TYLE MNIE
wyłuskana z zasupłania impresją pełni bezsennej
z lunatycznym księżycem skrzącym myśli srebrzyste
jak gdyby chciał uwiecznić posrebrzone skronie i liście
wciąż szukam powrotów w pierwsze tęsknoty
z nieświadomości zdradzonych przysiąg
i niepamięci dozy
przyoblekam się w gwiazdy spadające z powiek nocy
chcę rozjaśniać dzień pełgający naprzeciw
gruzłowaty nieoswojony nijaki — piszę wiersz …
w rozkrywanych płatkach codzienności
odnajduję krople natchnień z odbiciem tęczy
ulotnie osiadającej na skraju każdej z obietnic
kiedyś wypiję jednym tchem bez rozżalenia
słodko-gorzki nektar niespełnionych marzeń i rozczarowań
ale jeszcze chcę smakować poziomki zawsze jakby po raz pierwszy
wpadać w zachwyt nasion kiełkujących
odkrywać kształty pulsujących miłości i drzazg intencje
przede mną jeszcze najpiękniejsze
i wiele żałosnych szram wciąż młodych wiekiem …
niech ten wiersz przeniesie mnie na drugą stronę
w głąb siebie odkryje drugie dno rozumienia rzeczy
ile mnie jest we mnie ile sprzeniewierzeń ile rozpaczy …
po drugiej stronie utraconej drachmy
przez majestat ciszy
kamienny ostaniec wierszem przemówi
prostą kreską dopowiadając opowieść
granitowy karb pośród dwóch rozliczonych dat …
i czas się złuszczy i głaz zmurszeje
wiatr wiernie roześle
posrebrne odblaski w ziarenkach prochu i piasku
CZAS SPOTKANIA
opustoszały ulice
na placu zabaw nie słychać śmiechu dzieci
w szpitalach samotne umierania
cichnące syczenia respiratora
selekcja — brak salomonowych rozwiązań
brak fundamentów barykad
niemożność — bezmoc jak cykuta …
ślad na ekranie prostolinijnie uwodzi doczesność
w perspektywę uniwersum w ogrodach
gdzie nic nie znaczą wszystkie tryumfy i brawa
zwodnicze i pozorne …
— łzy rozległa rana zdradza pokorę …
gdy niewidzialne niepoznane demiurgicznie broczy
pragniemy wierzyć że bezpiecznie przejdziemy
przez środek wzburzonej wody
nim brzegi zatopią pandemii funeralne potopy
bezkompromisowo …
urobek mikrobów przekazywanych dotykiem dłoni
w powietrzu koniecznym w każdym oddechu a strasznym
jak widma śmierci niespodziewanych i nagłych …
świat obnażył niekonkrety i wszechmarność
na stosach prochów nieme znicze zapalając …
czas smutku czas bez nadziei
w kronikach wyblaknie z barwy kiru
pozostanie balans człowieczy na wątłej linie
gdy poruszona skrzydłem motylim rezonansowo drży
przy rosnącej amplitudzie wychyleń
archetyp przyszłych dni
marzec 2020
SYMETRIA
byłeś obok a daleko na czułość na domknięcie rąk
bliżej nieśmiałość chwili i zwątpienia
mgły cięższe od ogromu piekła i nieba
pocięły na fragmenty świeżą miłość — ambiwalentnie
ciąg dalszy z marzeń utkany
zawisł za firaną powiek w ciasnej przestrzeni kabały
archetypem pożądania w szkatule nieczułego chronometru
zgrzyt sprężyn odmierzał wieczność — czas rozstania
orant tęsknoty po wielekroć
celebrans pamięci
jak płatek róży zasuszonej w wierszu i we mgle blask
bezwolnie gasły wszystkie poblaski
jaśniały zaprzeczenia pozy wschodzące na twarzy
równoważnia pochyła
repasacje transfuzje całopalenia …
nadzy wśród popiołów przyoblekliśmy się w miłość
od skrzydeł aż do szponów
rozwikłaliśmy po pętelce gesty nieme serca
wspólna perspektywa odkłamała krzywe lustra
dal się przybliżyła na dotyk ust na szept na ból
o słodko-gorzkim smaku ambrozji
SPACER POSREBRNĄ ULICĄ
„A podobno jest gdzieś ulica
(lecz jak tam dojść? którędy?),
ulica zdradzonego dzieciństwa,
ulica Wielkiej Kolędy.”
K.I.Gałczyński
do murów srebrzących się w duszy
przywarła papilarną kolędą
opowieść dzieciństwa ulicy
gdy puls ustanie kolęda trwać będzie
w pogłosach ulicy z ulic najpewniejszej
wybrukowanej w szare kamienie
kaleczące palce a układane wiernie
tworzą sentencje drogi dróżki ścieżyny
do miejsca gdzie kona wiatr niecierpliwy
w szczelinach odartych ścian
stary dom rodzinny
w którym kiełkowały wzajemnym wierszem
niedokładne rymy
w kromce chleba dobrze wypieczonego
pachniała obfitość dni wybawionych od złego
wspomnień ni pamięć ni czas nie złuszczy
wciąż na nowo rozwierają się drzwi jak oczy
i nieba dotyk zwiastuje świeży powiew
na kamieniach zakwitają pelargonie
dzieciństwa świat dopełniony kolędą
zaczyn dobrego — w nawałnicy remedium
mojej kolędy ulica
do której wciąż powracam jak na skrzydłach
mojej ulicy kolęda
cicha i piękna
chwila zatrzymania się
na jedno tchnienie na uśmiech na westchnienie
chwila wspomnień
podróży od zarania do wieczności korzeni …
NA CHWILĘ …
nie do wiary doskoczył aż tak wysoko
w mój samotny pokój w sedno spłowiałej ściany
na ósmym piętrze z wielkiej płyty chłodnego betonu
na osiedlu bezdusznych molochów
prostoskrzydły przyjaciel ze świata dziecięcej baśni
szmaragdowej pełni pogodnej i zbawczej
śmiesznie łaskotał w dłoni
roztkliwionej dotykiem nieba
szkoda — kazus życia — musieliśmy się rozstać
nie miałam dla niego nadziei ani bezpiecznego miejsca
przymierze zagarnęły ramy układy banały
świtaniem wyrazistsze niż wczorajsze twarze
a wszystko niezbędne dla racji stanu i powagi
za oknem będzie szczęśliwszy i doskonały
pośród ujmujących traw zaprzyjaźnionych
w jego świecie szczodrym i prawdziwym
bez praw pisanych a sprawiedliwych
mój świat za herodowy dla jego maleńkich cząstek
dla spraw kryształowych jak wolna przestrzeń
może mnie znów odwiedzi w porze lunarnego blasku
nad snem zielone piruety zatańczy ku gwiazdom
słyszę jak co noc cyka kołysankę pastelową
aksamitnie — szeleszcząco — na skrzydełkach muślinowych
mój przyjaciel konik polny
bijące serce Matki przyrody
i Ojca Boga
REKOLEKCJE
w Mądrości Swej
Bóg nagradza karząc
karze nagradzając
leczy raniąc
rani by zbudować
fundamenty wiary
ze strupów i szram
grzech i wybaczenie
pokuta i miłosierdzie
błogosławiona wina
miłość ma sens
WZRASTANIE AMPLITUDY
sekundowanie budzika nakręca minuty
po kres cierpliwości trybów i natury
zwiastuje nadejście nocy po przeszłym dniu co nie wróci
supła się ciemność nostalgia i codzienna mgła
brzęczy uwięziona w nocnej lampce nocna ćma
ku cierpieniu zwiodły ją blasku blichtry
miłosiernie naciskam wyłącznik substytucyjny i oczywisty …
a kto nam wyłączy
gdy strzępy skrzydeł opadają — wzlatują kłamstw absoluty
hipokryzji cienie — demiurgiczne lejtmotywy
ku poblaskom ku wzlotom ostatecznie ku upadkom
krążą srebrniki — krążą wyglansowane od ściskania
a wszechmogące w łaskawości swej aureoli lub cienia …
z ciążeniem z przemijaniem i ziemia się kręci
z krążeniem ciągłym wokół własnych zwątpień i niepamięci …
skołowana dniem co spłynął jakkolwiek lub źle
w tumulcie ulicznej nawałnicy tylko zranienia
jeszcze nie śmierć…
odpływam na wysypy oczekujących snów
hypnos i tanatos — czuwający bracia — prowadzą na brzeg
w swej galaktyce niespokojnie śnię
z niewierności marzeń sennych
zrywa mnie hałas budzika i hałas zza niedomkniętych okiennic
świat uruchamia fanfary klaksony hekatomby pychy …
giną autorytety …
rezonans zagłusza prześmiech pajaca i szmery sumienia
takie faux pas
pośrodku indoktrynacji i skłócenia cień mroczy …
i kolejny dzień umiera zalany sympatycznym atramentem nocy
sekundowanie budzika uczci pamięć w ciszy
co nie jest przemilczeniem
pogłosy broczą codziennie …
październik 2020
PRZEOBFITOŚĆ
w cybernetycznej sieci powiązań
poszukujemy szczęścia
globalną autostradą prosto do nieba
ignorując światła na przejściach
i znicze przy drogach
uwięzieni w szeregu zero jedynkowym
papilarnie potwierdzamy sens istnienia
samotnego tętna
coraz bardziej uwikłani w pozory życia i uzależnienia
na moment koronny stwarzamy siebie w świecie wirtualnym
by być
w bajtach neuronów
rodzi się racjonalność złudzeń
układów scalonych jarzmo
ochrona danych dawno zaprzedanych diabłu
wirusów widmo — odpowiedzią coraz nowsze pandemie
powstają kompatybilnie
wszechpanujący plastikowy konwenans
corpus delicti człowieka i bezduszność
oddychamy do połowy płuc
drugą połowę spowił dym rakotwórczo
milczeniom wykrzywiając usta
aktywność zmienia planetę
świadomość wiedzy nie spływa do serc
konsumpcjonizm bez szacunku prarzeczy
by mieć
reszta to głupstwo
i drzew coraz mniej
niezaprzeczalne życie trwa
w dramacie w kilku odsłonach
na końcu opada ciężka kurtyna
w zasobach ludzkich pogrzebany człowiek
krzyczy
krzyku nikt nie słyszy
w słuchawkach muzyka gra
marsz Chopina
ROZBRAJANIE CHANDRY
chciano ubrać chandrę w liryczne wiersze
powiedziała beznadziejnie że nie chce
że jest nieciekawa wiecznie apatyczna
dlatego pozostanie zwyczajnie prozaiczna
chciano przyozdobić ją rymami
pięknymi jak noc rozgwieżdżona
jak tęcza ubarwiona naprzeciw słońca
odmówiła że jej kolor to melancholia
i spopielone poblaski i łzy słone jak atlantyk
chciano chandrę oszlifować metaforą
woli być rzeczywistą nie abstrakcyjną formą
zagarnąć horyzont zaciemnić i utonąć
nie chciała być nawet alegorią
woli być smutna jak żałoba
i krnąbrna jak sękata laga
apostrofa też jej nie bawi i nie wznosi
tudzież peryfrazy szczegółowy opis
nawet oksymoron jej nie ubarwi nie zadziwi
rozdramatyzowana sztuka gnębienia ludzi
pomimo i wbrew popełniono wiersz
chandry kształty bez wyrazu delikatnie otulono frazą
literki niezestrofowane wzięły chandrę we władanie
a ona chcąc zachować twarz wzięła pochmurność za pas
pozostawiając błękit — jako wyrzut z czystej niechęci
i klasycy stworzyli dzieła z jej smętnych pieśni
na chandrę najlepsze jest pisanie wierszy
UKIERUNKOWANIE
ośmieliłam się prosić Boga
o strącenie lucyfera
usunął go z drogi
teraz nie mam już wyboru
staram się klękać w porę
ZDĄŻYĆ
zdążyć do Betlejem z wędrowaniem
przed Golgoty ostatecznym ukrzyżowaniem
gdzie gwoździe wbijane ciężkim młotem
zdążyć pomiędzy ich trwożącym łoskotem
co z jękiem z ust wyrwanym ból niesie
jak echo ściętego drzewa w lesie
niepotrzebnie zwiędłej zieleni drżenie
napełnia serce głębokim oczekiwania milczeniem
śpieszyć co tchu dźwigając miłości jarzmo
nim rącze konie poniosą w dal niepewną
pochwycić cugle w dłonie niezdarne
uchwycić kierunek i zdążyć przejść przez prawdę
śpieszyć z dążeniem przed bramy zatrzaśnięciem
z wiary płomykiem migoczącym
wejść w podwoje w stroju godowym
zdążyć być na ten czas w pełni gotowym
i usłyszeć szept mchów wzruszonych końskimi kopytami
galop skończony choć nieprzerwany …
ECHOSONDOWANIE PEJZAŻY
odrapana biel ściany
na zewnątrz sprzedają marzenia i pozory
przez okna wnika światło nocy
z roziskrzoną połacią nieba
nocy w której wychodzą nadzy i cisi
ze szpitalnych pokoi w bezkresną przestrzeń
przeczuwając piękno
ponad wszelkim stanem skupienia i zmysłów
mówią żeby łez nie ronić
przecież i tak odejść muszą
z pragnieniem perspektywy tamtej materii
chcemy zatrzymać dotyk dłoni na odległość
nie głębszą niż smuga wotywnych świec
spojrzeń ciepło wysupłane z wezbranych cieni
uśmiechów drżenie
i dźwięki słów dopowiedzianych poszeptem
wewnątrz własnych myśli
strzepniętych na boczny ołtarz rezurekcji
świat skurczony do jednej łzy
w sercu wyrwa
pragniemy zapamiętać wszystko
każdy szczegół ozdobiony perłą
zatrzymujemy wczoraj i powielamy blisko serca
bliżej się nie da
UŚMIECH BIAŁYCH PŁATKÓW
kwitnące zawilce obudziły uśpione zeszłoroczne liście
rozwarły skarbnice
zabieliły leśne polany
zalśniły jak perły
radość rozsiały i szczodrość ziemi
do koron drzew pulsują transcendentalne soki
spływając po korze niosą pamięć i nadzieje
jako motyw: miłość na co dzień i przemijanie
szukając odpowiedzi z woli pytań
unoszę dłonie ku niewinności zdradzonej
empirycznym archetypem
zbierając rozsypane zawilców płatki
układam wotywne kwiatostany
przyoblekam zamyśleniem refleksjami
zdobię w nie szarość i wszystkie marności
rozjaśniają się widoki
mojego życia wiosny
pożądania piękna i rozkoszy
w bukiecie zerwanych kwiatów życiodajne zgony
w praprzyczynie ich ślady i zalążki
ofiarują siebie bezwarunkowo w dziękczynieniu
zadość
uczę się wzajemności by nie ranić serca kwiatów
a zrozumieć delikatność płatków wiernych swej istocie
pogodzonych z przemijaniem
w szmaragdowej kwintesencji zapamiętane
powracają co roku inne a w doskonałości takie same
bez grzechu
rozgrzeszające zimę i mnie z mojego czasu
nieuchronnie więdnąc po płatku gubię siebie
podeptane przez tłum są moją pokutą i nadzieją
że płodniejszą stanę się ziemią
w ogrodzie
NIEWINNOŚĆ RÓŻY
stwarzasz mnie różą
wiedząc że bez kolców mnie nie ma
delikatnie przytulasz zielony aksjomat
unikając krnąbrnych zadziorów
rozwierasz nieśmiałe płatki opuszkami palców
rozkwitam ośmielona aksamitnym dotykiem
kolce to moja obrona przed brutalnością
jesteś pryzmatem — pozwalasz pozostać sobą
zachwycać świat i zachwycać się światem
gdy rozsypią się pomięte płatki wspomnień
raniąc o próżność palce pozbierasz niewinne
dotykiem łagodności i pragnienia
ułożysz bezgrzeszny wieniec — nasza ikona
a kiedy zapłoną wszystkie zmysły
w odmętach poznania i tajemnicy
chłoniesz istotę każdej uronionej łzy
wspinasz się po cierniach ku namiętności
w absolucie zenitu
spragnionymi ustami wybierasz szmaragdy rosy
i spijasz ambrozji rozkosz doskonałą …
po akcie spełnienia skrzydeł dodając
miłość się w nas ukorzenia
nieskończenie pąkami brzemienna
nadzieja odrodzeń
więc stworzysz
mnie — stworzysz na nowo — różą jak co dzień
niecodzienną nad podziw
ubierzesz w zmysłowość i łzę pożegnań
dziewiczą
co dzień
DROBIAZGI — MASKI
odkurzała bibeloty
siedział w wytartym fotelu z gazetą codzienną
w codziennym spojrzeniu
podlewała kwiaty
oglądał wiadomości ze świata
bliższego niż przestrzeń ściany niespłowiała
za ślubnym portretem
gotowała obiady
parzyła herbatę w czajniku z porcelany…
w milczeniu odeszła
pozostawiając smak najlepszej kawy na świecie
w pustej filiżance
przy stole puste miejsce
porankiem nie napełni pustego domu
aromatu nie uroni
łzę tylko i nagły skurcz serca w pobrużdżonej dłoni …
przerwana koncelebra codziennych kropli
przeżutych samotnością we dwoje
podwójnie niewypowiedzianym słowem
spóźnionym gestem
chciał uchwycić nagą dłonią zapach jej perfum
w pustej szafie w pustym pokoju
skaleczył się o chropowatość ściany
i gwóźdź trzymający ozdobną ramkę
zmarnotrawionym sercem
PRZEZNACZENIA
we wnętrzu kropli
tętnią oceany
w kryształkach piasku
milczenie menhirów
oazy wyrastają na pustyni
SCHRONY PEŁNE NADZIEI
podziemia — schrony — piwnice
chronią zaklęte w laurce dziecięcej życie
namalowanej przez osierocone dziecko
czekające na powrót mamy
przy której bezpiecznie i ciepło
gdy na zewnątrz świszczą kule i bomby wybuchają
roztrzaskane kikuty drzew konają niemo
przerażone ptaki ulatują w dal niepewną
nie wszystkie powrócą do swoich gniazd na zgliszczach
te uniesione skrzydłami anioła śmierci
spoczną na kamiennych pomnikach — jako zwycięzcy
i wiecznie śnić będą o podniebnych lotach …
ze środka rozszarpanej rany sączy się życia zew
pisany krwią i łzami naprzeciw śmierci i wbrew
na przeciw nienawiści
w schronach przeciw bombowych rodzą się dzieci
rodzi się nadzieja
nadzieja — przepełnionych lękiem — dni
nadzieja — na nowy lepszy świt
co nieuchronnie jak dzień jutrzejszy nastanie
celebrowany skurczami i rozkurczami serca
póki ziemia nie przeminie …
nie pamiętając nauk kolejny uzurpator śni sen
sen o potędze — która wraz z nim umrze — umrze haniebnie
ale przedtem na palcach chciwie rozcapierzonych
zadzierzgnie swój miraż — pejzaż nigdy niespełniony
i wolno powoli zaciskać będzie węzeł na własnej szyi
aż po szubienicy pętlę — tak zawsze kończą tyrani.
zło nigdy nie zwycięża — nawet gdy sięga po niebo a Bóg milczy
dobro wylewa się falą tsunami z kielicha goryczy
jak nigdy dotąd — i rodzi człowieka dla ludzi
z ruin powstaje wiara — na obcych brukach nadzieja się budzi
że powrócą do swojego kraju
i będą przy filiżance herbaty wspominać bohaterów …
marzec 2022r.
Z NIEDOSYTU
ciągły niedosyt tętniący w piersiach
karmi wezbrane chwile
zliczone w łut szczęścia
chwile oprawione w zachwyt
inkrustowane jak mgławice
na drogach mlecznych galaktyk
mlecznych jak piersi matki
wtulona w cielesną rzeczywistość
świat materialny
pochylam się nad gąsienicą
co motylem zostanie
chowam w głąb duszy tę chwilę
by zapamiętać jej mijanie
i przemijam papilarnie określona
przez moment wszech niepewny
co właśnie zaistniał i już się spopielił
poruszyły się kości i cienie
myśli opuściły swoje cele
powstał wiersz
PRZEMIJANIE NOCY
strawiony dzień pozamykał bramy
i szare oczy domów szarych
zawiesił leniwymi kotarami
mrok przykrył czatujące cienie
czarny kot stał się niewidoczny
godziny zamknięte po północy
w duszach zegarów
i wahadła wprawione w ruch jednostajny
nie przerywają ciszy
miarowym poszeptem każdej minuty
…
za zasłoną drogi mlecznej
spokojnie przemijają gwiazdy
i płowieje księżyc
purpurowieją obłoki
kolor czerwony zmienia barwę
jaśnieje
wystawiony na promienie słoneczne
dlatego horyzonty otwierają się delikatnie
przeganiają ze snów mary nocne
dźwigają ciemne rzęsy
różowiąc zbudzone kuranty
rozciągają wskazówki
na rozjaśnionej tarczy czuwających zegarów
ruszają turbiny
z trzaskiem turkoczą zwijane rolety
na zewnątrz okien
absorbując blaski
kolejny dzień staje się realny
dotknięty niewinnością
MIRAŻE
uschłe drzewa umarły stojąc w samotności
w proch obrócone świecą w ciemnościach
udając świetliki co udarem porażone zgasły
z niedopałkiem w odwłokach
stokrotki padły zwiędnięte i zasuszone
pomiędzy stronice bajek z morałem
na pamiątkę że istniały pachnące i białe
wśród rymów zatrzymany czas kwitnienia
czas ożywczy jak poranna kawa
czas życia przed czasem
gdy żniwo zagarnęła bezwzględna sahara
i lukrowane miraże poją jak krople wezbrane
na kryształowym brzegu filiżanek
a pustynie się roją
roją …
GETSEMANI
drzewa oliwkowe cień rozpostarły
na zroszone czoło wietrzyk nieśmiało powiał
kręcąc młynka
powoli obracał liście zielone
kołował wokół nie chcąc wybudzić
pogrążonego w modlitwie
przed drogą ostateczną
przed ostatnim słowem
zanim pragnę wykonało się