E-book
11.76
drukowana A5
41.5
Porwanie

Bezpłatny fragment - Porwanie


Objętość:
250 str.
ISBN:
978-83-8155-696-5
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 41.5

Rozdział 1

Kasia zawsze była chuda jak patyk, wręcz cienka niczym nitka.

— Jedz, dziecko, jedz, bo nigdy nie będziesz duża — powtarzała jej wciąż mama, a ona wcale nie miała ochoty na jedzenie. Pomiędzy dziećmi z podwórka była największa, więc nie czuła potrzeby dalszego rośnięcia.

— Wcale nie chcę być gruba jak Ula — odpowiadała mamie.

— Ależ kochanie, tyle razy ci powtarzałam, że Ulka wcale nie jest gruba.

— Tak, tak, wiem, ale ona jest o wiele grubsza ode mnie.

— I właśnie z tego bardzo cieszy się jej mama.

— No przecież ty też zawsze mi mówisz, że cieszysz się kiedy jestem zdrowa i grzeczna, zwłaszcza kiedy jestem grzeczna.

— Naturalnie, cieszę się, jak najbardziej, ale mogłabyś trochę więcej jeść, to ja wtedy mogłabym jeszcze częściej się cieszyć.

— No wiesz, mamo, jeszcze byś wtedy pękła ze śmiechu, i co ja bym wtedy bez ciebie zrobiła?

— Prawdziwy urwis z ciebie, kochana. Idź już się bawić na dworze, tylko nie chodź znowu do żwirowni, bo wiesz jak ja tego nie lubię.

Kasia w podskokach wybiegła przed dom i skierowała się wprost do drugiego budynku, po sąsiedzku stojącego przy tej samej drodze, wybrukowanej kamieniami o różnych kształtach i kolorach. Wzdłuż bruku wiodła wąska ścieżka dla pieszych. Za ogrodzeniem, przed domem siedziała na niskiej ławeczce Ulka i jadła właśnie bułkę.

— Cześć Ula, zawołała Kasia wesoło i weszła przez furtkę na podwórko.

— Cześć odpowiedziała — chcesz gryza?

— Nieee… Co robimy?

— Chłopaki poszli bawić się w wojnę — powiedziała Ula. — Może pójdziemy do nich?

— Dobra, chodźmy.

Obie dziewczynki pobiegły za dom, gdzie przeszły przez dziurę w płocie pomiędzy drewnianą szopą na opał a blaszanym garażem. Przechodząc wąską ścieżką wydeptaną pomiędzy wysokimi pokrzywami musiały podnieść ręce wysoko do góry, aby uniknąć oparzenia. Na całe szczęście obie były w długich spodniach. Za szopkami, nieopodal wielkiego krzaku dzikiej róży, siedzieli na piasku trzej chłopcy. Adam był najstarszy, miał jedenaście lat, ciemne włosy i oczy. Bardzo lubił przewodzić w podwórkowych zabawach, ustalać podział ról, decydować o szczegółach. Piotrek i Edek byli braćmi. Pierwszy z nich zaledwie o rok młodszy od Adama zaczynał już dostrzegać, że starszy kolega nie zawsze potrafi wyegzekwować swoje rozkazy, nie zawsze udaje mu się zwyciężyć w koleżeńskich szarpaninach nazywanych szumnie bójkami. Widział szansę dla siebie na zdobycie pierwszeństwa w paczce kolegów, zwłaszcza że brat zawsze go popierał w sprawach spornych. W razie konfliktu we dwóch stanowili silną grupę nacisku. Chłopcy właśnie kłócili się o to kto będzie dowódcą oddziału.

— Skoro nas jest dwóch, a ty jesteś sam, to właśnie pasuje do zabawy. — Głos Piotrka był rzeczowy i spokojny.

— Ja będę dowódcą oddziału partyzanckiego, Edek będzie moim zastępcą, a ty będziesz oficerem wojsk okupacyjnych.

— Przecież to ja jestem najstarszy — głos Adasia wyraźnie drżał z niepokoju i urażonej dumy — więc to ja decyduję — mówił coraz głośniej. — Ja będę dowódcą, ty będziesz oficerem, a on będzie mógł być dziennikarzem.

— Ja nie chcę być dziennikarzem — zaoponował Edek.

— Cześć chłopaki, o co się kłócicie? — zapytały Kasia podchodząc z Ulą do nich i siadając na ziemi. Ula stanęła za jej plecami i dalej gryzła swoją bułkę.

— Oni nie chcą się zgodzić z moimi rozkazami — powiedział niemal płaczliwie Adam — a przecież to ja jestem najstarszy i najmądrzejszy.

— Wiek wcale nie oznacza mądrości — sprzeciwił się Piotr. — Mogą być ludzie nawet dorośli, a głupi. Zresztą, skoro ma być demokracja to możemy głosować. Dziewczyny też mają prawo głosu.

— Nieprawda — zaoponował Adam — skoro dziewczyny się nie bawią, to nie biorą udziału w głosowaniu.

— Ale my też chcemy się bawić! — Zaprotestowała Kasia i spojrzała z nadzieją na Piotrka.

— No właśnie — podchwycił — skoro dziewczyny też chcą się bawić to biorą udział w głosowaniu, a jak się komuś nie podoba, to może iść do domu. Piotr czół już wyraźnie, że jest górą.

Adam zrozumiał, że przegrał tą batalię.

— No to w końcu w co chcecie się bawić?

— W to samo — odpowiedział mu szybko Piotrek. — Ty będziesz oficerem, a Ula zostanie twoim zastępcą. Ula, chcesz być zastępcą?

Dla Uli był to najprawdziwszy awans, ponieważ dotychczas bywała zawsze tylko zwykłym szeregowcem.

— Zgadzam się — powiedziała z zadowoleniem.

— No właśnie — decydował szybko Piotr — ja będę dowódcą oddziału, Edek moim specjalistą od materiałów wybuchowych, a Kasia zastępcą do spraw kontrwywiadu. Spojrzał kolejno po wszystkich. Byli zadowoleni. Tylko Adam z niewyraźną miną rysował palcem w piasku nie podnosząc głowy.

— No dobra, — powiedział Piotr — brakuje nam jeszcze dziennikarza, ale wiem kto nim mógłby być. Wszyscy patrzyli na niego z zaciekawieniem. Nikt nie chciał być dziennikarzem, bo ten przecież ginie w zamachu terrorystycznym. Piotr mówił wolno, nawet zbytnio przeciągając słowa:

— Musimy wszyscy iść do niego i zaprosić go do wspólnej zabawy. Powiemy, że proponujemy mu najważniejszą rolę w naszej zabawie, to wtedy na pewno się zgodzi i jeszcze będzie zadowolony. Wiecie o kim mówię? Nikt z pozostałych dzieci nie wiedział.

— Do Budziszów przyjechali letnicy i jest z nimi chłopak w naszym wieku. Ma na imię Karol. Widziałem go wczoraj jak siedział przed domem na ławce i z nudów czytał książkę. Jeżeli zaproponujemy mu wspólną zabawę, to na pewno się zgodzi. Wszyscy uznali to za bardzo dobry plan.

Całą grupą poszli w kierunku wiadomego domu. Po drodze minęli pasące się w przydrożnym rowie stadko gęsi. Ptaki były wielkie i dostojnie skubały trawę. Gromadka dzieci na wszelki wypadek ominęła stado szerokim łukiem, wychodząc aż poza środek drogi. Po chwili znaleźli się przed piętrowym budynkiem, wymalowanym na biało. W ogrodzie przed domem nie rosły żadne warzywa, ponieważ posiano tylko trawę. W kilku miejscach zostały ustawione białe ławki parkowe, biała miniatura drewnianego wozu, biała konewka, kilka równie białych baniek do mleka, a nawet biała studnia z białym zadaszeniem i białą korbą. Wszystko na tym podwórzu było pomalowane na biało. Wyglądało to aż zbyt estetycznie, zbyt higienicznie, jak w szpitalu. Całości wrażenia dopełniał widok kobiety w białym fartuchu rozwieszającej białe prześcieradła na sznurku.

Dzieciaki stanęły grupą przed furtką i przyglądały się podwórku. Po chwili kobieta ich zauważyła i spytała czego szukają. Najbardziej pyskata w ich gronie Kasia odparła, że szukają Karola. Taka to wszędzie sobie poradzi. Kobieta zdziwiła się, że goście dopiero wczoraj do niej przyjechali, a już miejscowi zdążyli poznać tego chłopca. Kazała chwilę zaczekać aż go zawoła z domu, ale najpierw musi dokończyć wieszanie bielizny. Cóż było robić, trzeba było czekać. Gdy pani Budziszowa skończyła swoją pracę, wzięła pustą już miskę i wróciła do domu. Czekali przez chwilę niecierpliwie. Wyjdzie, czy nie wyjdzie? Jednak wyszedł. Miał granatowe spodnie do kolan i rozpinaną koszulę w kratę z krótkimi rękawami. Podchodził do nich wolnym krokiem.

— Cześć — powiedziała pierwsza Kasia, a towarzyszący jej koledzy powtórzyli przywitanie.

— Cześć — odpowiedział im chłopiec.

— Chcieliśmy ci zaproponować przystąpienie do naszej bandy i wspólną zabawę w wojnę — rozpoczął Piotr. — Mógłbyś zostać jednym z głównych bohaterów, to znaczy dziennikarzem, a my wzięlibyśmy na siebie role żołnierzy i partyzantów. Oczywiście, jeżeli zechcesz.

— Czemu nie — odparł Karol z zapałem.

— Wspaniale, w takim razie chodźmy na łąkę pod lasem — zarządził Piotr. — Ja jestem Piotrek — powiedział wyciągając do nowego kolegi rękę. Wszyscy się przedstawili i przywitali. Potem razem poszli w stronę miejsca zabawy.

Na łące pod lasem znajdowało się przygotowane miejsce do rozpalania ognisk. Kupa popiołu otoczona była kręgiem kamieni, które tworzyły palenisko. Dokoła paleniska były rozmieszczone grube bale, które służyły do siedzenia przy ogniu. Nieco dalej od ogniska stał stół pozbawiony jednej nogi, dlatego miał mocno wbite pozostałe nogi w ziemię, tak że był znacznie niższy niż normalnie bywają stoły. Wkoło zostały ustawione spore kamienie, mogące od biedy być miejscami do siedzenia.

Adam wskazując Karolowi najpierw ognisko, a potem stół powiedział:

— Tu będzie kryjówka partyzantów, a tu baza wojskowa. Najpierw przeprowadzisz wywiad z oficerem w bazie wojskowej, potem zostaniesz uprowadzony przez partyzantów i zrealizujesz swój życiowy reportaż z życia oddziału partyzanckiego i jego walki o odzyskanie niepodległości.

Potem usiadł na kamieniu przy stole. Swoje miejsce zajęła również Ula. Z kieszeni spodni wyjęła dwa cukierki. Położyła je na stole, przyjrzała się im dokładnie, potem wzięła jeden z nich, odwinęła z papierka i włożyła do buzi.

— Proszę usiąść i się poczęstować — powiedziała z zadowoleniem do Karola. Ten zrozumiał, że właśnie zaczęła się zabawa, więc usiadł na kamieniu przy stole. Pozostałe dzieci przyglądały się odgrywanym rolom.

Karol siedział przy stole i przez chwile milczał. Zastanawiał się od czego zacząć rozmowę. Potem zwrócił się do Adama.

— Dziękuję panu, kapitanie, za wyrażenie zgody na przeprowadzenie tego wywiadu. Nasi współobywatele w kraju są niezwykle zainteresowani postępami na froncie i sukcesami naszych wspaniałych wojsk. Rodziny żołnierzy wprost drżą z niecierpliwości przed publikacją kolejnych informacji z linii frontu. I tu moje pierwsze pytanie: jak udaje wam się rozpoznać, którędy przebiega linia frontu, skoro przychodzi wam walczyć z rozproszonymi siłami wroga?

Adam aż otworzył szeroko usta ze zdziwienia. — Chyba już w to grałeś, co? — zapytał, ale Karol tylko uśmiechał się w milczeniu.

— No więc tak — rozpoczął Adam po chwili namysłu. — Rzeczywiście, nie może być tu mowy o wytyczeniu jakiejkolwiek linii frontu — powiedział — dlatego musimy być nieustannie czujni, nieustannie gotowi do walki, ciągle w pełnej gotowości bojowej. Wróg czai się za każdym zakrętem, za każdym rogiem. Zwyczajny transport każdego towaru musi odbywać się pod osłoną czołgów i transporterów opancerzonych. Zajęcie każdej wioski, nawet każdego domu musi odbywać się po uprzednim przygotowaniu artyleryjskim. Radzimy sobie jednak bardzo dobrze, żołnierze są dzielni nad podziw. Nasze rodziny, bliscy i znajomi mogą być z nas dumni. Godnie reprezentujemy nasz kraj, nasz naród, nasz rząd i pana prezydenta w tej okropnej wojnie. Walczymy przecież po to, aby wszyscy nam bliscy mogli czuć się bezpiecznie, mogli spać spokojnie, mogli posyłać dzieci do szkoły wiedząc, że ich bronimy i stoimy na straży ich szczęścia.

— Jeśli już rozmawiamy o przygotowaniu artyleryjskim to proszę bardzo o opinię pana kapitana w sprawie nowych armat sto milimetrowych, które tak niedawno weszły w skład wyposażenia naszych wojsk.

— To bardzo dobre armaty. Do tej pory stosowaliśmy broń artyleryjską mniejszego kalibru, ponieważ na obecnym etapie działań używamy armat raczej do prowadzenia ognia na wprost. Ze względu na niebezpieczeństwo użycia przez wroga samochodów osobowych jako pułapek wypełnionych materiałami wybuchowymi, tego typu uzbrojenie sprawdzało się bardzo dobrze. Niestety, ostatnio przeciwnik zaczął używać również ciężkiego sprzętu, a ponadto stosuje specjalne stalowe płyty pancerne mocowane do karoserii pojazdów, w związku z tym zostaliśmy zmuszeni do wykorzystywania właśnie tych nowoczesnych osiemdziesiątek oraz setek. Zamówiliśmy również dostawę armat stu dwudziesto milimetrowych.

— Proszę mi również opowiedzieć jak sprawują się w boju nasze nowe czołgi „Twardy T 60”. Słyszałem plotki, że jest aż zbyt twardy.

— Domyślam się skąd tego typu pogłoski. Podczas jazdy czołgiem „Twardy” z dużą prędkością po nierównej drodze lub wertepach czołg ten dość mocno rzuca. Poprzedni się kołysał, żołnierze mówili że „tańczy”, natomiast nowy czołg porusza się znacznie szybciej, pewniej, bardziej precyzyjnie, ale już nie tak miękko, już nie tańczy, tylko rzuca. Niektórzy twierdzą, że rzuca załogą po wnętrzu, jeżeli załoga nie przypnie się do foteli pasami. Pomimo tej drobnej niedogodności jest to bardzo dobry czołg. Na bazie tego samego zawieszenia zamówiliśmy już u producenta transportery opancerzone. Dzięki temu ta wojna przyczynia się nie tylko do zachowania pokoju i bezpieczeństwa na świecie, ale również powoduje wzrost zatrudnienia w kraju, wzrost naszej krajowej gospodarki, dzięki czemu z kolei naszym rodakom w kraju będzie się żyło lepiej i dostatniej.

— Ten aspekt wojny podnoszą właśnie jako zarzut liderzy tak zwanych „Zielonych”, którzy twierdzą, że wojna niesie nieuzasadnione bogactwo koncernom zbrojeniowym, nieuzasadniony rozwój przemysłu ciężkiego państw biorących udział w wojnie. Czy to jest etyczne?

— Prowadzenie wojny we współczesnym świecie nie ma nic wspólnego z etyką. Przecież wojnę prowadzi się tylko wtedy gdy dwie strony mają inne poglądy na ten sam temat i nie potrafią w inny sposób uzgodnić wspólnego stanowiska. Nieetyczne byłoby okłamywanie partnera. Natomiast prowadzenie wojny jest tylko i wyłącznie wyrażeniem swojego stanowczego sprzeciwu. Wojna jest najbardziej stanowczą formą sprzeciwu. Proszę spojrzeć na historię świata. Wszystkie poprzednie wojny prowadziły zawsze do załamania się gospodarki i znacznego zbiednienia jednych krajów, oraz do rozkwitu i znacznego wzbogacenia się innych krajów. Każdorazowo po przystąpieniu do wojny zmniejszało się bezrobocie, wzrastała produkcja przemysłowa, rozkwitały wynalazczość i racjonalizacja. Społeczeństwa dzięki międzynarodowym konfliktom i wojnom wchodziły na coraz wyższy poziom rozwoju. To właśnie w czasie wojen powstawały i upadały imperia, to wtedy tworzyła się historia ludzkości. W licznych ale krótkotrwałych okresach pokoju ludzie gnuśnieli, stawali się leniwi i popadali w choroby. Na tym właśnie polega dobór naturalny na poziomie społeczeństw. W globalnej wiosce sytego wieprza trzeba położyć na półmisku.

Od razu też pragnę zaznaczyć, że nie jest to apoteoza zbrodni. W dzisiejszych czasach wojny prowadzi się pod nadzorem i kontrolą międzynarodowej opinii publicznej. Redakcje największych światowych telewizji i gazet przysyłają na wojnę swoich korespondentów, którzy dysponują wszelkimi upoważnieniami, mogą wszędzie wchodzić, z każdym rozmawiać, wszystko filmować i fotografować. O ile, oczywiście, podczas wykonywania swojej słusznej i odpowiedzialnej misji nie zginą od postrzału lub podłożonej bomby. W Internecie można obejrzeć relacje z każdej bitwy, z każdego wydarzenia, usłyszeć opinię każdego oficera i szeregowca, a nawet przeczytać listy od rodzin. Jest tego takie mnóstwo, że nikt nie może niczego ukryć ani zmanipulować. Na forum dyskusyjnym można podyskutować nawet z żołnierzami z pierwszej linii, o ile akurat nie strzelają, lub nie są ostrzeliwani.

— A co pan może powiedzieć o śmigłowcach „Winetou 2”, które naszym wojskom ostatnio sprzedali Japończycy?

— Super maszyny, naprawdę rewelacyjne. Zostały uzbrojone w specjale wyrzutnie rakietowe, które strzelają pociskami zaopatrzonymi w cyfrowe kamery wideo z przekazem radiowym. Można sterować pociskiem aż do momentu trafienia w cel. Można nawet zawrócić rakietę i wycelować ponownie. Tego typu wyposażenie było nam właśnie potrzebne. A jeżeli weźmie się pod uwagę fakt, że te rakiety współdziałają z globalnym systemem satelitarnego namierzania i lokalizowania, to nic więcej już nie trzeba dodawać. Ten system jest w stanie sprawdzić godzinę na zegarku każdego człowieka w dowolnym miejscu na Ziemi. Satelity potrafią to zrobić w ciągu dziesięciu sekund. Jedyny problem to tylko ocena czy dany człowiek jest praworządnym obywatelem, czy przestępcą. Reszta jest w rękach snajpera i Boga. Jeden strzela, drugi kulę niesie.

— A czy pani porucznik mogłaby mi jeszcze wyjaśnić — zwrócił się z pytaniem do Uli — dlaczego nie zauważyłem nigdzie warty? Przecież znajdujemy się w rejonie zagrożenia.

— Właśnie dlatego, że chroni nas satelitarny system szpiegowski, to znaczy monitoringu globalnego. Żaden wartownik nie byłby w stanie tak dokładnie obserwować okolicy. Radioteleskopy elektronowe umieszczone na satelitach widzą znacznie dokładniej niż oko człowieka, a ponadto nie przeszkadza im mgła, deszcz ani ciemności. Nawet burza piaskowa na pustyni może być monitorowana i penetrowana laserowym skanerem optycznym, który rozróżni ziarenka piasku od ziarenek rozsypanego cukru.

— Dziękuję bardzo za udzielenie wywiadu.

Wszyscy zaczęli klaskać i śpiewać:

Braawo, braawo, brawisimo.

Braawo, braawo, brawisimo.

Brawisimo, brawisimo;

Braawo, braawo, brawisimo.

— Teraz pora na przeprowadzenie wywiadu z partyzantami — powiedział Piotr.

Rozdział 2

Otworzyłem oczy. To otwieranie oczu stało się już prawdziwym ceremoniałem, wielką, wciąż zapisywaną księgą, która z każdym dniem rośnie o jedną stronę. Po tygodniu stwierdzamy, że przybyło już siedem stron nowych, świeżych, niepowtarzalnych. Ale dopiero po roku się okazuje, że to nowa księga powstała nie wiedzieć kiedy. Przez długą chwilę nasłuchiwałem. Trzeba umieć pilnie słuchać. Nie wystarczy tak jak w szkole słuchać nauczyciela. Trzeba słuchać nie tylko pilnie, ale i kreatywnie, wybiórczo, selektywnie. Nieustanne dudnienie, łoskot, wycie, trzaski, huki, grzmoty, piski i wszelkiego rodzaju inne hałasy zaczęły powoli wyróżniać się spomiędzy innych, nabierać cech wyjątkowych, niepowtarzalnych, spotykanych tylko i wyłącznie tutaj. Każde miejsce ma swoje dźwięki, własne odgłosy. Gdy poznasz już wszystkie odgłosy, to poznałeś już miejsce.

Tu chyba nigdy nie będzie inaczej. Ciągły skowyt wrósł już w swoje miejsce, przykleił się do otoczenia jak rzep do spodni. Nie sposób już obejść się bez hałasu. Stał się niezbędnym składnikiem potrzebnym do przetrwania. Nie pamiętam czy tak było od samego początku. Pewnie nie. Teraz jednak niósł ze sobą bardzo ważne informacje o sytuacji na zewnątrz schronu. Informował o tym, że tam wciąż jeszcze nie pozabijali się nawzajem, jeszcze wszystkich nie zdołali wymordować. To były istotne, życiowe informacje. Schron miał grube mury. Wystarczające by chronić przed niepowołanymi kulami, niechcianymi pociskami z czołgowych armat i partyzanckich moździerzy. Zawsze trzeba się było mieć na baczności, zabezpieczać z obu stron, przed wrogością obcych i niekompetencją swoich.

Początkowo długo się ociągałem, nie mogłem jakoś podjąć decyzji o przyjeździe, a raczej wyjeździe. Przed podróżą należy usiąść. Tego nas nauczyły filmy naszych wielkich przyjaciół. Jeżeli nie potrafiłem podjąć decyzji, nie potrafiłem się zdecydować, to stosowałem właśnie taką strategię: trzeba było usiąść, a najlepiej się położyć i przespać z problemem. W ten sposób odwlekałem podjęcie stanowczej decyzji. W ten sposób oddalałem od siebie niebezpieczeństwa. Chińskie czy japońskie przekleństwo mówi: abyś żył w ciekawych czasach.

Miałem spokojne, ustabilizowane życie. W końcu ułożyłem swoje sprawy, pozbyłem się problemów ze sobą samym. Własne problemy powinny zawsze być stawiane na pierwszym miejscu. Kto nie upora się ze sobą samym nie powinien zajmować się problemami innych. Miałem spokojną pracę. Chociaż nie była to wcale praca łatwa. Małe redakcje są idealnym miejscem dla takich ludzi jak ja. Niezbyt wielu współpracowników, praktycznie żadnej konkurencji, żadnej walki o władzę, a całe mnóstwo radości i satysfakcji. Samemu się decydowało o czym pisać. Wcale nie musiały to być ważne sprawy i wielkie problemy. Czasami wystarczyła głupota przypadkowo napotkanego imbecyla, żeby wysmażyć odpowiednio pikantny artykuł.

W małym środowisku niewielkiego miasteczka redaktor jest osobą pożądaną w każdym gronie, na każdej uroczystości, w miejscu zarówno pracy jak i modlitwy. Jeżeli gazeta pisze o tym czym zajmują się wszyscy mieszkańcy, to bardzo szybko staje się swojską gazetą, naszą gazetą. Władze miasteczka mogą cieszyć się przepływem informacji z urzędu do mieszkańców, cieszyć się pochlebnymi opiniami, korzystać z możliwości wyjaśniania mieszkańcom kontrowersyjnych decyzji. Nawet tłumaczenie się przed czytelnikami i wyjaśnianie zarzutów może w pewnych okolicznościach wpłynąć na wzrost poparcia społecznego dla poszczególnych radnych czy burmistrza. Miałem całe mnóstwo okazji do nawiązywania współpracy z naszymi kochanymi władzami. Uwielbiałem to robić. Nawet jeśli czasami trzeba było sprostować nieprawdziwą informację, pomyłkę lub celową prowokację.

Nauczyciele bardzo chętnie wykorzystują artykuły i reportaże prasowe jako materialne, tudzież niezależne dowody swoich osiągnięć zawodowych, zainteresowania społecznego realizowaną ścieżką dydaktyczną, poparciem rodziców i opinii publicznej dla osiąganych efektów wychowawczych. Pamiętam dziesiątki takich tematów, które były bardzo ważne dla kilku osób, a dla niektórych wręcz najważniejsze. Doskonale było, jeśli zamieściło się zdjęcie. Każdy lubi oglądać swoje fotografie w gazetach. Nie zawsze jest to możliwe na pierwszej stronie, ale często nawet ostatnia strona satysfakcjonuje.

Wszyscy nauczyciele gromadzą teczki z tego typu dokumentami, ponieważ co kilka lat muszą poddawać się ocenie swojej pracy w związku z wprowadzonym systemem awansu zawodowego. Wielu z nich poddawanych jest ocenie corocznej w związku z podpisywaniem umów o pracę na jeden tylko rok szkolny, co zabezpiecza samorządy gminne i powiatowe przed nadmiernymi wydatkami i umożliwia monitorowanie ilości stanowisk pracy finansowanych z budżetu. W czasach niżu demograficznego trzeba nieustannie monitorować ilość etatów.

Małe lokalne gazety są bardzo często realizacją lokalnych ambicji, miejscem wypowiadania się najbardziej zaangażowanych obywateli, prezentacji lokalnego patriotyzmu oraz zdobywania lokalnych wyborców. Małe gazety są miejscem krystalizowania się wielkich oddolnych inicjatyw, wielkich idei, wspaniałych pomysłów. Bardzo często przedsiębiorcy dający pracę największej liczbie pracowników mają też największą liczbę wyborców, są więc tym samym najbardziej zaangażowanymi obywatelami. Zdjęcie i wywiad w gazecie bardzo im poprawia samopoczucie, wprowadza w radosny nastrój, daje energię do wytężonej pracy. Niektórzy twierdzą, że daje im kopa do roboty aż do następnego wydania gazety. Dziennikarze, a zwłaszcza redaktorzy wiedzą o tym doskonale, dlatego też bardzo często się zdarza oglądać w gazetach zdjęcia wciąż tych samych twarzy naszych kochanych obywateli. Przede wszystkim liczą się ludzie. Największe problemy społeczne, najtrudniejsze sprawy karne i najsławniejsze skandale nic nie znaczą, jeżeli nie mówią o lokalnych ludziach, miejscowych osobistościach, naszych sąsiadach, krewnych lub znajomych.

Bardzo polubiłem tą pracę i trudno mi było z niej zrezygnować, zwłaszcza że alternatywą była wojna. Marynarz nie potrafi długo wytrzymać na lądzie, wciąż kusi go szeroka przestrzeń oceanu, wiatr we włosach, mewy nad głową, piękne dziewczęta w portach rozrzuconych po całym świecie. Przez wiele dni rejsu trzeba być w ciągłej gotowości. Przez cały dzień trzeba wciągać żagle na maszt, trzeba myć pokład, zdrapywać popękaną farbę i malować na nowo, stukać młotkiem w grube, stalowe burty by każdy kawałek rdzy odpadł. Potem przychodzi wreszcie noc, a tu trzeba iść na nocną wachtę. Nie ma lekko. „Morze syci i bogaci, na nim męża możesz stracić.” A potem jeszcze przyjdzie sztorm i cała załoga jak jeden chłop walczy z żywiołem.

Żeglarzowi wystarczy, że zejdzie na ląd, a już zaczyna mu brakować łopoczącego żagla nad głową. Dwa tygodnie w bezpiecznym porcie u boku ukochanej w zupełności wystarczą dwa razy do roku. Potem już ciągnie na morze, tęsknym wzrokiem spogląda za falą, szalonym spojrzeniem ogarnia horyzont i już wiadomo, że choćby miał się liną przywiązać do pędzącej chmury to nic go nie powstrzyma przed wyruszeniem w kolejny rejs. Tak samo jest z dziennikarzami. Nie potrafią żyć bez interesowania się najnowszymi wydarzeniami, bez fotografowania wszystkiego co spotkają na swojej drodze. Każda twarz może być interesująca. Wielcy mistrzowie i artyści fotografii potrafi jak malarze uwieczniać piękne twarze, tworzyć wspaniałe portrety, fotografować ludzi starych, doświadczonych steranych, zniszczonych trudami życia, oraz buzie roześmianych dzieci podczas zabawy.

Dla dziennikarza jednak największą wartość ma piękna, wspaniała twarz vipa. Dziennikarze oglądają świat przez pryzmat inwestycji, finansów, gry interesów, kampanii wyborczych, twarzy polityków, znanych nazwisk. Rasowy dziennikarz na widok polityka dostaje gęsiej skórki z podniecenia. Natychmiast pragnąłby mu zrobić z pięć tysięcy trzysta fotek we wszystkich pozach, miejscach, z członkami rodziny, ze wszystkimi ważnymi osobami. Wyobraźcie sobie co się dzieje z dziennikarzem na widok kilku polityków w jednym miejscu zgromadzonych. Praktycznie rzecz biorąc, bez polityki nie ma informacji. No bo o kim wtedy informować?

Pamiętam taką konferencję naukową, w której brali udział różni, często bardzo interesujący ludzie. Z różnych redakcji dzwonili rozgorączkowani dziennikarze i pytali o to, kto będzie brał udział w konferencji. Gdy okazało się, że żaden z vipów nie zapowiedział swojego udziału, a organizatorzy też nie przewidzieli, to tylko jeden biedny dziennikarz z małej, lokalnej gazetki przyjechał brać udział w konferencji. Śledził obrady, fotografował, robił sobie notatki. Potem napisał duży artykuł. Profesjonalne redakcje zadowoliły się informacją telefoniczną i drukiem trzech zdań na temat przebiegu konferencji. O problemach tam dyskutowanych nikt nic nie wiedział.

Największym jednak wyzwaniem dla dziennikarza jest wojna, i chociaż czasem jest to wyzwanie wręcz śmiertelne, większość dziennikarzy w końcu nie zdoła mu się oprzeć. Właśnie dlatego opuściłem małe, spokojne, zadbane, bogacące się miasteczko. Wyjechałem po to by stać się bardzo potrzebnym, bardziej potrzebnym, tak bardzo potrzebnym, aby nie wydano wyroku, aby powstrzymano się przed wydaniem na mnie wyroku, aby normalni ludzie przestali na mnie patrzeć jak na ścianę. Wiedziałem, że jestem temu sam winien. Wiedziałem, że jestem winien tak samo jak każdy inny. Nawet wtedy, jeśli jestem niewinny, jeśli to nie moja wina, nie moja sprawa. Ja rozumiałem to doskonale, a oni też to wiedzieli. W małych miasteczkach oni zawsze wszystko wiedzą. Ten koszmar trwał już zbyt długo. Telewizor krzyczał na mnie z rogu pokoju:

— Patrz co się dzieje! Patrz i płacz. To twoja wina. Czy nie masz nic do powiedzenia na swoją obronę?

Średnio licząc, w zaokrągleniu, było u nas około tysiąca rodzin. W kilku sklepach spożywczych owe rodziny kupowały codziennie średnio po jednym bochenku chleba i cztery do ośmiu bułek. Najwięcej kupowano bułek gdyńskich, choć w ostatnich latach zaczęła rosnąć ilość kupowanych bułek jastarnickich i karwieńskich. Pojawiły się nowe rodzaje pieczywa, nowe gatunki bułek, rogali, chleba tudzież innych wyrobów piekarniczych. Bezpowrotnie w przeszłość odeszła epoka małej stabilizacji, uniformizacji, centralizacji i wielu jeszcze innych, aczkolwiek równie paskudnych acji. Żyło nam się coraz lepiej, coraz różnorodniej, a równocześnie coraz bardziej swojsko, rodzinnie, prywatnie, przyjacielsko.

Codziennie dowożono do sklepów świeże pieczywo. Przyzwyczailiśmy się do tego bardzo szybko. Do wygody i dobrobytu każdy przywyka. Wytworzył się specyficzny ceremoniał. Skoro tylko nastawał świt i na dworze robiło się szarawo, w sklepach spożywczych ustawiała się kolejka kupujących podstawowe towary spożywcze. Najpierw było mleko z bańki. Potem wprowadzili woreczki foliowe. Teraz już wszystkie inne opakowania wyparły kolorowe kartoniki. No i przede wszystkim pieczywo. Ekspedientki już pamiętały kto jakie bułki kupował, kto jakie lubił. Wystarczyło przelotne spojrzenie, potwierdzające kiwnięcie głowy, niemal niezauważalny ruch ręki. Czasami dodatkowo jeszcze kupowano dla urozmaicenia jakąś grahamkę albo bułkę z serem, czy chruściki.

Potem w powiecie zbudowali piekarnię „Buła”. Piekarnia była wielka jak stodoła. Przez całą dobę dymiły jej kominy, co oznaczało palenie w piecach, czyli produkcję pełną parą. Nowa piekarnia była od samego początku nastawiona na masową produkcję, na zasypanie rynku, wykończenie konkurencji. Bułki z „Buły” okazały się być najtańszymi na rynku. W tak ciężkich czasach ulżyć nieco zmartwieniom i zostawić w portfelu więcej pieniędzy każdy by chciał. Ludzie zaczęli więc kupować nowe buły. Nie były takie smaczne, ale były tanie. Prawo rynku zadziałało. Najprawdziwsza demokracja pokazała swoje oblicze. Większość wolała oszczędzać niż smakować, więc pozostałe piekarnie kolejno padły na kolana, potem padły na tyłek, jeszcze później padły na pysk. Już się z tej pozycji nie podniosły. Ludzie zagłosowali na „Bułę”. Buły z „Buły” okazały się bezkonkurencyjne. Pomogły im programy dofinansowania i zwiększania konkurencyjności, granty z wielu instytucji samorządowych lub pozarządowych. Teraz te instytucje będą musiały finansować bezrobotnych oraz programy restrukturyzacyjne upadłych firm.

Stracił na tym nieco poranny ceremoniał. Powstał w to miejsce inny: kupujący mówi tylko ile, a sprzedający już wie czego. Demokracja nas uwolniła od rozterek przy ladzie sklepowej podczas porannych zakupów. Mamy niższy poziom adrenaliny, zakupy idą sprawniej, spokojniej. Samo zdrowie wynikło z tej demokracji i wolnego rynku. Tylko burmistrz narzeka, że radni zbyt się pośpieszyli dając ulgę w podatkach nowemu inwestorowi na dwadzieścia lat, z możliwością przedłużenia na kolejne dwadzieścia. Po upadku innych piekarni nie ma kto teraz zasilać budżetu. Trzeba będzie znowu ograniczyć wydatki, zrestrukturalizować zatrudnienie, zawiesić inwestycje. Więc znowu tego roku nie da rady dokończyć remontu miejskiego ratusza. Nadal urzędnicy będą musieli się gnieździć w małych, ciasnych klitkach bez klimatyzacji i wygód. Jak tu w takich warunkach można wymagać się od pracowników wydajności? A na dachu wciąż trwają prace, wciąż kręcą się zawzięcie robotnicy, pracują betoniarki, jakby ten ratusz miał być budowany aż do nieba, do chmur, ponad chmury, niczym szczyty gór.

— Dzień dobry, pani kochana, są może grahamki?

— Nie ma.

— A może bułeczki z serem?

— Nie ma.

— To może chociaż miejscowe?

— Nie ma.

— A co jest?

— Nie widać, że ja jestem?

— W takim razie czy można panią schrupać na śniadanie, powiedzmy na workach z mąką?

— Co to, to nie, ponieważ worki z mąką bardzo brudzą ubranie, a ponadto jeszcze bardzo się z nich kurzy.

— To może na workach z kaszką manną.

— Niestety, nie mamy w magazynie wystarczającej ilości tego towaru. Może wystarczył by panu cukier?

— No nie, kochana, cukier nie, bo mam cukrzycę.

— W takim razie mogę polecić już tylko skrzynki po bułach z „Buły”.

— W takim razie, najdroższa, to ja sobie pójdę do sklepu odzieżowego. Tam będzie wygodnie. Może nawet wyjadę za granicę, choćby na pustynię. Tam też będzie wygodnie, a kobiety będą się garnąć pod męskie ramię w nadziei otrzymania dostatku i bezpieczeństwa. A co, pojadę! Do widzenia.

No i pojechałem. Zbyt późno się zdecydowałem, aby zdążyć na front. Żołnierze przeczołgali się i przebiegli już całą pustynię. Niektórym udało się część drogi przejechać na czołgach. Tam nie kopano okopów. Nie było na to czasu. Nie było też po drodze drzew do wzmacniania ziemianek i bunkrów. Nie wspominając już o betonie. Trzeba było walczyć pod gołym niebem, w promieniach rozpalonego słońca, a częściej tylko przy świetle migoczących gwiazd. Zwłaszcza bombardowania i ostrzał artyleryjski były prowadzone nocą, żeby zmęczyć przeciwnika. Na to wszystko, niestety, nie zdążyłem. Wojna została wygrana. Tak ogłosili władcy przy wtórze wiwatów.

Rozpoczęto zwykłą okupację, jakich wiele we współczesnym świecie. Cały świat poznał już ich całe mnóstwo. Jedna czy dwie okupacje więcej nie zrobią różnicy. Zresztą, ta jest akurat w dobrej intencji społeczności międzynarodowej. Rządząca mniejszość nie ma tu nic do gadania. Prawa demokracji są święte. Nic nadzwyczajnego, szara codzienna harówka w upale nie do wytrzymania. Temperatura powietrza przekraczała czterdzieści stopni, ale nagrzane przez słońce elementy karoserii samochodu parzyły niczym ukrop w garnku z gotującą się wodą. Tylko w drodze na giełdę samochodową byłem w stanie wytrzymać ze spokojem parzącą karoserię samochodu. Wtedy jednak robię to ze względu na kochaną żonę. Nic w tym dziwnego. Jeżeli mamy pół dnia spędzić spacerując pomiędzy stoiskami giełdy to z powodów oczywistych wolimy to robić przy ładnej pogodzie. Samochód stoi w tym czasie na parkingu i czeka na nasz powrót.

Zwyczaj picia popołudniowej herbatki stał się tu zwyczajem żłopania litrów wody mineralnej, wylewania jej sobie za kołnierz i na głowę, moczenia nóg w misce z wodą i kostkami lodu. Jeden wielki piknik pośrodku pustyni. Nasi żołnierze w czarnych, przeciwsłonecznych okularach wyglądali bardzo elegancko. Ich coraz bardziej opalone twarze przywodziły na myśl piękne plaże tropikalnych krajów, strzeliste palmy, pod którymi można odpocząć w cieniu, banany, pomarańcze, no i całą masę innych, równie przyjemnych rzeczy. Taki urlop w tropikach każdy by chciał tu spędzić na koszt międzynarodowego podatnika.

Trwały wieczne wakacje. Wypijaliśmy morze wódki, żeby dostosować temperaturę ciała do temperatury otoczenia. Znacie ten mechanizm, prawda? Gdy jest gorąco, to się pije dla wyrównania temperatury ciała. Gdy jest zimno, to się pije dla rozgrzewki. Gdy nie jest ani zimno, ani gorąco, to się pije pod ten nijaki, paskudny świat. Tak więc wypijaliśmy tam morze wódki. W takich warunkach klimatycznych było nam szczególnie trudno to wszystko znosić ze spokojem i w dobrych nastrojach. Jedyna korzyść to kasa.

Można było na tym wszystkim całkiem dobrze zarabiać. Współobywatele oglądając, słuchając i czytając relacje z wojny, przyglądając się działaniom naszych żołnierzy, chcieli wiedzieć jak najwięcej o tutejszej pogodzie, o roli naszego wojska, o udzielanej pomocy ludności cywilnej. O dzieciach, które udało się nakarmić, o chorobach, które udało się wyleczyć, o operacjach, które zdołano przeprowadzić w polowym szpitalu pomimo ekstremalnych warunków klimatycznych. To nie było to samo co w kraju. Byliśmy misją stabilizacyjną. Przyjmowaliśmy broń od miejscowej ludności, płacąc za każdą ujawnioną sztukę. Ci ludzie byli bardzo biedni. Z powodu wojny nie mieli pracy. Władze państwowe, urzędy, administracja, to wszystko nie istniało.

Braliśmy udział w największej akcji humanitarnej w historii ludzkości. Znowu wracaliśmy do roli światowej potęgi, mocarstwa, państwa rozwiniętego, społeczeństwa dobrobytu i bogactwa. W porównaniu z pustynią nasz kraj był najprawdziwszym baśniowym parkiem, pastwiskiem, stołem, z którego tylko brać, częstować się i cieszyć życiem.

Nasi rodacy w kraju właśnie takich informacji potrzebowali najbardziej. Od lat naród nasz ulegał innym, silniejszym i bogatszym. Od lat byliśmy prześladowani, eksterminowani. Wciąż byliśmy tym słabszym i biedniejszym. Biedniejszym. Bardzo biednym. Najbiedniejszym. Wyjątkowo biednym. Przerażająco biednym. Bogate społeczeństwa nie wierzyły, że można żyć za tak małe pieniądze. Wszyscy nam współczuli. Byliśmy sumieniem narodów, sumieniem świata, cierpiącym za miliony katusze. To był nasz romantyczny mit. Teraz nagle wszystko się skończyło. Tysiące ludzi wyczekujący przed ambasadą amerykańską na wizę nie rozumieją, że ich praca jest teraz szczególnie potrzebna nam samym. Niech nie uciekają jak szczury z tonącego okrętu, tylko niech ratują się tu, w kraju, swoją robotą, pracą, wysiłkami.

Często mówiłem mojemu tłumaczowi: — Patrz prosto przed siebie, nie na żadne przedmioty, nie na żadne miejsce, tylko prosto przed siebie. Nie ruszaj powiekami i nie mrugaj. Staraj się zobaczyć to co rejestrują kąciki oczu. Są one wyposażone w mniej receptorów światłoczułych, ale patrzą większą powierzchnią, dlatego widzą lepiej mniejsze rzeczy, rzeczy bardziej ruchome, mniejsze światło. Gdy będziesz patrzył kącikami oczu odpowiednio długo, to zobaczysz prawdziwe oblicze świata. Ale nie wolno mrugać okiem. Jeżeli mrugniesz, wszystko zniknie.

Patrzył więc w przestrzeń, w powietrze i usiłował dostrzec coś ważnego. Czasami nawet przekonywał mnie, że zobaczył, że już rozumie wszystko, ale mu nie wierzyłem. Sam nie potrafiłem zrozumieć, a przecież miałem siebie za wyjątkowo bystrego. No właśnie. Każdy myśli, że jest najmądrzejszy, błyskotliwy, doświadczony, a inni nie dorastają mu do pięt. Inni nie mogą być tak samo wspaniali jak ja. Oni są tylko zarozumiali. Każdy myśli tak samo. Każdy jest tak samo głupi i ograniczony jak ja. Każdy jest winien swojej głupoty. Człowiek zawsze jest winien.

Półtora tysiąca żołnierzy pozostawiło w kraju swoje rodziny, przyjaciół i znajomych. W naszym społeczeństwie rodzina to minimum pięć osób, biorąc pod uwagę fakt częstego mieszkania z rodzicami, teściami, a często nawet dziadkami. Krewni to następne piętnaście do trzydziestu osób. Przyjaciele to kolejne pięć, a znajomi dwadzieścia osób. W sumie daje to około 75 do 100 tysięcy ludzi zainteresowanych żywotnie losem naszych żołnierzy. Kolejne dwa miliony to ludzie żywo zainteresowani, oraz trzy do pięciu milionów zainteresowanych przypadkowo. Po podliczeniu okazało się, iż odbiorcami moich informacji, relacji, reportaży i fotografii była całkiem liczna grupa rodaków, która mogłaby za pomocą różnorodnych sondaży, konkursów i opinii wywindować mnie na szczyty popularności. Znam dziennikarzy, których popularność windowała się tak wysoko, że nawet zaczęto ich umieszczać w rankingach kandydatów na stanowisko prezydenta państwa. Gdyby wszyscy zainteresowani losem naszych żołnierzy zagłosowali na mnie to obecny prezydent ze swoim poparciem mógłby się schować w burakach ze wstydu.

Intensywnie więc biegałem z aparatem fotograficznym za opalonymi żołnierzami, za odwiedzającymi nas politykami, gwiazdami filmowymi, przedstawicielami świata mody, reklamy, biznesu i wszystkimi, którym chciało się przyjechać w odwiedziny do tych wspaniałych chłopaków. Ci byli szczególnie ważni, bo sami też przyjeżdżali tu po popularność i ze sobą mogli pociągnąć na szczyty innych. To znaczy mnie.

Przyjeżdżali tu w imieniu swoim, a często w imieniu tych, którzy ich wybrali, delegowali, mianowali. Przyjeżdżali tu nie po to by poinformować świat o panującym tu koszmarze, o koszmarnym świecie w dwudziestym pierwszym wieku, tylko żeby poinformować nas o tym, że świat patrzy na nas z przychylnością. A niech sobie wsadzą tą przychylność. Interesował ich koszmar wyborów i kampanii wyborczych, koszmar demokratycznego świata, a nie tutejsza rzeczywistość. Jeden świat patrzył na drugi i się wzdrygał.

Przyjeżdżali czasem bardzo dziwni ludzie. Pewnego dnia przyjechał prywatny detektyw. To znaczy był on może nie całkiem prywatny, ale kasę robił zupełnie prywatną. Odnalazł na pustyni rower ukradziony przed hotelem na ulicy Wiejskiej. Podczas oddawania roweru prawowitemu właścicielowi nakręcono czterogodzinny film sensacyjny z porucznikiem Borewiczem w roli głównej. Kilku innych znanych polityków grało mniejsze role. Nawet mnie udało się zarobić dwadzieścia dolarów w roli statysty. Zawsze marzyłem o karierze aktorskiej. Kraina dziesiątej muzy to jest właśnie mój Eden. Już jako maleńki chłopiec ujawniłem szczególne zdolności w tej materii. Zagrałem w serialu dla dzieci i młodzieży. To znaczy miałem zagrać, ale coś się potem zmieniło i nie zagrałem. Ale brałem udział w przygotowaniach. Na plaży poustawiali specyficzne dekoracje. Wyglądały jakby nie z tej ziemi. Niby to były skały, wielkie jak skały, a puste w środku. Wchodziliśmy do nich przez dziury od tyłu. Można było wdrapywać się na górę po sterczących gwoździach czy drutach. Wystarczyło trochę sprytu i zwinności.

Te druty były dobrymi oparciami dla stóp. Czasami trzeba się było przeciskać, ale w zasadzie większych trudności nie było. Przez małe dziury wyglądaliśmy na scenę, gdzie kręcono film. Był to film o kosmosie, zdobywcach obcych planet, kosmicznych potworach i małych potworkach. Tymi potworkami byliśmy my. Gdyby się dokładniej przyjrzeć nakręconym materiałom, to z całą pewnością w niejednym ujęciu skały na tej dziwnej planecie miały ciekawskie, ruchliwe, dziecięce oczy. W żadnym filmie takich efektów specjalnych nie widziałem. Realizatorzy powinni tylko pokazać zbliżenia kosmicznych skał i efekt byłby murowany.

Te druty w sztucznych skałach miały też inną rolę do odegrania. Przeciskając się pomiędzy nimi często zahaczało się ubraniem. Nie było innego wyjścia jak mocno się szarpnąć. W efekcie uzyskiwało się wolność kosztem rozerwania koszuli czy spodni. Kilka razy wyszedłem stamtąd wręcz w łachmanach. W domu dostawałem tęgie lanie, ale to mnie wcale nie powstrzymywało przed kolejną wyprawą. Dziecięca ciekawość i świadomość grania tajnej roli w filmie fantastycznonaukowym przeważały szalę.

Jednym razem przyjechała znana, popularna grupa wokalna. W każdym razie po koncercie zdemolowali doszczętnie bufet oficerski. Wszyscy bawiliśmy się wspaniale. Nauczyli nas jednej piosenki. Śpiewaliśmy ją ze trzydzieści razy. Każdy refren kończył się wyrzuceniem taboretu pod sufit. Potem wszyscy patrzeli gdzie wyląduje i chronili własne głowy. Uczyliśmy się miejscowego tańca, to znaczy panie się uczyły tańca na stole podczas zdejmowania majtek, a panowie usiłowali nie wpaść pod stoły. Kiedy został już tylko jeden cały stół, wznieśliśmy toast. Nie pamiętam już na kogo cześć.

Od czasu do czasu zdarzały się też strzelaniny. W końcu byliśmy na wojnie. Mówiły o tym wszystkie rozgłośnie i agencje informacyjne świata. To właśnie z serwisów informacyjnych nadawanych spoza terytorium objętego działaniami zbrojnymi dowiadywaliśmy się gdzie i co się wydarzyło, oraz dokąd trzeba jechać aby nakręcić najciekawszy materiał. Jeździli zazwyczaj miejscowi kamerzyści i fotografowie. Oni mogli czuć się w tym kraju w miarę bezpiecznie. O ile nie razili innych w oczy ostentacyjnym bogactwem. Zresztą w tym kraju bogactwo jest zabronione. Większość redaktorów nigdy nie ruszała się z hotelu. Za wysokim murem mieszkaliśmy tu jak w osobnym miasteczku. Na miejscu była restauracja, basen, telewizor i łącze internetowe. To wystarczało do przekazywania informacji. Czasami tylko, w wyjątkowych sytuacjach, niektórzy pod ochroną ochroniarzy i kuloodpornych samochodów wyruszali w teren.

Rozdział 3

Pewnego dnia ktoś niespodziewanie ostrzelał z broni maszynowej patrol naszych żołnierzy jadących właśnie z prowiantem i pocztą. W pierwszej kolejności dowiedziałem się kto otrzymał pocztę. Miałem wielkie szczęście. Jeden z szeregowych otrzymał list od matki, z dziurą pośrodku kartki pozostawioną tam przez pocisk wystrzelony z nieprzyjacielskiego karabinu maszynowego. Dziura usunęła z listu słowo „Kocham”, po którym pozostała wymowna pustka obrazująca ogrom cierpienia, które przynosi ze sobą wojna. Żołnierz ten mógł na własne oczy przekonać się o zagrożeniach jakie czyhają na niego i kolegów w owej nieprzychylnej części świata, do której los zechciał ich zesłać na zaszczytną służbę w obronie cywilizacji i postępu. Żołnierz ten ze łzami w oczach opowiadał mi o swojej rodzinie, o pozostawionej w kraju starej matce, która już dawno pochowała swego męża a jego ojca. Z matką była w domu tylko mała siostra, która ze wszystkich sił usiłowała w domu zastąpić dorosłego brata.

Potem pojechałem na parking wojskowy, gdzie po strzelaninie odstawiono uszkodzony pojazd. Obejrzałem go dokładnie ze wszystkich stron. Miał trzy dziury po pociskach. We wnętrzu znalazłem kolejne uszkodzenia świadczące o tym, że pociski latały po wnętrzu samochodu niczym w jakimś groteskowym filmie sensacyjnym. Nie od dziś wiadomo, że życie przerasta wszelkie wyobrażenia i fikcyjne opisy. Wiedziałem już o pocisku z listu. Odnalazłem dość szybko jego dalszy tor lotu. Trafił w śrubę mocującą tylni fotel pasażerów, zerwał połowę nakrętki, przedziurawił podłogę pojazdu, odbił się jeszcze od resoru tylnego koła i przepadł bezpowrotnie na pustyni. Drugi z pocisków wleciał przez lewe drzwi tuż poniżej szyby, wyłamał korbę służącą do otwierania okna, otarł się o oparcie przedniego fotela pasażera, a następnie wyszedł z pojazdu przez dziurę w lewym słupku pomiędzy oknami, czyli wyszedł trzecią dziurą. Wcześniej nie zwróciłem uwagi na charakterystyczne zagięcia blach na brzegach otworów. Były więc dwa pociski. To bardzo ważne stwierdzenie. W każdej takiej sytuacji trzeba bezwzględnie wyjaśnić wszystkie najdrobniejsze szczegóły zajścia.

Przyjrzałem się kolejny raz dziurom po pociskach. Jedna z nich musiałaby na swojej drodze spotkać pierś żołnierza siedzącego na przednim siedzeniu obok kierowcy. Na tym siedzeniu zawsze siedzi jeden z żołnierzy. Jego zadaniem jest obserwowanie drogi przed pojazdem, ostrzeganie kierowcy przed ewentualnymi niebezpieczeństwami, których on mógłby nie zauważyć. Właśnie oba przednie siedzenia były najbardziej narażone na trafienia w przypadku ostrzału. Ponieważ nikt nie został ranny, a samochodem tym jechało czterech żołnierzy, istniała tylko jedna możliwość wyjaśnienia tej zagadki. Podejrzewałem już jakie będzie rozwiązanie, na razie jednak nie miałem żadnych dowodów. Zrobiłem fotografie wszystkich uszkodzonych miejsc samochodu i wróciłem do bazy. Przez kilka dni nie mogłem się skontaktować z żołnierzami, którzy jechali tamtego dnia ostrzelanym wozem, ponieważ wszyscy oni znajdowali się pod intensywną opieką psychologów. Tymczasem gromadziłem pozostałe informacje.

Miałem dobrego przewodnika. Rozmawiałem z nim po rosyjsku. Był dobrze zorientowany w tutejszej sytuacji. Miał stary, rozklekotany samochód, który był najbezpieczniejszym środkiem transportu w mieście. Inne samochody zbytnio przyciągały uwagę bandziorów. Co rusz się zdarzało, że przed nami nagle z samochodu wyskakiwali mężczyźni i z taksówki wyciągali bogatego miejscowego adwokata, lekarza czy sklepikarza. Nie gardzili też żonami, dziećmi, każdym krewnym, za którego mogli od bogatszego obywatela miasta wymusić jakąkolwiek opłatę. Zadowalali się każdą sumą, byle tylko mogli na targu kupić pełno jedzenia i wódki. To było właśnie to, czego im brakowało w życiu. Takie lumpy są w każdym mieście.

Czasami trafiali się fanatycy religijni. Wtedy sprawa przedstawiała się znacznie gorzej. Zawsze jeździli uzbrojeni w poradzieckie karabiny maszynowe Kałasznikowa. Przyglądali się mijanym samochodom. Jeżeli zauważyli białego, czyli Amerykanina lub Europejczyka, natychmiast opuszczali szyby w swoim samochodzie, wystawiali przez okna lufy karabinów i strzelali bez opamiętania aż ostrzelany samochód zjeżdżał z drogi, trafiał w słup, dom, stragan. Najczęściej wybuchała benzyna, samochód stawał w płomieniach, a wielki słup dymu informował mieszkańców miasta o kolejnym zamachu terrorystycznym, o kolejnym akcie zbrojnym powstańczej armii podziemnej, o kolejnym wyroku na kolaborujących z okupantem zdrajcach. Właśnie dlatego zapuściłem długą brodę, a do tego najczęściej jechałem leżąc na tylnym siedzeniu albo z rozpostartą gazetą zasłaniającą twarz.

Zjeździłem ten kraj wszerz i wzdłuż. Poznałem dokładnie miasta i pustynie. Z tego wszystkiego pustynia była najpiękniejsza, najdziksza, najbardziej gorąca i najbardziej sucha. Czasami mijałem po drodze grupy uchodźców. Twierdzili, że w tym kraju nie ma już czego szukać zwykły, spokojny człowiek. Ostrzegali przed katastrofą. Gdy próbowałem dowiedzieć się czegoś więcej, odchodzili. Czasami któryś obejrzał się jeszcze za mną i rzucił niewinnie: — Sąd Ostateczny trwa nadal. Nie zapominaj o nim. Było to jak groźne ostrzeżenie, jak spotkanie z prorokiem. Ta pustynia zrodziła już wielu proroków. O niektórych z nich czytamy. O innych świat zapomniał. Zapomniał z własnej winy, bo chciał zapomnieć. Ich proroctwa były jak wyrzut sumienia, kłuły w boku i nie pozwalały dalej iść. Trzeba się było ich pozbyć. Odchodzili, bo nie mieli tu niczego, niczego do stracenia, niczego własnego.

Bardzo często współpracowałem z innymi dziennikarzami, korzystałem z ich pomocy, lub udzielałem takowej w nawiązaniu połączenia czy przekazaniu informacji. Robiłem setki zdjęć, fotografii, portretów, pejzaży. Zapełniałem kolejne bruliony notatkami, uwagami, informacjami, spostrzeżeniami. Mój plecak był coraz bardziej wypchany, coraz cięższy. Nie mogłem ufać służbom hotelowym. W zasadzie w hotelu nie można było niczego zostawić, bo natychmiast ginęło bezpowrotnie. Tutaj przydatny mógł się okazać każdy drobiazg, każda rzecz mogła zostać sprzedana, lub korzystnie wymieniona. Wszystkie swoje rzeczy nosiłem więc przy sobie. Z czasem zacząłem paradować po mieście z dwoma plecakami. Było to uciążliwe, ale w zasadzie wygodne, gdyż zawsze miałem wszystko pod ręką. Ten zwyczaj okazał się zbawienny dla mojej kolekcji fotografii i notatek.

A wszystko zaczęło się pewnego ranka. Jadłem właśnie śniadanie w hotelowej restauracji. Kelnerzy ruszali się jak muchy w smole. Siedziałem w kącie sali. Dwa stoliki dalej siedziała dziennikarka telewizyjna ze swoim operatorem. Ona popijała ze szklanki czarną kawę, dmuchając co chwilę na napój, który widocznie był zbyt gorący, a on wciąż coś do niej mówił, nie zważając na innych ludzi, wymachiwał rękoma nad stołem, jakby chciał jej ową kawę wytrącić. Nagle wszystko się zatrzęsło. Nóż wypadł mi z dłoni i uderzył o talerzyk. Operator zamilkł usiłując złapać w locie kamerę, która zsunęła się ze stołu i z trzaskiem upadła na podłogę. Rozsypały się po podłodze jakieś części uszkodzonej kamery, sztućce, talerzyki, wazon rozbił się na małe kawałki, a kwiaty jakby płynęły na fali rozlanej wody.

Dziennikarka zerwała się z krzesła i wybiegła z restauracji. Operator usiłował zebrać do kupy swoją kamerę. Kelnerzy zaczęli bezładnie biegać po sali. Nie wiadomo czy uciekali z pracy, czy też raczej starali się zaprowadzić na sali porządek. Z sufitu sypał się tynk, kawałki farby, kurz. Powietrze jakby zgęstniało. W tym gęstym powietrzu jak we wodzie rozchodziły się wolno pomruki grzmotów, huków, trzasków i czegoś tam jeszcze, świadczące niezbicie, że hotel został właśnie trafiony pociskiem rakietowym.

Okazało się potem, że to wojska okupacyjne pomyłkowo oddały salwę z armat czołgowych w stronę hotelu. Budynek został uszkodzony. Z pokoju, w którym przez ostatnie kilka dni mieszkałem, pozostała tylko dziura i dymiące zgliszcza. Zadziwiający i niezwykle podejrzany zbieg okoliczności. Zamiast śledztwa i skrupulatnych wyjaśnień doczekałem się jedynie zdawkowych przeprosin. Wszystko to wyglądało bardzo dziwnie. Zauważyłem wymowne spojrzenia. Ktoś kręcił z niedowierzaniem głową. Co rusz ktoś się za mną oglądał. Wszędzie gdzie się pojawiłem słyszałem przyciszone szepty, niewyraźne pomruki, które natychmiast milkły gdy podchodziłem blisko. Nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Zacząłem nabierać podejrzeń. Nie całkiem najedzony wyruszyłem na spotkanie z dziennikarzem, który telefonicznie poinformował mnie o rewelacyjnym materiale. Przez telefon nie chciał podawać żadnych szczegółów.

Jechałem jeepem po niezbyt równej drodze. Robiło się coraz bardziej gorąco w miarę jak słońce podnosiło się coraz wyżej nad horyzontem. Spod kół podnosiło się coraz więcej kurzu. Przezornie na tylnym siedzeniu miałem cztery skrzynki wody mineralnej i samochodową lodówkę z lodem. Nabrałem już doświadczenia w przygotowywaniu się do drogi. Od czasu do czasu mijałem rosnące przy drodze palmy. Niektóre już prawie usychały. Ciekawe dlaczego nikt ich nie ścinał. Gdzieniegdzie obok drogi leżały wraki samochodów osobowych, ciężarówek, czasami nawet czołgu. Niektóre z nich wciąż dymiły, jak gdyby ciągle jeszcze było tam coś do spalenia, coś co mogło się tlić.

Właśnie mijałem czarny samochód, chyba opel albo ford, w którym było jeszcze widać płomienie. Normalka w tych stronach. Szyby były powybijane, roztrzaskane. Karoseria samochodu była podziurawiona od kul. Te ślady zawsze wyglądają tak samo. Nie sposób ich nie zauważyć, nie sposób ich nie rozpoznać. Mijając wrak jeszcze raz na niego spojrzałem. Wspaniały wytwór cywilizacji technicznej poległ w wyniku zastosowania innego wyrobu cywilizacji technicznej. Na bocznych drzwiach łuszczyła się pod wpływem gorączki płomieni farba po napisie, po znaku firmowym rozpoznawalnym przez każdego z daleka. Wszystkie pojazdy prasy i telewizji musiały być wyraźnie oznakowane. Takie były wymogi bezpieczeństwa. Bez tego żaden patrol nie wypuściłby samochodu na ulicę. Sprawa nie podlegała dyskusji. Gwałtownie wcisnąłem pedał hamulca. Z głośnym piskiem zatrzymałem się na środku drogi. Wyskoczyłem z wozu i pobiegłem.

Samochód wciąż dymił okropnie. Nie można było podejść zbyt blisko. Na jego bocznych drzwiach dopalało się właśnie logo naszej telewizji. To był nasz samochód. To musiała być nasza ekipa. W środku nikogo nie było. Obiegłem wrak kilka razy dokoła. Co robić? Co robić? Kto nim jechał? Wpadłem w panikę. Szukałem jakichkolwiek śladów. Jednak wszystkie ślady zostały rozmazane, zadeptane przez całą masę innych śladów. Musiało tu być pełno samochodów i ludzi. Zawróciłem do hotelu.

Wszyscy już o tym mówili. Trąbiły o tym wszystkie serwisy informacyjne. Śledzili ich od jakiegoś czasu. W dogodnej chwili ostrzelali ich z broni maszynowej. Dwóch naszych zginęło. Jeden zdołał się uratować. Jest w szpitalu, gdzie mu opatrują rany. Stacje telewizyjne przypominały jego pracę, podróże, relacje z najbardziej niebezpiecznych miejsc świata. Pokazywano archiwalne filmy, na których bywał często pod ostrzałem, obok strzelających armat, obok wybuchających pocisków, nieopodal świszczących kul, przejeżdżających czołgów i maszerujących kolumn wojska. Spikerom i spikerkom drżały głosy ze wzruszenia. Wszyscy go znali. Wszyscy go lubili, niektórzy kochali. Wielu mu zazdrościło. Teraz został bohaterem i męczennikiem. Stał się wzorem dla kolegów, którego nie sposób doścignąć, nie sposób przerosnąć.

Jego śmierć była szokiem dla wielu. Zrozumieli, że tu nie giną tylko sami żołnierze, że nie tylko komandosi, nie tylko ochroniarze. Do wielu ludzi dopiero teraz dotarła świadomość, że tu najczęściej giną niewinni ludzie, że tu w większości giną cywile, dzieci, starcy, kobiety, lekarze, technicy, dziennikarze. Jego skórzana kurtka i kamizelka reporterska z kolorach ochronnych stały się symbolami wielkiego, profesjonalnego, dziennikarstwa, poświęcenia, rzetelności. Miałem się z nim spotkać. Dzwonił, że ma dla mnie bardzo ważne wiadomości. Wolał nie ryzykować ujawnienia ich przez telefon. Nie zdążyłem. On nie zdążył. Nie zdążyliśmy się spotkać. Nie zdążył mi powiedzieć. Wiedziałem gdzie był poprzedniego dnia. Wiedziałem z kim się spotkał. Trzeba było to sprawdzić. To stało się najważniejsze.

Wysłałem swoją relację. W tajemnicy przed innymi wyruszyłem w drogę. Nie mogłem nikomu powiedzieć o celu mojego wyjazdu. Dokumenty były pewne i otwierały przede mną wszystkie szlabany. Jechałem okrężną drogą. To przecież oczywiste. Nie było czasu na odpoczynek. Jadłem suchary podczas jazdy. Piłem niewiele. Nie zatrzymywałem się. Czarna noc ukryła przed niepożądanym wzrokiem kurz wydobywający się spod kół. Wiatr szybko go rozwiewał. Zagłuszał też warkot silnika. Tylko od czasu do czasu słyszałem przelatujące nad głową śmigłowce.

Wiele słyszało się o pomyłkowych bombardowaniach, o pomyłkowym ostrzelaniu samochodów. Amerykanie co rusz zmieniali miejsca swoich posterunków. Oni usiłowali przeszkodzić terrorystom. Tym czasem partyzanci omijali patrole. Czasami nie było wiadomo kto zatrzymuje cię pośrodku pustyni, czy to aby nie armia powstańcza szuka kolejnych delikwentów do ucięcia głowy. Tak właśnie zginął włoski oficer służb specjalnych, który swoim ciałem zasłonił dopiero co uwolnioną dziennikarkę. Jechali szczęśliwi do domu. Ona wyczerpana fizycznie i nerwowo. Przez wiele dni więzili ja porywacze. Nagrywali jej prośby o pomoc. Cały świat się tym emocjonował.

Jechali całą kolumna samochodów. Po drodze spotkali nieoznakowany prawidłowo posterunek. Żołnierze otworzyli ogień do zbliżającej się kolumny. Oni też bali się porywaczy. Oficer rzucił się na dziennikarkę i zakrył ją swoim ciałem. Dostał śmiertelny postrzał. Zdarza się na wojnie.

Na miejscu byłem tuż po świcie. Ledwie zdążyło zrobić się jasno. Wciąż jeszcze szron leżał na piasku. Dłonie mi kostniały z zimna, więc założyłem rękawiczki. Zimny wiatr niósł ze sobą zapach spalenizny. Po domu zostały tylko ruiny i zgliszcza. Nikogo wkoło nie było. We wiosce leżącej nieopodal panowała cisza. Nikt się tam nie ruszał. Tu też nie. Nikt tam nie wołał. Tu też nie. Nikt nie krzyczał. Nigdzie. Nikogo nie było widać. Nie zdążyłem. Spóźniłem się. Przyjechałem nie w porę. To był bardzo brzydki afront z mojej strony. Może gdybym bardziej się pośpieszył, szybciej wyruszył, to kilka osób by jeszcze żyło. Może wtedy świat liczyłby kilku mieszkańców więcej. Może wtedy populacja planety byłaby liczniejsza. Usiadłem na stercie gruzów. Nie wiedziałem co robić. Łzy same poczęły płynąć. Płakałem cicho, by nie zbudzić upiorów.

Rozdział 4

Krysia szła zatłoczoną ulicą. Było bardzo gorąco, pomimo że dochodziła dopiero dziesiąta godzina. Słońce usadowiło się już wysoko na niebie i rejestrowało poczynania ludzi. Pogoda sprzyjała obserwacjom. Widoczności nie ograniczały chmury ani żadne pyły, dymy czy inne zanieczyszczenia. Nocą wszystkie one opadły wraz z mgłami, a bezwietrzna pogoda utworzyła nad miastem wielką soczewkę ciepłego powietrza. Słońce rozgrzewając ją regulowało sobie tym samym ostrość widzenia.

Z góry ludzie wyglądali nieco śmiesznie z tymi nieproporcjonalnie dużymi głowami i krótkimi nóżkami czy rączkami. Wyglądali trochę jak małe niemowlaki wylegujące się w kołysce. Co tu dużo mówić, dla słońca to oni byli bobasami. Ci którzy zajmowali się swoimi sprawami biegając po mieście, przechodząc ulicami, wchodząc i wychodząc z budynków wyglądali jak kurczaki biegające po podwórku w poszukiwaniu zagubionego ziarna pszenicy, lub schowanego pod kamieniem robaka. Czasami robaki okazywały się większe nawet od kurczaków, czego tamte prawdopodobnie wcale nie zauważały, bowiem po długim dreptaniu przy szarym kamieniu, kiedy jakiś wielki robal przypełzał i zatrzymywał się na chwilę nieopodal, to one same wpychały się mu do paszczy, a ile było przy tym popychania się, ściskania, rozpychania łokciami, to znaczy skrzydłami, ile piskliwego gdakania, że aż uszy puchły, a pióra latały wkoło drażniąc nozdrza wrażliwego narratora.

Gdyby z tych piór można było produkować luksusowe towary, dajmy na to wieczne pióra do pisania z nabojem atramentu w postaci ampułki krwi, to mogłyby one posłużyć w tym niebezpiecznym rejonie świata zarówno pisarzom, pisarkom, sekretarkom i sekretarzom do zapisywania swoich myśli, bądź myśli szefa, o ile by zechciał dyktować, jak również do ratowania życia osób poszkodowanych w zamachach bombowych, lub strzelaninach, do których dochodziło co chwilę w różnych punktach miasta. Ten pomysł rozbawił słońce aż dostało niezdrowych wypieków na policzkach. Przydała by się mu jakaś chmurka dla ochłody.

Czarna sukienka i chusta na głowie Krysi wprost przyciągały promienie słoneczne, nagrzewały się, nie pozwalały na ochłodzenie nawet najmniejszym powiewem. Nie wolno było odsłaniać włosów ani pokazywać twarzy. Szatan tylko czekał na taką okazję, by rzucić na nią klątwę pożądania, spojrzeń i słów. Żaden mężczyzna by jej potem nie zechciał.

Takie były tutejsze zwyczaje, ale Krysia wychowywała się w innym kraju, w innej kulturze, więc te ograniczenia były dla niej bardzo uciążliwe. Tata przyjechał tu budować fabryki. Jego kontrakt przedłużał się z roku na rok, aż w końcu mama spakowała walizki i razem z Krysią też tu przyjechały. Kiedy nie było jeszcze wojny to nawet można było całkiem znośnie żyć. Dopiero potem zrobiło się niebezpiecznie. Oboje rodziców zajmowali bardzo dobrze płatne stanowiska, dlatego postanowili nadal pozostać w tym kraju. Trzeba było się dostosować. Ze względów bezpieczeństwa chodziła ubrana tak samo jak wszystkie inne tutejsze dziewczęta. Dopóki nie wyróżniała się z tłumu była bezpieczna.

Dowiedziała się od koleżanki, że będą otwierać nową szkołę w mieście. Szkoła ta ma przygotowywać młodzież do rozpoczęcia nauki na uczelniach zagranicznych. Amerykanie wymyślili sobie taki humanitarny program edukacyjny, którego celem głównym ma być przekonanie młodego pokolenia o słuszności wytyczonej drogi do wolności, zapoznanie z pozytywami zachodniego modelu kultury, wpojenie zasad demokracji i wolnego rynku. Obcy, czyli Amerykanie, chcą przekonać miejscowych, że bardzo fajnie jest być światłym obywatelem mocarstwa o świetlanej przyszłości pod nieustającym przywództwem jaśnie nam panującego pana prezydenta.

— Zaiste — myślała sobie Krysia — tak szczytny to cel, że aż śmiać się chce.

Nieco inne zdanie Krysi w kwestii metod edukacji okupowanego społeczeństwa wcale nie oznaczało, że ona sama nie może skorzystać z uchwalonego budżetu. Zawsze była zdania, że skoro dają to trzeba brać. Dlatego postanowiła zapisać się do tej szkoły. Rodzice bardzo łatwo dali się do tego przekonać. Jej nauka oznaczała dla nich kolejne trzy lata spokojnego mieszkania razem z córką. Potem będą się musieli zdecydować czy puścić ją samą do Ameryki na studia, czy raczej pojechać razem z nią i za oceanem szukać dobrej pracy.

Zresztą, do tego czasu zarobią już tyle kasy, że mogliby nawet pozwolić sobie na odpoczynek. Na bogatych pracują banki. To dla bogatych został wymyślony system finansowy, banki centralne, giełdy, papiery wartościowe, obligacje i cała masa innych rzeczy. To dla bogatych wymyślono globalizację, likwidację cła, wyrównanie podatków, rząd światowy, zjednoczenie, integrację i całą resztę propagandy. Najważniejsze w tym wszystkim by pieniądz robił pieniądz, by koszty spadały a zyski rosły. Trzeba rynkom finansowym podać niebieską tabletkę na popęd, a będą wciąż rosły i nigdy nie opadną. Proste, prawda?

Krysia miała dobry humor od samego ranka. Obudziła się jeszcze przed wschodem słońca. Początkowo zamierzała jeszcze się przespać, ale gdy sen nie nadchodził, a w głowie poczęły się kręcić najróżniejsze myśli, postanowiła wstać. Wychodząc z domu zobaczyła żołnierzy. Poprawiła więc chustę aby dokładniej zasłaniała twarz. Oni wszyscy są tacy sami. Zawsze myślą tylko o jednym, tylko to im wciąż w głowie. Mówią piękne, czułe słówka, uśmiechają się rozbrajająco, pokazują swoje słodkie oczy i zdrowe zęby, głaszczę po rękach i policzku, obiecują dozgonną miłość, wierność, a nawet posłuszeństwo bez granic. Potem kończy im się służba wojskowa, kończy się ich zmiana, wyjeżdżają, a te granice stają się nagle wielkimi, niezmierzonymi pustyniami, głębokimi oceanami, polami nie rozbrojonych min i zasieków.

Wszyscy ci żołnierze tak bardzo nienawidzą swojej służby, że po jej zakończeniu chcą o wszystkim zapomnieć, cały jej przebieg zostawić w przeszłości. W tą przeszłość wtrącają jak do lochu również swoje własne wojskowe miłości, aby im nie przypominały o tym co było. Wie o tym doskonale. Nie jeden raz słyszała rozmowy rodziców na ten temat. Zresztą, nawet gdyby któryś nie chciał zapomnieć, to na dzieci i pieluchy ma jeszcze dużo czasu przed sobą.

Rozdział 5

Martyna szła zatłoczoną ulicą. Było bardzo gorąco, pomimo że dochodziła dopiero dziesiąta godzina. Musiała kupić papier do komputera i jeszcze przed obiadem zdążyć do koleżanki, która miała skaner. Pani od geografii zadała im do domu napisanie wypracowania na temat bogactw naturalnych Iraku. Wypracowanie powinno zostać zilustrowane stosownymi fotografiami. Fotografie zdobyła bardzo łatwo z kolorowych gazet. Trzeba je było jednak zeskanować i wstawić do wypracowania. Hańbą byłoby przyklejanie zdjęć wyciętych z gazety do kartek z wypracowaniem. Wszystko musi być opracowane w sposób jednolity i estetyczny.

— „Nawet najlepiej napisana praca wykonana nieestetycznie zostanie oceniona znacznie niżej niż praca słaba, ale wykonana z należytą starannością.”

Tak powiedziała pani, a Martyna wiedziała doskonale co to oznaczało. Kiedy nie miała jeszcze komputera, to pisała wypracowania ręcznie. Ilustrowała je właśnie fotografiami z gazet i własnymi rysunkami. Nigdy nie otrzymała za takie wypracowanie oceny wyższej niż dostateczny. Teraz natomiast miała duże szanse na ocenę bardzo dobrą. Niedopracowane wypracowanie zepsułoby tylko średnią.

Było sobotnie przedpołudnie. Wujek Andrzej obiecał jej, że zrobi specjalnie dla niej szafkę na książki, ale dopiero jak skończy szafki kuchenne dla pani Asi. Ma w tej chwili dużo pracy z tymi meblami, zwłaszcza że w warsztacie nie ma ogrzewania, a wieczory są wciąż jeszcze dosyć zimne. Gdyby mógł tam pracować przez cały dzień, to jeszcze dałoby się wytrzymać, bo dopiero wieczorem robi się bardzo zimno. Niestety, całe dni musi spędzać w stoczni, bo inaczej rodzina nie miałaby co do garnka włożyć.

Z góry ludzie wyglądali nieco śmiesznie. Wyglądając przez małe okienko z górnego pokoju mogła się przyglądać ludziom wychodzącym z kościoła. Niektórzy mieli jeszcze na sobie zimowe płaszcze i futra, ale większość pozakładała już wiosenne, kolorowe kurtki. Kobiety wciąż jeszcze nosiły czapki i berety, czasami kapelusze, a mężczyźni już pokazywali gołe głowy. Jak się na nich tak z góry patrzało to widać było wyraźnie, który łysieje, który maskuje łysinę bardzo krótkimi włosami, a który wcale nie chodzi do fryzjera. Czasami to aż ma się ochotę niejednemu wylać na głowę miskę pomyj.

Dowiedziała się od koleżanki, że będą otwierać nową szkołę w Trójmieście. Ma tam być klasa tańca artystycznego, baletu i gimnastyki akrobatycznej.

— To by właśnie było coś dla mnie, pomyślała Martyna.

— Ależ Martynko, grzmiała jej nad głową mama. Co ty będziesz robić po takiej szkole? Gdzie znajdziesz pracę? Nigdy na to nie pozwolę!

— Już lepiej utopić się w tłustym rosole! Dopowiadała Martyna ze śmiechem, co rozładowywało na jakiś czas napięcie.

Ona wtedy zupełnie spokojnie usiłowała mamę oswoić z myślą o swoim własnym wyborze edukacyjnej drogi. Miała już w pamięci zapisany dokładny plan działania, rozpisany na dwanaście punktów strategicznych i trzydzieści mniej istotnych. Plan mógł nawet pod pewnymi względami przypominać rysunki takie jak te, które robił wujek Andrzej.

Nieco inne zdanie Martyny w kwestii metod edukacji niż opinia jej mamy nie przeszkadzały im obu traktować te rozmowy raczej w sposób rozrywkowy. Martyna nie miałaby gdzie mieszkać, bo szkoła nie posiadała internatu. Pewnym ratunkiem w tej gardłowej sprawie mógłby być wujek Andrzej, no ale na razie jeszcze ta sprawa wcale nie była taka pilna. Było kilka lat do namysłu, gdyż wcześniej trzeba skończyć liceum w Pucku. Potem się zobaczy.

Martyna miała dobry humor od samego rana. Kiedy wychodziła z domu minęli ja dwaj żołnierze w zielonych mundurach. Jeden z nich zagwizdał z zachwytu na jej widok, a drugi zapytał czy nie mogłaby go odprowadzić do garnizonu. Ach ci wopiści. Roześmiała się z tej propozycji, pomachała im ręką i poszła w swoją stronę. Kiedy się za nimi obejrzała, to oni też się za nią oglądali. Wyglądało to nawet zabawnie. Fajni byli z nich chłopcy, tacy męscy. Gdyby byli trochę młodsi to mogłaby się z nimi umówić na dyskotekę. Poszłaby z koleżanką, tak na wszelki wypadek. Byłaby świetna zabawa. Szkoda, że oni są tyle starsi od niej. Pewnie chcieliby od razu się żenić, a ona przecież musi jeszcze wcześniej pokończyć szkoły, zdobyć zawód, znaleźć dobrą pracę. Na dzieci i pieluchy miała jeszcze dużo czasu przed sobą.

Rozdział 6

Asia szła zatłoczoną ulicą. Była przepiękna pogoda. Po lazurowym niebie sunęły sobie wolno chmury z wielkimi, nadętymi, białymi żaglami. Na szczęście tych statków nie było zbyt wiele, więc słonko zalewało całą ziemię złotą farbą. Czy to król Midas wrócił z zaświatów, czy tylko anioły rozlały właśnie pachnącą wodę chwały podczas prania szat cherubinów. Najwyraźniej i tam szykowano się do świątecznego weekendu.

— Joanno — zawołano z góry — pośpiesz się, bo praca czeka, a dziś szefostwo twoje nie ma najlepszego humoru.

— Jakoś sobie poradzę — odpowiedziała Asia — spokojna twoja rozczochrana.

— Dlaczego zaraz rozczochrana? — zapytał ktoś z góry i zamilkł.

Było sobotnie przedpołudnie. Większość przechodniów śpieszyła do sklepów po zakupy na śniadanie. Ona miała już to za sobą, bo koleżanki obsługiwały ją poza kolejką. Kobieta pracująca miała u nich pewne względy. Pozostali mogą chwilę poczekać.

— Tylko bez krzyku, bo chyba sama pani widzi, że się śpieszę z podawaniem towaru!

Ekspedientka wyglądała na podekscytowaną. Pewnie ktoś ją już dzisiaj zdążył zdenerwować z samego rana. Jak wstaniesz lewą nogą, to na nic się nie zdadzą żadne czary mary.

— Krzyczeć to ja dopiero mogę zacząć!

Elegancka kobieta w średnim wieku najwyraźniej nie była zadowolona z faktu, że obsługiwano kogoś bez kolejki. Zwłaszcza, iż ona stała tam wcześniej. Biorąc pod uwagę szyk i wyuzdaną elegancję stroju nikt nie miał prawa jej przeoczyć w tym tłumie szarych kokoszek, niezbyt zadbanych gęsi, ociekających tłuszczem kaczek, a zwłaszcza owych buro-brudnych kur domowych.

— Gdzie się pani tak nauczyła pyskować, bo chyba nie w żadnej pracy, co?

Ekspedientka najwyraźniej nie przejmowała się hipotetycznym statusem nerwowej klientki.

— Pracę to ja już nie jedną miałam, jeśli chce pani wiedzieć.

Poczuła się nieco urażona. Te małomiasteczkowe, lub wiejskie baby nie mogły mieć zielonego pojęcia o dobrym smaku, nieskazitelnym guście, nienagannym wychowaniu, lub innych zaletach ludzi z wyższych sfer.

— Nie wygląda pani na osobę, która by sobie zhańbiła rączki jakąkolwiek pracą.

Była coraz bardziej zła na siebie, na nią, a nawet na cały świat. W końcu to ona jest tu u siebie, jest na swoim, więc nikt nie będzie jej dyktował kogo i jak ma traktować, kiedy obsługiwać ani w jakiej kolejności.

— By się pani zdziwiła, gdybym powiedziała.

— Trzeba było pokojówkę wysłać po zakupy.

— Służba ma u mnie co innego do roboty.

— Ci, którzy sami pracują potrafią docenić pracę drugiego człowieka.

Z góry ludzie wyglądali nieco śmiesznie. Biuro Asi mieściło się na czwartym piętrze, więc jak wyjrzała przez okno, zobaczyła poruszające się po chodniku głowy z krótkimi nóżkami i rączkami. Wyglądało to na agresję kosmitów. A ta cisza, brak odgłosów ulicy, które zostały wytłumione przez dźwiękoszczelną szybę, jeszcze potęgowała niesamowitość wrażenia. Wszelkie odgłosy odbijały się od szyby, zderzały ze sobą, wpadały w skoczny taniec, mieszały razem niczym w kosmicznym garnku z rosołem, wypuszczając do góry bąble gorącej pary, w których można się było przeglądać, lecz obraz był zawsze zniekształcony jakimś nieprzyjemnym grymasem.

Samochody turlały się jak piłki po plaży. Ludzie upodobniali się do owadów. To było najstraszniejsze. Wojna wojną, ale ludzie powinni wyglądać czysto i schludnie nawet przed bombardowaniem, nie wspominając już o chwili późniejszej. Lub odwrotnie.

Zielona garsonka odbijała się w oczach interesantów. Byli to przeważnie różni budowlańcy, murarze, pomocnicy palaczy lub bezrobotni zbieracze złomu, którzy przywieźli na plac wózek wyładowany złomem i liczyli na horrendalny zarobek. Gdybyż to wiedzieli coś niecoś o królu Midasie, albo o dzisiejszym praniu w niebie, to z całą pewnością domagaliby się podwójnej zapłaty. Najlepiej by było zapłacić im z góry za przywieziony złom, bez ważenia, lub przed ważeniem, na słowo honoru. Asia jednak bezlitośnie pozbawiała ich złudzeń. Najpierw trzeba zważyć, a potem przynieść dokument tożsamości ze zdjęciem. No i przede wszystkim umyć się chociaż trochę, zmienić te szmaty na ubranie, użyć dezodorantu, skoro mydło już się skończyło, wytrzeźwieć, a dopiero wtedy przychodzić po pieniądze.

Takie były tutejsze zwyczaje. Pijakom wstęp surowo wzbroniony. Był już taki przypadek, że się klient przewrócił, pozwalał parapety ze stojaka, a potem był zdziwiony widokiem lekarza. Myślał, iż go zawieźli na izbę wytrzeźwień, więc na wszelki wypadek głośno zaczął się domagać odwiezienia do domu. Koledzy jednak szybko się z nim uporali. Następnym razem przepraszał i przepraszał, obiecywał, dawał słowo, a nawet prosił, wskazując na trudną sytuację rodzinną. Wskazano mu kierunek ku biurom pomocy społecznej.

Dowiedziała się od koleżanki, że będą otwierać nowa szkołę artystyczną w mieście, w której będzie można oprócz kierunków typowo twórczych studiować również architekturę. Była to dobra wiadomość, ponieważ syn zamierzał w tym zawodzie się uczyć, a do tej pory trzeba było wyjeżdżać aż do sąsiedniego województwa. Podobno, jak głosili wszem i wobec, a zwłaszcza rodzicom dorastającej młodzieży miejscowi dyrektorzy szkół średnich, edukacja w mieście akademickim daje najlepsze rezultaty. Nieco inne zdanie Asi w tej kwestii miało swoje głębokie uzasadnienie we własnym jej doświadczeniu w wychowywaniu syna. Nie ma to jak mieć oko na dziecko, a nie pozwalać na jego nieobecność w domu przez kilka lat studiowania. Potem do domu wraca zupełnie inny człowiek, całkowicie nieznana osoba, która już nawet nie pamięta (albo nie chce pamiętać) dziecięcych zabaw, dziecięcych problemów, czyli wszystkiego tego czym przez ostatnie lata żyli rodzice.

Asia miała dobry humor od samego rana. Zbliżał się dzień jej wyjazdu na urlop do pięknie położonej miejscowości. Będzie tam mogła zwiedzić skansen zabytkowej zabudowy wiejskiej, wejść na Wieżycę, czyli najwyższą górę regionu, jeździć bryczką, kąpać się w jeziorze, a nawet paść owce, jeżeli przyjdzie jej na to ochota. Jedynym mankamentem położenia kwatery była spora odległość od supermarketów.

Dzieci i pieluchy już jej nie interesowały. Jeden syn w zupełności wystarczał. Uwielbiała przyglądać się jego dorastaniu, przysłuchiwać się coraz bardziej poważnym rozmowom, podpowiadać mu przy podejmowaniu coraz trudniejszych decyzji. Nie zawsze starała się pamiętać jak to było we własnej młodości. Bez przesady. Nic na siłę. Zresztą, między chłopcami a dziewczętami są pewne różnice, prawda?

Rozdział 7

Trakt przez pustynię usiany był uschniętymi łodygami małych roślin, drobnymi korzeniami wyrwanymi z usypującego się piasku przez wiatr, oraz mnóstwem nasion niesionych od wydmy do wydmy jak kurz przez najmniejszy powiew i przy okazji każdego poruszenia. Gorące ziarenka piasku turlały się niczym kule bilardowe, nie dając oparcia żadnym roślinom. Słońce prażyło coraz mocniej. Jego złote promienie nagrzewały piasek czyniąc z niego miękką, sypką i grząską taflę patelni.

Gęsto rozrzucone kamienie różnej wielkości czyniły honory domu wcielając się w rolę rozżarzonych węgli w ognisku przedwiecznych bogów. Suchy i gorący wiatr pełniąc sumienną służbę dmą tam gdzie węgielki przygasały, przesypywał piasek niczym patykiem mieszając w palenisku, a niepotrzebnym już popiołem przysypywał opuszczone, starożytne miasta, zaniedbane wioski, coraz płytsze słone jeziora, niedostatecznie strzeżone oazy i gaje palm daktylowych, których uprawę usiłowano rozprzestrzeniać przy pomocy nawadniania.

Nisko nad ziemią przeleciał pustynnik rzucając na gorący piasek cień biegnący niczym pociąg pośpieszny od jednej wydmy do drugiej. Cień ten przemknął obok leżącego na piasku dinara, który zalśnił przez moment, lecz zaraz potem znowu zniknął wśród równie jasnych refleksów światła odbijającego się od minerałów zawartych w kamieniach. Cała połać pustyni migotała niczym nocne niebo na bezchmurnym niebie. Mogło by się zdawać, że to zagubiona armia asyryjska maszerująca w upale usiłuje dać sygnał bogom o swoim położeniu i uprosić ich o jakikolwiek znak, który by im wskazał właściwy kierunek marszu.

To groźny bóg słońca wprowadził ich w błąd, pomieszał im rozum swoim boskim, parzącym tchnieniem, oślepił ich oczy blaskiem swojego lica, ich uszy zasypał piaskiem, aby nie słyszeli wzajemnie swoich lamentów i narzekań. Lśniące hełmy, tarcze, napierśniki, wszystko to ciążyło coraz bardziej. Żołnierze potykali się coraz częściej, wpadając przy tym na sąsiada, szturchając go włócznią, lub tarczą.

Ci bardziej zapobiegliwi spośród żołnierzy mieli ukryte pod ubraniem figurki z drewna tamaryszkowego przedstawiające boga Sina, który w pobliskiej oazie miał swój ośrodek kultu. Dzięki tym figurkom liczyli na przychylność wielu bóstw, bowiem oczywistym jest, że wstawiennictwo jednego z potężnych bogów większy odniesie skutek niż zwykłe błagania choćby i całej armii ludzi. Uzasadniona nadzieja na ratunek w połączeniu z większą wiara we wszechmoc bogów były znacznie większą motywacją do nadludzkiego wysiłku zmierzającego do przetrwania marszu, do jego sprawnego odbycia i zwycięskiego dotarcia na wyznaczone miejsce. Innym pozostało już tylko kląć, rozpaczać i tracić siły. Oni nie dotrą nigdzie. Rozszarpane przez sępy i hieny, zjadane przez mrówki ciała niedowiarków znaczyły trasę przemarszu wojsk, a bielejące kości przysypywał w końcu piasek.

Zza kamienia wysunęła się głowa jaszczurki. Jej wzrok skanował skrupulatnie okolice w najwyższej rozdzielczości. Można to było łatwo rozpoznać po ruchach jej oczu. Po sprawdzeniu najbliższej okolicy postąpiła kilka kroków do przodu. Wyjątkowo gorący piasek budził w niej mieszane uczucia. Dobrze było wygrzewać się na słoneczku, nabierać energii do dalszego marszu i marzyć o zjedzeniu okazałej muchy, lub pająka. Ten ostatni robal, który wciąż jeszcze trawił się w jej brzuchu, był jakiś mały i suchy. Ostatnio wszystko jest takie suche. Nie ma wątpliwości, że nadchodzą ciężkie czasy. Gdyby bogowie dnia mniej grzali, to może ostałoby się trochę więcej wilgoci na pustyni po nocnym przymrozku. Tym czasem ledwie nogi i grzbiet zdążyły się nieco rozgrzać to nigdzie już nie było ani kropelki rosy. Jaszczurka zrobiła kilka kolejnych kroków, po czym znowu przystąpiła do trójwymiarowego skanowania okolicy.

Zdawało jej się, że coś sunie szybko przez pustynię. Gdyby to byli ludzie to poruszaliby się pomału, a jej się najwyraźniej coś musiało pomylić. Zresztą widok był mocno ograniczony z powodu dużej ilości kamieni, które zasłaniały świat, albo raczej część świata. Potem zobaczyła żaglówkę. Smukła łódź o kolorze piasku pustyni skakała przez fale, a wysoki i mocno wygięty żagiel kołysał się na boki jakby machając przyjaźnie na powitanie. Jaszczurka z pewnym zdziwieniem przyglądała się zjawiskowej istocie, aż w końcu doszła do wniosku, że to tylko fatamorgana. No i rzeczywiście, gdy prześliczna żaglówka podpłynęła bliżej, to jej śnieżnobiały żagiel rozpłynął się w gorącym powietrzu, a łódź okazała się być długim i zwinnym ciałem, żmiją pustynną, która niby w tańcu falowała sunąc niezwykle szybko po piasku.

Jaszczurka znieruchomiała sparaliżowana strachem. Jej nakrapiana skóra jeszcze bardziej upodobniła się do wszędobylskiego żwiru. Serce biło jej jak oszalałe, ale całe ciało jakby zamarłe nawet nie drgnęło. Szary kadłub żaglówki, która stała się żmiją przemknął o kilkanaście metrów od przerażonej, małej istoty. Kilkanaście metrów. Tak mały odcinek można przebyć czteroma, no może pięcioma skokami. Toż to było zaiste cudowne ocalenie od niechybnej śmierci w gryzących sokach trawiennych tego parszywego gada. Nic dziwnego, iż został posłańcem otchłani.

Jaszczurka najpierw zamrugała oczami, popatrzyła na kamień leżący nieopodal, pomyślała, że takim kamieniom to nic nie zagraża ani w dzień, ani w nocy. Potem poruszyła ostrożnie głową rozglądając się dokoła. Można było zrobić kilka następnych kroków. Chwila spokoju była na tyle długa, że można by nawet powrócić do przerwanej lektury trzeciego rozdziału „Gron gniewu”, bo światło było akuratne, a cisza sprzyjała refleksji, lub czytaniu.

Jednakowoż nagle wszystko się zatrzęsło. Wielkie dudnienie zbliżało się coraz bardziej. Jaszczurka szybkim śmignięciem wskoczyła pod najbliższy kamień. Na tle nieba zamajaczyły sylwetki biegnących wielbłądów załadowanych pakami i dosiadanych przez ludzi. Najbliższy z nich kopnął niechcący kamień, przewracając jednocześnie jaszczurkę na plecy. Zobaczyła ociekające śliną pyski i całą furę uderzających o ziemię kopyt. Taktyka zamrożenia ruchu nie zdała się tu na nic, wiec w ułamku sekundy czmychnęła pod następny kamień i natychmiast zagrzebała się w piasku. Karawana pobiegła dalej.

Kopyta wielbłądów uderzały w ziemię z wielką siłą, wzbijając w górę tumany kurzu. Ten werbel kopyt był tak podobny do uderzeń w bębny, iż mogło by się wydawać, że to armia Dariusza zajmuje kolejne tereny, zdobywając wydmę po wydmie, zajmując oazę po oazie, paląc wioskę po wiosce, burząc miasto po mieście. Zapewne wtedy dobosze szli ramie w ramię z gwardzistami i walili pałkami w bębny, gdyż od jakości wrażenia wywartego na przeciwniku, a także od ilości odwagi wlanej w serca, a zwłaszcza w umysły rosłych żołnierzy uzbrojonych w tarcze, włócznie i miecze, zależało życie każdego dobosza. W większości byli oni pasterzami kóz, którzy nie potrafili walczyć, nie chcieli zabijać, ale nie mieli odwagi sprzeciwić się woli władcy powołującego ich do armii.

Gdy pisarz Adda przybył do ich wioski z naręczem glinianych tabliczek, na których zapisywał imiona wszystkich synów, ilości dni ich służby dla króla, a także sumy denarów wypłaconych ojcom, to wszystkie kobiety posypały sobie głowy popiołem, a ramiona i nogi poraniły sobie ostrymi skorupami. Mężczyźni jednak usiedli wokół ogniska i z dumą prezentowali swych dorodnych potomków, a uściskiem dłoni zatwierdzali kwoty. Kobiety nie miały prawa do sprzeciwu, wyrażenia swojej woli ani nawet zabrania głosu. Im więcej miał ojciec wielbłądów, owiec, kóz i osłów, tym więcej otrzymywał denarów za każdego syna. Im więcej ojciec miał stad, tym wyższym oficerem miał szansę zostać syn jego.

Minęła długa chwila od czasu gdy wielbłądy przemaszerowały, zanim jaszczurka znowu wygrzebała się z piasku i z niepokojem rozglądała po okolicy. Brudny kurz wciąż jeszcze wisiał w powietrzu, ale było już cicho i spokojnie. Jaszczurka wróciła do skanowania terenu, a w jej umyśle zaczął powstawać przestrzenny obraz pustyni wraz z kilkoma najbliższymi kamieniami i z mnóstwem zagłębień powstałych pod wpływem uderzeń kopyt wielbłądów. Cały obszar, który jaszczurka potrafiła dostrzec wyglądał jak pofalowane morze po kilkudniowym sztormie.

Słońce wciąż paliło niemiłosiernie. Ci niebiescy bogowie urzędują tak wysoko, że nie zwracają zazwyczaj uwagi na tak małe istoty jak jaszczurki. Ludzie, oni to dopiero mają sobie dobrze, żyjąc pod opieką bogów i napawając się wspaniałym blaskiem ich chwały. Nie zawracają sobie ogona byle upałem, a nawet wręcz przeciwnie, cieszą się z niego, śpiewają wesołe pieśni i popijają kolorowe drinki w każdej oazie od wschodu słońca aż do zachodu. Wędrują natomiast zazwyczaj nocami, jeżeli zbytnio im się akurat nie śpieszy. No chyba, że rozpocznie się jakaś wojna, ale to rzadko się zdarza. W całym swoim długim życiu jaszczurka widziała tylko dwie wojny. Podczas ostatniej z nich jej drodzy rodzice zostali upieczeni nad jednym z ognisk obozującego w okolicy wojska. Dlatego jaszczurka rozumiała doskonale, że wojny ograniczają populację każdego gatunku.

Rozdział 8

Szanowny Panie Redaktorze.

Dziękuje bardzo za list, który od Pana otrzymałem. Ponieważ przebywam obecnie w miejscu bardzo oddalonym od mojego kraju, a także od wszystkich drogich mi osób, do których nieustająco tęsknie, o których wciąż rozmyślam, przeto list Szanownego Pana jest mi bardzo cenną pamiątką oraz niepodważalnym dowodem istniejących wciąż jeszcze silnych powiązań mojej skromnej osoby z cywilizowanym światem mojej ojczyzny, a którym żyją wszyscy moi ukochani.

Tutejszy świat, chociaż mieni się być fundamentem i podwaliną ludzkiej cywilizacji, to jednak jest zupełnie inny niż to wyobrażają sobie ludzie mieszkający na co dzień w wygodnych mieszkaniach, pracujący w klimatyzowanych biurach, a także dojeżdżający do pracy szybką koleją, lub metrem.

Listy Pana, Drogi Redaktorze, przypominają mi, że i ja należę do owej cudownej przestrzeni wszechświata zajmowanej przez gatunek istot rozumnych. To jest niezwykle ważna konstatacja dla każdego kto spędza dnie zagrzebany po szyję wśród worków z piaskiem, betonowych schronów i stalowych pancerzy, usiłując pomiędzy jednym ostrzałem moździerzowym a drugim dostrzec coś w chmurach dymu, kurzu, odłamków świstających nad głową, lub ludzkich szczątków wyrzucanych w powietrze przez wybuchy, co byłoby, lub mogłoby być niezwykle interesujące dla spragnionego informacji widza i czytelnika spędzającego czas w wygodnym fotelu przed telewizorem, siedzącego na kanapie z gazetą w ręku, czy też wreszcie jedzącego pyszny obiad z trzech dań w salonie przy włączonym odbiorniku radiowym.

Rozumiem doskonale, Panie Redaktorze, iż oczekuje Pan częstych i rzetelnych informacji dotyczących niezwykłych przygód żołnierzy wysłanych z misją pokojową do kraju ogarniętego krwawą wojną domową. Rozumiem doskonale, iż rodziny owych żołnierzy, ba, bohaterów narodowych, nieustająco martwią się o ich los i oczekują krzepiących niosących radość i dających ulgę wiadomości, reportaży, a także wywiadów. Czytanie wywiadu prasowego przeprowadzonego z ukochanym człowiekiem jest jak intymna z nim rozmowa. Rozumiem to doskonale.

Dlatego dziękuję serdecznie za wszystkie słowa otuchy i wsparcia ze strony Drogiej Redakcji, zapewniając jednocześnie o swojej żarliwości w wypełnianiu powierzonej mi misji informacyjnej.

Rozdział 9

Wszędzie można znaleźć opuszczone, niszczejące domy. Taki widok jest dość powszechny dla wielu biednych społeczności. W zacofanych gospodarczo rejonach świata ludzie opuszczają swoje domostwa aby gdzie indziej znaleźć lepsze miejsce do życia. Bardzo często bywa tak, że dzieci odchodzą do miasta w poszukiwaniu pracy i zarobku, a starzy rodzice, lub dziadkowie przeprowadzają się na tamten świat po długim i ciężkim życiu. Wtedy ich dom pozostaje pusty. Czasami niszczeje ze starości, rozpada się, a czasami jest odbudowywany przez wnuki. Bywało też i tak, że pustoszały całe wioski. Z różnych powodów. Jednym z tych powodów jest wojna.

Na obrzeżach pustyni znalazłem opuszczoną osadę. Było tam kilkadziesiąt domostw. Te najbliższe piaszczystej wydmy były już w połowie zasypane przez piasek. Bardzo często zdarzały się tutaj silne wiatry, a wtedy z każdym podmuchem z wydmy spadał kolejny tuman kurzu, na domy sypała się następna porcja piasku. W ten sposób wydma pełzła sobie powoli, niby to niezauważalnie, lecz jednak po kilku dniach poziom piasku przy jednej ścianie domu podniósł się o kilkadziesiąt centymetrów, a ścieżka prowadząca do tegoż domu znikła pod piaskiem cztery metry dalej, niż przed tygodniem.

Żadne ściany się nie przewracały, żadne mury nie upadły ani stropy się nie zawaliły. Nie widać było żadnych śladów zniszczenia. Ludzie wymiatali piasek od czasu do czasu, aż wojna zmuszała ich do odejścia. Potem piasku po prostu zaczęło przybywać. Płoty stawały się coraz niższe. Ścieżki wykrzywiały się w coraz to inne zakola. Nie znikały zupełnie, ponieważ życie wcale nie odeszło stąd razem z ludźmi. Pozostały węże i jaszczurki. Pozostały zdziczałe psy. Zaglądali tu też przemytnicy, złodzieje, handlarze narkotyków i żołnierze podczas patroli. Pustynia niczym wielka meduza pełzła sobie wolno, posuwała się do przodu, zajmowała nowe tereny, ale przecież z innego miejsca się cofała, więc można by powiedzieć, że tylko się nieco przesuwała. Jak już zasypie całą wioskę, to kolejne zmiany nie będą tak wyraźnie widoczne.

W jednym z domów znalazły sobie schronienie żmije. Nie wiedziałem czy są jadowite, więc na wszelki wypadek nie zamierzałem ich niepokoić. Niech sobie tam mieszkają. To w końcu nie był mój dom. Za kilka dni piasek je przegoni. Jeżeli nie wyprowadzą się zanim zasypane zostaną drzwi i okna, to zwyczajnie wygrzebią się spod piasku i popełzną w inne miejsce. Gdyby człowiek tak potrafił, wielu ludzi uniknęłoby strasznej śmierci w zasypanych dołach, rowach, kopalniach, wyrobiskach i innych podobnych miejscach. Dlatego ludzie potrzebują domu, a żmije nie.

Czasami pośród opuszczonych zabudowań znajdowała schronienie karawana. Poganiacze wielbłądów kopali w różnych miejscach poszukując wody, a zwierzęta przeraźliwie ryczały plując śliną. Widocznie nie szkoda im było tej wilgoci. Pewnie pozbywały się w ten sposób kurzu z ust i nozdrzy.

Takie odwiedziny niszczyły bezpowrotnie ów piękny nastrój wieczoru w samotnej, opuszczonej wiosce, ale za to można się było napić wina przy ognisku, zaśpiewać smętną piosenkę i stracić kilka dolców z kieszeni, których nie zdążyło się zawczasu ukryć. Te wścibskie i natrętne dzieci pustyni potrafią je bezbłędnie wyniuchać z daleka. Podejrzewam, że przewodnicy karawan właśnie w tym celu zabierają ze sobą kilkoro dzieciaków.

Pewnego razu zobaczyłem pomiędzy wielbłądami i osłami tak śliczną dziewczynkę, że dobrowolnie oddałem jej nie tylko pieniądze, ale również zegarek i lornetkę. Obiecywała, że będzie odtąd wypatrywać mnie w każdej oazie, za każda wydmą, podczas każdego postoju. Migotliwy blask ogniska igrał jej w oczach, a mnie się wydawało, że to bajka.

Opowiedziałem tym czarnym, głębokim oczom całe swoje życie. Moja opowieść wpadła tam i utonęła bezpowrotnie. Wraz z opowieścią utonęła moja dusza, przepadła cała radość, zniknęła wszelka nadzieja, zgubiły się wszystkie pragnienia. Gdy obudziłem się o świcie dziewczynki już nie było. Odeszła wraz z karawaną. Ból i tęsknota biły się ze sobą w moim sercu, a żałosne spojrzenie odbijało się od pustych domów opuszczonej wioski. Wtedy zrozumiałem, iż też jestem opuszczony, jak ta wioska.

Rozdział 10

— Teraz, moi drodzy, przeczytam wam opowiadanie, które napisałem przed kilkoma dniami podczas mojego pobytu na pustyni razem z pasterzami wielbłądów. No więc słuchajcie.

Zrobiło się cicho. Ahmed opuścił głowę tak nisko, że nie było widać czy on modli się, czy śmieje. Wszyscy patrzyli w moją stronę, tylko Marek obrucił głowę w bok ukazując mi swój lewy profil z tym pokracznym, krzywym nosem, rozciętym kiedyś przez pejcz poganiacza. Cisza nie była jednak zupełna. Przez chwilę zastanawiałem się co to tak buczy, a potem, chyba raczej odruchowo, razem z wszystkimi rzuciłem się na ziemię i usiłowałem zakryć głowę rękami. Nikt nawet nie krzyknął.

Pierwszy pocisk moździerzowy eksplodował dość daleko, więc nawet huk nie był zbyt wielki, ale już słyszeliśmy kolejne pociski lecące w naszą stronę. Znowu te przeklęte osy wyroiły się ze swojego pieprzonego gniazda! Po każdym wybuchu szybko zrywaliśmy się z ziemi i biegliśmy w stronę wejścia do schronu. Ktoś się potknął o nogi kolegi, wyrżnął twarzą o glebę. Nie było czasu wstawać, bo następny trupojad rozrywał się właśnie na kawałki, a one furgotały w powietrzu. Obok upadł żołnierz z jednym butem w dłoni, którym usiłował osłonić sobie głowę. Kilka kroków dalej w prawo ktoś wrzeszczał na całe gardło, że to jeszcze nie dzisiaj.

Tuż przed wejściem do schronu czyjaś ręka mnie brutalnie pchnęła w bok. Wnoszono rannego, który jęczał z bólu i klął na zmianę. Dopiero po nim udało mi się wedrzeć do środka razem z całą grupą kolegów. Któremuś z nich w tym ścisku rozerwała się bluza. Ziemia pod naszymi nogami trzęsła się, podskakiwała w szalonym tańcu. Przykucnąłem pod ścianą, klinując swoje ciało pomiędzy dwoma żołnierzami. Ten z lewej trzymał się oburącz za brzuch. Spośród palców ciekła mu krew. Nic nie mówił. Nie jęczał nawet. Pochylił tylko głowę i patrzył na swoje zakrwawione dłonie przyciśnięte do brzucha.

— Wytrzymaj — powiedziałem — to zaraz się skończy.

No i rzeczywiście. Po kilku minutach wszystko ucichło. Żołnierze zaczęli podnosić się spod ścian.

— Tu jest ranny! — krzyknąłem i nachyliłem się do żołnierza, aby pomóc mu wstać.

Jego oczy były szeroko otwarte. Nie były zdziwione, tylko jakieś takie smutne. Już nie żył.

Rozdział 11

Szanowny Panie Redaktorze.

Właśnie przed chwilą dostarczono nam korespondencję, a wraz z nią mój ukochany tygodnik, dla którego mam zaszczyt tak ofiarnie pracować. Gratuluję serdecznie Panu Redaktorowi, że w swojej łaskawości raczył Pan był zmienić tytuł pierwszej części mojego reportażu. Bardzo korzystna była to zmiana. Obiecuję solennie dostarczyć kolejne materiały w najbliższym czasie.

Rozumiem doskonale, Szanowny Panie Redaktorze, że żadną miarą, żadnym sposobem, nawet przy pomocy cudów, lub ze wsparciem aniołów nie zdołam już nadesłać kolejnej porcji materiałów w takim terminie aby mogły one trafić do najbliższego numeru mojego kochanego tygodnika. Tak, tak, wiem, termin już upłynął. Na moje opóźnienie niebagatelny wpływ miały przyczyny obiektywne, zewnętrzne, zupełnie nie uzależnione od mojej woli. Wręcz przeciwnie. Im dłużej tu jestem tym lepiej zaczynam rozumieć, że tutaj absolutnie nic nie zależy ode mnie.

Proszę sobie wyobrazić, Panie Redaktorze, że pewna moja znajoma, którą poznałem niedawno w tym pięknym kraju, nie tylko postanowiła mi pomóc w mojej ciężkiej pracy, ale nawet zaryzykowała udostępnienie mi sprzętu biurowego należącego do bogatej firmy jej małżonka. Już oczami wyobraźni widziałem te dziesiątki, ba, setki stron materiałów prasowych wysyłanych do kraju dzięki uprzejmości tej kochanej kobiety.

Dla niej to był najprawdziwszy akt bohaterstwa, bowiem kobiety w tym kraju nie mają prawa podejmować żadnych decyzji gospodarczych, a zwłaszcza nie mogą samodzielnie decydować w sprawie wykorzystania majątku męża. Ta kobieta, niczym Joanna Dark, postanowiła rzucić wyzwanie panującym tu obyczajom. Byłby Pan z niej dumny, Panie Redaktorze, gdyby udało się tę kobietę pozyskać do współpracy z naszą redakcją.

Niestety, Panie Redaktorze, tu muszę przekazać złą wiadomość. Ta kobieta, owe idealne wcielenie matki, żony i kochanki, owa Marianna triumfująca nad pustynią ze sztandarem zwycięstwa, to znaczy okładką naszego tygodnika w dłoniach, zginęła tragicznie pod gruzami biurowca swojego męża, w wyniku kolejnego szaleńczego ataku terrorystycznego.

Kolejną więc porcję informacji będę zmuszony przesłać w terminie późniejszym.

Rozdział 12

W hotelu panował zwyczajny rozgardiasz. Nie miałem już zaufania do bezpieczeństwa udostępnionych nam pokoi. Znalazłem sobie wygodne lokum w piwnicy. To było jeszcze lepsze miejsce niż to od strony rzeki, w które nie strzelano, ponieważ za rzeką była strefa opanowana przez wojsko, tak zwana „zielona strefa”. Nowe lokum nie miało okien, więc mogło pełnić rolę schronu. Ściany zewnętrzne stanowiły zarazem fundamenty hotelu, więc były solidne, żelbetonowe, kilkumetrowej grubości. To było idealne rozwiązanie. Za tymi murami, za tymi fundamentami mogłem się czuć bezpiecznie. System klimatyzacyjny nie działał wprawdzie, ale wielkie rury doprowadzały tu wystarczającą ilość powietrza. W tej wojnie stosowano tylko konwencjonalne uzbrojenie, tradycyjne bomby, pociski, naboje, rakiety. Przed nimi właśnie miały mnie chronić stalowe i betonowe konstrukcje. Ataku broną chemiczną nie należało się spodziewać, więc i hermetyczność schronu nie była wymagana. Wielkie, szerokie klatki schodowe w kilku miejscach gwarantowały wystarczające możliwości transportowe i komunikacyjne, nawet gdyby część budynku została zburzona w wyniku ostrzału lub bombardowania.

Teraz dopiero doceniłem dyktatora. Jakie to było szczęście, że on jednak obawiał się międzynarodowej siły. Zachowywał się po bestialsku, arogancko, jak mu jego własna kultura dyktowała. Dzięki niemu jednak ta wojna była tylko kolejną wojną, a nie stała się masowym grobem ludzkości. Zrozumiałem, że trzeba było być mu za to wdzięcznym.

Wielka szafę z półkami przerobiłem sobie na taką z wieszakami do ubrań. Uwielbiałem przy byle okazji zakładać trzyczęściowy garnitur. Ostatnio były najmodniejsze z kamizelkami w kratkę. Kolor musi delikatnie podkreślać kolor garnituru, a jednocześnie być o jeden lub dwa stopnie bardziej nasycony. Daje to patrzącemu wyraźnie do zrozumienia o znajomości najmodniejszych kolorów w świecie mody, a równocześnie nieco bardziej stonowany kolor marynarki i spodni świadczy o skłonności do niewychylania się, do unikania krzykliwej propagandy, nie liczenia na pierwszy efekt, a raczej na głębsze, znacznie dokładniejsze poznanie. To było zawsze dla mnie bardzo ważne. Drwiłem z gogusiów, którzy podkasanymi rękawami marynarek okazywali tylko swoje lekceważenie.

Pamiętam takiego kolegę dziennikarza, który zawsze chciał być pierwszy. Pierwszy musiał mieć czerwoną marynarkę, kiedy takie stały się modne. Pierwszy musiał mieś kolorową koszulę. Potem pierwszy musiał podawać najnowszą sensację, pierwszy informować o skandalu obyczajowym, pierwszy rozpoczynać śledztwo dziennikarskie w związku z korupcją na wysokich piętrach Wieży Babel. Miał facet wyjątkowe szczęście do pierwszych miejsc. Podobno już w szkole podstawowej był pierwszym prymusem, co tam zresztą w szkole, on już w przedszkolu był pierwszy. Potem jako pierwszy dostał wypowiedzenie. Czasami lepiej stać w drugim szeregu.

Większość dziennikarzy do swoich telewizyjnych transmisji zakładało kamizelki kuloodporne i hełmy, aby w ten sposób podkreślić swoje zaangażowanie, swój udział w tej wojnie i ponoszone ryzyko. Myśleli, że w ten sposób dowartościowują to co robią, dowartościowują siebie. Ja natomiast pragnąłem przekazać swoim widzom, że jestem tu na swoim miejscu pracy, że wypełniam należycie swoje obowiązki zawodowe, że we właściwy sposób do tych relacji się przygotowuję. Chciałem im pokazać, że liczy się tylko przekaz, a nie jego warunki. Dlatego zawsze zakładałem świeżo wyprasowany garnitur, nieskazitelnie białą koszulę i krawat, który mógł stanowić w całym stroju jedyny akcent bardziej kolorystyczny. Ponadto miałem swój własny znak rozpoznawczy. Zawsze podczas transmisji trzymałem w dłoni białe rękawiczki, jakbym dopiero co odszedł od pulpitu dyrygenta. To miało znaczyć, że ja tu decyduję, a inni zagrają tak jak im każę. To była bardzo subtelna sugestia.

Ubranie musiało być nieskazitelnie czyste. Najpierw sprawdzałem je w wielkiej szafie, kiedy jeszcze wisiał na wieszaku. Oglądałem ze wszystkich stron. Każdy niepotrzebny pyłek zwracał moja uwagę i wprawiał w ruch specjalną szczotkę. Jeżeli znajdowałem jakąkolwiek plamę, natychmiast oddawałem szmatę do czyszczenia. Dlatego miałem ich w szafie dwadzieścia cztery, w tym zawsze kilka zupełnie nowych. Potem jeszcze raz sprawdzałem garnitur na sobie. Stawałem przed wielkim lustrem zawieszonym na ścianie i oglądałem się ze wszystkich stron. Dosłownie, ponieważ lustro było trójskrzydłowe. Oba zewnętrzne były zamocowane na zawiasach i odchylały się.

Dopiero na samym końcu wybierałem krawat. Ten element ubioru mógł być bardziej kolorowym elementem, ale równocześnie powinien wiele mówić o nastroju swojego pana. Zbyt czerwone kolory mogły mówić o miłości, ale również o krwi. Wszystko zależało od miejsca i czasu. Ponieważ znajdowałem się w kraju objętym działaniami wojennymi, to uważałem, że w tej codzienności jest już i tak zbyt wiele czerwieni, dlatego unikałem tej soczystej barwy. Pozwalałem sobie natomiast na odcienie pomarańczowe, różowe i żółte.

Na wszelki wypadek wzdłuż ścian poustawiałem aż pod sufit worki z piaskiem. Wzmacniały mury, a dodatkowo jeszcze, w razie pęknięcia murów strop mógłby oprzeć się na stertach worków. Stanowiły jakby dodatkowe filary.

Gromadziłem tam zapasy. Wody dawali nam tu bez ograniczeń, więc nie było problemu. Plastikowe butelki o pojemności półtora litra ustawiałem w piramidy. Wiecie ile wody mieści się w jednym metrze sześciennym? Aż tysiąc litrów. Nieprawdopodobne, co. Gorzej z konserwami. Musiałem je kraść. W jednym z hotelowych pokoi znalazłem działające radio. Zaniosłem je do schronu. Umieściłem tam również dwa metalowe łóżka z siennikami. Na jednym z nich poukładałem zapasowe ubrania, mundury, prześcieradła i obrusy. Mogą się przydać do wykonania z nich bandaży. W razie czego. Nigdy nic nie wiadomo.

Mój przyjaciel dostał postrzał w brzuch. W takich wypadkach lepiej mieć puste jelita. Nawet wodę na wojnie lepiej jest pić nie gazowaną. Wystarczy mi na całe życie widok rannego przyjaciela. Musiałem mu założyć opatrunek uciskowy. Wydawało mi się, że wszystko zrobiłem tak jak trzeba. Z rany jednak przez cały czas wyciekała krew. Moje wysiłki zatrzymania jej nie przynosiły rezultatów. Wyglądało to bardzo kiepsko. Obawiałem się, że mój kumpel umrze. Na szczęście dość szybko przybyli lekarze. Zabrali go do szpitala.

W czasie drugiej wojny światowej partyzanci robili pistolety maszynowe z ram rowerowych. Od tego czasu technika poszła znacznie do przodu. Robi się już pistolety z długopisów, karabiny maszynowe z wieszaków na ubrania, rusznice przeciwpancerne z rur i części prysznica, moździerze z naczyń kuchennych, a granaty robi się ze słoików, butelek, kubków do kawy i mnóstwa innych przedmiotów. Znacie ten dowcip: Przyszedł pirotechnik do sklepu i pyta: macie może nitroglicerynę, trotyl lub dynamit? Nie mamy, odpowiada sprzedawca, ale mamy przecier pomidorowy. Może być, mówi pirotechnik z zadowoleniem. Miał to być dowcip o pewnym filmie, ale zapomniałem jego tytułu.

Zawsze lubiłem majsterkować. Na któreś urodziny dostałem od rodziców piękny zestaw. Składał się z metalowych elementów, płaskowników z dziurami do łączenia, różnej długości i różnego kształtu, ze śrubek z nakrętkami, kółek, drutów i klucza, którym wszystko to można było poskręcać. Najbardziej lubiłem budować wszelkie pojazdy: samochody osobowe i ciężarowe, a nawet sanki czy wózek dla lalki. Można było jednak z tych elementów budować całe mnóstwo różnych rzeczy.

Potem dostałem większego majsterka. Była to drewniana walizka, w której znajdowały się prawdziwe narzędzia, tyle że małych, dziecinnych rozmiarów. Była tam piła do drewna, dłuto, młotek, śrubokręty, strug, pudełko z gwoździami, żabki do ściskania klejonych powierzchni. To dopiero była zabawa. Budowałem razem z tatą karmnik dla ptaków. Tak mi się wydaje. Rozumiecie chyba, że to było bardzo dawno.

Kiedy podrosłem to zacząłem wykorzystywać do majsterkowania narzędzia taty. Początkowo trzeba się było nauczyć ich obsługi. Razem z bratem zabrałem się do rąbania drewna na opał. Ja trzymałem kawałek do porąbania, a on zamachnął się siekierą. Uderzenie jednak było zbyt słabe by ostrze wbiło się, więc tylko odbiło się jak gumowa piłka i po długim locie w okolicy naszych głów wylądowało na mojej dłoni. Na szczęście na tyle lekko, że obyło się bez ran. Ale płaczu i tak było co niemiara.

Teraz stałem się zawodowym obserwatorem i zbieraczem. W różnych, nieraz dziwnych miejscach potrafiłem wypatrzyć przydatne przedmioty, czasami wręcz drobiazgi, które jakby co to mogą znacznie ułatwić człowiekowi życie. Latarki, szafki ubraniowe, lornetki, baterie, cztery noktowizory, siedemnaście telefonów komórkowych, w tym osiem z bateriami, cztery z ładowarkami, a jedna to nawet z gwarancją na cztery miesiące jeszcze. W sprawie telefonów komórkowych dałem do lokalnej gazety stosowne ogłoszenie. Mnie też kiedyś ukradli telefon i pamiętam jak się wtedy denerwowałem. Potem sobie pomyślałem: nażryj się palancie, od tych paru złotych nie przytyjesz. Fakt, ale co się wcześniej nadenerwowałem, zdrowia sobie napsułem, to już moja strata. Nie chciałem więc, by się nasi żołnierze dodatkowo stresowali.

Z drugiej jednak strony mogły to być telefony komórkowe partyzantów. Jeśli tak, to w ich pamięci być może znajdowały się bardzo ważne i wielce przydatne informacje. Za pomocą specjalnych urządzeń, tak zwanych urządzeń końcowych, kopiowałem te wszystkie informacje, włącznie z numerami telefonów, historią połączeń, otrzymywanymi i wysyłanymi wiadomościami, a następnie przekazywałem je naszym służbom wywiadowczym i kontrwywiadowczym. Służby niech sobie konkurują ze sobą, ale ja byłem kryty. Spełniłem tylko swój patriotyczny obowiązek.

Nasz psycholog miał tu roboty jak nigdzie. Codziennie przed jego gabinetem ustawiała się kolejka żołnierzy do zbadania, do konsultacji, do porady, do rozmowy. Niektórzy płakali jak bobry. Skąd to wiem? To przecież proste i aż nazbyt oczywiste. Jak z przyrządu do mierzenia wzrostu poborowych chciałem sobie zrobić wieszak na kapelusze, to zanim z tym przyrządem wyszedłem z gabinetu musiałem na chwilę schować się za kotarą, bo akurat pan doktor przyszedł z żołnierzem na sesję. To wcale nie było zabawne, to nawet nie było ciekawe. Ledwie wytrzymałem za tą kotarą. Więcej tego nie zrobię. Podziw i szacunek należy się naszemu doktorowi. Że też on jeszcze od tego nie zwariował.

Zaglądałem wszędzie gdzie się tylko dało. Jako renomowany dziennikarz przeprowadzałem liczne wywiady z kucharzami, lekarzami, sanitariuszami, magazynierami, urzędnikami, dowódcami, zaopatrzeniowcami, technikami, mieszkańcami miasta i okolicznych wiosek, dziennikarzami innych krajów i innych redakcji, żołnierzami, robotnikami, przedsiębiorcami, no i całym mnóstwem innych ludzi. Kelnerzy zawsze najwięcej wiedzieli o oficerach, ich przyzwyczajeniach, a nawet lękach. Często wiedzieli więcej niż lekarze. Dopiero po kilku drinkach ludzie nabierali ochoty do zwierzeń. Każdy pracownik bufetu przechodził specjalne przeszkolenie, dzięki któremu powinien lepiej sobie radzić z klientami będącymi pod wpływem wypitego alkoholu, zjedzonych grzybów halucynogennych, lub wypalonych skrętów.

Rozdział 14

Szanowny Panie Redaktorze.

Serdecznie dziękuję Szanownemu Panu oraz całemu gronu redakcyjnemu, wszystkim drogim kolegom i koleżankom. Zwłaszcza koleżankom.

Otrzymałem całą paczkę listów od Państwa. Noszę te listy wszędzie ze sobą niczym najcenniejszy skarb, są mi bowiem prawdziwym dowodem mojego zakorzenienia w cywilizowanym świecie, mówią mi o istnieniu tak bliskich mi osób, które tam, co prawda bardzo daleko stąd, ale zawsze, czekają na mnie i którym jestem potrzebny. Dziękuję bardzo wszystkim, kochani moi. Pamięć o Was podtrzymuje mnie na duchu, utrzymuje mnie przy życiu i w jako takiej kondycji psychicznej. Bez Was zwariuję tu.

Biorę coraz więcej środków antydepresyjnych. Gdy przestają działać, to ze zdziwieniem konstatuję, że jestem na wojnie, więc szybko znowu muszą brać. Mam w głowie pełno pomysłów na reportaże z terenów objętych działaniami wojskowymi. Co ja piszę? Przecież tu cały kraj jest objęty działaniami wojskowymi. W każdym bądź razie jest o czym pisać. Zapewniam. Jak tylko wezmę się w garść, to wysmażę takie reportaże do naszego kochanego pisma, że wszystkim oczy zbieleją i białka wyjdą z orbit. Maluciński od razu zgodzi się na zwiększenie objętości o kolejne trzydzieści, albo nawet czterdzieści stron.

Bądźcie dobrej myśli. Niech Lilka zmieni kolor szminki o dwa tony, to sama zobaczy jaki będzie wystrzałowy efekt. Wiem, bo widziałem na własne oczy działanie tych kolorów. Ma się rozumieć na jaśniejsze.

Wybaczcie, moi kochani, że piszę tak mało o tym co tu się dzieje, ale kapral stoi już zniecierpliwiony czekaniem aż skończę pisać ten list, ponieważ musi zaraz potem jechać na lotnisko z codzienną porcją korespondencji do wysłania. Nie mam już więcej czasu. Ostatnio wciąż brak mi czasu. Wciąż brak mi czasu i muszę się śpieszyć.

Kolejną porcję informacji będę zmuszony wysłać Wam w terminie późniejszym. Kocham Was wszystkich gorąco i serdecznie pozdrawiam. Mam nadzieję, iż będzie nam dane jeszcze kiedyś się znowu zobaczyć. Trzymajcie się zdrowo, szanujcie naszego drogiego Rednacza. Pa.

Rozdział 15

Miałem kiedyś koleżankę, która paliła dużo koksu. Jeden skręt nigdy jej nie wystarczał. Była bardzo fajną dziewczyną. Wszędzie chodziliśmy razem, wszystko razem robiliśmy, razem nas zawsze widziano. Lubiliśmy okazywać sobie nadmierną opiekuńczość, zachowywać się w stosunku do siebie jak kwoka w stosunku do kurcząt. Nigdy przecież nie wiadomo kiedy może nadlecieć wredna wrona z rozcapierzonymi pazurami by porwać jedno z żółciutkich kurczaczków sobie na kolację. Siedziała na gałęzi pobliskiej sosny i tylko czekała na chwilę nieuwagi. Na ulicy wciąż sprawdzaliśmy, czy drugie nie wyszło aby zbyt daleko ku środkowi jezdni, gdzie przejeżdżające samochody mogły zahaczyć nawet niechcący. Każde z nas obawiało się o drugie i wolało samemu ryzykować marsz w pobliżu środka jezdni, byle tylko to drugie szło przy poboczu. Zarazem jednak idąc coraz mniej ostroznie sprawdzało się, wystawiało na próbę uwagę i opiekuńczość drugiego. W ten sposób wciąż szarpaliśmy się ze sobą, zamienialiśmy się miejscami, udowadnialiśmy sobie wzajemnie i od nowa troskę na odpowiednio wysokim poziomie.

Mój schron zajmował siedem pokoi w piwnicach hotelu. Ponadto miałem jeszcze kilka dodatkowych schowków w sąsiednich ruinach na wypadek dekonspiracji. Już będąc harcerzem i biorąc kilkakrotnie udział w letnich obozach nauczyłem się żelaznej zasady, że nie ma jak to profilaktyka. Nie chcąc stracić nielegalnego i zabronionego towaru w wyniku dekonspiracji, należało przewidzieć ów przykry fakt i się do niego odpowiednio przygotować zawczasu. Przede wszystkim należało mieć kilka kryjówek na trefne przedmioty. Konieczna była również dysertyfikacja, no…, to znaczy zabezpieczenie na wypadek bankructwa głównego dostawcy. Najlepiej jak dostarczycieli było kilku, to pomimo nawet częstych kłopotów z kontrolami, rewizjami namiotów i plecaków, węszenia drużynowych i innych przeciwności losu, nigdy nie miało prawa zabraknąć w drużynie fajek pokoju ani wina.

Jedna z druhen bardzo mnie lubiła. Ona też mi wpadła w oko zaraz pierwszego dnia obozu. Jeszcze nikogo nie znałem, więc stanąłem sobie koło którejś z dziewczyn. Potem trzymałem się blisko niej gdy przechodziliśmy z bagażami do autokaru. Pomogłem jej załadować plecak do bagażnika. Szedłem obok niej w stronę naszego obozu. Ona rozmawiała po drodze z koleżanką. Kiedy moja bliska obecność stała się już nadzwyczaj wyraźnie widoczna powiedziała, żebym nie podsłuchiwał. Nie zraziłem się tym i nadal starałem się być tak blisko niej jak tylko to możliwe. Po kilku dniach zostaliśmy przyjaciółmi. Po kilku następnych parą.

Koledzy postanowili napić się wina. Poszedłem więc do sklepu. Trzeba było iść kilka kilometrów przez las i pola. Lato było gorące tamtego roku. W drodze powrotnej napiłem się dla ochłody. Droga była daleka, więc napiłem się kilka razy. W przebojowym nastroju wróciłem do obozu. Koledzy byli zdegustowani. Rozpocząłem marsz pomiędzy namiotami i częstowałem rozgoryczonych. Któryś z wściekłych i zawistnych druchów powiadomił kadrę obozu o wiadomym incydencie. Zarządzono zbiórkę i poszukiwania alkoholu. Na moje szczęście niczego podejrzanego w obozie nie znaleziono. Podczas zbiórki moja przyjaciółka przez cały czas podtrzymywała mnie i pilnowała, żebym nie upadł. W ten sposób prawdziwą okazała się teza, iż dostawy towaru tylko z jednego źródła mogą być niewystarczające. Przyjaciele więcej mnie po wino nie wysyłali samego.

Nocami wyruszałem na łowy. Zapamiętane w ciągu dnia miejsca odwiedzałem wyposażony w łom, piłkę do metalu, nożyce do drutu, dwa przecinaki i dwa młoty. Bardzo szybko nabrałem wprawy. Najbardziej bałem się bombardowań. Terroryści mogli niezauważenie podejść na odległość strzału moździerzowego. Nawet noktowizory strażników nic tu nie pomagały. Po prostu znienacka zaczynały spadać pociski na środek obozu, obok hotelu, pomiędzy namiotami, obok samochodów. Każdy mieszkaniec bazy usiłował się gdzieś schować. Pewnego razu pocisk wpadł prosto do namiotu, w którym żołnierze jedli kolację. Ci, co przeżyli, mieli już dość wojny. Nikt z nich nie wyszedł bez szwanku. Tylko jeden żołnierz nie miał widocznych ran. Koledzy wmawiali mu, że to cud. Siedzącego z nim przy stole szeregowca rozerwało na strzępy, porwało na kawałki jak kartkę papieru. On natomiast nie zdążył niczego zauważyć ani usłyszeć. Stracił przytomność, a gdy doszedł już do siebie niczego nie słyszał. Nie ubyło mu ani jednej kropli krwi, ale został inwalidą. Nie pamiętał niczego. Nie mógł złożyć żadnych zeznań. Te jednak wcale nie były potrzebne. Wyniki eksplozji były aż nazbyt widoczne i oczywiste. Do rodzin poległych i rannych poszły straszliwe listy.

Czasami miałem możliwość przekazywania grypsów do żon i rodzin w kraju poprzez środki transportu i urzędy innych krajów. Ten proceder był zakazany ze względu na czytelność procedur służbowych i zagrożenie terroryzmem w postaci przesyłek niewiadomego pochodzenia. Można jednak było sprytnie ominąć zakazy. Wiadomo, jak wszędzie i jak zawsze. Grypsy docierały wtedy do ukochanych żon wiele szybciej niż normalną drogą służbową. Dlaczego? Nie wiem do dziś. Ale tak było. Inaczej cały ten proceder nie miałby sensu. Większość żołnierzy doskonale to rozumiała. W zasadzie wszyscy, dlatego z ochotą korzystali z moich usług, to znaczy z mojego pośrednictwa. Wypracowałem swój własny system określania kosztów. Musiał być rynkowy, płynny, w zależności od rozwijającej się sytuacji. Inaczej woleliby tradycyjne sposoby. Nie mogę zdradzić szczegółów. Bez jaj. To kwestia honoru i zaufania.

Lekkie rzeczy przenosiłem do schronu o własnych siłach. Pakowałem je do plecaka i po kłopocie. Każdy poruszał się z wyposażeniem. Często musiałem wykonywać kilka kursów, tyle było fantów. Jeżeli trafiało się coś cięższego, na przykład polowy agregat prądotwórczy, to szedłem do najbliższego sierżanta i prosiłem o kilku żołnierzy na godzinę. Sierżanci rozumieli doskonale, że dziennikarze utrzymują ciągłą łączność z ich rodzinami, z ich ukochanymi bliskimi, dlatego zazwyczaj spełniali taką prośbę. Żołnierzom mówiłem, że to tajne zadanie. Oni wszyscy bali się oskarżeń o złamanie tajemnicy wojskowej, więc nigdy nie rozmawiali z nikim o czymś, co zostało określone jako tajne. Telewizyjne transmisje z obrad sejmowych komisji śledczych zrobiły swoje. Były doskonałą metodą edukacji społeczeństwa. Mało kto miał wcześniej pojęcie o podobnych procedurach, o możliwości postawienia zarzutów do tej pory nietykalnym ze świecznika. Teraz się okazało, że świecznik już nie jest gwarancją nietykalności, a już tym bardziej gwarancją utrzymania tajemnicy w tajemnicy. Kto by pomyślał, że tak bardzo zmienia się życie za jednego życia.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 41.5