś ci się przywidziało.
— Wujku, mówisz o duchu?
— Nie; Atlan jest okrętem, który ma kilka wymiarów. Posiada własną grawitację. Na Atlanie rozwija się życie, które przenoszone jest do wszystkich galaktyk we wszechświecie. W pierwszym trójkącie Atlanu przebywa i pracuje Tytan. Odpowiada on za trasę lotu i bezpieczeństwo całej misji i załogi. W lewym trójkącie pracuje Han. Odpowiada za regenerację sił, nazywaną wypoczynkiem. W prawym trójkącie pracuje Sultan. Odpowiada za dostarczanie energii do życia. W czwartym trójkącie pracuje Ian. Nadzoruje rozwój ogrodu, który umieszczony jest na kwadracie.
Atlan bardzo długo wisiał nad Ziemią. Z tej wysokości wyglądała jak świeża bułeczka, którą właśnie wyciągnięto z piekarnika.
Proces tworzenia osłony atmosferycznej przebiegał pomyślnie. Załoga Atlanu przygotowywała się właśnie do studzenia Ziemi. Przygotowano chłodziwo. Rozpoczęto proces studzenia. Powoli zalewano planetę wodą. Było to bardzo ryzykowne przedsięwzięcie. Drobne błędy mogły doprowadzić do zniszczenia Ziemi. Woda, która spadała na gorący grunt, natychmiast unosiła się w postaci pary. Na szczęście osłona była szczelna i nie pozwalała chmurom wydostać się w kosmos.
Ziemia stygła. Na Atlanie przygotowywano się do selekcji zwierząt i roślin, które jako pierwsze miały znaleźć się w ziemskim ogrodzie.
Ian bardzo ciężko pracował. Miał coraz mniej czasu. Ogród na okręcie się rozrastał. Było w nim coraz więcej roślin i zwierząt.
— Trzeba przyśpieszyć prace — powiedział Ian. — Niedługo będziemy przenosić ogrody na ich poziomy.
Rośliny kwitły i wydawały owoce, w których była ukryta energia do życia. Owoc dobrze naświetlony promieniami słonecznymi dojrzewał i wchłaniał życiodajną energię. Zwierzęta zjadały owoce wraz z nasionami i przenosiły się na nowe tereny. Tam powstawało nowe życie roślin. Na Atlanie nie przebywały zwierzęta mięsożerne. Martwe stworzenia były wchłaniane przez rośliny. Na Ziemię wlewano coraz więcej wody. Gęste opary zasłaniały planetę.
Po pewnym czasie para zaczęła opadać i można było dostrzec kontury lądów. Początkowo woda na planecie była gorąca, lecz z roku na rok stygła. Ogrodnicy przewieźli na Ziemię najbardziej wytrzymałe na temperaturę rośliny wraz z glebą. Pierwsze próby nie powiodły się. Gleba wysychała, a rośliny płonęły.
Pracowano nad gatunkami roślin i zwierząt, które wytrzymają tak wysoką temperaturę. Po pierwszych niepowodzeniach na lądzie spróbowano stworzyć życie w wodzie. Tu było chłodniej. Dolewano zimnej wody, żeby obniżyć temperaturę. Udało się. To był pierwszy sukces. Przy akwenach wodnych sadzono odporne na temperaturę rośliny. Niektóre zwierzęta wodne wychodziły na ląd, aby się nimi pożywić. Życie powoli wyłaniało się z wody i zaczynało rozwijać na lądzie.
Pojawiły się pierwsze duże zwierzęta, ogromne drzewa i krzewy. Życie na Ziemi stawiało pierwsze, nieśmiałe kroki.
Ogrodnikom towarzyszyła Pięknotka. Była oczkiem w głowie Tytana. Jeśli przez chwilę jej nie widział, zaczynał za nią tęsknić, bardzo się niepokoił. Czyżby to było zauroczenie?
Myśli Pięknotki wciąż krążyły wokół zamkniętych drzwi. Wyobrażała siebie, że podchodzi do drzwi, które otwierają się na jej widok. Stoi w nich olbrzymia postać. Jest to bardzo przystojny mężczyzna. Wita ją czule, a następnie bierze w silne ramiona i całuje. Potem oprowadza ją po swoim wspaniałym królestwie, a Ian, Sultan, Han i Tytan nisko się jej kłaniają i bardzo jej zazdroszczą. Uśmiechnęła się na tę myśl. Kompani spojrzeli na nią i pomyśleli, że i ona się cieszy z ich sukcesu.
Mijały lata. Praca nad ziemskim ogrodem przebiegała pomyślnie. Pięknotka coraz częściej tam przychodziła. Była prawdziwą królową ogrodu. Miała bardzo dużo koleżanek i rzesze adoratorów. Niczego nie brakowało jej do szczęścia. Może oprócz nieznajomego robota, o którym wciąż marzyła.
Kiedy wchodziła do ogrodu w stroju członka załogi, wyglądała jak bogini. Jej zachowanie zmieniło się na lepsze. Wysławiała się elegancko, odznaczała się dobrymi manierami, posiadała dużą wiedzę i doświadczenie. Bardzo lubiła dzieciaki, które zachowywały się tak, jak ona wcześniej. Wchodziły do różnych dziur i zakamarków, ganiały za ptakami i zwierzętami. Pomalowani i poobwieszani trofeami malcy biegali za sobą, głośno krzycząc. Pięknotka postanowiła ucywilizować to towarzystwo. Uczyła dzieci odpowiedniej wymowy i zachowania. Tłumaczyła im, na czym polega fenomen życia. Opowiadała o Atlanie i o przyszłym życiu w nowym miejscu. Uczyła ich pracy w ogrodzie. Powoli ludzie zaczęli samodzielnie wykonywać prace załogi. Po pewnym czasie stali się niezbędni w ogrodzie. Zostali pierwszymi ogrodnikami. Pięknotka była z siebie dumna. Wymyślała nowe, ciekawsze zajęcia. Ludzka inteligencja zaczęła się rozwijać w dobrym kierunku.
Ziemia powoli stygła. Wprowadzono kolejne etapy życia, poprawiano DNA flory i fauny. Pracowano też nad prawidłowym rozwojem ludzi. Kompani z Atlanu wspierali Pięknotkę swą wiedzą i doświadczeniem. Wszystkie zdobyte przez nią wiadomości natychmiast trafiały do uszu zainteresowanych. Kiedy coś przekręciła, następnym razem to poprawiła. Nikt nie wypominał jej pomyłek, gdyż była dla wszystkich wzorem do naśladowania. To dzięki Pięknotce ludzie zyskali przywilej bycia opiekunami ogrodu.
Mijały lata. Ogród wciąż się rozrastał. Na Atlanie nie znano pojęcia czasu. Tam nic się nie starzało, nie było tam śmierci. Kolejne partie życia z ogrodu trafiały na Ziemię, gdzie po kilku latach umierały. Pięknotka wiedziała o tym dziwnym zjawisku i nie pozwalała wysyłać na Ziemię ludzi. Nadszedł jednak ten dzień, w którym jej nie posłuchano. Podzielono ogród na cztery części. Przygotowano cztery lądowniki. Na każdy załadowano tyle samo roślin, zwierząt i ludzi.
Lądowniki wyleciały z Atlanu i powoli kierowały się w stronę Ziemi. Wylądowały bezpiecznie. Z niepokojem czekano na otwarcie drzwi. Sprawdzono po raz ostatni warunki panujące na zewnątrz i po chwili ogłoszono:
— Wszystko w porządku. Można opuszczać statek.
Był to inny świat. Słońce grzało mocno i wiał dość silny wiatr. Ludzie mieli tu wszystko to, co na Atlanie, lecz w ich oczach pojawiły się łzy. Płakali ze szczęścia? Czy może za utraconym rajem?
Lądowniki wciąż znajdowały się na planecie. Kontrolując rozwój życia, były niewidoczne dla osadników. W lądownikach czas nie płynął. TIHS na bieżąco kontrolowali i korygowali sytuację. Zjawiali się w osadach i nauczali. Byli dobrymi nauczycielami, drobne potknięcia zdarzały się tylko Pięknotce. Wszyscy jednak szybko wybaczali jej te częste gafy. Kobiety najlepiej opanowały plotki i obowiązki, które wykonują do dziś. Tytan i Pięknotka pracowali na północy, Ian na zachodzie, Sultan na południu, a Han na wschodzie. Nowe pokolenia ziemskich osadników nie pamiętały już dawnego ogrodu. Ludzie dbali o swój dobytek i obecny ogród. Misja dobiegała końca.
Zebrano jeszcze kilka ostatnich próbek z Ziemi. Były one potrzebne do nowej misji. Trudno jednak zostawić za sobą tak dobrze wykonane dzieło i bez słowa odlecieć
Ian wylądował na swoim obszarze. Długo spacerował po ogrodzie. Był z siebie naprawdę dumny. Wszystko się powiodło. Widział rajski krajobraz i góry sięgające chmur. Podziwiał soczystą zieleń, szumiące wodospady, rwące strumienie, dostojne i szerokie rzeki. Słyszał głosy zwierząt i śmiech zadowolonych ludzi. Czuł ogromne zadowolenie. Bardzo oddalił się od lądownika. Usiadł na brzegu jeziora. Ryby pluskały, ptaki śpiewały. Szum wody z wielkiego wodospadu wydawał się jednak zbyt głośny. Straszny huk spadającej wody wdzierał się do głowy Iana. Nie mógł zebrać myśli ani nacieszyć się otaczającą przyrodą. Wszedł do pobliskiej jaskini. Jeszcze szumiało mu w uszach, gdy nagle rozległ się huk, jakby eksplozja. Niebo zrobiło się czarne. W jaskini zapanowała ciemność. Pobiegł do wyjścia. Słyszał, że za jego plecami spadały bloki skalne. Otaczał go tylko kurz i dym. Ziemia się trzęsła. Zaczęła pękać i się rozstępować. Widział, jak w szczeliny wpadały rośliny, zwierzęta i ludzie. Rzeki i wodospady przestały istnieć, wchłaniała je Ziemia. Góry pękały. Stosy kamieni zasypały dolinę. Ziemia znów się otworzyła i pochłonęła wszystko, co tam się znajdowało. Ogromny słup ognia wystrzelił w górę. Ogniste kule poszybowały daleko. Spadając na ziemię, tworzyły ogromne pola ogniowe. Lawa wylewała się na powierzchnię. Wszystko płonęło. Ogród ulegał zagładzie.
„Czy to lądownik eksplodował?” — zastanawiał się Ian. „Co mogło być przyczyną tego wybuchu?”.
Nie znalazł na to odpowiedzi. Wyszedł z jaskini. Skanery z Atlanu szybko go zlokalizowały. To była ostatnia szansa, by się ewakuować. Wiązka białego światła osłoniła go i zabrała na pokład.
Zagładzie uległ jedynie zachodni region świata. Obserwujący to dziwne zjawisko mieszkańcy pozostałych ogrodów nie mieli pojęcia, co się naprawdę stało. Ujrzeli tylko jasność sięgającą aż do nieba. Następnie ogromne fale zalały ląd. Po ogrodzie Iana nie było śladu. Na miejscu jego królestwa był teraz ocean. Na jego brzegu połyskiwał złoty piasek. Nad wodą pojawiły się czarne chmury. Nad ląd nadciągały olbrzymie, szare chmury z pyłu wulkanicznego. Powoli zakrywały całą planetę. Pył w powietrzu powodował, że na Ziemię docierało mniej promieni słonecznych. Nastąpiło ochłodzenie klimatu. Rośliny powoli umierały. Niektóre z nich stawały się mniejsze — wówczas potrzebowały mniej światła do przeżycia. Ziemię ogarniała miniaturyzacja. Brak pożywienia powodował, że zwierzęta zaczęły zjadać się nawzajem. Na planecie rodziło się nowe życie. To był koniec raju.
Część ludzi udało się uratować. Nieliczne zwierzęta i rośliny umieszczono w lądownikach. Nie dla wszystkich wystarczyło jednak miejsca. Wielu niechcianych musiało przystosować się do nowych warunków. Ten, kto potrzebował mniej słońca i pożywienia, miał większe szanse przeżycia.
Nadeszła epoka lodowcowa. Drobne rośliny i małe zwierzęta dobrze radziły sobie w zaistniałej sytuacji.
Nieliczni ludzie, którzy mieszkali poza lądownikiem, okazali się bardzo przydatni. Byli odporni na zmiany klimatyczne. Świetnie radzili sobie w warunkach ekstremalnych. Odznaczali się dużą pomysłowością i przebiegłością. Odżywiali się wszystkim, co udało im się znaleźć. Uprawiali rośliny i hodowali zwierzęta. Nadwyżki wymieniali z sąsiadami. Tak tworzyły się zarysy państwowości. Ludzie bronili swojego dobytku i ziemi, na której żyli. Tak powstawały pierwsze królestwa.
Mijały lata. Ludzie tworzyli życie według swojego własnego wzorca. Napadali na sąsiadów, zabierali innym dobytek. Brali słabszych w niewolę i zmuszali ich do pracy. Jedni się bogacili, a drudzy popadali w nędzę. Życie na Ziemi znów było zagrożone.
Ludzie zapomnieli już o ogrodzie, lecz o nich samych nie zapomniano. Na Atlanie poprawiano ludzkie DNA. Na Ziemi pojawili się nowi, lepsi ludzie. Rozwój przebiegał w nowych kierunkach. Stworzono TT-Rexa.
Wszyscy członkowie załogi nadal pracowali nad udoskonaleniem Ziemi.
Ian pracował w swoim królestwie. Jego ludźmi byli mili, grzeczni, bardzo gościnni i dbający o przyrodę Indiane.
Sultan zajmował się Afrykanami. To spokojni i mili ludzie, którzy bardzo dbają o przyrodę.
Han budował miłe i spokojne życie w Azji. Jego podopieczni również opiekowali się przyrodą. Byli mili i spokojni.
Tytan i Pięknotka zajmowali się Europą. Postanowili złączyć swoje DNA. Powstali w ten sposób całkiem nowi ludzie. Choć mają jasne włosy, brody i wąsy, brakuje im cech Tytana. Są inteligentni i wysocy, lecz zarazem bardzo przypominają Pięknotkę. Mają wygórowane wymagania i ambicje. Są zaborczy i zazdrośni. Lubią bibeloty i zabawy. W wyglądzie i w zachowaniu Europejek można podziwiać cechy Pięknotki.
Przeskoczmy kilka tysięcy lat i wróćmy do współczesności. Sam widzisz, że nic się nie zmieniło. Przejmujemy technologię Atlantydów. Współcześni ludzie posiadają cechy zarówno gigantów, jak i skrzatów.
Nasze nazwisko można wytłumaczyć w następujący sposób: B to czas, pętla czasu; A to wódz, wojownik; Z to błyskawica, atakujący lub obrońca; AN oznacza „ponad ludem”, „należący do rodu” (szlachetnie urodzony).
Po wielkim wybuchu imperium Iana zamieniło się w złoty piasek i pozostało na dnie oceanu.
Potomkowie Hana zmienili znak swojego rodu. Pozostały im już tylko trzy trójkąty zwrócone do siebie wierzchołkami.
Nasi przodkowie zmienili herb. Na miejscu Atlanu pojawił się miecz. Nazywano nas wówczas Tytanami. Dwa miecze to król i jego armia.
Na początku ery nowożytnej stworzono nową religię. W naszym mieczu widziano krzyż i od tej pory nazywano nas Cruz, a później Santa Cruz.
Na świecie bez końca toczyły się wojny. Nasza rodzina broniła tylko Europy. Wszędzie tam, gdzie mieszkaliśmy, narody kwitły i żyły w dobrobycie. Kiedy opuszczaliśmy dane miejsce, naród upadał i popadał w nędzę.
Naszą siłę widziały: Cesarstwo Bizantyjskie, Cesarstwo Rzymskie, Watykan, Księstwo Neapolu, Cesarstwo Austrii, carska Rosja, Francja, Hiszpania, Portugalia, Holandia, Nowy Meksyk, Kalifornia, Rzeczpospolita Polska…
Nie znam historii ludów skandynawskich, lecz na ich flagach widnieje znak Cruz. Najprawdopodobniej królowie skandynawscy wysyłali przedstawicieli swych rodów do służby w oddziałach cesarskiej konnicy pancernej.
O sile Tytanów przekonali się chanowie Azji (Handball, Czyngis-chan), kalif Mauretanii oraz sułtani tureccy.
Herb naszej rodziny to czarno-biała szachownica. Jej obwoluta jest czerwona. Znajduje się na niej osiem żółtych krzyży rzymskich (prowincji). Ten herb to także nasza strategia wojenna. Nasi przodkowie ćwiczyli na szachownicy sposób walki, który nazywano Blitzkrieg. Gra polegała na tym, że na szachownicy wykonywało się kilka szybkich i pewnych ruchów. Przeciwnik zaczynał myśleć. Podejrzewał podstęp i zaczynał się mylić. Jego ruchy były coraz bardziej niepewne. Zastanawiał się nawet wtedy, gdy był pewny ruchu. Dawał nam czas na przygotowanie kilku nowych sposobów walki. Kiedy przeciwnik zdecydował się na ruch, wykonywaliśmy szybki, mylący atak. Przeciwnik był już nasz. Wydawało mu się jednak, że może jeszcze wygrać. Wykonywał z całą mocą swój ostatni ruch, żeby zdobyć wystawioną figurę. Kiedy ściskał już trofeum w ręku i cieszył się jak dziecko, słyszał przemiły, lecz stanowczy głos: szach i mat.
Kadyks
Był rok 1587. Don Alvaro de Bazan de Marquiz of Santa Cruz stanął na mostku kapitańskim. Przybył do Kadyksu, by zakończyć wojnę z panoszącymi się na morzach piratami angielskimi. Anglicy mieli bardzo słabą flotę. Królowa Elżbieta wynajmowała więc piratów, by napadali na obce statki. Piratów królewskich nazywano kaperami. Najlepsi z nich otrzymywali w Anglii ziemię i tytuł szlachecki.
W XVI wieku lordami dwóch oceanów byli wodzowie Wielkiej Armady. Nazywano ich panami Wysp Azorskich. Rozpoczęto morską blokadę Brytanii. Nie wypuszczano Anglików z wyspy. Zakończono rozprawę z wikingami. Wielka Armada samodzielnie kontrolowała ruch hiszpańskich galeonów przez Ocean Atlantycki.
Izolacja Wysp Brytyjskich spowodowała, że znaleźliśmy się w konflikcie z lubiącym zmieniać małżonki królem Anglii Henrykiem VIII. Znieważył nasz ród. Tytani, Iberowie i Cruzowie zawsze uważali Wyspy Brytyjskie za swoje. Władali tu od tysięcy lat. Wycofali się dopiero wraz z legionami rzymskimi. Wielu członków rodu nadal tam mieszka. To nie z nimi walczono. Oni mogli wypływać z portu.
Król Henryk VIII umarł. Na tronie Anglii zasiadła jego córka Elżbieta. Po kilku konfliktach dworskich zabrano jej koronę, lecz wciąż nazywała się królową. Dla świata nie było to już królestwo. Nie walczono z Anglikami, gdyż nie uważano ich za godnych rywali. Izolowano ich jedynie od świata zewnętrznego. Angielskie statki zatapiano. Oszczędzano te ze znakami Santa Cruz na masztach lub ze złotym lwem na czerwonym polu. Były to statki TT.
Elżbieta obiecała piratom tytuły szlacheckie za walkę z Wielką Armadą. Napadali oni na statki handlowe. Mieszkańcy portowych i nadmorskich miasteczek wciąż byli nękani przez pijanych, niedomytych i bezzębnych hulaków, którzy mówili o sobie, że są wolni i piękni. Uganiali się za panienkami lub przesiadywali w tawernach. W przerwach między uciechami rabowali domy i gospodarstwa. Kiedy trafił im się jakiś stateczek handlowy, napadali go. Zabijali właścicieli i zabierali wszystko, co mogli udźwignąć. Czasem była to podarta koszula ofiary lub para butów, niekiedy zęby biedaka. Prawdziwe święto oznaczała zdobyta moneta. Na szczęściarza, który ją zdobył lub nieopatrznie się nią pochwalił, czekało wiele niebezpieczeństw. Często nie dożył nawet poranka.
Nikt nie lubił piratów. Nie napadali na okręty wojenne Wielkiej Armady, za to chętnie rabowali małe kupieckie statki. To właśnie kupcy poprosili o ochronę dla siebie i dla swojego dobytku. Olbrzymie galeony wypełnione złotem zawsze bezpiecznie dopływały z portu Vera Cruz do Hiszpanii. Zatknięta na maszcie flaga Wielkiej Armady zapewniała im bezpieczeństwo i odstraszała zbójów. Piraci nie wypływali w morze, kiedy pojawił się choć jeden galeon. Kusiło ich złoto, lecz nie mogli się do niego zbliżyć. Cała trasa patrolowana była przez szybkie fregaty wojenne. Małe statki kupieckie padały łupem piratów, a złote galeony i fregaty Wielkiej Armady pływały bezpiecznie po Atlantyku. Samo pojawienie się fregaty zapewniało spokój całemu rejonowi.
Na murach Kadyksu pojawiły się flagi Anglii: czerwony krzyż na białym tle. Herb Cruzów był podobny — cztery czerwone trójkąty złączone wierzchołkami i białe tło.
Wielka Armada otoczyła port w Kadyksie. Początkowo chciano wkroczyć do miasta i powiesić piratów. Wydano odpowiednie rozkazy. Atak był nieunikniony.
— Ekscelencjo, ekscelencjo, przysłano list od króla Filipa! — krzyczał mężczyzna biegnący w kierunku mostku.
Don Alvaro polecił, aby przepuszczono kuriera. Wziął rulon. Obejrzał dokładnie pieczęć królewską i przełamał ją. Rozwinął rulon, po czym zaczął czytać na głos.
— Ja, król Hiszpanii i ziem zamorskich, mam wolę, by nie niszczyć miasta Kadyksu…
List był długi, lecz został przeczytany do końca.
— Panowie, słyszeliście, jaka jest wola króla. Odstępujemy od ataku. Powiadomić pozostałe fregaty!
Nastała cisza. Po chwili nieśmiało zaczęły bić dzwony portowej kaplicy. Do okrętów dochodził też śpiew. Były to znane pieśni kościelne. Potem na murach pojawiła się procesja z krzyżami. Modlitwy mieszały się z płaczem dzieci i lamentem kobiet.
Don Alvaro zdjął z głowy hełm z białym pióropuszem. Przełożył go do lewej ręki, a prawą wykonał znak krzyża. Zapytał stojącego obok generała:
— O co modlą się ci ludzie?
— O szybką śmierć. Są głodni, pozjadali już nawet psy. Niedługo zaczną zjadać się nawzajem.
Wszyscy na fregacie uznali dowcip generała za dobry i zaczęli głośno się śmiać. Wesołość nie udzieliła się dowódcy. Zamyślił się i powiedział:
— Ci ludzie nie chcą złota czy władzy, oni po prostu chcą żyć. W mieście jest kilkunastu złoczyńców, reszta to zakładnicy i mieszkańcy miasta. Czy mieliśmy zniszczyć całe miasto, by zabić kilku winnych?
— Co robią księża na murach? Bronią piratów? Może to też zakładnicy?
— Pewnie wszyscy złoczyńcy już się wyspowiadali, nawrócili na wiarę katolicką i służą do mszy, wasza wysokość.
Na fregacie znów zapanowała radość. Wymyślano coraz lepsze dowcipy.
Cruz uśmiechnął się.
— Oby to była prawda.
Znał jednak dobrze kuzynkę Elizabeth. Była godną uczennicą swojego ojca Henryka. Obiecała wszystkim piratom wolność i zaszczyty. Tych kilkunastu zbójów w mieście ma wiele do stracenia i bardzo wiele do zyskania. Cóż zatem wymyślili?
— To dobrze, niedługo wrócimy do domu — powiedział.
Posmutniał i poczuł się słaby. Spojrzał przez lunetę na mury Kadyksu.
— Mają mnie za diabła — powiedział — a tych kaperów za świętych. Kto ma rację? Komu sprzyja Bóg?
Wystarczyło wydać jeden rozkaz, wystrzelić jedną kulę armatnią, a historia świata wyglądałaby inaczej. Miał jednak inne problemy.