E-book
14.7
drukowana A5
62.2
Portugalska eskapada

Bezpłatny fragment - Portugalska eskapada


Objętość:
352 str.
ISBN:
978-83-8155-087-1
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 62.2

Rozdział 1

Podeszła do niedużej biblioteczki, stojącej w rogu salonu naprzeciwko pianina i niewielkiego stolika z dwoma fotelami. Otworzyła szklane drzwiczki, a następnie przez blisko minutę ze smutnym uśmiechem na ustach kontemplowała zawartość witryny. W końcu, spośród kilkudziesięciu starannie ułożonych na półkach woluminów, wyjęła tomik obłożony ciemnobłękitną obwolutą. Jak neon nad nocną ulicą zabłysnął z książki srebrzysty napis: „Paulo Salazar — Postais de noites inacabadas”.

— Ukochane „Pocztówki…” — westchnąwszy, szepnęła do siebie, otwierając tomik. — Od nich wszystko się zaczęło…

Zerknęła na białą tytułową wewnętrzną kartkę. Pod czarnym drukiem ozdobionym złocistym ornamentem widniała odręczna dedykacja autora: „Dorocie, mojej żonie — Paweł”.

Do książki włożona była dodatkowa „pocztówka”: niewielka zgięta na pół jasnobrązowa kartka. Zapisana ręcznym pismem miała swój nieformalny jakby pospiesznie dopisany przez autora tytuł: „Pocztówka dla Doroty”.

Trzymając ją drżącymi rękoma, po raz kolejny w ciągu ostatnich dni postanowiła oddać się cichej lekturze:

„Czy czasem nie masz wrażenia, Dorotko, że od niedawna jesienny dzień w naszym ogrodzie następuje po nocnych odwiedzinach Starych Babic przez wspaniałego maga? Widzę go, jak w cylindrze i we fraku przelatuje nad uliczkami, wymachując czarodziejską różdżką, a wtedy świat dookoła nabiera zupełnie nowych, ciepłych tonów. Wspaniały pędzel zamalowuje ogrody gamą zdominowaną przez fiolet, brąz i żółto-cytrynowy kolor. I wtedy, po przebudzeniu ze snu, patrzę w okno na jesienną symfonię i doświadczam poczucia długo oczekiwanego cudu. Rozpoczyna się królewski korowód jesieni w całej swej krasie, rozbrzmiewa cicha niebiańska muzyka: listopadowy, kolorowy walc. I pędzę do błyszczącego złotem starobabickiego parku, by podziwiać przeobrażony świat. Karmazynowo-czerwone, brązowe i zielono-żółte liście delikatnie wirują w świątecznej ciszy, niemal wisząc, miękko siadając na szafranowym dywanie. Pobłąkawszy się wśród ubranych w piękne stroje drzew, poszeleściwszy nogami po opadłych liściach, zaczynam rozróżniać dźwięki cichej, smutnej polskiej jesiennej melodii. W jej takt, zdaje mi się, nasz ogród zasypia, i tylko czasem pod żartobliwym wiatrem znów zaczyna drżeć, by po chwili zadzwonić na jedną nutkę krzykiem odlatujących ptaków. Miło jest czuć ten świeży powiew, grający jesienną sonatę na gałęziach i liściach drzew i poczuć niepowtarzalny jodowo-korzenny zapach opadłych liści, aromat ziemi i gorzki dym odległego ogniska…

…Nagle wiatr przynosi lekki i delikatny oddech wilgoci i napina pod głębokie biało-błękitne niebo kosmate ciemne chmury. O liście zaczynają pukać nieśmiałe zimne krople. Kropelki spadają na twą dłoń i stają się podobne do pereł. I pod kwaskowaty smak jesiennego deszczu, słaby zapach opadłych liści, śniegu, dymu i mgły spieszysz się do przytulnych ścian naszego domu-gniazda na filiżankę aromatycznie parującej herbaty. Siedzisz przy stoliku i lubujesz się sennym deszczykiem, który za oknem drobnymi i głuchymi kropelkami sypie się z niskich chmur na dywan z liści, pozostawiając swe srebrne łzy na szybie. Deszcz stuka po oknach, rozdzwania się i śpiewa w rynnach. W ciepłych kałużach wzdrygają się ociężałe od nadmiaru wody liście.

A gdy w końcu znów wygląda zza chmur słomiano-karmazynowe słońce, idziesz dalej, podziwiając stonowane kolory i błyszczące w jego promieniach krople. Miękkie, świecące na pomarańczowo w ciemnych tajemniczych kałużach. Taki jesienny dzień niech stanie się twoim świętem. Zapamiętaj je, Dorotko, na długo… Bo wkrótce nadejdzie zima”.

— Mój Boże! — cicho westchnęła… — jak to pięknie Pawle opisałeś… jak subtelnie przygotowywałeś mnie do tej zimy…


— Pani Doroto, co ja mam teraz ze sobą zrobić? — Nagle usłyszała za sobą głos Sali Sariego, wchodzącego właśnie do salonu, niosącego na tacce talerz z kanapkami i dzbanuszek z herbatą. — Trzy lata temu pochowałem żonę, trzy dni temu — mego ukochanego szefa i przyjaciela… I od trzech dni nic pani nie mówi, nic nie je… I dziś też nie chce pani jeść kolacji, a powinna. Od trzech dni nic pani prawie nie jadła, Pani Dorotko. To niedobrze. Nie wolno tak…

Dziewczyna westchnęła, starannie na powrót włożyła kartkę z „pocztówką” do książki, odłożyła wolumin na półkę, po czym zdjęła z szyi koronkową czarną chustę.

— Usiądź Sali Sari. — I wskazała mężczyźnie stojący obok małego stolika fotel. Sama siadła na sąsiednim. — Porozmawiajmy.

Mężczyzna opadł na siedzisko i westchnął.

— Sali Sari, proszę! Niech mnie pan nie zostawia. Pan jeden mi został — rzekła prawie półszeptem i spojrzała na niego. W oczach mężczyzny pojawiły się łzy. — Przywykłam do pana obecności. Zawsze był pan dla mnie jak ojciec…

— Dziękuję, pani Dorotko. Bałem się, że mnie pani poprosi… — Nie dokończył zdania, łzy próbowały wypełniać mu oczy, kurcz — ścisnął gardło.

— Niech się pan uspokoi. Jeszcze raz proszę pana tylko o to jedno: niech mnie pan nie zostawia… Niech pan nie wyprowadza się z tego domu. — I szybko podniosła się z fotela, po czym wprawnym ruchem ręki wlała do szklanki miarkę lekarstwa. Wręczając naczynko Sali Sariemu, rzekła: — Proszę wypić. To dobry medykament. Pawłowi zawsze pomagał…

Wróciła na swój fotel i usiadłszy, zakryła twarz dłońmi.

— Nadal nie mogę uwierzyć, że jego już z nami nie ma.

— Tak. Ja też nie mogę w to uwierzyć… Przez te krótkie miesiące małżeństwa był taki szczęśliwy. Nawet jakby odmłodniał…

Dziewczyna, westchnąwszy głęboko, rzekła:

— Jutro przyjedzie do nas jego prawnik, mecenas Mroziewicz, a pojutrze przedstawiciel oficyny, z którą mąż przez lata współpracował. Wydawca bardzo się ucieszył, dowiedziawszy się, że mam notarialnie potwierdzone uprawnienia do przekładów na język polski wszystkich dzieł Paulo Salazara. A ja, owszem, zamierzam podjąć się ich przetłumaczenia i upowszechniania nie tylko w naszym kraju. Muszę jeszcze popracować nad adnotacjami do „Postais de noites inacabadas” i dołączyć jedną odręcznie spisaną przez Pawła „pocztówkę”. A potem — zadedykować wszystkie swe tłumaczenia pamięci mojego męża.

Sali Sari uśmiechnął się do dziewczyny i lekko pokręcił głową.

— Przeczytałem te „pocztówki” pod pani tłumaczeniem. I muszę powiedzieć… Wzruszenie za duszę ściska. Dziękuję, pani Dorotko. Ma pani dobre serce i czystą duszę. Jest pani dla mnie jak córka, której nigdy nie miałem…

— No, skoro tak — dziewczyna się uśmiechnęła — więc proszę do mnie mówić po prostu: Dorota i, ma pan rację, zjedzmy wreszcie tę kolację.


Nie pamięta rodziców. Podobno od jej przyjścia na świat już żyli w separacji. Miała ledwie dwa lata, jak podczas zimowej wyprawy na K2 śmiercią tragiczną zginął jej ojciec. Już wówczas była półsierotą — rok wcześniej po długiej wyczerpującej chorobie na raka trzustki zmarła mama. Ojciec, dowiedziawszy się o tragedii formalnie wciąż jeszcze swej żony, postanowił do niej powrócić. Spieniężył cały rodzinny majątek na jej ratowanie, ale nadaremno. Dwa miesiące później idąc w góry, podobno żegnał się ze wszystkimi przyjaciółmi, jakby coś przeczuwał, a może nawet zaplanował?… Tego ich córka Dorota nigdy się już chyba nie dowie.

Za to dobrze pamięta swój ciężki pobyt w domu dziecka na warszawskim Kole. Do dziś ma w oczach wielki park wokół sierocińca, po którym snuły się pod nadzorem wychowawców dzieci równie smutne i osamotnione jak ona, trzymające się za ręce… Potem studia uniwersyteckie na wydziale lingwistyki stosowanej, pobyt w akademiku, ciągłe uczucie głodu i chroniczny brak czasu i pieniędzy.

Będąc jeszcze w szkole podstawowej, zdała sobie sprawę, że posiada niezwykły dar do języków obcych. W trzeciej klasie płynnie już rozmawiała z nauczycielem po angielsku, a przecież w międzyczasie poznawała także podstawy portugalskiego, włoskiego, niemieckiego i hiszpańskiego.

Rozpocząwszy naukę na Uniwersytecie Warszawskim, rozpoczęła także naukę języka mandaryńskiego. Miała doskonałą pamięć i dar logicznego rozumowania. Lektorzy i wykładowcy podziwiali jej zdolność do właściwego dobierania słownictwa w zależności od kontekstu i konstrukcji gramatycznych. Przepowiadano jej zrobienie błyskotliwej kariery lingwistycznej, zachęcano do nieustannego czytania literatury obcej, zwłaszcza historycznej. Jednak Doroty nigdy nie pasjonowała historia. Była z natury romantyczką. Najbardziej więc kochała romantyczne sztuki, filmy i powieści, szczególnymi względami darząc twórczość pisarzy ibero-amerykańskich…


A po kolacji, gdy zasypiała samotnie w przepastnym małżeńskim łożu, znów zaczynały wracać wspomnienia, jak to ona — kończąca wkrótce studia, wpatruje się w lustro, widząc przed sobą samotną nieprzygotowaną do samodzielnego życia dziewczynę. Dziewczynę bez przyjaciół, bez widoków na przyszłość, bez pieniędzy… I pamięta, jak postanowiła, że skoro stypendium uniwersyteckie nie starcza prawie na nic, a tym bardziej na zakup ukochanych książek, to będzie dorabiać w jednym ze szpitali sieci prywatnych klinik, jako nocna pielęgniarka VIP-owskich pacjentów. Jej podstawowym obowiązkiem miało być czuwanie przy łóżku chorego. Długo nie zastanawiała się. Przyjęła ofertę kliniki bez żadnych ekstra warunków. Odtąd całe swe „nocne“ życie podporządkowywać będzie opiece nad chorymi. Najważniejsze, że zdoła od teraz jakoś wiązać koniec z końcem. O tym, jaka czekać ją będzie przyszłość po skończeniu uczelni, nawet nie myślała. Zdała się na zrządzenie losu.

I zrządzenie losu nastąpiło natychmiast. Już pierwszej nocy. Przydzielono jej pod opiekę pacjenta po ciężkim zawale serca. Mężczyzna właśnie został przeniesiony z oddziału intensywnej terapii do VIP-owskiej jedynki. Nie posiadał rodziny, nie miał nikogo z bliskich, kto mógłby się nim od serca zaopiekować. Co prawda miał swego osobistego kierowcę, sprawującego jednocześnie funkcję asystenta, ale był to starszy pan i sam właściwie potrzebował wsparcia. Podobnie jak jego szef i on kilka tygodni wcześniej trafił do tego szpitala z podejrzeniem o zawał. Na szczęście nie było to nic groźnego, ale zalecono mu unikanie stresów, nadmiernych emocji i dużo wypoczynku na świeżym powietrzu.

Gdy po raz pierwszy weszła do pokoju swego pacjenta, była zaskoczona. Nie spodziewała się ujrzeć na szpitalnym łóżku sędziwego człowieka w wieku około siedemdziesięciu lat, który po ciężkim ataku serca szczerze się do niej uśmiecha. Przestrzegano ją, że po takiej poważnej przypadłości zazwyczaj wszyscy pacjenci przejawiają strach i niepewność, twarze miewają smutne i pełne strachu. A tutaj… Mężczyzna spojrzał na nią swymi sędziwymi, acz pięknymi, dużymi brązowymi oczami. Było w nich tyle życia i radości, iż mimowolnie odwzajemniła mu swym równie pogodnym uśmiechem.

— W końcu ktoś się do mnie uśmiecha. Wszyscy lekarze w tym szpitalu chodzą z takimi ponurymi twarzami, że aż strach. — Rzekł ze swadą starszy mężczyzna. — Pani jest moją nocną pielęgniarką? Wyśmienicie! A poza wszystkim jest pani bardzo piękną kobietą. Poznajmy się. Jestem…

— Wiem, kim pan jest. — Przerwała mu Dorota, podchodząc do łóżka. — Nazywa się pan Paweł Janura. Jest pan samotnym emerytem, ale ma pan do pomocy osobistego sekretarza-asystenta, a zarazem na co dzień pana szofera. Przy okazji dowiedziałam się co nieco o stanie jego zdrowia… Może byłby pan ciekaw?…

— Tak, oczywiście, jestem. A tak w ogóle, pani Doroto, proszę się do mnie zwracać po imieniu.

Kiwnęła głową, poprawiła mu koc na nogach, po czym rzekła:

— A ja mam na imię Dorota, a na nazwisko Złocińska. Jestem studentką, choć już w przyszłym tygodniu prawdopodobnie nie będę, bo składam przed komisją egzamin dyplomowy. Zaś co do zdrowia pana sekretarza… proszę się nie martwić. Bardzo dobrze rokuje. Wczoraj był u nas na wizycie kontrolnej. Niewykluczone, że wkrótce odwiedzi tutaj pana osobiście.

— To świetnie!… Dziękuję. — Mężczyzna chrząknął i mrużąc oczy, patrząc na nią, stwierdził… — Dorota… powiada pani… Piękne imię! Z greckiego: Dorothéa, czyli dar od Boga!

Kiwnęła głową, odpowiadając:

— Tak. To prawda. Widzę, że w obszarze onomastyki ma pan niezrównaną wiedzę… — Poprawiła mu poduszkę, ponownie okryła kocem nogi, dopowiadając: — I bardzo proszę zwracać się do mnie po imieniu… A teraz, Panie Pawle, czas na odpoczynek. Na sen. Nie powinien pan naruszać szpitalnego reżimu.

Paweł Janura skinął słabo głową i się uśmiechnął.

— Proszę mi odpowiedzieć, Doroto, na zasadnicze pytanie: kim planuje pani zostać po ukończeniu studiów i… — zająknął się, zatrzymując na chwilę — czy ma pani narzeczonego?

— To są dwa pytania — uśmiechnęła się zalotnie — ale, proszę bardzo, odpowiem. Narzeczonego nie mam, bo nigdy takiego dotąd nie miałam, a nawet nigdy nie miałam czasu, aby o takim pomyśleć… A kim zostanę? Chyba tłumaczką przysięgłą. Posiadam urzędowe certyfikaty znajomości języka angielskiego, portugalskiego, hiszpańskiego i niemieckiego. Marzę o przetłumaczeniu na język polski wielu dzieł światowej literatury kobiecej, aby Polki miały dostęp do najlepszej prozy gatunku.

Zauważyła, że oczy mężczyzny zajaśniały radością. Po chwili uśmiechał się całym obliczem.

— Tylko proszę się nie śmiać. — Przestrzegła mężczyznę. — Pan nie powinien się teraz poruszać, a co dopiero skręcać ze śmiechu.

— Ale ja po prostu uwielbiam romantyczne historie i romanse. I cieszę się, że mamy wspólne upodobania.


Podopiecznemu Doroty cała noc minęła nad wyraz dobrze. Spał spokojnie. Patrząc na jego szlachetny, wyrazisty profil, odruchowo myślała, że taki mężczyzna z pewnością powinien należeć do jakiejś… nobliwej europejskiej socjety. Obserwując go, sama zasnęła. Po chwili jednak, słysząc czyjś głos, ocknęła się. Nie od razu zorientowała się, że przez sen przemawiał jej pacjent. A najdziwniejsze było to, że przemawiał po portugalsku.

— „Nie rób tego, Manuelu, bo pożałujesz…” — A potem dwa razy powtórzył frazę. — „Znajdź ją, synu, znajdź… I będzie twoja”.

Zdumiały ją słowa starszego pana. Chociaż już wcześniej wyczuła w jego mowie subtelny obcy akcent, to jednak nie przypuszczała, że jej pacjent jest cudzoziemcem. Jest nim na pewno. Przecież człowiek we śnie zawsze mówi w swoim ojczystym języku, więc pan Paweł Janura jest Portugalczykiem! Ten wniosek ją tak zszokował, że już do końca nocy nie przymknęła oczu.


Po powrocie ze szpitala pół dnia spędziła w bibliotece uniwersyteckiej, starannie dobierając sobie na noc kolejną obcojęzyczną lekturę. I oto w jej rękach pojawiła się nowa książka jednego z jej ulubionych portugalskich pisarzy — Paulo Salazara. Miała intrygujący tytuł: „Postais de noites inacabadas”, czyli „Pocztówki niedokończonych nocy”. Odwróciła wolumin estetycznie obłożony ciemnobłękitną obwolutą, by jak zwykle wyczytać na odwrocie krótką notkę na temat powieści, i wtedy dostrzegła zdjęcie autora. Z fotografii patrzył na nią elegancki około pięćdziesięcioletni Portugalczyk. Jego inteligentny wyraz twarzy i spojrzenie pięknych czarnych oczu żywo przypominało oblicze jej pacjenta, Pawła Janury, o którym miała już prawie pewność, że jest także Portugalczykiem. „Ciekawe zatem, czemu to ukrywa?”.

Do nocnej pracy stawiła się godzinę wcześniej niż zwykle. Nie mogła zrozumieć, co ją tak ciągnęło do tego starszego pana? Fakt: chciała z nim porozmawiać o wypowiedzianych przez sen jego słowach. We śnie pewnego Manuela nazwał swoim synem. Dlaczego zatem przebywa tu sam? Gdzie mieszka jego syn? Dlaczego nie jest w tych trudnych chwilach z ojcem?

Paweł Janura ponownie przywitał ją szerokim uśmiechem.

— Jakże miło znowu panią widzieć, pani Dorotko. Czekałem na nasze spotkanie cały dzień i bardzo się cieszę, że przyszła pani wcześniej o prawie godzinę. Będziemy mieli czas porozmawiać do woli.

— A dlaczego panie Pawle nie rozmawia pan z innymi pielęgniarkami, za dnia? — Zapytała, siadając na krześle, tuż przy jego łóżku.

— Z innymi pielęgniarkami? Pani Dorotko, one wszystkie mają takie ponure twarze. — I znów uśmiechnął się szeroko — nie to, co u pani… — Po czym starszy pan popatrzył na nią tak radosnym spojrzeniem, że ponownie nie sposób jej było nie odwzajemnić własnym uśmiechem. — Poza tym, pani Dorotko, pani mnie rozumie, a to cenna dla mnie zaleta. Rzadko w życiu można znaleźć bratnią duszę, która zrozumie drugą wpół słowa.

— To prawda — skinęła głową i kontynuowała — zwłaszcza jeśli wszyscy nasi rówieśnicy uważają nas za dziwacznych. A ja przecież taka nie jestem. I nie zamierzam się ciągle każdemu z tego tłumaczyć…

— Pani Dorotko… Ma pani rację. Czasem lepiej umrzeć niezrozumialym niż tłumaczyć się przez cale życie.

— Ja po prostu nie lubię młodzieżowego stylu bycia, manier, ekstrawagancji i każdą wolną chwilę wolę spędzać z książką.

— Czytanie książek jest ostoją wzburzonej duszy, pani Dorotko. Niech pani nie zwraca na takich ludzi uwagi. Niektórzy są agresywni wobec innych tylko z powodu zawiści i zazdrości, że takiej duszy nie posiadają.

— Ale czego tu zazdrościć? — Zirytowała się — szczególnie takiej dziewczynie jak ja: wychowance domu dziecka?

— Jest pani bardzo urodziwą kobietą, droga pani Doroto. A to już wystarczy. Ma pani piękne miodowe oczy i wspaniałe szaro-blond włosy. Zdradzę pani pewien swój sekret: otóż ja po raz pierwszy w życiu widzę kobietę o tak naturalnej urodzie jak u pani. Mówiąc krótko: jest pani dla mnie prawdziwą słowiańską madonną!

Z lekka skrępowana komplementem uśmiechnęła się.

— Uroda to tylko uroda: jedni lubią taką, inni — drugą. Zresztą, znam wiele obiektywnie urodziwszych ode mnie kobiet.

— Nie doceniasz siebie, gołąbeczko. Och, gdybym odciął sobie pięćdziesiąt lat… Już ja bym pani nie odpuścił.

Dziewczyna uważnie spojrzawszy na swego pacjenta, nagle rzekła do niego po portugalsku:

— Wczorajszej nocy mówił pan przez sen… i mówił po portugalsku. Prosił pan swego syna Manuela, by coś znalazł… — Przerwała, dostrzegając w oczach Pawła Janury zaskoczenie, więc szybko skończyła — i gdzie jest pana syn? Dlaczego nie ma go tu, przy pana łóżku, w tym szpitalu?

Mężczyzna niemal przez minutę mierzył Dorotę bacznym spojrzeniem. W końcu odezwał się do niej także po portugalsku:

— Proszę mi pozwolić się przedstawić… Mam na nazwisko… Paulo Salazar. Tak, jestem z pochodzenia obywatelem Portugalii. Czuję się natomiast Polakiem. I mieszkam aktualnie w Polsce, a raczej od kilkunastu lat ukrywam się w pani ojczyźnie przed swoją rodziną, nosząc przybrane nazwisko Paweł Janura. — Przerwał, ale po chwili wznowił: — Mówię pani o tym, pani Doroto, bo skądś mam przekonanie, że mogę pani zaufać, choć w mym życiu, tak naprawdę, nie ufam nikomu. No… może jeszcze z wyjątkiem Sali Sariego. To on zresztą mi doradził, by przekonywać znajomych, iż moja rodzina pochodzi z Litwy, skąd kilkanaście lat temu przybyłem do Polski na stałe.

Dziewczyna wzięła dłoń starszego pana w swoje dłonie, delikatnie ją ściskając.

— Może pan być pewnym, że zachowam ten sekret tylko dla siebie, senhor Paulo Salazar, panie Pawle Janura, i… — Nagle uśmiechnąwszy się do niego, dodała: — panie pisarzu Paulo Salazar. Nie mylę się? Przecież to pan, prawda mistrzu? To pan pisuje powieści pod tym nazwiskiem. Dopiero teraz to odkryłam, że to pan. Pan jest moim ukochanym portugalskim pisarzem! Przeczytałam wszystkie pana powieści, a dziś w bibliotece znalazłem kolejną, pod tytułem: „Postais de noites inacabadas”. — I szybko wyjęła z torby wolumin, wręczając swemu rozmówcy. — Nie od razu rozpoznałam pana z fotografii, umieszczonej na tylnej okładce książki. Wygląda pan na niej na pięćdziesięciolatka. Przepraszam…

Mężczyzna wziął książkę w dłonie. Jego oczy lekko zawilgotniały.

— Gołąbeczko, zadziwiłaś mnie swoją spostrzegawczością i… Otwartością serca. — W dalszym ciągu mówił do niej po portugalsku. — Ale ta książka nie została jeszcze przetłumaczona na język polski…

— Owszem. Nie. Znalazłam ją na półkach z literaturą obcą. Lubię czytać książki w oryginale, to jest, napisane w ojczystym języku ich autorów.

— Nie wiem nawet, co pani powiedzieć, pani Doroto. Muszę pomyśleć. Odkryła pani jeden z moich najtajniejszych sekretów, a teraz jeszcze… Tak… Mam nad czym porozmyślać… Prawdopodobnie zrobię sobie drzemkę… — Oddał dziewczynie książkę i natychmiast zamknął oczy.

Z początku przestraszyła się, czy aby nie napędziła mu strachu swym odkryciem, ale potem, słuchając jego cichego i miarowego oddechu, zdała sobie sprawę, że spokojnie zasnął. Sama też się wyciszyła i prawie przez pół nocy czytała nową powieść „ukochanego portugalskiego pisarza”.

Były to krótkie opowieści, impresje, czasem nawet ledwie szkice, jakby w pośpiechu spisywane przez obserwatora, ułożone od najkrótszego do najdłuższego. „Trochę podobne w założeniach i konstrukcji do zbioru opowiadań Janusza Babickiego” — zauważyła i stwierdziła w myślach. — U Salazara też wszystkie łączą sylwetki wspólnych postaci, których los w miarę czytania książki, układa się w zwartą i logiczną fabułę…”

Już jedno z pierwszych opowiadań wywarło na Dorocie piorunujące wrażenie. Było traumatyczne, poruszające do głębi, ale najważniejsze: skądś jakby dobrze znane. Przeczytała je aż trzy razy:

We dwoje… Wędrują w przedświąteczne wieczory wzdłuż oceanu… Silny mężczyzna w średnim wieku i kobieta na inwalidzkim wózku…


— Senhor presidente, pana adwokat przyszedł… — poinformowała przez interkom sekretarka. — Poproś, niech wejdzie.

— …Cóż, gratuluję, proces definitywnie wygrany — zakończył cicho prawnik.

Uzmysłowił sobie, że podczas wieloletniej praktyki adwokackiej nigdy nie spotkał tak bezdusznego i chciwego człowieka jak ten. Były mąż w postępowaniu rozwodowym nie odpuścił eks nawet takich drobiazgów jak zestaw do kawy… „Może mu powiedzieć?” — Zawahał się w myślach. I powziąwszy po chwili informację o przelewie na konto za reprezentowanie interesów w sądzie, nieco usprawiedliwiającym tonem oznajmił:

— Przepraszam, ale pomyślałem, że powinienem o tym pana poinformować… Pan, prawdopodobnie, dawno nie widział byłej żony? — I nie czekając odpowiedzi, a postrzegając drastyczną zmianę na twarzy klienta, pospiesznie dodał — Ma złośliwego raka piersi. Końcowy etap… Dowiedziałem się o tym od jej pełnomocnika, dzisiaj… Do widzenia panu. Wesołych świąt!

I opuścił biuro.


...Wszystkie możliwości leczenia zostały wyczerpane. Wynik okazał się bezlitosny. Stała się małą, bezradną, jakby wyschniętą bryłką mięsa…

Lekarze unikali jego pytającego wzroku. Przypomniał sobie, jaką piękną i radosną była przy pierwszym spotkaniu… Potem ślub… Wspólne życie… Jego ciągła walka w branży o palmę pierwszeństwa i bycie najlepszym…
Nigdy nie była w stanie dać mu dziecka. Być może to było głównym powodem nieporozumień i w konsekwencji najważniejszą przyczyną rozpadu ich związku? A może wszystko było w nim samym? Może to on powinien być innym? Cieplejszym dla niej…


— To ty? — Zapytała cicho, z trudem otwierając oczy… — Tak. I teraz zawsze już z tobą. — Odpowiedział.

— Za trzy dni gwiazdka… Podaruj mi… zachód słońca, proszę…

I każdego wieczora zabierał ją do Cascais, nad brzeg oceanu. Ofiarowywał jej zachody słońca. Ostatnie zachody słońca w jej życiu…”


Zakończywszy czytanie, nie potrafiła powstrzymać uronienia łzy — najpierw jednej, potem drugiej, kolejnej… I po chwili płakała jak najpospolitsza beksa, jak mała dziewczynka, ta — którą pamięta z „domu dziecka”, dla której płacz zawsze pozostawał najwierniejszym przyjacielem. „Och, panie Paulo Salazar! — wzdychała, pochlipując… — Panie Paulo Salazar, gdyby pan wiedział, jak bardzo przypomniał mi pan tym opowiadaniem historię moich rodziców…”


Następnej nocy także przyszła do pracy godzinę wcześniej. Od pielęgniarki dyżurnej dowiedziała się, że pacjent Paweł Janura przez cały dzień zachowywał się jak jakieś niegrzeczne, grymaśne dziecko. Stale kogoś się czepiał, ze wszystkiego był niezadowolony, a w końcu nawet odmówił spożycia kolacji. Z polecenia lekarza prowadzącego trzeba mu było zrobić zastrzyk uspokajający.

Te informacje zmartwiły Dorotę. Cichutko otworzyła drzwi do pokoju swego pacjenta, bojąc się, aby go nie obudzić, ale niepotrzebnie. Pan Paweł nie spał. Patrzył w sufit i zauważywszy swoją nocną opiekunkę, nawet się nie uśmiechnął. Podeszła do jego łóżka. Przywitała się.

— Panie Pawle, powiedziano mi, że przez cały dzień był pan bardzo nerwowy. Czy to przeze mnie? Czy podczas wczorajszej nocy pozwoliłam sobie na zbyt wiele w trakcie naszej rozmowy? Obiecuję, że…

— Proszę się uspokoić, pani Doroto. Tu nie chodzi o panią, chodzi o moją rodzinę. Wczoraj, kiedy zorientowała się pani, jakie jest moje prawdziwe nazwisko, nagle uświadomiłem sobie, że i oni mogą uczynić to samo i mnie odszukać… I to mnie przeraziło, pani Doroto… Doroto, ja boję się mojej rodziny… A potem, kiedy zobaczyłem swe zdjęcie na okładce „Pocztówek”…

Dziewczyna, przytaknąwszy głową, wyjęła z torebki książkę.

— Ma pan na myśli tę fotografię? — Odwróciła wolumin, wskazując na zdjęcie.

Paweł Janura skinął głową.

— Tak! Dokładnie tak wyglądałem, gdy opuszczałem Portugalię i swoją rodzinę…

— Ale, panie Pawle, wszystkie pana książki wydane w Polsce są bez pana zdjęć. A książka „Postais de noites inacabadas” u nas jest jeszcze i nieprzetłumaczona, i nieopublikowana.

Starszy pan patrzył na dziewczynę prawie przez minutę i w końcu się uśmiechnął.

— No wie pani? Nawet o tym nie pomyślałem. Rzeczywiście, moje powieści w przekładzie na polski są wydawane bez mojego zdjęcia… Taki był mój warunek. A tę powieść — i wskazał na książkę w rękach dziewczyny — napisałem jeszcze w Portugalii. I tylko tam została wydana. Niepotrzebnie się więc martwiłem… — Odetchnął i na twarzy starszego mężczyzny ponownie zawitał uśmiech — Tak, zupełnie niepotrzebnie denerwowałem się cały dzień…

— To z powodu tej książki pan się denerwował? — Dziewczyna uśmiechnąwszy się, uścisnęła dłonie mężczyzny. — Dobrze zatem, że to sobie wyjaśniliśmy. Teraz będzie pan spokojniejszy.

— Ach, moja gołąbeczko, jeśli mógłbym tak samo łatwo się rozprawić z innymi moimi problemami, to…

— To proszę się nimi podzielić, a może uda nam się wspólnie je rozwiązać… Zaaplikowano panu środek uspokajający, powinien pan teraz się przespać.

Paweł Janura uścisnął dłoń Doroty i rzekł:

— Moja droga dziewczynko… Kończysz właśnie studia. Na razie mieszkasz jeszcze w akademiku? — Kiwnęła głową — A zatem moja droga dziewczynko… Mam dla ciebie propozycję. Mój dom jest teraz zupełnie bez opieki i w zasadzie całkowicie pusty. Mieszkamy w nim razem z Sali Sarim. On jest samotnym mężczyzną, wdowcem, ale dobrze gotuje. Jestem z niego bardzo zadowolony. Tak w ogóle dom jest duży… Przeprowadź się do mojego domu, Dorotko. Całe półpiętro będzie dla ciebie. Ja zajmuję gabinet na piętrze, a na parterze Sali Sari ma swój nieduży pokoik. No i kuchnia jest pod jego nadzorem. A pomieszczenia na półpiętrze są całkowicie puste. Nikt nie będzie ci przeszkadzał. Mieszkaj sobie, ucz się, pracuj… Nikt nie będzie ci w niczym przeszkadzał. — Starszy pan powtórzył i ziewnął, a jego oczy zaczęły się kleić.

— Powinien pan już teraz zasnąć. — Odrzekła, poprawiając kołdrę na jego łóżku. — Prześpi się pan, a jutro przecież będzie kolejna noc i… spokojnie jeszcze sobie porozmawiamy. Dobrze?

— …Ale obiecaj mi, że pomyślisz o mojej propozycji, obiecaj!

— Dobrze, panie Pawle, obiecuję…

Ani się spostrzegła, jak minęła ta noc. Przez cały czas rozmyślała o propozycji pana Pawła. Była tak poruszona, że dopiero nad ranem wzięła się za czytanie „Pocztówek”. Tym razem wpadła w jej oko pewna krótka sentencja, wieńcząca niedługie opowiadanie pod tytułem „Nierozczesane myśli”. Brzmiała tak:

Kobieta, jaka jest? — Kobieta jest jak skrzypce, cudownie zagra tylko w rękach utalentowanego muzyka, kobieta jest jak kwiat — w pełni rozkwitnie tylko przy troskliwym ogrodniku, kobieta jest jak piękna rzeźba — może ją ulepić tylko wrażliwy rzeźbiarz, i wreszcie kobieta jest jak rzeka — może połączyć się tylko z prawdziwym oceanem…

— Hmm… Panie Salazar — westchnęła i przemówiła głośno. — A pan, jakim potrafi być skrzypkiem? Bo że utalentowanym jest pan wirtuozem, to wiem od dawna…

Przez cały następny dzień dręczyły ją wątpliwości: skorzystać czy nie skorzystać z przedłożonej propozycji starszego pana? Niewątpliwie jego oferta była bardzo kusząca. Miała przecież świadomość, że wraz z ukończeniem studiów zmuszona będzie opuścić akademik. A pracy w swym zawodzie przecież wciąż jeszcze nie znalazła. Wkrótce nie będzie więc także miała środków na wynajęcie mieszkania czy choćby tylko małego pokoiku. A tu — taka propozycja… Karciła siebie, że nie spytała o adres. A co jeśli to daleko od miasta? Jak będzie tam wtedy dojeżdżać? I ile kosztować ją będzie czynsz? Mnóstwo pytań, zero odpowiedzi… Szkoda, że od razu nie zadała ich starszemu panu…

— A co tam — w końcu rzekła do siebie na głos — nad czym się zastanawiać? Przecież mogę przynajmniej spróbować, zamieszkać na jakiś czas, a co będzie dalej? Los i tak za mnie zadecyduje…

Gdy wieczorem przyszła na kolejne czuwanie do pana Pawła, już od progu zauważyła jego pytające, wyczekujące, niecierpliwie wpatrujące się w nią spojrzenie. Nie zdążyła nawet się przywitać, gdy usłyszała słowa:

— I co postanowiłaś gołąbeczko? Przyjmujesz moją propozycję?

— Panie Pawle, ja… No już sama nie wiem… Nikt nigdy w życiu mi czegoś podobnego nie zaoferował… Czuję, że nie mam powodu, aby panu odmówić, ale… jak ja się panu odpłacę? Czy będzie mnie stać?

— O czym tu mowa? O jakim odpłacaniu! To raczej ja, jeśli tylko przyjmiesz moją propozycję, będę twoim dozgonnym dłużnikiem… Więc, gołąbeczko, jaka jest twoja decyzja?!

— No dobrze, mogę przynajmniej na jakiś czas… spróbować…

— Bardzo się cieszę, pani Dorotko, bardzo, bardzo!… — niemal pokrzykiwał Paweł Janura, promieniując szerokim uśmiechem na twarzy. — Tak, mieszkam pod Warszawą, w Starych Babicach, i aby dojechać do mojego domu, trzeba korzystać z komunikacji podmiejskiej, ale… wraz z kwaterunkiem zaoferuję pani pracę w moim domu. Mam w dorobku kilkanaście powieści, które wciąż jeszcze nie zostały przetłumaczone na język polski. Chciałbym, aby uczyniła to pani, pani Dorotko… Innymi słowy: oferuję pani także taką właśnie pracę… Zaraz dam pani klucze, gołąbeczko, i proszę się z miejsca wprowadzać!…

Dorota, słuchając starszego pana, wciąż nie mogła uwierzyć w cud, który właśnie oto jej się przytrafia. Wciąż też nie mogła pojąć, skąd i dlaczego postanowił jej zaufać? Jej — kobiecie, której praktycznie w ogóle nie zna? Zaproponował też pracę, o której dotychczas mogłaby tylko zamarzyć.

— Panie Pawle — odezwała się nieco zmieszana — proszę się nie martwić. Ja odpracuję za pana dobroć i już teraz zobowiązuję się…

— Proszę, niech pani przestanie! — Natychmiast przerwał jej. — Proszę mnie zrozumieć, pani Doroto, pani nie będzie dla mnie żadnym ciężarem, pani będzie radością, którą pod koniec mojego życia zgotował mi los. Wprawdzie mam syna i córkę, ale dla nich jestem co najwyżej ojcem, który przed nimi uciekł. Mało prawdopodobne, aby kiedykolwiek mnie zrozumieli i wybaczyli. A tymczasem pojawiła się pani. Kobieta, która mnie zrozumiała od pierwszego słowa. To ja będę, jak już raz powiedziałem, pani dozgonnym, dłużnikiem…

Dziewczyna więcej nie była w stanie wykrztusić z siebie choćby słowa. W całym jej życiu nigdy nikt jej tak hojnie, tak po królewsku nie potraktował, nie obdarzył. Ledwo wstrzymując łzy, przysunąwszy twarz do twarzy starszego pana, delikatnie pocałowała go w policzek.

— Co pani robi, pani Dorotko? Teraz będę musiał prosić o zastrzyk uspokajający.

— O, nie! Nie trzeba będzie! Lepiej może porozmawiajmy o pana tomiku „Postais de noites inacabadas” — „Pocztówki niedokończonych nocy”. Właśnie skończyłam go czytać i jestem pod ogromnym wrażeniem. Kiedy go pan napisał?

Mężczyzna zmarszczył brwi i odpowiedział:

— To było wtedy, gdyż przeżywałem jeden z najtrudniejszych okresów w całym moim życiu, gdy zmagałem się z losem, któremu nie zdołałem podołać, i dlatego zdecydowałem się uciec, emigrując tutaj, do Polski… ale może podyskutujemy o tym już w domu, Doroto, gdy wrócę ze szpitala… Któregoś wieczora siądziemy sobie przy kominku i spokojnie porozmawiamy. Może tak być?

— Oczywiście, panie Pawle. Proszę się teraz niczym nie niepokoić i niczym nie przejmować. Wszystko będzie dobrze i w stosownej chwili…


Dom, w którym przyszło jej zamieszkać, okazał się dwuipółkondygnacyjną willą (parter, półpiętro, piętro), z niedużym ogródkiem, zbudowaną w stylu podmiejskich domów z przełomu XX i XXI wieku. Tak bardzo się jej spodobała, że przez pierwsze dni willa ta była dla dziewczyny przedmiotem nieustających zachwytów i podziwu. Oczywiście, zaraz po przybyciu do nowego miejsca zamieszkania miała przyjemność wreszcie bliżej zapoznać się z Sali Sarim. Wcześniej, jeszcze w szpitalu, zostali sobie zdawkowo przedstawieni, podczas jednej z jego wizyt w pokoju pana Pawła. Sali Sari okazał się przemiłym niebieskookim wiecznie uśmiechniętym sześćdziesięciolatkiem. Był słusznej postury, ale poruszał się bardzo zgrabnie, niemal jak piórko. Zawsze chciał dokądś biec i coś robić, i dziewczynie co rusz przychodziło studzić jego liczne przedsięwzięcia i zamiary. Zaprzyjaźniła się i niecierpliwie razem wyczekiwali powrotu do domu gospodarza.

Paweł wypisany został ze szpitala dokładnie w dniu, w którym Dorota zdawała swój dyplomowy egzamin. Sali Sari przygotował uroczysty obiad składający się wyłącznie z potraw dietetycznych, podczas którego świętowano nie tylko zdany na szóstkę egzamin Doroty, ale także początek funkcjonowania nowej, świeżo skompletowanej „rodziny” domowników.

Po obronie dyplomu Dorota bez reszty postanowiła poświęcić się pracy nad tłumaczeniem tomiku „Postais de noites inacabadas”. Sprzyjało temu i to, że po zakończonych szpitalnych kuracjach gospodarz z Salim Sarim zaczęli wracać do pełni sił. Godzinami przesiadywali w wiklinowych fotelach na werandzie albo spokojnie przechadzali się po osiedlowych uliczkach. Do Doroty należał nadzór, aby zażywali lekarstwa w ściśle wyznaczonych ilościach i o ściśle określonej porze.


Lato rozpieszczało domowników ciepłą pogodą, dzień za dniem mijał cicho i spokojnie. I oto pewnego słonecznego popołudnia Paweł Janura zaproponował Dorocie obiecaną rozmowę. Usadowili się na werandzie przy niewielkim okrągłym szklanym stoliku. Sali Sari przyniósł im na tacce dzbanek z herbata i filiżankami, po czym dyskretnie zostawił ich samych. Gdy dziewczyna owinęła nogi mężczyzny ciepłym kocem, Paweł zagaił:

— Obiecałem ci, moja dziewczynko, opowiedzieć historię swego życia. Nadszedł wreszcie ku temu czas. — I Paweł Janura, potomek nobliwej portugalskiej rodziny, której przodkom heraldycy przypisują przynależność do królewskiego rodu Izabeli Aragońskiej, żony króla Alfonsa IV, rozpoczął opowieść. — Do mojej rodziny należy duża willa pośród malowniczych uliczek Cascais, miasta położonego jak zapewne ci wiadomo, nieopodal Lizbony. Mamy też mały domek w Porto, do którego dzieci wyjeżdżały na stancję. — Zauważywszy, że oczy dziewczyny rozszerzyły się ze zdziwienia, zaśmiał się — Moja mała dziewczynko, nie uważaj mnie za krezusa. Mój znamienity ród już dawno podupadł. Ta willa, ta w Porto, jest niewiele większa od tej, w której zamieszkujemy tutaj.

— Bądź co bądź dla mnie i ten tutejszy dom to prawdziwy pałac. — Rzekła z podziwem. — A ten w Cascais, jaki jest?

— Owszem, dom w Cascais jest całkiem duży. To od ponad dwóch stuleci nasza rodowa posiadłość. Otacza ją malowniczy ogród, za którego murami rozpościera się czarujący widok na bezkres wód oceanu. Ale i całe miasto, gołąbeczko, jest bardzo urokliwe. Urodziłem się w nim, spędziłem „durne i chmurne” dzieciństwo, i to tutaj, jako smarkacz, a nawet potem jako student, nie jeden raz broiłem, wyczyniałem harce, przyprawiając swego ojca o palpitacje…

— Wyczyniał pan harce? — Uśmiechnęła się Dorota ­ — O! To musiało być bardzo ciekawe. Proszę! Niech mi pan troszkę o nich opowie!

— Skoro tak prosisz, gołąbeczko… — i westchnął, mając świadomość, że z podstawowym tematem rozmowy jeszcze przez jakiś czas będzie musiał zaczekać.

Pochylił się nad stolikiem, nalał do obu filiżanek herbaty i upiwszy nieznaczny łyk, z ożywieniem w głosie wznowił:

— Zanim o harcach, chwilka historii. Pozwolisz?

Delikatnie dygnęła głową.

— Czy może słyszałaś cokolwiek, Dorotko, o portugalskim władcy Dom Pedro?

— Dom Pedro? — Przez chwilę zastanawiała się — tak! Słyszałam, ale bardzo niewiele. W szkole historia nigdy nie była moim ulubionym przedmiotem… — westchnęła — To był chyba… hmm… jeśli się nie mylę, średniowieczny król.

— Nie mylisz się, moja dziewczynko. Owszem był królem, nawet wielkim portugalskim królem… Średniowiecznym. Zanim jednak nim został, jeszcze jako królewicz, syn Alfonsa IV, zakochał się ze wzajemnością w damie dworu, Inês de Castro… Ale cóż z tego? Chyba wiesz, jak to bywało w tamtych czasach… z ożenkami na dworach królewskich?…

— Ze względów dynastycznych zmuszony był do poślubienia innej? — zgadła.

— Dokładnie. Na jego szczęście, „inna” wkrótce po ślubie umiera. I co wtedy robi Dom Pedro? Domyślasz się?

— Powraca do swej damy dworu, kochanki?

— Znów masz rację. Oczywiście! Wraca, a nawet podobno bierze z Inês de Castro potajemnie ślub. Podobno Alfons IV, jak tylko się o tym dowiedział, podjął decyzję o jej zabiciu.

— Matko święta!…

— No cóż, w średniowieczu zdarzało się to na dworach królewskich nie tak rzadko… Słuchaj dalej… Najęci oprawcy zasztyletowują nieszczęsną. A dwa lata później znienawidzony przez swego syna król — umiera. Na tron wstępuje on: Dom Pedro. I od razu dokonuje okrutnej zemsty: podczas zaaranżowanej uczty osobiście wyrywa serca oprawcom ukochanej. Następnie rozkazuje wykopać jej zwłoki, ubrać ją w królewskie szaty, posadzić na tronie i… — Paweł na chwilę zawiesza głos, celowo wzmagając napięcie — koronuje ją na królową! Po czym, wyobrażasz sobie? Wszystkim dworzanom nakazuje całować dłoń trupa i głośno zapewniać o swojej dla niej lojalności!!

— Coś niesamowitego! — Dorota niemal krzyknęła. — Ale, z drugiej strony, jaki wyraz i dowód wiekuistej miłości, której nawet grobowa deska nie przerywa…

— Tak… Nie przerywa — potwierdził Paweł. — Dlatego Dom Pedro był zawsze moim najbardziej ukochanym królem. Udowodnił mi, że prawdziwa miłość jest, jak to powiedziałaś: wiekuista. Trwa poza grobową deskę, trwa do końca świata… Wierzę, że taka jest każda prawdziwa miłość — Oczy Pawła nieznacznie zawilgotniały.

— No, ale co dalej z „królową”? — Zapytała Dorota — Przecież jej zwłoki, mimo zapewne starań nadwornych medyków i służby z dnia na dzień musiały prezentować się coraz bardziej makabrycznie?

— Cóż… W końcu królowa zostaje złożona do przepięknego sarkofagu. Podobny sarkofag przygotowano dla króla. Dziś oboje spoczywają w niewielkiej miejscowości Alcobaça, w dwóch odrębnych usytuowanych naprzeciwko siebie grobowcach, w otoczeniu surowego gotyckiego wnętrza świątyni Mosteiro de Santa Maria… I wiesz jeszcze co, Dorotko? Grobowce ustawiono naprzeciwko siebie, tak aby w dniu zmartwychwstania kochankowie natychmiast mogli spojrzeć sobie w oczy. Czyż nie jest to kolejny dowód, jak wielka, prawdziwa miłość trwa nawet poza grobem?… Dłużej niż życie tych co kochali. Na obu sarkofagach wyryto inskrypcje: „Aż do końca świata…”

I Paweł ucichł. Na chwilę na werandzie zaległa absolutna cisza.

— Pięknie potrafi pan opowiadać o historii, panie Pawle — pierwsza odezwała się Dorota. — Jaka szkoda, że moi nauczyciele tak nudno wykładali ten przedmiot na szkolnych zajęciach.


— Opowiedziałem ci o „moim” królu nie bez powodu, Dorotko. — Już bez oznak emocji powrócił do rozmowy Paweł — Dom Pedro był bowiem nie tylko żarliwym i dozgonnym kochankiem, był także wielkim władcą. To Dom Pedro w roku pańskim 1365 podpisał edykt o nadaniu statutu miejskiego osadzie Cascais. To od jego czasów notują się pierwsze wzmianki o rodzie Salazar… — I Paweł uśmiechnął się z przekąsem — no i teraz wreszcie doczekasz się opowiastki o jednym z moich wybryków… Otóż dokładnie sześćset lat po nadaniu statusu miejskiego mieszkańcy Cascais zafundowali swemu królowi-założycielowi pomnik. Pamiętam, że mój ojciec przekazał na ten cel całomiesięczne dochody. Cokół, w postaci cylindrycznej kolumny, jest niewielki, za to postać stojącego na nim króla — okazała. I mimo skromności miejsca wielki władca spogląda stamtąd na starówkę i rozbijające się o nabrzeże oceaniczne fale z wyjątkową dumą… Z córką naszego ogrodnika założyłem się o trzy buziaki, że zrobię coś niezwykłego, coś o czym będą rozprawiać wszyscy mieszkańcy miasta, i że to „coś“ będzie miało związek z nowo odsłoniętym pomnikiem. Dziewczyna zachodziła w głowę, co ja takiego mogę wymyśleć? A ja, nie zaspakajając jej ciekawości, pobiegłem na plac, pod pomnik i z pomocą ławeczki z pobliskiej kawiarni wdrapałem się na cokół i stanąłem sobie obok króla. I postanowiłem tak przy nim czuwać od wieczora do rana… Ach! Powiadam ci Dorotko, co to się nie działo wtedy pod pomnikiem! Przybyła policja konna, przychodzili radcy, przyszedł nawet sam burmistrz i wszyscy przekonywali mnie do dobrowolnego opuszczenia cokołu. A ja nic! Trwałem niezłomnie, tuląc się do bożyszcze, który tak wzniośle ukochał swoją królową. Dobrze, że nie było mojego ojca w mieście. On natychmiast ściągnąłby mnie stamtąd za uszy, wdrapując się za mną na cokół… (Nikomu innemu nie przyszło to do głowy). Przebywał wtedy w naszym drugim domu, tym w Porto… No i nadeszła noc. Pod asystą straży miejskiej wciąż nie opuszczałem podnóżka władcy. Wkrótce jednak stało się: krnąbrny smarkacz — o mnie mowa — przysnął. I gdy tylko zamknęły mi się oczy — jak ślepa kura spadłem z cokołu na kamienny plac, łamiąc sobie dwa żebra i przedramię… — Paweł przerwał i chwycił się ręką za lewy bok — ­ O! Jeszcze do dziś pobolewają na zmianę pogody!.. No i widzisz, gołąbeczko. Taki był ze mnie nieugięty, niepokorny ancymonek!… Ach, byłbym zapomniał: od dziewczyny nie dostałem tych trzech buziaków. Uznała, że postradałem rozum.


— Ale za to jaki zdeterminowany i wojowniczy ten ancymonek: sam przeciw konnym szwadronom i burmistrzowi… No, no! — Zaśmiała się serdecznie Dorota.

— Cóż poradzić? Tak to jest, gdy ktoś pokocha swego króla i jego, choć także przecież i „swoje“ gniazdo — Cascais. Nie takie rzeczy się robi, kochając… Gdy poznałem swą późniejszą żonę, snułem plany, aby gruntownie przekonstruować nasz stary dom, uczynić z niego wielopokoleniowe rodzinne gniazdo. Marzyłem, aby mieć wiele dzieci, ale moja żona, zanim umarła, obdarowała mnie tylko dwójką: synkiem Manuelem i córeczką Márcią. Syn ma dziś trzydzieści dwa lata, córka dwadzieścia pięć. Być może założyli już własne rodziny, ale nie mam na ten temat żadnej wiedzy.

— A dlaczego nie utrzymuje pan z nimi kontaktu?

— Zaraz ci powiem, Dorotko. Posłuchaj. Mam jeszcze rodzoną siostrę: Lucrécię. Od pokoleń nasze rodowe dziedzictwo zawsze przechodziło z ojca na syna. Tak więc zgodnie z tradycją dom po śmierci naszego ojca przeszedł na mnie. I właśnie od tego momentu zaczęły się wszystkie moje nieszczęścia… — Mężczyzna westchnął i po krótkiej chwili wznowił mowę. — Współczesny świat… Współczesne prawa, homo homini lupus… Rozumiesz… Nie minęło pół roku od śmierci ojca, jak zostałem oskarżony o przyczynienie się do jego zgonu. I uczynił to nie kto inny, a moja rodzona siostra… Pisałem swoje powieści i nawet w najmniejszym stopniu nie przypuszczałem, że wszystkie intrygi rodzinne, które opisywałem w nich, zostaną kiedyś wykorzystane przeciwko mnie. Lucrécia wyszła za mąż za wysokiego rangą urzędnika państwowego i… zamarzyła o przejęciu rodzinnego majątku. Jedynym sposobem, aby to osiągnąć, było oskarżenie mnie o najcięższe przewinienie. I taką drogę wybrała: oskarżyła mnie o… otrucie własnego, naszego ojca!!

— O Matko Boska! — Krzyknęła Dorota — jak tak można?

— Okazuje się, można. W tym czasie moje dzieci miały odpowiednio osiemnaście i jedenaście lat. Uczyły się w Porto, mieszkały na stancjach i do domu przyjeżdżały tylko na wakacje. Moje powieści przynosiły niemałe dochody, które starczały i na ich naukę, i na godziwe utrzymanie domów. Ona, moja siostra, nie miała żadnych praw, by się temu przeciwstawić. Miała za to odpowiednie środki finansowe, a przede wszystkim stosowne kontakty i układy w środowisku prawniczym swego męża. To przy jego wydatnej pomocy Lucrécia postarała się o korzystną dla siebie ekspertyzę. Ciało naszego ojca zostało ekshumowane i okazało się, że rzeczywiście otruto go dawką bliżej nieokreślonej trucizny…

— I wtedy podjął pan decyzję o ucieczce, to znaczy… chciałam powiedzieć, o emigracji?

Mężczyzna kiwnął głową i smutno się uśmiechnął.

— A co miałem robić? W domu mieszkałem razem z ojcem. Lucrécia zamieszkiwała u swego męża. Byłem więc naturalnym kandydatem, którego można było podejrzewać o najgorsze. Gdybyś tylko widziała, moja gołąbeczko, jaki spektakl zaaranżowała Lucrécia, oskarżając mnie o śmierć taty… I wtedy… Tak! Uciekłem. Nie mogłem tego dłużej znieść. Szczęście w nieszczęściu wiedziałem, że Lucrécia nie zostawi moich dzieci na poniewierkę, ponieważ je najzwyczajniej kochała, a własnych mieć nie mogła. Co więcej, wziąwszy je pod formalną opiekę, z miejsca ich przekabaciła na swoją stronę. Manuel był już dorosły i… niestety, uwierzył jej, nie mnie. Lucrécia bardzo zżyła się z moimi dziećmi i praktycznie pełniła funkcję ich prawdziwej matki. Czemu mieliby jej nie ufać? Nie, nie winię ich za to…

Dziewczyna milczała przez chwilę, „trawiąc” w głowie wysłuchaną opowieść.

— Mówił pan przez sen do syna, aby coś znalazł. I powtórzył pan to dwa razy. To oczywiste, że to „coś” musi pana do dziś bardzo męczyć. Co pana syn powinien znaleźć?

— Ach! To takie marzenie, moja dziewczynko… Marzę, żeby Manuel oczyścił mnie i przywrócił moje dobre imię, ale w tym celu musiałby odnaleźć jedną z bransolet, które mój ród, jak głosi legenda, otrzymał za zasługi od króla Portugalii Piotra Pierwszego Sprawiedliwego — z dynastii burgundzkiej. Była nią para małżeńskich bransolet: to jest jedna dla „męża” i jedna dla „żony”. Obie podobno mają w sobie tajemną moc i, jak głosi legenda, skryta jest w nich mistyczna trucizna władców Burgundii. Jednak, w moim przekonaniu, to tylko mit. Droga donikąd.

— Dlaczego? — Zapytała Dorota. — Pana ojciec został przecież otruty nieznaną trucizną.

— Nie, nie… Jestem w posiadaniu jednej z tych bransolet: kobiecej, to jest: dla żony. Została mi po mojej matce. Próbowałem wielokrotnie, ale nigdy nie udało mi się odkryć w niej czegokolwiek sekretnego, co mogłoby mieć nadnaturalne, śmiercionośne właściwości.

— Tajemnicze właściwości nie każdy jest w stanie postrzec… — Powiedziała z namysłem dziewczyna. — A gdzie jest druga bransoleta, „dla męża”? Może tajemnica tkwi właśnie w tej drugiej?

— Gdzie dziś jest, nie wiem moja dziewczynko. Bransoletę zawsze widywałem na przegubie dłoni mego ojca. Nigdy jej nie zdejmował. Byłem pewien, że został z nią pochowany, ale…

— Ale tak się nie stało?

— Tak, tak się nie stało. — Odpowiedział. — Podczas pogrzebu na dłoni mojego ojca nie było żadnej bransolety. I był to kolejny powód do tego, aby oskarżyć mnie o jeszcze jedno przestępstwo. Lucrécia z uporem twierdziła, że sprzedałem bransoletę, aby spłacić swoje długi, a jeśli miałoby być inaczej, jeśli nie sprzedałem, to mam pokazać, że ją posiadam. Ale jak miałem pokazać, skoro jej nie miałem? Żądała, ponadto, abym przekazał jej „żeńską” bransoletę, twierdząc, że tylko ona może zapewnić jej bezpieczeństwo, bo na pewno nikomu jej nie sprzeda. Odmówiłem.

— Dlaczego? Może udobruchałaby się, biorąc ją w posiadanie? — Spytała Dorota, wpuszczając pipetką kilka kropel środka uspokajającego do szklanki. Dolawszy do naczynka wody, wręczyła je swemu rozmówcy. — Proszę, niech pan to wypije. Już żałuję, że pozwoliłam panu wszcząć tę trudną rozmowę. Bardzo pana wzburzyła…

Paweł Janura wypił zawartość, po czym przez długi moment siedział z zamkniętymi oczami.

— Nie mam prawa przekazać tej bransolety Lucrécii. Zgodnie z tradycją „żeńska” bransoleta królów burgundzkich zawsze musi przynależeć do żony dziedzica naszego rodu. — Ściszył głos — Moja mama nosiła ją, a następnie przekazała mojej żonie, skądinąd Polce. Teraz jest u mnie.

— To pana żona była Polką!?

— Tak gołąbeczko. Ale od dawna zadomowioną w Portugalii, gdzie zresztą przyjęła portugalskie nazwisko po swym tacie António de Oliveira… No i to ona nauczyła mnie podstaw polskiego języka.

— Którym dziś włada pan jak rodowity Polak…

— Lata praktyki, gołąbeczko.

— Rozumiem. No i co dalej?

— No i ta „męska bransoleta” była na przegubie dłoni mego ojca do końca jego żywota. Gdy tatuś umarł, postanowiłem przełamać wielowiekową tradycję. Zdecydowałem się pochować ojca z bransoletą na przegubie dłoni.

— Ale okazało się, że… nie udało się panu?

Mężczyzna skinął głową.

— A co jeśli pana syn jest już żonaty? — Spytała Dorota — Wtedy powinien pan przekazać „kobiecą” bransoletę jego żonie.

— Nie, moja dziewczynko, dopiero po mojej śmierci bransoleta przekazywana jest żonie syna, i tylko w przypadku — mężczyzna na moment zawiesił głos, uważnie przyglądając się Dorocie — tylko w przypadku, gdybym nie ożenił się ponownie.

Dziewczyna uśmiechnęła się, lekko zmarszczyła brwi i po krótkim namyśle rzekła:

— Znaczy się, jeśli ponownie ożeniłby się pan, to żona pańskiego syna miałaby prawo do bransolety dopiero po śmierci pana żony?

— Dokładnie tak, moja dziewczynko, dokładnie tak… I dlatego mam dla ciebie propozycję… — Mężczyzna postawił na stole pustą szklankę, wyprostował plecy i rzekł: — Mam zaszczyt zaoferować ci, Doroto, moje męskie ramię i… — Uśmiechnął się — …moje chore, skołatane serce. Wyjdź za mnie! Będziesz miała swój własny dom, dziedzictwo i „Burgundzką bransoletę“ królów… Nie chcę, żeby wpadła w ręce mojej rodziny… W ręce Lucrécii. Nie chcę za to, co mi uczyniła. Zgódź się, Dorotko, błagam cię, bardzo cię błagam, proszę…


I zgodziła się. A po trzech miesiącach…


Po trzech miesiącach małżeństwa została wdową. I po trzech kolejnych miesiącach bycia wdową znowu widziała siebie, stojącą na drżących nogach, obserwującą jak z trumny wydobywano ciało jej męża, którego pochowała zimą. A teraz… znów sobie przypomina, jak patrzy na stojącego niedaleko mężczyznę, próbując powstrzymać złość, a nawet pogardę, mimo że gdy tamten spojrzał na nią po raz pierwszy, w jej sercu emocjonalnie zatrzepotało, a oddech na chwilę zamarł. Znów czuje, jak czarne oczy tego mężczyzny „przenikają” ją na wskroś. Znów ma wrażenie, że gdy patrzy na nią, odczytuje wszystkie, nawet najbardziej skryte jej myśli. Postanowiła na przyszłość unikać jego spojrzeń.


Człowiek ten o czarnych przenikliwych oczach przybył do Starych Babic, do jej domu — Doroty Złocińskiej, po mężu: Janura, na wiosnę; konkretnie trzy miesiące po pogrzebie Pawła.

Rozdział 2

Gdy mecenas Mroziewicz skończył odczytywanie testamentu Pawła Janury, Dorota przez prawie kwadrans siedziała bez ruchu, wpatrując się w jeden punkt na przeciwległej ścianie. Zarówno Sali Sari, jak i pan mecenas czekali w milczeniu, kiedy wreszcie „ożyje”. Gdy więc w końcu westchnęła swobodnie i spojrzała na prawnika, ten cichym głosem kontynuował:

— Tak więc, pani Doroto… Właśnie oto została pani zamożną kobietą… Bardzo zamożną kobietą. Prawdopodobnie będzie pani teraz potrzebowała pomocy prawnej i jeśli ma pani takie życzenie, ja tę pomoc chętnie pani zaoferuję. Przez ostatnich kilka lat byłem prawnikiem pani męża. Teraz, jeśli tylko wyrazi pani takie życzenie, mogę służyć swymi poradami również i pani.

Dorota skinąwszy głową, odrzekła:

— Oczywiście… Chętnie skorzystam z pana dotychczasowych doświadczeń.

— Bardzo mi to pochlebia, pani Doroto. — Mecenas chrząknął, sięgnął do swego nesesera, wyjął stamtąd jakiś gruby plik papieru. — Mam pani do przekazania jeszcze jeden dokument. Uspokoiła się pani, więc pozwolę sobie go zaprezentować zwięźle i konkretnie.

Skinęła ze zrozumieniem głową, przyzwalając, aby prawnik kontynuował. Ten, wziąwszy do rąk pękaty skoroszyt, powiedział:

— W tym dokumencie pani mąż opisał całe swoje życie. — Spojrzała na mecenasa pytającym wzrokiem, a ten w odpowiedzi jedynie twierdząco przytaknął głową. — Tak, jeśli zamierza pani mnie spytać, czy wiem, kim w rzeczywistości był pani mąż, od razu odpowiadam: tak, wiem! Wiem, że nazywał się Paulo Salazar i że do końca swego życia oprócz polskiego paszportu legitymował się portugalskim, choć z tego, co mi wiadomo, tym ostatnim w Polsce chyba nigdy się nie posługiwał. Miejsce urodzenia pani męża: Portugalia, Cascais, 1948 rok.

Dorota ponownie zmieszała się i dopiero po upływie niemal minuty spytała:

— Czy upublicznienie tej informacji mogłoby mu w czymkolwiek zaszkodzić?

Pan mecenas zdobył się na słaby uśmiech, pokiwał głową.

— Nie, pani Doroto, teraz nic nie może mu zaszkodzić, ale jeśli chodzi o panią… — Przerwał na moment, wznawiając lekko ściszonym głosem — ...to akurat pani może przynieść niemałe korzyści.

— Co to znaczy? — zapytała i spojrzała na Sali Sariego, który pod obstrzałem jej wzroku nieznacznie poruszył ramionami.

— Zgodnie z tym dokumentem ma pani pełne prawo ubiegać się o rodową własność senhora Paulo Salazara pozostawioną przez niego nie tylko tu w Polsce, ale takze w Portugalii. Składają się na nią nieruchomości, dobrze prosperujace wydawnictwo, dostęp do wszelkich rodzinnych kont bankowych, ale i rodzinnych zbiorów dzieł sztuki, archiwów…

Dorota ledwie wykrztusiła z siebie:

— Ale… po co mi to? Ja tego… nie potrzebuję. Wystarczy mi to, co już mam. Nie będę…

— Pani Doroto — przerwał jej mecenas — proszę nie podejmować na razie żadnych wiążących decyzji. Nie musi pani… — Uspokoił ją. — Nie warto rozstrzygać wszystko naraz. Proszę mi pozwolić, abym jako pani prawnik zdobył niezbędne informacje i zebrał kluczowe fakty mające związek z portugalskimi nieruchomościami i finansami pani męża.

Dorota ponownie spojrzała na Sali Sariego i zaskoczyło ją, że mężczyzna przytakująco skinął do niej głową.

— No dobrze. — Odpowiedziała mecenasowi. — A jak długo będzie pan zbierał te materiały?

— Myślę, że wystarczy mi miesiąc…

Po wyjaśnieniu jeszcze paru innych kwestii, związanych z udzieleniem pełnomocnictw do reprezentowania jej interesów przez mecenasa Mroziewicza, po złożeniu przez nią kolejnych kilkunastu podpisów na różnych prawniczych dokumentach, pan mecenas pożegnał się, obiecując pozostanie w gorącym kontakcie i na bieżąco informowanie swej klientki o podejmowanych decyzjach, w związku z nabywaniem przez nią praw dziedziczenia po mężu.

Gdy tylko opuścił mury willi, odprowadzony przez oboje gospodarzy do drzwi wyjściowych, usadowiwszy się wygodnie w fotelu i dopijając herbatę, zwróciła się do Sali Sariego:

— Dlaczego skinąłeś twierdząco głową? Po co mi te prawa, te majątki Pawła… pozostawione w Portugalii, te jego biblioteki i archiwa?

Mężczyzna przesiadł się na sąsiedni fotel i, wziąwszy dłoń dziewczyny w swoje dłonie, lekko je zacisnął.

— No pomyśl sobie, dziewczynko — Sali Sari po raz pierwszy zwrócił się do niej w taki bardzo ojcowski sposób i na „ty”. — Masz szansę poznać całą prawdę o swoim mężu, a może nawet, i bardzo w to wierzę, oczyścić jego dobre imię. Ja, jako przyjaciel twojego męża, bardzo bym tego jemu życzył, bardzo tego chciałbym, ale… zrobisz, jak zechcesz.

Dziewczyna ledwie powstrzymała łzy. Po raz pierwszy w życiu poczuła, czym jest miłość ojcowska i ojcowskie wsparcie. Zrozumiała również słuszność tego, co powiedział.

— Więc myślisz… tato, że powinnam to zrobić? — Zapytała i zauważyła, jak oczy Sali Sarniego zrobiły się szkliste.

— Najpierw zaczekaj na wszystkie dokumenty od pana mecenasa, a następnie zadecydujesz. Pan mecenas Mroziewicz sprawia wrażenie, że jest inteligentnym prawnikiem i… skrupulatnym administratorem. Znam go i znałem, podobnie jak i twój mąż, od kilku lat. Sądzę, że można sprobować mu zaufać.

Skinęła głową.

Tego wieczoru ona i Sali Sari, jak córka i ojciec, zjedli razem kolację i przez długi czas opowiadali sobie historie ze swojego życia.


Przedstawiciel warszawskiego wydawnictwa „Imaginacja”, który zjawił się w ich domu następnego dnia, już od pierwszego spojrzenia nie spodobał się Dorocie. Był nim młody, trzydziestokilkuletni mężczyzna, o twarzy, która natychmiast skojarzyła się dziewczynie z głową węża. Nawet sama zaskoczyła się takim dziwacznym porównaniem. Zastanawiała się, skąd przyszło jej na myśl? Kiedyś chyba miała osobliwy sen, w którym ujrzała kogoś, lub coś podobnego, ale potem przypomniała sobie, jak wczoraj, przed obiadem bezmyślnie przeglądała pewne czasopismo, w którym ujrzała łeb tego węża. I już następnego dnia, to jest: dziś — widzi ten łeb i całego tego węża „na żywo”, choć w ludzkiej postaci. Postaci z okrągłą, lekko spłaszczoną głową, z rudą aurą włosów wokół okrągłej łysinki. A co najważniejsze: głęboko osadzone na jego twarzy oczy, patrzyły na nią chłodnym, bezdusznym wzrokiem, tak jak zwykły patrzeć na ofiarę oczy węża. Dorota wzdrygnęła się, intuicyjnie podejrzewając, że natychmiast w rozmowie pojawią się same problemy.

Mężczyzna wdzięcznym spojrzeniem obrzucił salon, do którego został zaproszony. Oprócz kominka i stojącego przy nim wielkiego telewizora, nadawały mu niepośledniego uroku dwie skórzane pikowane kanapy w stylu Chesterfield i w takim samym stylu obszerny pojedynczy fotel. Poza tym na puszystym dywanie między kanapami stała nieduża ława stołowa, a w narożniku salonu… niewielki fortepian. To obok niego mały stolik z dwoma krzesłami rozkosznie zachęcał do zasiadania przy nim, na przykład dla spożywania podwieczorku lub oddawania się popołudniowej lekturze prasy. Do tego stolika początkowo zamierzała zaprosić swego gościa, ale z uwagi na liczne dokumenty, który zapewne przyjdzie jej przeglądać, ostatecznie zaprowadziła go do ławy.

— Nazywam się Wieńczysław Żmijewski. Wydawnictwo „Imaginacja”, które mam przyjemność reprezentować, a z którym przez ostanie dziesięć lat współpracował pani mąż — pan Paweł, powierzyło mi nawiązanie z panią współpracy. Pan Paweł zarekomendował nam panią jako doskonałą znawczynię i tłumaczkę literatury iberyjskiej. Ufam, że nasza współpraca będzie bardzo owocna. — Mężczyzna wyciągnął rękę do Doroty, a ona do niego swoją. — Cieszę się, że mogę panią poznać. Proszę w imieniu wydawnictwa przyjąć nasze kondolencje. Przepraszam, że nie było naszego przedstawiciela na pogrzebie pana Pawła. Niestety, o terminie uroczystości dowiedzieliśmy się po fakcie…

— Dziękuję — odpowiedziała, zabierając dłoń z ręki Wężomordnika. (Odtąd tak właśnie zdecydowała się nazywać go w myślach). — Mamy wiele spraw do omówienia. Przejdźmy, proszę, od razu do meritum…

Przez prawie godzinę zapoznawała się i podpisywała różnego rodzaju dokumenty i zgody na publikację tłumaczenia tomiku „Postais de noites inacabadas” w „Imaginacji”. Oficyna ta dowiedziawszy się, że odziedziczyła po mężu uzyskaną jeszcze za jego życia zgodę na tłumaczenie bestselleru Salazara, samo usilnie zabiegało o taką współpracę. Nie miało wiedzy, że autor tomiku: Paulo Salazar i zmarły mąż Doroty to ta sama osoba. Ona, z kolei, nie widziała potrzeby obnosić się z tym faktem. W sensie prawnym, jak zapewnił ją mecenas Mroziewicz, nie będzie to miało większego znaczenia.

Podczas podpisywania dokumentów wyszła jeszcze sprawa pseudonimu, którym będzie posługiwać się, jako tłumaczka. Zdecydowała, że dla potrzeb wszelkich przekładów literatury obcej używać będzie pseudonimu „Dora Paulina”.

Gdy Sali Sari przyniósł im herbatę i ciasteczka, Dorota zaproponowała gościowi chwilę odpoczynku. Przenieśli się do małego herbacianego stolika, tego stojącego obok fortepianu, a zarazem usadowionego blisko okna i naprzeciwko biblioteczki. Ten fragment całego pokoju zwykła była z mężem nazywać „salonem”, w odróżnieniu od pozostałej jego części: z kominkiem, telewizorem i kanapami. Na samo wspomnienie, gdy po raz ostatni z Pawłem siedziała „na salonach”, jej oczy mimowolnie zaszkliły się… Szybko jednak wzięła się w garść, nie chcąc, aby przedstawiciel wydawcy cokolwiek zdążył spostrzec. A za oknem rozpościerało się „wiejskie lato”. Dzień był słoneczny i bezwietrzny.

— Ładnie tu u pani. — Powiedział z zachwytem, popijając herbatę. — O, jak chciałoby mi się tak trochę pomieszkać w tych pani Starych Babicach, tak z dala od zgiełku miasta, w ciszy i w spokoju… Jednak czy nudzi się pani tutaj, tak na stałe, pani Doroto? — Niespodziewanie zapytawszy, uśmiechnął się.

Dziewczyna wzdrygnęła się. Miała przywidzenie, że z ust Wężomordnika wysuwa się rozwidlony język.

— Dużo pracuję… Nie ma czasu na nudzenie się.

— No tak. Ja to oczywiście rozumiem. Ale… Pani Doroto… Pani wciąż jest bardzo młodą i piękną kobietą. Nie szkoda pani tak chować się w tym domu przed całym światem? — Wężomordnik nie poddawał się. — Proszę pozwolić mi zaprosić panią do naszego wydawnictwa na bal, a właściwie na organizowane przez nas spotkanie dla naszych najlepszych autorów. Każdego roku organizujemy dla nich wieczór, podczas którego są przyznawane dyplomy, wyróżnienia… Będzie obficie zaopatrzony bar. Będzie można odpocząć i trochę się zabawić. Nawiasem mówiąc, na naszym wieczorku pojawiają się także przedstawiciele wydawnictw zagranicznych. I… — Wzmocnił nieco głos — …Będą też przedstawiciele znanego portugalskiego wydawnictwa „Frases douradas”.

— A czemu pan to tak zaakcentował? — Zapytała.

— Jak to, czemu? W końcu będzie pani zaangażowana w tłumaczenie książki tego znanego portugalskiego powieściopisarza Paulo Salazara. Wydawnictwo, o którym mówię, zajmowało się wydawaniem jego książek, gdy jeszcze mieszkał w Portugalii. Wspaniale, że pani mąż, a teraz po mężu pani, weszła w posiadanie pełnomocnictw do dokonywania przekładów jego powieści na język polski.

— Mieszkał w Portugalii? — Spytała, próbując powstrzymać na postronku emocje. — Och! To gdzie on teraz mieszka?

— Dobre pytanie!… — Wężomordnik przyłożył do ust filiżankę, upijając łyk herbaty. — To wielka tajemnica. Wyobraża sobie pani? Minęło już ponad dziesięć lat, jak nagle zniknął. Przestał pisać i publikować. Portugalski pen klub poszukiwał go długi czas, ale bezskutecznie.

— A co na to jego rodzina? — Spytała, starając się nie okazywać zainteresowania. — Miał w ogóle jakąś rodzinę?… Tam?

Wężomordnik wzruszył ramionami i odpowiedział:

— Nie wiem, ale jeśli ma pani takie życzenie, specjalnie dla pani zasięgnę języka. Nawiasem mówiąc, powieści pani męża, pana Pawła Janury, w najlepszym tego słowa znaczeniu przypominają stylistykę i klimaty powieści tego portugalskiego mistrza. Może więc „Frases douradas” także będzie zainteresowany pracami pani męża? Jeśli tylko wyrazi pani takie życzenie, mogę, oczywiście, zaoferować w sprawie swoje pośrednictwo.

Dorota na chwilę zamilkła i zamyśliła się. Oto nadarza się nieoczekiwana okazja odkrywania pierwszych kart z historii życia jej męża. Czy powinna skorzystać?

— Niech tak będzie, panie Wieńczysławie, zgadzam się przyjść na ten wieczór, ale pod jednym warunkiem: będzie pan musiał zostać moim rycerzem. Ja niespecjalnie…

— Wspaniale! — zawołał Wężomordnik tak głośnym okrzykiem, że aż wystraszył dziewczynę. — Cieszę się, że będę mógł pani pomóc, pani Doroto. Może pani na mnie polegać we wszystkim!

Dziewczyna spojrzała na wężopodobną twarz mężczyzny i od razu zwątpiła, czy nie na wyrost wyraziła zgodę pójścia z nim na ten „bal”.


Decydując się na bal w „Imaginacji”, postanowiła odegrać na nim rolę kobiety o surowych, konserwatywnych zasadach. W ciągu ich bardzo niedługiego małżeństwa mąż wielokrotnie ją przymuszał, aby zrozumiała, jak bardzo jest piękną kobietą, która potrzebuje właściwej oprawy, czyli odpowiednich strojów. Niemal co tydzień chodzili do teatru lub na koncerty. I na każde takie „wyjście w światłość”, jak nazywał je Paweł, skutecznie zachęcał Dorotę do kupowania nowej sukni.

I oto teraz postanowiła wybrać z bogatej kolekcji jeden z najbardziej rygorystycznych swych strojów. Czarna długa suknia z grubego jedwabiu, z paskami ciemnoszarej błyszczącej tkaniny po bokach. Paski te sprawiały, że elegancka sylwetka Doroty stała się jeszcze bardziej elegancka. Sukienka miała skromny dekolt, w kształcie łódeczki i krótkie rękawy z wdziękiem podkreślające kruchość sylwetki. Prawy nadgarstek ozdobiła złotym zegarkiem i srebrną bransoletką — prezentem zaręczynowym męża. A teraz najważniejsza kwestia: czy powinna założyć „Burgundzką bransoletę“ męża, bransoletę, która była z kolei jej prezentem ślubnym? Masywną obręcz przyozdabiał kamienny onyks. Na kruszcu była wygrawerowana litera „B”. Tego typu skarb na kobiecej ręce zawsze prezentuje się iście po królewsku, wyraźnie podkreślając dostojeństwo właścicielki… I przypomniała sobie, jak po raz pierwszy zobaczyła i zakładała tę bransoletę. Czując jej masywność, od razu poczuła do niej irracjonalny respekt. Swego czsu Paweł wciągnąwszy rodowy klejnot na przegub jej dłoni, delikatnie pocałował Dorotę w rękę. Poprosił, by nigdy jej nie zdejmowała, a już szczególnie podczas ważnych wydarzeń w jej życiu. I ona mu wtedy to obiecała, więc… Więc i teraz nie zdejmie. Będzie ją nosić, wspominając człowieka, któremu zawdzięcza wszystko, co dziś ma.

Jeszcze raz oceniła swój wygląd, spoglądając w lustro. Patrzyła na młodą dziewczynę ze spokojnym, surowym spojrzeniem wielkich miodowych oczu. Postanowiła nie zaplatać włosów w warkocz (co zdarzało jej się nader często za akademickich czasów), a po skręceniu ich, podpiąć spinkami na czubku głowy. Nieco podkreśliła czarną kredką kontur oczu. Wargi uszminkowała na perłowo. Wizerunek młodej wdowy, jak jednoznacznie oceniła, prezentował się całkiem porządnie, przydając jej należytej estymy i godności.

Wizerunek ten docenił i Wieńczysław. Gdy wysiadł z samochodu, którym po nią zajechał, na moment aż zastygł w cichym zachwycie. Potem twarz jego jeszcze długo pokrywał pochlebny zachwyt.

Włożywszy przed samym wyjściem koronkowy czarny szal, siadła na tylnej kanapie samochodu.

— Pani Doroto — w końcu jako pierwszy po kilkuminutowej ciszy zagaił rozmowę — w takiej kreacji rzuci pani do swych nóg każdego mężczyznę. Obawiam się, że stanę się o panią zazdrosny.

— Proszę tego nie czynić, panie Wieńczysławie — odpowiedziała, nawet na niego nie patrząc, lecz zauważyła, że ręce mężczyzny konwulsyjnie zacisnęły się na kierownicy samochodu. — Nie dałam panu powodu dla takiej reakcji i, zapewniam, że nigdy panu nie dam. Jestem wdową i zamierzam nią pozostać przez resztę swego życia.

— Ale dlaczego? Przecież jest pani za młoda na taką deklarację!

— Przepraszam pana, ale taki jest mój wybór i jeśli mamy ze sobą współdziałać, proszę go uszanować. Przy okazji, panie Wieńczysławie, obiecał mi pan, że dowie się czegoś o rodzinie Paulo Salazara. Jestem bardzo nią zainteresowana, ponieważ chciałabym przetłumaczyć na polski wszystkie wydane w Portugalii jego powieści. Przypominam, że posiadam na to stosowne uprawnienia i zgody.

Wężomordnik wziął głęboki oddech i skinąwszy głową, odpowiedział:

— Okazuje się, że nad postacią tego pisarza zebrały się gęste czarne chmury. Został mu postawiony kryminalny zarzut, a konkretnie: zamordowania własnego ojca…

— Zamordowania własnego ojca? — Zapytała z dobrze odegranym zdziwieniem.

— Tak. Otrucia go. Może to sobie pani wyobrazić? — Zniesmaczenie, które pojawiło się na twarzy mężczyzny, było obrzydliwe, ale po chwili uśmiechnął się i mówił dalej. — Został o to oskarżony przez własną siostrę. Pisarz nie będąc w stanie oczyścić się z zarzutów, najprawdopodobniej już kilkanaście lat temu uciekł z kraju. Ja też będąc na jego miejscu, zrobiłbym podobnie. Od tego czasu wszelkie słuchy o nim ustały.

— Czy to wszystko?

— O pisarzu, tak. Teraz o jego rodzinie. Ma syna o imieniu Manuel i córkę, której imienia nie pamiętam. Syn ma trzydzieści dwa lata i mniej więcej rok temu został prezesem wydawnictwa „Frases douradas”.

— „Złote frazy” — cicho rzekła Dorota. Wężomordnik przytaknął głową.

— Tak. Reprezentant tego właśnie wydawnictwa będzie dziś jednym z gości naszego wieczoru. Przedstawię go pani. Podobno zgłaszają wobec nas jakieś bliżej nieokreślone, nieznane roszczenia… Ale dalej: córka. Córka ma dwadzieścia kilka lat i niedawno zaręczyła się z pewnym przedsiębiorczym Niemcem. Oboje studiowali na Sorbonie.

— A więc we Francji — westchnęła Dorota. Wężomordnik znów przytaknął i zamilkł.

Dziewczyna odczekała chwilę, po czym spojrzawszy na niego, rzekła:

— Czy to wszystko? Nie miał więcej członków rodziny… Rodzice? Żona?

— Nic nie wiem o jego matce, tylko o ojcu… o którym już pani powiedziałem: został otruty…

— Tak. Powiedział pan.

— A żona pisarza — kontynuował Wieńczysław — zmarła. Dziesięć lat po ślubie. Odtąd żył samotnie w rodzinnej posiadłości i pisał książki. Tak, ma siostrę. Wdowa. Starsza pani po siedemdziesiątce. Teraz mieszka w ich rodowej posiadłości w Cascais. Wszystko…

Cały pozostały czas jazdy Dorota poświęciła rozmyślaniom. Zrozumiała, że życie jej męża spędzone w Portugalii, dla zapewne wielu ludzi zamyka się w kilku podobnie zestawionych skąpych informacjach, które właśnie oto i jej dane jej było teraz usłyszeć. A to przecież ponad pięćdziesiąt lat życia!

Przez całą godzinę Wieńczysław ofiarnie towarzyszył Dorocie, przedstawiając ją różnym autorom i przedstawicielom wydawnictw. Ta — zawierała znajomości, miło uśmiechała się i cierpliwie wysłuchiwała wszystkiego, co każdy jej opowiadał. O sobie mówiła niewiele. Wieńczysław przedstawiał ją, jako młodą utalentowaną tłumaczkę o nazwisku: Dora Paulina — skrzętnie tym samym dochowując jej incognito. Była mu za to niewymownie wdzięczna. Z minuty na minutę coraz bardziej cieszyła się ze swego uczestnictwa w tym miłym wieczorze.

Organizatorzy spotkania postarali się, aby przybyli goście czuli się komfortowo. W dużej bankietowej sali stały stoliki, za którymi usadowili wszystkich uczestników spotkania. Atmosfera była bardzo miła. W tle rozbrzmiewała cicha muzyka. Światło było lekko przygaszone.

Wieńczysław wybrał dla nich stolik z dala od zaimprowizowanej okrągłej sceny.

— Aby nie przeszkadzać nominowanym w odbiorze nagród i dyplomów. — Usprawiedliwił się, wskazując na stolik przy ścianie.

Gdzie stoi stolik — dla Doroty było obojętne. Gdy powoli zmierzali do celu, nagle gdzieś za plecami usłyszała język portugalski.

— Powinna tu być, na tej sali. — Ktoś zapewniał sympatycznym barytonem. — Obiecali mi, że przywiozą ją na dzisiejszy wieczór. A ja bardzo chciałbym ją poznać…

Mimowolnie słuchając czyiś słów, straciła uwagę, zwolniła kroku i… zahaczyła stopą o jakieś krzesło. Malutka czarna torebka wypadła jej z rąk, lądując na podłodze. Westchnęła, patrząc na torebkę i już chciała przykucnąć, aby ją podnieść, ale nagle ujrzała, jak ubiega ją czyjaś męska ręka. Przemknęła spojrzeniem wzdłuż ramienia, docierając do twarzy osoby. Serce dziewczyny załopotało. Ujrzała śniade oblicze mężczyzny po trzydziestce. Jego rysy były jakby wyrzeźbione z kamienia: szorstkie, ale piękne. Bujne, czarne, z lekka powichrowane brwi dumnie ozdabiały czoło. Długie do ramion ciemne włosy, gęste jak końska grzywa, spinały estetyczne spinki. No i te oczy… Oczy mężczyzny, które jak dwa węgle przepalały ją na wskroś.

Zrobiła wdech i… zapomniała o wydechu. W jej głowie natychmiast zawirowało aż do utraty równowagi. Mężczyzna natychmiast silnymi rękoma uchwycił ją w talii, po czym patrząc jej w oczy, powiedział po portugalsku:

— Oh, meu deus… Verdadeira madonna!…

Przymknęła powieki, opierając się dłonią o silny męski tors.

— Proszę mnie wypuścić. Wszystko ze mną jest już dobrze. — Powiedziała po polsku.

Mężczyzna zachował się jak dżentelmen. Pozwolił Dorocie zrobić krok w tył, a następnie podał jej torebkę. Wzięła, podziękowała i jeszcze jakieś kurtuazyjne słowa, po czym nie patrząc więcej na „wybawcę”, ruszyła za Wieńczysławem, który nawet nie zauważył zaistniałego zdarzenia.

Całą godzinę przyznawania nagród i przemówień spędziła w otumanieniu. Nie mogła zrozumieć, co się z nią dzieje. Gdy do stolików przyniesiono kieliszki z szampanem i gdy powoli zaczęła sączyć alkohol, powoli też zaczęła porządkować emocje. Jednak na odwrócenie się i przyjrzenie mężczyźnie, który zrobił na niej tak piorunujące wrażenie, nie mogła sobie pozwolić. „Nie rób tego. Nie oglądaj się. — Rozkazywała sobie w myślach — Wieczór dobiegnie końca, spotkasz się z portugalskim wydawcą i… wrócisz najzwyczajniej do domu, aby kontynuować ciche wiejskie życie w Starych Babicach. — Uspokój się, głuptasko! Nic się nie stanie. Tylko jedno spojrzenie, obiecuję!… Tylko jedno spojrzenie… — Nie, nie zgadzam się!… Zapomnij!… Nie patrz!”

Jej gonitwę myśli przerwały słowa Wieńczysława:

— W końcu nadal nie wiem, czy ten portugalski wydawca przybył na naszą uroczystość, czy nie… Pani Doroto, przepraszam, ale muszę tu panią zostawić na chwilę. Muszę się dowiedzieć…

Dziewczyna skinęła głową i Wieńczysław się oddalił. Nie patrzyła na niego. Nie patrzyła, ponieważ ruszył w niebezpiecznym dla niej kierunku…

Dopiwszy szampana, odstawiła kieliszek na stolik. I nie dłużej jak po kilkunastu sekundach do jej kieliszka polała się nowa porcja trunku. Spojrzała na naczynko z zaskoczeniem i w tym samym momencie usłyszała głos:

— Jeszcze nie było nam dane się poznać, szanowna pani. — Od razu rozpoznała aksamitny baryton. Wybrzmiewał z akcentem, ale po polsku. — Mam na imię Manuel…

Świadomość dziewczyny „wyłączyła się”. Jak we śnie ujrzała, że człowiek, który prawie godzinę temu stłamsił jej emocje, teraz siedzi w fotelu Wieńczysława. Jednak przede wszystkim poraziło ją jego imię.

— Manuel? — Powiedziała na głos i nagle uświadomiła sobie, że „krzepnie na duchu”.

To imię przydawało jej sił, o które nawet siebie nie podejrzewała. Zacisnęła dłonie w jedną pięść, zakrywając szalem bransoletę, a potem odwróciwszy się, odważnie spojrzała mężczyźnie w oczy. Tak, to był ten sam człowiek z „ognistymi” oczyma. Natychmiast uświadomiła sobie, że syn wygląda niemal identycznie jak jego ojciec. Nie było wątpliwości, że usiadł przy niej Manuel, syn jej zmarłego małżonka. Ponieważ nie odczuwała agresji ani w jego spojrzeniu, ani w jego głosie, postanowiła podtrzymać konwersację.

— Manuel… Manuel Salazar. Prezes portugalskiego wydawnictwa „Frases douradas”. — odezwała się i uniósłszy nieznacznie głowę, ujrzała na sobie zdumione spojrzenie. — Wszyscy czekali na szeregowego przedstawiciela państwa wydawnictwa, a tu… zjawia się osobiście jego prezes? Skąd taki zaszczyt?

Mężczyzna przez prawie pół minuty siedział, nie ruszając się i nie spuszczając z niej oczu. Jej za to udało się z lekka uśmiechnąć, co nieco ją rozluźniło. Teraz była gotowa stawić czoło temu mężczyźnie, twarzą w twarz.

— Przyjechał pan do Polski, aby osobiście ponarzekać na to wydawnictwo? Albo, aby ujrzeć tę, która miała być „przywieziona” na dzisiejszy wieczór? — Dorota ponownie uśmiechnęła się i jej panowanie nad sobą jeszcze bardziej okrzepło. — Nie powinien pan tak głośno o tym mówić. Chcąc nie chcąc, mimowolnie wszystko usłyszałam… — dodała po portugalsku i znów się uśmiechnęła.

Mężczyzna nadal siedział jak wryty i patrzył na nią z coraz większym zdziwieniem. Nagle jego brwi „podskoczyły” i przemówił po polsku:

— Mówiono mi, że polskie kobiety są w stanie zadziwić każdego, ale żeby aż tak?… Postanowiłem przyjechać tu incognito, a więc pod rodowym nazwiskiem mojej matki, jako Manuel Nouacziq de Oliveira.

— Nouacziq? — Zdziwiła się — Hmm… dość nietypowe nazwisko jak dla Portugalki.

— Bo moja matka nie była rodowitą Portugalką. Pochodziła z Polski.

— O, proszę! Stąd ta pana znajomość języka polskiego?

— Owszem, stąd… Mama nawet nauczyła mnie kliku ludowych polskich piosenek, na przykład o Laurze i Filonie…

— „Już miesiąc zeszedł, psy się uśpiły…” — zanuciła mu pierwsze słowa. — O tej pan mówi?

— O tak! O tej… Wiem, że muzykę skomponował sam Chopin i zresztą czasem chętnie puszczam sobie w domu nagranie z jego opracowaniem na fortepian — pochwalił się.

— Chopin? A ja słyszałam, w tym także przed chwilą od pana, że jest to melodia ludowa — zaśmiała się Dorota. — Chopin, panie Manuelu, jak słusznie pan wspomniał, wykorzystał motyw tej ludowej piosenki w swoich wariacjach na orkiestrę i fortepian, ale kto tak naprawdę ją skomponował — nikt nie wie.

— Naprawdę? No to dziękuję! Ledwie się poznaliśmy, a ja już czegoś się od pani nauczyłem… — powiedział z szacunkiem i z podziękowaniem skinął przed nią głowa.

— A wracając do pana nazwiska…

— No właśnie! — Z chęcią powrócił do zaczętego wątku ­– tata mojej mamy, czyli mój dziadek, nosił w Polsce nazwisko Nowaczyk. U nas było ono dość trudne do przeczytania, więc mama zmieniła pisownię na Nouacziq, która nadal dla moich rodaków była zbyt skomplikowaną, więc po kilku latach pobytu w Portugalii ponownie zmieniła nazwisko. Gdy wychodziła za mojego tatę, formalnie nazywała się już de Oliveira. I tak już zostało… Ja, jakby nie patrzeć, dzięki mamie w połowie jestem Polakiem.

Informacja ta bardzo zaskoczyła Dorotę. Manuel, rzecz jasna, nie omieszkał tego nie zauważyć.

— Czemu tak panią to dziwi?

Mimowolnie uśmiechnąwszy się, odpowiedziała:

— No, owszem. Dziwi. Przecież w pana osobowości nie ma śladu, nie ma choćby namiastki słowiańskich przymiotów… Jest pan z wyglądu stuprocentowym Portugalczykiem. A gdy dodać do tego te pana czarne włosy, płonący wygląd i… A zresztą! Nieważne…

— Cała matczyna polska uroda widocznie trafiła do mojej siostry Márcii. Ma jasne włosy i niebieskie oczy… Przedstawię ją pani, kiedy tylko zawita u nas… w gości.

Dorota pokręciła głową i odpowiedziała:

— Nie planuję eskapady do Portugalii. Nie… Mam tutaj w Polsce mnóstwo pracy, mam swój dom, codzienne zajęcia i troski. — Rozejrzała się po sali, szukając Wieńczysława, ale bez powodzenia. — Mój rycerz gdzieś przepadł. Och! Przecież on poszedł pana szukać…

— A zatem długo mu to zajmie, bo ja jestem tu z panią, a tam… — Manuel machnął ręką w kierunku sali — tam mnie nie ma. Porozmawiamy? Jednak najpierw chciałbym się dowiedzieć, z kim mam przyjemność. Kim pani jest? Jak ma pani na imię?

— Dora Paulina. Jestem tłumaczką współpracującą z tym wydawnictwem… To może zaczniemy od wyartykułowania pretensji, kierowanych przez pana pod adresem „Imaginacji”? Czy może mnie pan oświecić w temacie?

— Oświecić… w temacie? Oficyny? Och, nie! Rozmawiać o interesach z taką kobietą jak pani? To świętokradztwo! Z panią mogę wieść nieskończone dysputy, ale tylko na temat miłości i czerpania z miłości rozkoszy…

Dorota natychmiast się spięła. Rozmowa przekierowywała się na wyjątkowo krępujący ją temat, a Wieńczysław jak nie wracał, tak nie wraca.

— Szanowny panie… to jest: senhor Nouacziq… Jeśli będzie pan nalegał na kontynuowanie tego typu konwersacji, to uprzedzam: będę zmuszona prosić pana o opuszczenie mojego stolika. — Powiedziała i uśmiechnęła się „na smutno”. — Nie zamierzam z panem rozmawiać o miłości, a tym bardziej, jak pan to ujął: o „czerpaniu z niej rozkoszy“. — Zamilkła i od razu zrozumiała, że powiedziała coś chyba zbędnego, niepotrzebnego i w ogóle zbyt wiele.

Mimo to oczy Manuela zalśniły z radości, a na jego ustach pojawił się lekki uśmieszek.

— Proszę się rozluźnić — rzekł — bardzo panią proszę! Chociaż, nie powiem, z rumieńcem jest pani do twarzy całkiem-całkiem… Dobrze, porozmawiajmy o… interesach. Nie wnoszę żadnych skarg na państwa dom wydawniczy, mam za to żal do pewnej kobiety, która w nim pracuje…

— Och, senhor Nouacziq! — Usłyszeli głos Wieńczysława, głos, który jakby wyrósł spod ziemi tuż obok ich stolika — Szukałem pana. Jak dobrze, że jest pan już tutaj i… Spotkał już panią… Dorotę Janurę.

Dziewczyna przeszyła twarz Wężomordnika lodowatym spojrzeniem, ale ten kontynuował swe służalcze peany wobec portugalskiego wydawcy. — Pani Dorota jest naszą tłumaczką. Przekłada na polski literaturę obcą, w tym także „Pocztówki niedokończonych nocy” Paulo Salazara. Niedługo powieść ta ukaże się na polskim rynku księgarskim…

— Nie ukaże. — Zdecydowanie, surowym tonem i po polsku przerwał wywody Wężomordnika senhor Nouacziq. Jego spojrzenie zmieniło się. Stało się zimne, a wyraz twarzy arogancki. Najpierw spojrzał na Wieńczysława, potem przeniósł to spojrzenie na Dorotę. — Nie ukaże, ponieważ nie macie państwo praw do tłumaczenia tej książki na polski. Wszelkie prawa do publikowania książek Paulo Salazara, zarówno w Portugalii, jak i poza jej granicami, należą tylko i wyłącznie do naszego wydawnictwa: „Frases douradas”.

Wieńczysław opadł na jedno z krzeseł stojących obok stolika i nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Przenosił błędne spojrzenie to na Portugalczyka, to na Dorotę. I milczał. Dziewczyna, rozumiejąc jego wzburzone emocje, dała mu czas na znalezienie wyjścia z sytuacji, ale Wieńczysław postanowił, niech poszuka „wyjścia” ona sama.

— Pani Doroto, czyżby nie wiedziała pani o tym, kiedy zaczynała pani pracować nad przekładem? Gdy podpisywaliśmy umowę, zapewniała nas pani, że posiada wszelkie prawa i zgody…

— Kiedy zaczynałam pracować, to… nie, nie wiedziałam tego, ale kiedy przystąpiłam z panem do współpracy, wtedy… — spojrzawszy w oczy Manuela, westchnęła i podsumowała — …wtedy taki problem już nie istniał.

Wieńczysław potrząsnął głową „węża” i zapytał:

— Jak to? Nic nie rozumiem…

— I mnie to interesuje — wsparł go senhor Nouacziq. — Jak to możliwe, skoro wszystkie prawa zdeponowane są u nas, to znaczy: w naszym lizbońskim wydawnictwie „Frases douradas”?

— A czy przypadkiem one nie skończyły się wraz ze śmiercią Paulo Salazara, senhor Nouacziq? Czyż nie mam racji?

Manuel Nouacziq de Oliveira milczał przez prawie minutę, nie spuszczając wzroku z dziewczyny, ale w końcu niechętnie przytaknął głową i rzekł:

— Ma pani rację, senhora, ale… Przez ponad dziesięć lat nie było żadnych informacji o śmierci Paulo Salazara. Nikt nie wie, czy żyje, czy nie. A to oznacza, że prawa…

— On umarł, senhor Nouacziq. Umarł trzy miesiące temu i tym samym pan i pana wydawnictwo utraciliście wszelkie prawa do publikowania i tłumaczenia jego książek. A poza wszystkim… Oprócz „Pocztówek…” nie posiadacie więcej żadnych jego rękopisów.

Senhor Nouacziq absolutnie zdumiony informacjami dziewczyny, zanim odpowiedział, nalał szampana do szklanki i upił kilka łyków.

— Jest pani pewna tego, co mówi, pani Doro Paulino… vel Doroto Janura? — zapytał.

— Jestem pewna. Posiadam wszystkie dokumenty na potwierdzenie tego, co oznajmiłam. — Przeniosła wzrok z Manuela na Wieńczysława, który sprawiał wrażenie człowieka całkowicie oszołomionego tym, co słyszy.

— Panie Wieńczysławie, proszę się uspokoić, wydawnictwo nie jest zagrożone. Będziemy kontynuować naszą współpracę. Jeszcze raz powtarzam: posiadam wszelkie niezbędne prawa do przekładów wszystkich książek Paulo Salazara, więc czeka nas wiele, wiele wspólnej, twórczej pracy ku chwale „Imaginacji”.

— Kim pani jest, że wypowiada takie kwestie? — Manuel niemal wykrzyknął ze złości. Zerwał się z fotela, podobnie zresztą jak wcześniej Dorota, i tylko Wężomordnik prawie bez ruchu wciąż pozostawał „rozpłaszczony” na siedzisku.

Dziewczyna ze współczuciem spojrzała w oczy Nouacziqa i rzekła:

— Senhor Nouacziq, to nie jest moje życzenie i nie jest to moja wola. Taka była decyzja pańskiego ojca i… zarazem mojego swiętej pamięci męża. Mój zmarły mąż Paweł Janura w rzeczywistości nazywał się Paulo Salazar…

Zobaczyła, jak umierają oczy. Oczy Manuela. Jeszcze chwilę wcześniej oczy Manuela lśniły od gniewu i podniecenia, i nagle zmatowiały, zgasły. Pojawił się w nich ból i bezgraniczne zdumienie.

— Mam świadomość, że trudno jest teraz panu to pojąć… — kontynuowała mowę, kładąc swoją dłoń na jego przedramieniu.

Mężczyzna spojrzał na rękę kobiety i ujrzawszy na przegubie jej dłoni „Burgundzką bransoletę“, znieruchomiał. Po chwili ponownie wziął rękę dziewczyny w swoje dłonie i ponownie patrzył ze zdumieniem na bransoletę.

— To klejnot… Mojej matki. Skąd się wziął u pani? — Z rozemocjonowania przeszedł na portugalski. — Skąd ma pani bransoletę mojej mamy? Proszę mówić!

— Ta bransoleta należy się żonie następcy pańskiego rodu lub… jego wdowie. Nieprawdaż? — Odpowiedziała i natychmiast dojrzała w oczach Manuela ból.

— To prawda — skinął niechętnie głową. — Ale prawda jest jak posiłek: każdy dobiera ją wedle własnego smaku.

— Bez względu na pana posiłki i smaki i czy się to panu podoba czy nie — jestem wdową po pana ojcu i teraz bransoleta należy do mnie.

Zabrała dłoń z rąk Nowaczyka i zwróciła się do Wieńczysława:

— Panie Wieńczysławie, odwiezie mnie pan do domu?

— Ja… Panią odwiozę — stanowczym głosem odezwał się Manuel, a jego spojrzenie nie dopuszczało sprzeciwu.

— Nie, senhor Nouacziq. Owszem, musimy porozmawiać, ale nie dziś. Dziś musi pan trochę ochłonąć i przede wszystkim się uspokoić. Zresztą, ja także… Proszę do mnie zajechać za jakiś czas, kiedy tylko zbierze pan myśli. Adres otrzyma pan od pana Wieńczysława.

Rozdział 3

Dwa dni po krytycznym wieczorze na komórkę Doroty zadzwonił Wężomordnik.

— Pani Doroto, senhor Nouacziq koniecznie chce się z panią spotkać. — Oznajmił nerwowo. Zwykle tembr jego głosu promieniował samolubnym uwielbieniem, tym razem był diametralnie inny.

— A czemu pan, panie Wieńczysławie, taki zdenerwowany? Czy coś w międzyczasie zadziało się istotnego? — Zapytała. — Proszę być wobec mnie szczerym. Boi się pan czegoś, czy też… kogoś? Czyżby pana Nowaczyka?

Przez dłuższą chwilę mężczyzna milczał, ale potem stanowczo odpowiedział:

— Rzecz w tym, pani Doroto, że nasze wydawnictwo… Jak by to pani powiedzieć?… Ogólnie rzecz biorąc, wydawnictwo nasze jest bardzo niezadowolone, że rozzłościła pani pana Nowaczyka.

— Ja? Rozzłościłam? A niby czym?

— On tego nie wyjaśnił. — Wężomordnik zakasłał, a głos jego zapiszczał. — Zasadniczo zażądał, aby wydawnictwo rozwiązało z panią umowę o współpracy, albo zrobi to on sam, w trybie powództwa sądowego… Mam nadzieję, że pani rozumie powagę sytuacji, że najlepiej byłoby, gdyby nasze wydawnictwo rozstało się z panią za porozumieniem stron, niż…

— Rozumiem. — Ponownie powstrzymała drżący głos Wężomordnika. — I dlatego do mnie pan dzwoni?

— Tak! Ale także po to, aby uprzedzić panią o przybyciu pana Nowaczyka… Będzie u pani w Starych Babicach dziś. Poprosił mnie o towarzyszenie mu… Zgodziłem się. Zaraz do pani wyruszamy. — Oznajmił Wężomordnik i nie czekając odpowiedzi, rozłączył się.

Rzuciła komórką o kanapę. Była wściekła. Jak mogła nie przewidzieć, że jej szczera i otwarta rozmowa z jednym z partnerów „Imaginacji”, może wydawnictwo narazić na kłopoty? W końcu nawet jej własny mąż Paweł ostrzegał ją przed czymś podobnym, ale… zapomniała. Wszystko zapomniała, gdy tylko spojrzała w oczy Manuela… Teraz musi to jakoś naprawić. Ale jak?

Spojrzała na zegar ścienny i… wpadł jej do głowy pewien pomysł. Żaden mężczyzna na świecie, oprócz oczywiście opętańców i szumowin, nie odważy się obrażać słabej kobiety. Dlatego musi pokazać, że taką kobietą jest: słabą… bardzo słabą i bezwzględnie potrzebującą pomocy: czyli silnego, męskiego ramienia. „Ciekawe, da się chwycić na taką przynętę senhor Nouacziq?”

Starannie obmyśliła i przygotowała dla siebie „wizerunek niewinnej słabej kobiety”. Wybrała najbardziej konserwatywną sukienkę w kolorze zielonego groszku, z okrągłym kołnierzykiem i rękawami sięgającymi do łokci. Jej długość, tuż nad kolanami, skutecznie podkreślała ich powab, ale i zgrabne nogi. I, co najważniejsze, sukienka miała dwa niewielkie wycięcia, w kształcie kropli wody: na klatce piersiowej i z tyłu.

Włosy zaplotła w warkocz, ale pozostawiła po obu stronach twarzy dwa długie pukle, które lekko okrywały jej blade policzki. Teraz musiała jeszcze zrobić „bladą niewinność” czoła. Podkreśliła oczy cieniem, nałożyła na usta szminkę w kolorze bladej śliwkowej perły i, oceniając się w lustrze, zdecydowała, że w porządku, że przy takim makijażu może spokojnie nawet „uronić niewinne przed wrogiem łezki”, ale to już oczywiście zależy od tego, jak potoczy się rozmowa.

Dzień był pochmurny. Za oknami siąpił kapuśniaczek. Sali Sari zaproponował napalenie w kominku. Dowiedziawszy się, że przybędzie do Starych Babic syn Paula Salazara, z początku był zachwycony i nieco podekscytowany. Jednak kiedy dziewczyna wyjaśniła mu, że Manuel przyjedzie sprawić jej kłopoty, zdenerwował się. Teraz poruszał się nerwowo po domu, nie znajdując dla siebie żadnego miejsca i cieszył się, że przynajmniej zrobi coś konstruktywnego: rozpali w kominku.

Gdy przed domem zatrzymał się samochód Wieńczysława, poprosiła go, aby nie odchodził.

— Zostań i przyjrzyj się Nowaczykowi, tato. Twoja opinia o nim będzie dla mnie bardzo ważną.

Skinął głową i poszedł otworzyć drzwi.

Czekała na gości w salonie. Z przodu, z twarzą węża pozbawionego jadu, szedł Wężomordnik. Dziewczyna nawet zaczęła mu współczuć, ale nie na długo, ponieważ jedno spojrzenie w oczy Manuela znów uzmysłowiło jej, że jest… słabą kobietą. Przez chwilę zapomniała, że powinna być obrażoną i… niewinną. Chciała mu wyrazić swe oburzenie, ale w porę odzyskała rozsądek. Wszedłszy już w rolę niewiniątka, przywitała się, a następnie przedstawiła gościom Sali Sariego:

— To Sali Sari — mój przybrany tata.

— Przybrany? Co to znaczy? — Spytał Manuel, ściskają rękę mężczyzny. — Do tej pory słyszałem tylko o przybranych dzieciach, ale żeby i rodziców przybierały dzieci?

Sali Sari spojrzał na Manuela z pewnym zakłopotaniem.

— Tak bardzo zbliżyliśmy się do siebie jeszcze za życia mego męża, a już szczególnie po jego śmierci, że postanowiliśmy być dla siebie jak ojciec i córka — odpowiedziała niewinnym głosem, zapraszając gości do usadowienia się na kanapie.

— Zrobię państwu herbaty — powiedział Sali Sari i uśmiechnąwszy się do „córki”, powędrował do kuchni.

Wieńczysław miast usiąść na wskazanej kanapie, zatonął w przepastnym fotelu. Manuel wciąż stał. Nie spuszczał wzroku z Doroty, więc widząc to, żeby przynajmniej jakoś przeciwstawić się mu, podeszła do drzwi tarasowych i odwróciła się do niego twarzą. Teraz dobrze widziała całą jego sylwetkę, a on był oślepiany promieniami zachodzącego słońca.

Widziała, z jaką uwagą przyglądał się wszelkim detalom salonu i jak z minuty na minutę zaskoczenie na jego twarzy stawało się coraz większe i większe.

— Wygląda pan, jakby nie mógł się nadziwić, senhor Nouacziq — zapytała cicho — co pana tak tutaj dziwi?

Manuel ostro odwrócił twarz w jej stronę i odpowiedział:

— Pani skromne pomieszkiwanie, pani Doroto, a raczej skromne pomieszkiwanie samotnej i… bardzo bogatej wdowy. W Portugalii mieszkają tak tylko niemajętni ludzie.

Zauważyła, jak „śliznął wzrokiem” po jej całej sylwetce i jak westchnął. Dziewczyna z lekka poruszyła ramionami, objęła je rękoma i odpowiedziała:

— Nigdy nie byłam w Portugalii i nie wiem, jak tam mieszkają ludzie, ale jeśli idzie o mnie, to ja tak lubię, senhor Nouacziq.

— Dla pani jestem Manuel. Również chciałbym zwracać się do pani po imieniu albo…

Dorota westchnęła tak delikatnie, że u obu mężczyzn oczy z lekka się zaokrągliły. Spojrzała na Wężomordnika, który ponownie przybrał na twarzy mięsożerne spojrzenie. Wieńczysław patrzył na nią z niemym podziwem, który najwyraźniej musiał Manuela irytować. Dziewczyna była aż zaskoczona, jak łatwo uczuciami mężczyzn może sterować słaba, niewspierana przez nikogo kobieta.

— Panie Wieńczysławie, pan nadal jest czymś zdruzgotany? — zapytała ze współczuciem i odeszła od okna. Przybliżywszy się do Manuela, usiadła naprzeciwko niego na małej kanapie. — Może zaproponować jakiś środek uspokajający? — Wieńczysław pokręcił głową, ale wzroku od niej nie oderwał. — Nie powinien pan tak o mnie się martwić. Będę szukać wyjścia z obecnej sytuacji, którą sama tak nieroztropnie zgotowałam. — Potem przeniosła wzrok na Manuela i cicho westchnęła. — Jest pan sprawcą mojego duchowego niepokoju, panie Manuelu, choć możliwe, że wcale pan tego nie zamierzał albo… — Wstała, uśmiechnęła się i kontynuowała rozmowę. — Chociaż nie, przyjechał pan tutaj, aby… wytoczyć proces żonie pana ojca. A pana ojciec tak bardzo pana kochał…

— Proszę zamilknąć! — Przerwał jej despotycznym głosem. — Nic pani o nas nie wie! Nic nie wie, że…

— …że pana ciotka z życia swego brata uczyniła koszmar, oskarżając go o zabicie jego ukochanego ojca?!… — Głos Doroty zabrzmiał jak krzyk zranionego ptaka. Wstała, podeszła do Manuela i ujrzała na jego twarzy wyraz skrajnego zdziwienia. Nieskończonego zdziwienia. — No niechże mi pan odpowie, błagam! Czy i pan mógłby otruć swego ukochanego ojca i ukraść jego bransoletę? Czy osobiście mógłby go pan zabić?! — Patrząc na pasierba, uświadomiła sobie, że za chwilę ona sama uroni łzy z powodu własnego pytania. Gdy gwałtownie odwróciła się do Manuela plecami, usłyszała jego głębokie westchnięcie. — Dlaczego więc oskarżasz o to swojego ojca?!

— Panie Wieńczysławie — usłyszała głos Manuela, ale nie odwróciła się — proszę zostawić nas samych. Musimy z panią Dorotą porozmawiać w cztery oczy.

Dostrzegłszy pytające spojrzenie Wieńczysława, skinęła mu głową.

— Panie Wieńczysławie, proszę, niech pan pójdzie do kuchni, do Sali Sariego. Zaparzy panu kawy. I proszę mu powiedzieć, że my, na razie, kawy nie chcemy. — Przykazała.

Gdy mężczyzna wyszedł, znów usłyszała głos Manuela.

— Udowodniono to, pani Doroto. Co więcej, kiedy otworzyli trumnę dziadka, na jego przegubie dłoni nie było rodowej bransolety… A ojciec twierdził, że pochował go razem z nią, bo dziadek rzekomo nie chciał się z bransoletą rozstawać… Nawet po śmierci.

— I pana ojciec na pewno pochował go z bransoletą. Może być pan tego pewien, Manuelu. — powiedziała, wciąż się nie odwracając. — Wierzę słowom mego męża.

— Wierzysz? Naprawdę? A jak on cię przekonał? Może… tym…

Słowa Manuela, a szczególnie jego przejście na „ty“ było dla niej cokolwiek dziwnym i nieoczekiwanym. Już chciała się odwrócić, z zamiarem zmierzenia go pytajacym spojrzeniem, gdy nagle poczuła, że zrobił krok w jej stronę i przytulił ją od strony pleców. Jego prawa dłoń legła na jej brzuchu, a druga objęła lewe ramię. Myśli dziewczyny natychmiast uleciały donikąd, głowa się wyłączyła. A kiedy usta Manuela dotknęły jej szyi pod lewym uchem, oddech Doroty zupełnie ustał.

— Może tym?… — jeszcze raz powtórzył i znów pocałował dziewczynę. — Może właśnie tym cię oczarował, Doroto? Chociaż, nie… — Wypuścił ją z objęć tak nagle, że aż dziewczyną zachwiało. Natychmiast podtrzymał ją za łokcie. — Chociaż nie… — kontynuował mowę — Co mógłby… taki zgrzybiały starzec? Jaką byłby w stanie sprawić przyjemność takiej kobiecie jak ty? Nie, to niemożliwe. Więc czym on cię przekonał?

Dorota w końcu gwałtownie się odwróciła. Jej dłoń już zaczęła się podnosić, by wymierzyć policzek, lecz w ostatniej chwili się powstrzymała. Zamknęła oczy i… samoistnie zapłakała. Łzy naprawdę popłynęły same i nawet nie trzeba było ich wymuszać. Jakże poczuła się zraniona oskarżaniem jej męża, od którego doświadczyła tylko samo, co najlepsze! Podniosła w końcu oczy na Manuela i rzekła:

— Pana ciotka, która być może sama dopuściła się tego, o co oskarża brata… zresztą, nieważne… pana ciotka zmusiła go do emigracji z kraju, porzucenia swoich dzieci. A teraz przyjechał pan do mnie, aby odebrać mi możliwość podziękowania mu swoją pracą za uczynienie mojego życia szczęśliwym. Jestem dziewczyną z domu dziecka, wychowałam się bez rodziców, nie miałam żadnych perspektyw na życie… I gdyby nie pana ojciec, nie mogłabym teraz robić tego, co jest moim ukochanym zajęciem i…

— I ja nigdy bym ciebie nie spotkał — urwał jej przemowę Manuel.

Zrobił krok w kierunku dziewczyny, ale natychmiast się cofnęła. Szybko wzięła czarną teczkę z biurka i podała ją Manuelowi.

— Tutaj ma pan kopie wszystkich dokumentów, które posiadam. Proszę je przestudiować, senhor Nouacziq. — Powiedziała i nagle uśmiechnęła się. — Wow! To pan nie ma odwagi, tu w Polsce, nosić nazwiska swego ojca… Salazar? — Westchnęła i kontynuowała wypowiedź — Może pan występować z roszczeniami do mojego wydawcy, ale nie wolno panu publikować książek pana ojca. Jest pan pozbawiony do nich praw. — Zrobiła krok w jego stronę i, patrząc mężczyźnie odważnie w oczy, dopowiedziała. — I pozbawiony na zawsze. Teraz ja mam te prawa. A w Polsce mamy mnóstwo wydawców…

Dziewczyna nie zdołała dokończyć kwestii, ponieważ… Dłoń Manuela dotknęła jej policzka i delikatnie starła z niego łzę. Następnie wyjął z jej rąk czarną teczkę i dostawszy z kieszeni swego eleganckiego garnituru złożony na czworo arkusz papieru, podał go Dorocie.

— Proszę przeczytać… i uwierzyć mi, że zmuszony byłem podjąć takie działania. — Mówił tak łagodnym głosem, że dziewczyna nie mogła już zrozumieć, kto tu kogo „testuje na twardość”. — Przyjechałem do Polski natychmiast, jak tylko dowiedziałem się o śmierci ojca. I przyjechałem, aby… oczyścić jego dobre imię, ale musiałem postępować inaczej, dlatego że ja… Nie. Nie zrozumiesz teraz… Zrozumiesz dopiero wtedy, gdy już będę miał pewność… — I podniósł rękę, a następnie przesuwając palcami po warkoczu Doroty z góry do dołu, głęboko zajrzał w jej oczy — Od dawna wiedziałem, że mój ojciec mieszka w Polsce. Śledziłem jego działania literackie, ale nie życie osobiste. I nie wiedziałem, że… cię poślubił. A może…

I Manuel nie skończył. Odwrócił się i szybko ruszył w stronę wyjścia.

— Niech pani poinformuje pana Wieńczysława, że czekam na niego w samochodzie. — Powiedział i wyszedł, cicho trzaskając drzwiami.


Po opuszczeniu domu przez gości, Sali Sari siedział przy herbacie razem z Dorotą przez niemal godzinę. Po tym, jak przeczytała dokument, który przekazał jej Manuel, nie dało się inaczej. Tym dokumentem była zgoda powiatowego inspektora sanitarnego na przeprowadzenie ekshumacji jej męża, wydana na rzecz pana Manuela de Oliveira Salazar, w celu poświadczenia jego związku ze zmarłym Pawłem Janurą.

— Po co… Po co to robić? — Zadawała pytanie Sali Sariemu drżącym z oburzenia głosem. — Przecież w czarnym folderze, który mu dałam, są dokumenty świadczące o tym, że Paweł Janura to nie kto inny, a Paulo Salazar i że Manuel jest jego synem. Po co ta ekshumacja?… Nie, tato, coś tu jest nie tak. Tym bardziej, iż jak się okazuje, jego syn miał wiedzę, że ojciec mieszkał w Polsce.

— A może on chce się dowiedzieć czegoś innego… — Powiedział z namysłem Sali Sari. Nagle ścisnął rękę Doroty swą dłonią. — A jeśli Manuel… Chce zobaczyć ojca i tak naocznie upewnić się, że on to on… nie kto inny?

Dorota zastanawiała się przez chwilę, w tym czasie zastygając jak posąg. Potem jednak pokręciła głową, mówiąc:

— Nie. Jestem pewna, że jednak nie! Manuel wyraźnie dał mi to do zrozumienia…

Jej policzki pokryły się rumieńcem, co wywołało na twarzy Sali Sariego subtelny uśmiech.

— Nie, on jest pewien… A mimo to postanowił mnie ukarać… — Złapała się rękoma za głowę. — Nic nie rozumiem. Myśli mi się plączą… Myślałam, że mogę mu się zaprezentować tak samo, jak wieczorem w wydawnictwie… Stop! Na przyjęciu w wydawnictwie Manuel nie był sam… Rozmawiał z kimś po portugalsku. Z kim?

— Myślę, dziewczynko, że musisz zadzwonić do swego prawnika i skonsultować się z nim w sprawie tej ekshumacji. — Powiedział.

— No i zadzwonić także do Wieńczysława z zapytaniem, kto razem z Manuelem przyjechał do Polski. Zacznę… od Wężomordnika.

Brwi Sali Sariego uniosły się i dziewczyna musiała mu wytłumaczyć, dlaczego nazwała tak pana Wieńczysława.


— Tak, ma pani rację, pani Doroto — odpowiedział na jej pytanie Wieńczysław — pan Nowaczyk nie przyjechał do Polski sam. Towarzyszył mu sekretarz wydawnictwa Gabriel Torres. To dziwne. Pan Nowaczyk miał początkowo wrócić do Portugalii zaraz następnego dnia po naszej wizycie, ale po spotkaniu z panią, pani Doroto, postanowił zostać w Polsce na… czas bliżej nieokreślony. — Wieńczysław zamilkł na chwilę, zakasłał i znów się odezwał — Po wyjeździe z Babic, pan Nowaczyk zażądał spotkania z kierownictwem naszego wydawnictwa. I właśnie teraz ono trwa… Bardzo się martwię o wynik, pani Doroto. Mam nadzieję, że nie pozwoliła sobie pani na jakieś nieroztropne uwagi w rozmowie z panem Nowaczykiem, w czasie, gdy byłem w kuchni?

— Nie, może być pan spokojny… Rozmawialiśmy koncyliacyjnie.

— Dlaczego więc odniosłem wrażenie, jakby go podmienili? — Prawie krzyknął do słuchawki — Zauważyłem, że nie mógł nad sobą zapanować. Szczęki na jego policzkach „skakały” jak szalone. Przez całą drogę… wypytywał mnie o pani małżeństwo z panem Janurą. A co ja mogłem na ten temat wiedzieć? — Wężomordnik już dosłownie krzyczał — Jedynie odpowiedziałem, że cały czas mieszkała pani w tych swoich Starych Babicach i bardzo rzadko udzielała się publicznie… To wszystko. Mogę panią jeszcze tylko poinformować, pani Doroto, że to, co mu powiedziałem, nie bardzo mu się spodobało.

Doroty także nie spodobały się słowa Wieńczysława. Co ten Manuel może mieć do jej osobistego życia? I na jakiej podstawie ma mu się coś w nim podobać lub nie? Rozmyślając, dziewczyna nie od razu zdała sobie sprawę, że Wieńczysław ciągle mówi.

— Pani Doroto, ja oczywiście jak tylko się dowiem, przekażę pani wyniki rozmów…


Mecenas Mroziewicz, adwokat jej męża, a teraz i jej, był naprawdę zaskoczony, dowiadując się, że Manuel Salazar przybył do Polski pod rodowym nazwiskiem swej matki.

— I jak to możliwe? — mówił do telefonu — z tego, co mi wiadomo, na dzisiaj miał zaplanowany swój własny ślub w Cascais, a tymczasem wciąż przebywa tutaj, w Warszawie, i na dodatek wystąpił z wnioskiem o ekshumację ciała pani męża?

Zamilkł na moment, aż dziewczynie przyszło „dać o sobie znać”.

— Panie mecenasie — odezwała się — nie obchodzi mnie jego ślub, zależy mi na moich sprawach. Chcę wiedzieć, czy mogę wziąć udział w ekshumacji, jeśli nie da się jej anulować?

— Tak, oczywiście, pani Doroto. Może pani. Jednak sugeruję, abym w pani imieniu uczynił to ja. Myślę, że niezbędne czynności nie potrwają długo. Eksperci pobiorą materiał genetyczny i… Wszystko… Rozumie pani?

— Nie, nie rozumiem, ale zostawmy to. Interesuje mnie inna osoba — pan Gabriel Torres. Kto to taki?

— Gabriel Torres to brat pana Manuela, przyrodni, oczywiście. Ciotka Manuela, pani Lucrécia, wprawdzie przez kilka lat była mężatką, ale nie miała własnych dzieci. Przyjęła więc na wychowanie syna siostry swego męża. Po śmierci własnych rodziców chłopiec został sierotą. Teraz syn ma trzydzieści lat i jest jednym z dyrektorów wydawnictwa „Frases douradas”. — Mecenas zaraportował i umilkł.

— A nie wie pan, jakie są jego relacje z Manuelem? — Zapytała nieśmiało. — I jeszcze: z kim pan Manuel Salazar miał się pobrać?

Mecenas zakasławszy, odrzekł:

— Według moich portugalskich źródeł, relacje między nimi nie są najlepsze. W szczególności służbowe. Według plotek oboje są kandydatami na stanowisko dyrektora generalnego ich rodzinnego wydawnictwa. A są skonfliktowani z powodu kobiety, niejakiej Joany Moreira, pięknej młodej śpiewaczki fado i od kilku lat formalnej córki wpływowego bankiera.

— Od kilku lat? — zdziwiła się Dorota.

Mecenas zamilkł na chwilę. W słuchawce pojawił się szelest papieru, po którym znów się odezwał.

— Pani Doroto, mogę pani jutro przekazać wszystkie dokumenty, które udało mi się zebrać o rodzinie Salazar. Są w nich także zdjęcia Joany Moreira.

— Więc z powodu kobiety… — Powiedziała cicho i natychmiast dodała. — Oczywiście, panie mecenasie, czekam na pana materiały i z góry za nie dziękuję…


Mroziewicz bardzo sprawnie zebrał wszystkie najważniejsze informacje i już następnego dnia studiowała i przeglądała dostarczoną przez niego dużą paczkę z dokumentami. Mecenas wpadł do Starych Babic jak po ogień. Wręczył materiały i uzgodnił, że w dniu ekshumacji zajedzie po nią i Sali Sariego i zawiezie ich na cmentarz, po czym szybko odjechał, tłumacząc się nawałem pracy. Zaskoczyło to nieco Dorotę, ale postanowiła się nad tym nie zastanawiać. Interesowały ją w tym momencie tylko i wyłącznie dokumenty i fotografie. A było się nad czym zastanwiać. Były tam różne luźne kartki, ale i spięte arkusze, i artykuły z gazet. Wszystkie dokumentowały współczesną historię rodziny Salazar, o której w dużej mierze opowiadał jej już za swego życia Paweł. Dziewczynę szczególnie więc zainteresowały fotografie… I tak: rodowa posiadłość męża w Cascais zaskoczyła ją swoim pięknem i wielkością. Dwukondygnacyjna willa z kolumnami, balkonami i wysokimi oknami łukowymi, prezentowała się jak z folderu biura podróży. Sfotografowana została zza wysokiej kutej bramy wjazdowej, za którą oprócz willi znajdował się piękny zielony ogród.

Następnie wzięła się za studiowanie wycinków z gazet, od razu zdając sobie sprawę, że bitwa o władzę nad wydawnictwem między dwójką braci będzie bezpardonowa. Dzięki przyszłemu małżeństwu Manuela z córką bankiera Joaną Moreira, jego wpływ na zarządzanie firmą mógłby przesądzić o finalnym rozstrzygnięciu.

„Oj, Manuelu, Manuelu… dlaczego zostałeś w Polsce? Dlaczego nie wróciłeś pospiesznie do Portugalii, by pilnować swoich wpływów w firmie i sformalizować związek z tą piękną dziewczyną?” — Rozmyślała podczas przeglądania zdjęć.

Joana Moreira była naprawdę zjawiskową kobietą. Blondynka o bursztynowych oczach przyciągała uwagę zapewne każdego mężczyzny i w pełni zrozumiałe, że i dla Manuela mogła być przedmiotem uwielbienia i westchnień. Sięgnęła po kolejne zdjęcie. Ująwszy je dłońmi, wzięła głęboki oddech. Senhor Manuel Salazar został uwieczniony przez fotografa na ulicy, w pobliżu pięknego samochodu. Jego spokój, surowe zapatrzone gdzieś w dal spojrzenie, przeszyło jej duszę na wskroś. Nie mogła oderwać od niego wzroku i czuła, że jakaś niewidzialna siła bierze we władanie jej serce, zmuszając do przyspieszonego stukotu, a potem na chwilę je zatrzymuje… I nagle przypomniała sobie dotyk na swej szyi rąk i ust Manuela. Natychmiast dreszcz za dreszczem rozlał się falami po całym jej ciele, zmuszając dłonie do upuszczenia fotografii. Uwolniona ręka dziewczyny mimowolnie wsunęła się pod dekolt, rozpoczynając miarowy, początkowo delikatny, ale już po chwili energiczny masaż prężącego się biustu… „Co się ze mną dzieje?!” — rozpalonym głosem zadała retoryczne pytanie samej sobie i westchnęła.

...Uspokoiwszy oddech, odepchnęła na bok wszystkie zdjęcia Manuela i wzięła do ręki fotografię innego młodego mężczyzny, trochę pulchnego, ale o równie płomienistych oczach, jak poprzednik. Tylko tego spojrzenie — było chłodne i wyrachowane. Przypominało wzrok tłustego kota, któremu zmieniono karmę. Przed takim wzrokiem chce się kryć, a nawet uciekać, byleby tylko nigdy więcej go nie doświadczać. „A ty? Jakim jesteś człowiekiem, senhor Gabrielu Torres?” Na innym zdjęciu dwaj bracia stali razem i rozmawiali. Dłonie Gabriela spoczywały na pulchnych policzkach, a Manuel schował je do kieszeni spodni. Przenikliwy i przebiegły wzrok Gabriela — kontra Manuel, ze swym spokojnym, surowym spojrzeniem. Po ciele dziewczyny znów przemknęła „fala dreszczy”, ale tym razem z powodu maestrii utrwalonego przez fotografa napięcia… Mimo to jej ręka ponownie wśliznęła się pod połać dekoltu…

Na pozostałych fotkach sportretowane były dwie kobiety: młoda Márcia Salazar i 75-letnia Lucrécia Torres. Márcia, jak powiedział Manuel, rzeczywiście nie wyglądała na typową Portugalkę. Z jej twarzy spoglądało na świat ciche, spokojne spojrzenie dużych szarych oczu oraz emanował delikatny ciepły uśmiech. Młoda kobieta bardzo spodobała się Dorocie, czego nie mogłaby powiedzieć o starszej pani. Lucrécia Torres prezentowała się na zdjęciu, jako siwowłosa kobieta z podwójnym podbródkiem i dużymi kolczykami w uszach. Było jasne, że na co dzień nie używa wyrafinowanej biżuterii. Jej szeroką szyję kilkoma rzędami otaczały perłowe korale. Z fotografii patrzyła wszystkowidzącymi oczyma sępa. Pozostawało tylko mieć się na baczności, aby nie stać się dla niej pożywieniem podczas polowania.

Dziewczyna z uwagą analizowała informacje, do czasu, gdy jej działania przerwał dźwięk komórki. Spojrzała na wyświetlacz: Wieńczysław.

— Przepraszam, pani Doroto — Wężomordnik pospiesznie zaczął od tłumaczenia — że nie zadzwoniłem wczoraj. Po prostu nie mogłem. Negocjacje między „Frases douradas” a kierownictwem naszego wydawnictwa ciągnęły się i były kontynuowane aż do dziś. I mogę panią ucieszyć: pan Nowaczyk wycofał swoje roszczenia względem wydawnictwa i tym samym bez przeszkód będziemy mogli kontynuować z panią współpracę. Osobiście jestem z tego powodu bardzo zadowolony! A pani?

— Wycofał swoje roszczenia…? — Spytała, ignorując pytanie Wieńczysława. — Ale… Dlaczego? Czy podał powody?

— Oczywiście, spytałem go o nie, ale oni, to znaczy pan Nowaczyk i senhor Torres… Spieszyli się na cmentarz. Z tego co podsłuchałem, ktoś dla nich ważny będzie poddawany ekshumacji… Być może dlatego pan Nowaczyk przedłużył swój pobyt w Polsce? Poprosili mnie, abym ich zawiózł… A pani nie wie, pani Doroto, kto to może być?

Dziewczyna najpierw zamarła z zaskoczenia, a potem, kończąc gwałtownie rozmowę, natychmiast pobiegła szukać Sali Sariego.

— Tato! — Wykrzyknęła, znajdując go w jego pokoju — oni już wykopują… Pawła… Teraz… I beze mnie… A mieli to robić jutro. Dlaczego… Beze mnie?

Sali Sari także osłupiał ze zdumienia, ale potem otoczył ramieniem dziewczynę, mówiąc:

— Musimy więc jechać tam i to natychmiast! — Także próbował powstrzymywać swoje oburzenie. — Sprawdzimy na miejscu… Sprawdzimy to na miejscu, czy to prawda… Przygotuj się, a ja zadzwonię po taksówkę…


„Ojciec z córką” dotarli do cmentarza parafialnego w Starych Babicach, pod grobowiec Pawła Janury, akurat w momencie, gdy trumna wraz z ciałem właśnie co została wydobyta z mogiły. Umieszczono ją już na niskim cokole. Pracownicy cmentarza zajmowali się teraz jej otwieraniem. Wokół stali ludzie, na których dziewczynie absolutnie nie chciało się patrzeć. Jednym z nich był jej prawnik — mecenas Mroziewicz. Ujrzawszy swą klientkę z „ojcem”, aż rozszerzył ze zdziwienia oczy. Dorota, spojrzawszy z oburzeniem na mecenasa, wzięła Sali Sariego za ramię i podeszła do cokołu od drugiej strony. Zauważyła, że prawnik szepcze coś do stojącego obok mężczyzny. Był nim Manuel. Ów wzdrygnął się i obejrzał. Spojrzenia Doroty i Manuela się skrzyżowały. W jednym było zmieszanie i… przerażenie, w drugim — zaskoczenie i ból.

Dziewczyna odwróciła się i dała sobie słowo, że więcej nie spojrzy w jego kierunku. Trzymała się ramienia Sali Sariego, który sam też ledwo stał na nogach, próbując powstrzymywać drżenie kolan. Miała wrażenie, jakby czas się zatrzymał. Pracownicy cmentarni zdecydowanie za wolno otwierali wieko trumny. Potem, tak samo powoli, podnosili wieko… Ktoś, również bardzo powoli, zdjął białe płótno z ciała nieboszczyka… I wreszcie, jeszcze wolniej, jakby z mrocznych oparów, pojawił się jej mąż, spokojnie śpiący… Jego ręce były skrzyżowane na piersiach…

Jak przez mgłę ujrzała, że na przegubie lewej dłoni widniała bransoleta, która… wydawała się jej skądś znaną… Dziewczyna nagle wzdrygnęła się ze zdziwienia i powoli, bardzo powoli, zadała sobie w myślach pytanie: „skąd się wzięła i co to za bransoleta? A potem zobaczyła coś, co ją przeraziło. W piersi nieboszczyka tkwił sztylet! Grawerowaną rękojeść ozdabiał na czubku czerwony kamień.

Z przerażenia i niezrozumienia tego, co widzi, oddech Doroty zatrzymał się, w jej głowie zaczęło wirować. Wypuściła ramię Sali Sariego i nie wiadomo, dlaczego robiąc krok naprzód, powoli osuwała się na ziemię… Na szczęście czyjeś silne ręce natychmiast chwyciły ją i nie pozwoliły upaść. Jeszcze zdążyła poczuć, że ktoś bierze ją w ramiona i niesie… A potem jej świadomość odpłynęła…


Otworzywszy oczy, najpierw uświadomiła sobie, że znajduje się w samochodzie… Potem w jej głowie zaczęły pojawiać się pierwsze myśli: „gdzieś wiozą… Ktoś trzyma mnie w objęciach… Jest miło… Widzę chyba tył głowy Sali Sariego… A w czyich jestem ramionach?… — Ponownie przerażenie otula jej serce i pojawia się ból…” Zasłona przed jej oczami blednie i znów w głowie pojawiają się myśli. „Czarne płomienne spojrzenie… Fascynujące i przerażające… Paweł z nożem w klatce piersiowej!” — Przerażenie z powodu tego, co zobaczyła, ponownie zawładnęło jej umysłem… Ocknęła się po poczuciu ostrego zapachu amoniaku. Ujrzawszy nad sobą dużą białą chmurę, krzyknęła.

Natychmiast usłyszała Sali Sariego:

— Dorotko, córeczko, co z tobą? — To był głos wyrażający olbrzymie zaniepokojenie. Potem poczuła, jak ktoś wziął do ręki jej dłoń. Zareagowała drżeniem. Biała chmura odsunęła się z twarzy na bok i rozpoznała swój domowy salon. „Biała chmura” okazała się lekarzem w białym fartuchu. Pochylał się nad nią, ale ona nie rozumiała dlaczego. „Co się ze mną dzieje? Jak wróciłam do domu? — Ledwie składając myśli, próbowała wstać z kanapy, na której leżała.

— Proszę się nie poruszać, a już tym bardziej wstawać! — Usłyszała nieznany głos. — Z takim ciśnieniem nie wolno pani. Sugeruję udać się ze mną do kliniki. Trzeba będzie wykonać badania, możliwe, że… — pan doktor spojrzał gdzieś w bok i spytał tego, kto tam stał — Czy może tak być, że żona jest w ciąży?

Już zamierzała wyrazić oburzenie, ale słysząc odpowiedź Sali Sariego, uspokoiła się.

— Nie, doktorze, oczywiście, że nie. Po prostu moja córka i ja martwiliśmy się… kiedy jechaliśmy na cmentarz. I tam… to się stało. Ona… nie mogła tego znieść. Zemdlała… Z przerażenia.

— Z przerażenia? — Znowu odezwał się lekarz, kontrolując puls chorej. — Możliwe… Możliwe… Skoro ciąża jest wykluczona, to… Od strachu jest to całkiem możliwe… Całkowicie… Nie pojedzie więc pani ze mną do kliniki? — Ponownie zwrócił się do niej doktor.

— Nie. Nigdzie się nie wybieram… Jeśli już, to pojadę do pewnego Portugalczyka, aby mu spojrzeć w oczy… — odpowiedziała, pomału odczuwając powrót sił.

— Ale nie dzisiaj. — Stonował jej zamiary lekarz. — Właśnie zrobiłem pani zastrzyk, który panią ożywił, ale nie na tyle, by patrzeć mężczyźnie w oczy. Dzisiaj tylko spokój i spokój, a także kaloryczna dieta w celu poprawy stężenia hemoglobiny… Kasza, wątróbka, a także bardzo wskazany sok z granatów. — Poczuła, jak lekarz ponownie ujął jej dłonie swymi ciepłymi rękoma i delikatnie nimi potrząsnął. — Musi się pani wewnętrznie wyciszyć. Pokazano mi krople uspokajające, które przyniósł pani mąż. To dziwne, że ich używa, ale… w tej chwili te najbardziej przydatne będą akurat dla pani. Powinna pani wziąć te krople na noc… i spać dziesięć do dwunastu godzin. A jutro… wedle uznania… I proszę się niczym nie zamartwiać ani denerwować. Wszystko szczegółowo przekażę pani mężowi, aby zadbał, o co trzeba…

Słuchała lekarza i zdała sobie sprawę, że niczego nie rozumie… Kręciło jej się w głowie i dlatego nie myślała o złudzeniu insynuującym obecność lekarza. Czy aby na pewno to on mówił…? Może to tylko jej rozgorączkowane myśli rozmawiały ze sobą? Znów zobaczyła, jak spada na nią duża biała chmura i… zasnęła.


Otworzywszy oczy, uśmiechnęła się. Była zaskoczona tym, jak dokładnie pamięta swój bardzo przyjemny sen. Ktoś, bardzo drogi jej sercu, rozgrzał jej zimne palce w swych dużych ciepłych dłoniach. Potem także delikatnie ogrzewał w dłoniach jej zimne policzki i… usta. Słyszała, że coś do niej mówił, coś szeptał do jej ucha… Od jego słów robiło się jeszcze cieplej…

Dziewczyna znów się uśmiechnęła i… usłyszała rozmowę dwóch mężczyzn.

„Znaczy się, jest pan pewien, że Dorota nie może być… w ciąży… ze swoim mężem? — Ten głos wydał jej się znajomym — Mogę pana zapewnić… Ich miłość, a raczej uczucie, które wiąże się z małżeństwem, było czysto platoniczne…” — Ten głos należał z pewnością do Sali Sariego. Zrozumiawszy to, natychmiast się uspokoiła. Jej ojciec przecież mówił prawdę. — „Ich jako małżonków połączyła samotność… Samotność schorowanego starszego mężczyzny i samotność młodej dziewczyny, która w swoim życiu doznawała tylko udręki i ból… Po prostu odnalazły się siostrzane dusze. Ojciec znalazł córkę, a córka znalazła w jego osobie kochającego ojca, którego nigdy nie miała.” — Te słowa Sali Sariego sprawiły, że smutno uśmiechnęła się na wspomnienie Pawła, na wspomnienie jego czarnych i łagodnych oczu, jego zaskakująco promiennego uśmiechu i delikatnego dotyku jego starych, spracowanych rąk… Potem jednak przed jej oczami pojawiła się wizja, która ją przeraziła. Ujrzała w klatce piersiowej męża rękojeść sztyletu, a po chwili na przegubie jego dłoni starą bransoletę. Krzyknęła i natychmiast się podniosła. W jej głowie lekko wirowało, a oczy usilnie próbowały znaleźć Sali Sariego. Nie musiały tego czynić. Podbiegł do niej sam, a wraz z nim jeszcze jeden człowiek.

— Córuchno, obudziłaś się? Coś za wcześnie… Lekarz powiedział, że będziesz spała co najmniej dwie godziny, a ty… — odezwał się Sali Sari, ale prawie od razu mu przerwała:

— Tato, dlaczego widziałam nóż w piersiach Pawła? Powiedz mi, widziałem to, czy nie?…

— Uspokój się, Doroto. — Usłyszała twardy męski głos i spojrzała na jego właściciela. Obok Sali Sariego stał senhor Nouacziq, patrząc na nią z kamiennym spokojem. — Nie jesteś szalona. W klatce piersiowej mego ojca naprawdę tkwił nóż. A Sali Sari i ja próbujemy zrozumieć, kto mógł to zrobić i… dlaczego.

Prawie minutę patrzyła na Manuela, przyglądając się każdej linii jego głowy. Gdy jej wciąż jeszcze „płynący wzrok” w końcu „zakotwiczył” na jego twarzy, odniosła wrażenie, iż Manuel ledwie powstrzymuje wściekłość. Jednak potem wyraz jego twarzy zaczął się zmieniać. Pojawiło się na niej współczucie, a nawet litość…

— Jak pan tutaj się znalazł, Manuelu? — zapytała, siadłszy w końcu na kanapie, z nogami na podłodze. I natychmiast się zdziwiła. Na stopach miała włożone ciepłe wełniane skarpetki.

— Proszę się nie dziwić, pani Doroto — odpowiedział. — Sali Sari i ja bardzo przejęliśmy się pani zdrowiem, po tym, jak tak dramatycznie przy nas pani zemdlała. Przewieźliśmy panią do domu, wezwaliśmy lekarza i już drugą godzinę nie oddalamy się od pani na krok… — Manuel podszedł do fotela, stojącego obok kanapy i powoli na nim usiadł. — Teraz, gdy odzyskała pani świadomość, możemy odsapnąć. Muszę przyznać, skutecznie mnie pani przestraszyła, co nie udało się dotąd żadnej kobiecie.

Dziewczyna przez pół minuty „trawiła” jego słowa i w końcu odezwała się:

— Ja… pana… przestraszyłam? Ja… a nie sztylet w piersi twojego ojca?

— Nie sądzisz Sali Sari — zwrócił się do niego Manuel — nie sądzisz, że lekarz, który tu był, to jakiś szarlatan? Zapewniał, że dziś twoja córka nie będzie mogła prowadzić żadnych rozmów… I co słyszymy?

— Tak, moja córko, zaskoczyłaś nas. — Nagle zgodził się z jego słowami Sali Sari. — Może odłóżmy wszystkie te pytania na jutro? Zaraz przybędzie Wieńczysław. Przyniesie zakupy. Ugotuję owsiankę z wątróbką i…

— Nic nie będę jadła, dopóki nie otrzymam odpowiedzi na wszystkie moje pytania… — Powiedziała spokojnie, po czym odrzuciła miękki koc, wstając na nogi… Gdy podniosła się, natychmiast nią zachwiało, a dwaj mężczyźni rzucili się do niej z pomocą. — Spokojnie! — Powstrzymała ich zryw. — Wszystko mam pod kontrolą, ja tylko trochę… — Usiadłszy na kanapie, kontynuowała — Nie! Żadne trochę. Wszystko w porządku, usiądę i… porozmawiamy — I spojrzawszy na Manuela, dokończyła. — mam trzeźwy umysł i pamięć…

Na zewnątrz rozległ się dźwięk trzaskających drzwiczek samochodu.

— To pan Wieńczysław przyjechał — powiedział Sali Sari i natychmiast skierował się w stronę wiatrołapu.

— Więc, jak to pani ujęła… ma pani trzeźwy umysł i pamięć? — odezwał się Manuel, nie spuszczając z niej oczu. Patrząc na niego, kiwnęła głową. — Więc niech mi teraz pani powie, co o tym sądzi? To znaczy… mam na myśli wydarzenia na cmentarzu.

Dorota przyłożyła dłoń do serca i odpowiedziała:

— Tak bardzo mnie to zaszokowało, że… — Uniosła rękę do czoła… i po chwili poczuła, że jej dłoń ktoś ścisnął swoją.

Zamknęła i otworzyła oczy. I otworzywszy, napotkała skierowane na siebie spojrzenie Manuela. Siedział obok niej na kanapie i trzymał jej dłonie w swych… ciepłych dłoniach. To było takie przyjemne, że nie była w stanie zareagować na jego słowa natychmiast.

— Doroto, jeśli znowu poczujesz się źle, to nie będziemy rozmawiali… Odpoczywaj…

— Poczuję się źle? — odpowiedziała, zawiesiła na chwilę głos i przytaknęła. — Tak, czuję się źle, ale… z powodu twojego dotyku, Manuelu. Ja, jak zwykle czepiam się i niczego… i nic nie rozumiem.

Gdy spostrzegła jego uśmiech, kompletnie ją zamurowało. Nie mogła oderwać oczu od twarzy tego mężczyzny. Patrzyła na niego jak królik na boa dusiciela i czuła, że jest całkowicie pod wpływem jego oczu… Tak, i Manuel też wydawał jej się posągiem. Wciąż trzymał jej dłoń w swoich dłoniach, nie spuszczał oczu z jej twarzy i… ledwie oddychał. Dźwięk ludzi wchodzących do salonu przywrócił ich do życia. Manuel puścił jej ręce, wstał, odwrócił się i zasłonił ją sobą. Dziewczyna podniosła wzrok ku niebu, westchnęła i… doszła do siebie.

— Pani Dorotko, jakże się cieszę, że już z panią wszystko w porządku. — Zawołał od progu Wieńczysław. — Prawda, trochę jest jeszcze pani blada, ale przynajmniej już przy zmysłach… — Oddał torby z zakupami Sali Sariemu, który zaproponowawszy mu wygodny fotel, udał się do kuchni. Natychmiast wykonawszy polecenie Sali Sariego, znowu się odezwał — Naprawdę nie zauważyłem, jak pani zemdlała, ponieważ ja sam… byłem totalnie zszokowany. Jednak, co by nie powiedzieć, pan Nowaczyk wykazał się wielkim refleksem. — Spojrzał na Manuela, który powoli podszedł do okna i pozostał, stojąc tam, patrząc na ulicę „Cichą”. — Senhor jak na skrzydłach poleciał do pani i nie pozwolił upaść na ziemię. A potem zabrał panią do mojego samochodu. — Wieńczysław spojrzał na jego plecy i pochyliwszy się do Doroty, ledwie słyszalnie wyszeptał — przez całą drogę niósł panią na rękach jak jakiś najcenniejszy skarb… Byłem nawet zaskoczony… Jak to? Rzucił wszystko… Na cmentarzu i… Zajął się tylko panią?! A przecież tam… przy mogile, taka sensacja!

— I co tam dalej się działo… Bez nas, Wieńczysławie? — Zapytał głośno Manuel, odwracając się do nich. — Niech pan mówi.

Wieńczysław zmieszał się, zakasłał, ale po krótkiej chwili zaczął żywiołowo relacjonować:

— Tak, wszyscy byli zszokowani! Wszyscy, nawet policja i mecenas Mroziewicz! Tak! I wszyscy inni także… No, żeby coś takiego ujrzeć: nóż w piersiach zmarłego?! Pani Doroto, a gdy chowała pani męża, to wtedy co? Noża nie było?

Brwi dziewczyny „poleciały do góry”. Była zirytowana. ­

— Co pan za bzdury mówi, Wieńczysławie? Pożegnaliśmy się z Pawłem w… — Dotknęła palcem skroni — …w domu pogrzebowym. Nie wiem, jak się nazywa. Prawnik męża czuwał nad całym przebiegiem uroczystości pogrzebowej… A ja… ja nawet nie pamiętam, kiedy go przykryto wiekiem trumny i… — dziewczyna ponownie położyła dłoń na czole i zamknęła oczy.

— Dość już tego, Wieńczysławie! Pani Dorota jest po zastrzyku uspokajającym. Teraz powinna spać, a… słucha, co pan mówi.

Głos Manuela podziałał na Wężomordnika jak środek łagodzący: przytaknął i zamilkł, ale tylko na kilkanaście sekund.

— Senior Torres prosi pana, senhor Nouacziq, żeby jak najszybciej wrócił pan do hotelu. Jest czymś bardzo podekscytowany i chce z panem porozmawiać. Ciągle mówił o jakiejś bransolecie… Wieńczysław zaczesał dłonią potylicę i wzruszył ramionami. — Nawet nie rozumiem, co miał na myśli. Mówił po portugalsku… bardzo nerwowo i szybko. A przy takiej prędkości słabo rozumiem portugalski.

Manuel kiwnąwszy głową, zwrócił się do Doroty:

— Muszę jechać. Wierzę, że szybko…

— Tak, musi pan — nie pozwoliła mu dopowiedzieć, przerywając nieco nerwowym głosem — Na szczęście jest tu komu się mną zaopiekować. Tatuś jest w domu… — Nagle zamyśliła się i znów uważnie spojrzała na Manuela — A co o moim mężu mówił doktor? — zapytała, przeszywając go pytającym wzrokiem.

— Ten wywód uczynił samoistnie lekarz. My z Sali Sarim niczego nie sugerowaliśmy.

— Jak tak można! — Dziewczyna „wybuchła” i podniosła się nagle z kanapy.

— Martwiliśmy się o pani zdrowie, i to wszystko. — Spokojnie odpowiedział Manuel, nie wstając z miejsca. — Wieńczysławie, na nas pora. Proszę się nie przemęczać, pani Doroto. A co najważniejsze nie myśleć za dużo… Lepiej pomyślmy razem… jutro… i o wszystkim.

Manuel lekko skinął głową, po czym szybko opuścił salon. Wieńczysław, odprowadzając go wzrokiem, rzekł do Doroty:

— Pan Nowaczyk obstawał, aby nasze wydawnictwo zawarło niezwykle korzystną dla obu stron umowę na publikację powieści pani męża, to jest: pana Pawła Janury, w Portugalii. Nawiasem mówiąc, w pani przekładzie. Myślę, że niedługo udamy się razem do Lizbony. Osobiście jestem bardzo zadowolony z takiej ciekawej propozycji… — I Wężomordnik wybiegł z salonu, zostawiając dziewczynę w zakłopotaniu.

Rozdział 4

Przez niemal dwa dni pozostawała w pełnej niewiedzy na temat tego, jak potoczyły się sprawy po ekshumacji męża. Nikt do niej nie wydzwaniał: ani Wieńczysław, ani Manuel, ani mecenas Mroziewicz. Nawet Sali Sari był ciągle nieuchwytny, z powodu różnych spraw, które musiał nagle załatwiać gdzieś na mieście. Miała więc dużo czasu na wyciszenie się i przemyślenia. A było o czym myśleć. Po pierwsze: nie mogła zrozumieć, jakie uczucia rozpanoszyły się w jej sercu do Manuela? Gdy przebywała w jego towarzystwie, jej rozum zaprzestawał pracy. Chce mu ufać, chce przy nim czuć się słabą, a to znaczy, że… chce być przy nim i chce przy nim… czuć się… kobietą!? Kiedy zrozumiała, do czego doprowadził swój wywód, przestraszyła się. „Czyżbym zakochała się w mężczyźnie, który mnie nienawidzi? — Jej myśli rozpoczęły gonitwę. — Przestań! Najpierw wystąpił z roszczeniami wobec twego wydawcy, a potem je wycofał? Dlaczego? — zastanawiała się i znalazła odpowiedź. — Ponieważ bał się, że zacznę domagać się praw do publikowania dzieł męża na terenie Portugalii. Przynajmniej, tak zasugerował mi pan mecenas. Po drugie: w jaki sposób, już po pogrzebie, pojawiła się bransoleta, relikt rodziny Salazar, na przegubie dłoni męża?… Logika podpowiada, że musiał to zrobić ktoś podczas ceremonii pożegnalnej Pawła. Ta osoba musiała się pochylać jako ostatnia nad otwartą trumną. Tylko kto nią był? Podczas pogrzebu byłam tak cierpiąca, że nie zapamiętałam kogokolwiek, kto w niej uczestniczył, lecz czy Manuel mi uwierzy? — Myśli Doroty były dla niej bezlitosne i nie pozostawiały złudzeń. — Nie, nie uwierzy. Zacznie domagać się ode mnie konkretnych wyjaśnień, a nie otrzymując ich, jeszcze bardziej znienawidzi taką głupią babę jak ja… Zresztą, czemu miałby mnie nie znienawidzić? Czyż już nie uznał, że poślubiłam jego ojca dla pieniędzy i zaszczytów? Uznał… Teraz stałam się bogatą wdową, z którą musi się liczyć. A ta wdowa niczego nie pamięta i wpada w omdlenie z byle strachu. — Ciężko westchnąwszy, przeszła do trzeciego punktu myśli. — A więc, po trzecie: dlaczego ktoś wbił sztylet w klatkę piersiową Pawła? No, po co? Jedno wszak pewne: była to ta sama osoba, która włożyła bransoletę na dłoń męża, ale kto nią był? — Znów zero przypuszczeń…”

Gdy Sali Sari podjechał taksówką pod dom, zarzuciła futrzany szal na ramiona i poszła otworzyć mu drzwi. Wtedy ujrzała, że z taksówki wraz z ojcem wysiada… Manuel. Na tyle ją to zaskoczyło, że nie od razu zdała sobie sprawę, iż ten ostatni dostrzegłszy ją… uśmiecha się do niej?

— Zachodźmy prędko do domu, córciu. — zalecił Sali Sari. — Na dworze wcale nie jest tak ciepło. Jeszcze mi się przeziębisz.

Kiwnęła głową, odwróciła się i weszła do salonu na sztywnych nogach. I dopiero wtedy uświadomiła sobie, że usta ma nadal otwarte. To znaczy, oczywiście, usta miała zamknięte, ale jej zdziwienie pozostawało.

— Gdzieżeście się spotkali? — spytała Manuela, jak tylko wszedł za nią do salonu. (Sali Sari po wejściu do korytarza natychmiast udał się do kuchni, zaparzyć kawy).

— Pani ojciec, Doroto, pomagał mi znaleźć odpowiedzi na niektóre z pytań. — Odrzekł Manuel, powoli przyglądając się dziewczynie. — Do twarzy pani z tym futrzanym szalem, zdecydowanie do twarzy.

— Mąż przekonał mnie, abym kupiła i zachęcił do noszenia… Poszliśmy kiedyś do teatru, a tam… — odezwała się, ale nagle zamilkła, a następnie zdjęła z ramion futrzany szal i szepnęła — Ale to pana nie powinno obchodzić!

— No cóż… — z pewnym zakłopotaniem skomentował, a następnie spojrzał na bransoletę, zdobiącą przegub jej dłoni.

— Niech mi pani powie, pani Doroto, ojciec zawsze nosił swoją bransoletę?

— Jaką? Którą?

— No tę jak na pani ręce.

Dziewczyna na chwilę ze zdziwienia zaniemówiła.

— Pana ojciec, gdy byłam jego żoną, nigdy nie miał tej bransolety! — Prawie krzyknęła. — Pojawiła się na jego ręce w tej samej chwili, gdy nóż pojawił się w jego klatce piersiowej! Dlaczego pan tego nie może pojąć?

Manuel, zrobiwszy krok w kierunku Doroty, poprosił:

— Proszę, niech się pani nie denerwuje…

— A ja proszę się do mnie nie zbliżać! Niech pan stanie tam, gdzie stał! — Manuel cofnął się krok, a dziewczyna nadal mówiła — Nie liczyłam na to, że mi pan uwierzy, senhor Nouacziq, ale jest mi wszystko jedno. Może pan mi nie wierzyć. Myślę, że prokurator we wszystkim się rozezna i wyjaśni… I udowodni panu, że dokonali tego…

Manuel podniósł rękę, w geście uciszenia i dziewczyna zamilkła.

— Prokurator uważa, że mogła tego dokonać tylko pani, pani Doroto. Według świadka była pani ostatnią osobą, która żegnała się z mężem przed… zamknięciem wieka trumny. — Powiedział spokojnie i ponownie zrobił w jej stronę nieduży krok.

— Co?! — krzyknęła. — Jej oddech stał się szybszy, a oczy się rozszerzyły. Zobaczyła, że Manuel robi kolejny krok w jej stronę i podnosi ręce. — Nie zbliżaj się do mnie… Chcę wiedzieć, dlaczego nikt mnie nie pytał! Kim jest ten świadek? Nie… — na jednym tchu wyrzuciła z siebie, a następnie przyłożyła dłoń do swej skroni. — Nie, nic nie pamiętam… Nic nie pamiętam… Tak się bałam, tak to przeżywałam, że…

— …także zemdlała pani podczas pogrzebu ojca, Doroto. To panią ocaliło…

— Co? Co pan powiedział? — Dziewczyna podeszła do niego i spojrzała mu w oczy. — Nie rozumiem, co pan powiedział.

— Ponieważ znów się pani zdenerwowała. Niepotrzebnie… Razem z Salim Sarim wyjaśniliśmy wszystko prokuratorowi i wydaje się, że go to przekonało.

— To teraz mnie przekonajcie, bo ja wciąż niczego tu nie rozumiem.

Dziewczyna pozwoliła, aby Manuel wziął ją za rękę i posadził w fotelu.

— Proszę bardzo, porozmawiajmy. — Powiedział, siadając na kanapie, naprzeciwko niej. — To, że pani zemdlała i że wszyscy obecni stłoczyli się wokół pani, dało komuś możliwość w sposób niezauważalny dla innych zrealizować swój diaboliczny zamiar… Pan prokurator zgodził się z naszym wnioskiem, ale interesuje mnie co innego. Gdzie była ta bransoleta przez cały ten czas, pani Doroto? Gdzie była przechowywana: czy tu, w Polsce czy w Portugalii? Jeśli w Portugalii, to kto ją tu przywiózł, by pogrzebać razem z ojcem? I po co? I jeszcze jedno… — Pochylił się, ujmując dłoń z burgundzkim skarbem. — Pani Doroto, w męskiej bransolecie znaleziono ślady trucizny, która wcześniej uśmierciła mojego dziadka i teraz… mojego ojca, a pani męża — Pawła Janurę.

Ponieważ dziewczyna, słysząc jego słowa, mimowolnie szarpnęła ręką, Manuel mocniej zacisnął jej dłoń w swojej dłoni.

— Co powiedziałeś? — Zapytała, nie po raz pierwszy odrzucając wszystkie konwencje mówienia sobie na „pan”. — Jak to?

— Doroto, twój mąż nie umarł śmiercią naturalną… Został otruty tak samo, jak mój dziadek, trucizną z tej bransolety. I teraz…

Zamilkł. Teraz jego dywagacje kontynuowała dziewczyna:

— I teraz wszyscy pomyślą, że zrobiłam to ja? Tak?… Najpierw zaopiekowałam się nim w szpitalu, potem poślubiłam i w końcu otrułam, by zostać bogatą wdową… — Urwała, nie mogąc się nawet poruszyć.

Oczy dziewczyny, które natychmiast zrobiły się wilgotne, wpatrywały się w jeden punkt na mosiężnym zwisającym z sufitu żyrandolu, a jej twarz bez reszty zrobiła się blada. Manuel, widząc to, wstał z kanapy i pociągnąwszy za jej rękę, „podniósł” dziewczynę z fotela. Była mu posłuszna jak szmaciana lalka. A kiedy wziął ją w ramiona, całkowicie się w nich zatopiła.

Stali, obejmując się, aż do momentu, gdy do salonu wszedł Sali Sari.

— Znaczy się, Manuelu, powiedziałeś Dorotce o wszystkim? — Zapytał, stawiając tacę z kawą i ciasteczkami na „salonach”. — Siądźmy i zastanówmy się, co robić dalej.

Przez pewien czas Sali Sari „wzmacniał” córkę mocną kawą. I gdy na jej policzkach pojawił się łagodny rumieniec, odezwał się:

— Córuchna, pan Nowaczyk ma plan działania, którego musisz wysłuchać i… Zadecydować o celowości jego realizacji. Wiem, co to za plan, a nawet wziąłem udział w jego przygotowaniu… — Chwycił dłoń Doroty i mocno ją ścisnął. — Czy jest ci już lepiej? Czy możesz go wysłuchać?

Dziewczyna kiwnęła głową i spojrzała w oczy Manuela.

— Mów, ale wiedz, że na nic co będzie czyś złym, zgody nie wyrażę… — Rzekła i przyjęła dumną postawę.

Manuel, uśmiechnąwszy się szeroko, przemówił:

— Razem z twoim tatą i z pomocą lekarza pogotowia udało nam się przekonać prokuraturę, że wciąż jesteś w złym stanie po przerażającym spektaklu ekshumacji męża. Słowa doktora były bardzo przekonujące, zresztą, wiele osób było tego świadkiem. Krótko mówiąc: prokurator na razie nie będzie cię przesłuchiwał… Twój ojciec złożył zeznania w twoim imieniu i, jak sądzę, przekonał śledczego o twej niewinności. Wybacz mu, ale musiał ciebie określić jako nerwowo przemęczoną kobietę…

Dziewczyna spojrzała pytająco na Sali Sariego, który skinąwszy na słowa Manuela potwierdzająco głową, teraz skrzywił bojaźliwie twarz. To wywołało u Doroty szczery i serdeczny uśmiech. Lubiła, gdy ojciec tak na zapas troszczył się o nią i usprawiedliwiał przed innymi. Uścisnęła mu dłoń i znowu spojrzała na Manuela. Ten — kontynuował:

— Jak dalece zrozumiałem, to śledczych nie zainteresował tak bardzo nóż w piersi mego ojca, a to, kto mógłby go otruć… za jego życia. Dopóki będą nad tym pracować, wspólnie z Sali Sarim postanowiliśmy Cię przed nimi „zabezpieczyć”.

— Zabezpieczyć?… Czyli jak rozumiem… Ukryć? Mnie ukryć? — Dziewczyna uśmiechnęła się gorzko. — Gdzie? Po co?

— W Portugalii, w Cascais obok Lizbony… — Szybko odpowiedział córce Sali Sari. — Udałabyś się tam razem z panem Nowaczykiem jako przedstawicielka wydawnictwa, aby zawrzeć umowę o współpracy. Przy okazji również pan Wieńczysław pojechałby z wami. Byłby świetnym dla ciebie wsparciem… Teraz właśnie zajmuje się formalizowaniem dokumentów i powinien wkrótce… zjawić się tutaj.

— Wsparciem? Wieńczysław? No to wykonaliście kawał dobrej roboty! — Zawołała. — A zmienić mi nazwiska nie wykombinowaliście, aby całkowicie ukryć mnie przed śledczymi i zatrzeć za mą wszelkie ślady?

Mężczyźni spojrzeli na siebie, po czym odezwał się Manuel:

— Nie pomyśleliśmy o tym. A może, rzeczywiście, warto…? Nie, do jutra nie zdążymy… Będziesz musiała polecieć do Portugalii pod polskim nazwiskiem swego męża. Co, w rzeczywistości, będzie nam bardzo na rękę…

— Nic nie rozumiem! — Krzyknęła i nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, odwróciła dłońmi twarz Manuela do siebie. — Co ty wymyśliłeś? — Przez moment jej palce dotykały policzków mężczyzny, ale już ta krótka chwila starczyła, aby jej serce załopotało głośniej, a jej skronie i policzki pokryły się rumieńcem. Szybko zabrała dłoń, zakasłała, kiwnęła głową i rzekła — Potrzebuję wyjaśnień. Powtarzam raz jeszcze: co ty knujesz, Manuelu?

W oczach mężczyzny błysnęła iskra, którą natychmiast „wygasił”. Kiwnął głową, zakasłał i odpowiedział:

— Przedstawię cię, Doroto, mojej rodzinie jako… wdowę po wybitnym polskim pisarzu Pawle Janurze. Ulokuję cię w moim domu jako przedstawicielkę twojego wydawnictwa, która potrzebuje odpoczynku i wyciszenia…

— A może już lepiej, po prostu, wsadź mnie do wózka inwalidzkiego i przywieź do domu, jako beznadziejnie chorą niebogę! — Zawołała z oburzeniem, wstając od stołu. Rozejrzała się po pokoju, a potem patrząc surowo na nich obu, rzekła — Od razu widać, że plan został wymyślony przez dwóch mężczyzn, bez poczucia… fantazji. Zrozumiałam, czego ode mnie oczekujesz, Manuelu. Abym była szpiegiem w twoim domu, prawda? To wiedz, że nie godzę się na to. Nie zamierzam odgrywać ani roli tajnego agenta, ani roli chorej utrzymanki… I w ogóle, jeśli chodzi o twój dom, Manuelu… do tego domu, z którego mój mąż został wyszczuty i gdzie został pohańbiony, wejdę tylko z wysoko podniesioną głową… — Umilkła, próbując uspokoić nerwowe podniecenie i nie od razu zauważyła, z jakim podziwem spojrzeli na nią obaj mężczyźni.

Manuel, uśmiechnąwszy się, przytaknął, po czym powiedział:

— I dobrze. Pomogę ci w tym… Nadal będziemy myśleć o szczegółach naszego planu, ale najpierw odpowiedzmy sobie na podstawowe pytanie: polecisz ze mną do Lizbony, czy nie? Poza wszystkim zapamiętaj Dorotko, co teraz ci powiem: świat jest jak książka. Ci którzy nigdy nie podejmują decyzji o podróży, poznają tylko jej jedną stronę, tę z okładki…

Dziewczyna najpierw w spojrzała na Manuela z wyraźnym podziwem w oczach, a następnie na Sali Sariego, który mierzył ją błagalnym wzrokiem, po czym wolno skinęła głową na „tak”.

— O, jaka mądra córuchna! — Wzniósł okrzyk Sali Sari, podchodząc do Doroty. — Będę spokojniejszy o ciebie. Jedź i nie myśl o niczym. Być może znajdziesz tam wiele odpowiedzi na swoje pytania, a Manuel ci w tym na pewno pomoże. Obiecał mi to.

Dziewczyna spojrzała pytająco na Nowaczyka, który całym swoim jestestwem wyrażał pełną satysfakcję z tego, co tu się przed chwilą rzekło.

„A ten, co taki zadowolony?” — Przemknęła myśl przez głowę Doroty, ale nie miała czasu, aby zapytać, ponieważ właśnie przybył Wieńczysław.

Wężomordnik wszedł do salonu z szerokim uśmiechem na twarzy, co sprawiło, że jego podobieństwo do głowy węża stało się jeszcze wiarygodniejsze.

— Oto wszystkie dokumenty, panie Nowaczyk. — Powiedział, wręczając czarną teczkę do rąk Manuela. — Wszystko jak miało być: kartka za kartką, umowa, bilety… Wszystko ma pan tu oprócz mojego biletu. Jutro odlatujemy w południe. — Dopiero teraz zwrócił uwagę na gospodynię domu i Sali Sariego. — Dzień dobry, pani Doroto! Dzień dobry, panie Sali Sari! A raczej: dzień dobry państwu Janura, tak poinstruowano mnie, abym tytułował was przed wszystkimi. A dla was nie jestem tylko przedstawicielem naszego wydawnictwa, ale także osobistym waszym sekretarzem. Dobrze mówię, panie Nowaczyk?

— Zgadza się, Wieńczysławie. — Powiedział Manuel, po czym wstał, podszedł do Doroty, podał jej teczkę z dokumentami. — To dla pani, proszę to przestudiować. — Głos Manuela stał się oficjalnym i oschłym.

Dziewczyna zrozumiała, że taką zmianę formy wymogła na nim obecność Wieńczysława. Skinęła głową i wziąwszy teczkę, zapytała:

— Wychodzi już pan, senhor Nouacziq?

— Tak, pojedziemy już z panem Wieńczysławem. Muszę jeszcze spotkać się z Gabrielem. Gabriel jakiś czas pozostanie jeszcze w Polsce. Wciąż jest wiele nierozwiązanych problemów, zarówno z wydawcą, jak i… w pani sprawie. — Wziął ją za rękę. — Proszę być na jutro rano gotową do wylotu. Przyjedzie po panią Wieńczysław. Wszyscy spotkamy się na lotnisku.

Kiwnęła przytakująco głową, podała mu rękę. Uścisnąwszy dłoń dziewczyny, ukłonił się i wyszedł.

Rozdział 5

Rozpoczął się już trzeci dzień pobytu Doroty i Wieńczysława w Lizbonie. Manuel ulokował ich w samym centrum miasta, w hotelu „Fénix Music” usytuowanym niedaleko ogromnego placu Marquês de Pombal. Opodaltego hotelu, w samym centrum miasta znajdowała się centrala wydawnictwa. Ostrzegł, że nie zobaczą się przez kilka najbliższych dni, ponieważ potrzebuje trochę czasu na załatwienie kilku swoich ważnych osobistych spraw. Dorota, oczywiście, nie pytała, co to za sprawy. Była nawet zadowolona. Wreszcie będzie miała więcej czasu dla siebie i na spokojnie przemyślenie różnych scenariuszy potencjalnych dalszych działań.

Po przeczytaniu dokumentów, które w przededniu eskapady przekazał jej Manuel, zaczęła pojmować swą sytuację w sposób następujący: ona — wdowa po znanym polskim pisarzu Pawle Janurze — przybyła do Lizbony na zaproszenie wydawnictwa „Frases douradas”. Oficyna zaprosiła ją w celu uzgodnienia warunków publikowania w Portugalii przekładów powieści jej męża. O tym, że mąż-nieboszczyk nazywał się wcześniej Paulo Salazar, wiedzą, oprócz niej, tylko Manuel i Wieńczysław. Aby pozostało to tajemnicą, Manuel poprosił ją o czasowe nienoszenie bransolety rodu Salazar. Zgodziła się. Dlatego jeszcze tego samego dnia, po przybyciu do Lizbony, zdjęła ją i za namową Manuela zdeponowała w hotelowym sejfie.

Trzeci dzień pobytu dłużył się. Czekała w swoim apartamencie na powrót Wieńczysława, który z samego rana został zaproszony do siedziby wydawnictwa „Frases douradas”, w charakterze przedstawiciela wydawnictwa „Imaginacja“, by uszczegółowić procedury współpracy i różne kwestie prawno-finansowe.

Dzień wcześniej, gdy spacerowali razem po mieście, kupiła kilka gazet, których lekturą postanowiła zająć się dziś. No i wreszcie ma na to czas…

W pierwszej i drugiej gazecie — nic dla niej ciekawego. Mnóstwo informacji ze świata sportu i polityki. Za to w trzeciej… Dziewczyna aż przysiadła z wrażenia. W trzeciej, na jednej z pierwszych stron, ujrzała jakże już dobrze znaną sobie śniadą twarz mężczyzny po trzydziestce, z długimi czarnymi włosami i bujnymi brwiami, nad czarnymi jak dwa węgle oczyma. Tak! To był Manuel! Obok niego grafik wkomponował sylwetkę bardzo pięknej młodej kobiety, patrzącą na niego z bliżej nieokreślonym żalem, a może nawet z nienawiścią? Jak przystało na tabloid — tytuł artykułu epatuje sensacją: „Porzucona czy odrzucona narzeczona?” W tekście — ledwie kilka zdań informujących, że ubóstwiana przez mieszkańców Lizbony śpiewaczka fado, młoda, piękna Joana Moreira, odtrącona została przez znanego wielce szanowanego wydawcę i księgarza, kawalera Manuela Salazara. Po więcej informacji gazeta odsyła czytelników do swego internetowego wydania.

Oczywiście, gazeta natychmiast poszybowała z biurka na dywan, a jej miejsce natychmiast zajął laptop. Kilka stuknięć w klawiaturę, według sczytanego linku, i oto cały artykuł przed oczyma. Dorota z szybkością skanera pochłaniała tekst. I już po chwili z opublikowanych szpalt dowiedziała się, że senhor Manuel Salazar miał poślubić nietuzinkową pannę, ubóstwianą przez niezliczonych fanów artystkę fado, skądinąd córkę znanego bankiera Ferdynanda Moreira. Jednak ślub się nie odbył z uwagi na fakt, że pan młody niemal w przededniu uroczystości raczył był wylecieć do dalekiej Polski. I tam, jak przystało na bogatego pięknego portugalskiego arystokratę, zniknął bez śladu. Ponadto w artykule wymieniono kilka nazwisk innych „bogatych i pięknych portugalskich arystokratów”, którzy, podobnie jak Manuel, bez śladu „znikali” w tym odległym i zimnym zakątku Europy. (Czytając artykuł, Dorota nie kryła konsternacji: „Jak to możliwe? Czy dziś jeszcze ktoś wierzy w takie dyrdymały? Mamy XXI wiek, epokę powszechnej telefonii komórkowej i Internetu. Czy Zachodnia Europa naprawdę wciąż myśli, że w Polsce po zaśnieżonych ulicach spacerują niedźwiedzie, a wszyscy chłopi chodzą z widłami? W końcu, to właśnie takie pytania zadała jej młoda Portugalka, która sprzątała dziś rano jej apartament. A Dorota mimo szczerej woli nie zdołała jej przekonać, jak jest naprawdę).

Z niesłabnącym zaciekawieniem kontynuowała lekturę, której autor w obszernym tekście postanowił przypomnieć czytelnikom niezwyczajną historię młodej artystki, narzeczonej Manuela. Jej niezwyczajność polegała na tym, że pewnego dnia mało komu znana piosenkareczka z niewielkiego urokliwego baru lizbońskiej Alfamy, objawiła się światu jako żywiołowo emanująca wdziękiem śpiewaczka fado, obiekt podziwu i westchnień nie tylko mieszkańców portugalskiej stolicy. Otóż zdarzyło się tak, a zdarzyło rzekomo przypadkiem, że przed kilkoma laty przebywając w tym barze, dostrzegł jej talent, po czym objawił go całej lizbońskiej społeczności, znany portugalski bankier i mecenas sztuki — Ferdynand Moreira.

Senhor Moreira od ponad dziesięciu lat, to znaczy od czasu, jak opuściła go wieloletnia kochanka razem z ich, jak twierdziła matka, rodzoną córką, pozostał starym kawalerem. Teraz, sędziwy, samotny, zauroczony wdziękami młodego dziewczęcia pan, wzruszony ciężką dolą, jak się dowiedział — sieroty, nie szczędził sił i środków na sponsorowanie kariery odtąd swej podopiecznej. Hojnie finansował jej koncerty, studia nagraniowe, angażował dla niej najlepszych akompaniatorów… Tajemnicą poliszynela wkrótce stało się to, że on i jego niespełna piętnastoletnia szansonistka zostali kochankami. Gdy jednak sponsor artystki dowiedział się (rzekomo przypadkiem) o jej wieku, wystraszony konsekwencjami prawnymi uwodzenia nieletniej, postanowił ją… zaadoptować. Tak przynajmniej głoszą uliczne plotki. Prawda, co podkreślił redaktor artykułu, jest jednak nieco inna. W spotkaniu przyszłego sponsora i młodej artystki nie było żadnego przypadku. To umierająca na raka matka sieroty, a wcześniej partnerka Moreiry, starannie wyreżyserowała „przypadkową” schadzkę córki — młodziutkiej śpiewaczki fado, z jej biologicznym ojcem — wielbicielem młodych szansonistek. Nie przewidziała tylko jednego, iż ojciec cały czas nie będąc przekonanym, że to jego rodzona córka, zechce uczynić z niej swoją kochankę. Zlecone przez matkę badania pokrewieństwa, zwieńczyło prawomocne orzeczenie sądu, potwierdzające więź krwi ojca i córki. Wkrótce po orzeczeniu sądowym matka umarła, a biologiczny ojciec zdecydował się na formalną adopcję osieroconej dziewczyny.

I tak oto „para kochanków”, za których być może nie bez powodu początkowo osądzała ich ulica, została parą członków czcigodnej mieszczańskiej rodziny: ojcem i córką. Od tego czasu żadne z nich nikomu nie dało powodów do choćby spekulacji i przypuszczeń, że ich relacje rodzinne to tylko przykrywka dla nieobyczajnego związku. Ślub panny Moreira z przedstawicielem szanowanego portugalskiego rodu miał być najlepszym tego dowodem i potwierdzeniem…

„Co za ciekawa historia! — pokiwała głową zadziwiona Dorota. — O czymś podobnym w naszym warszawskim światku nigdy nie słyszałam…”

Dalej autor artykułu z powrotem skupił się na „niedoszłym panu młodym”. Pisał, że senhor Manuel Salazar wrócił do Portugalii, tyle że cztery dni po planowanym terminie ślubu. Nie udzielił żadnych wiarygodnych wyjaśnień ani narzeczonej, ani jej ojcu. Jego odpowiedź była rozbrajająco trywialna: przeprosił pannę Moreirę i wyznał szczerze, że wprawdzie późno, ale jednak zrozumiał niedojrzałość swej decyzji o planowanym ślubie. Takie tłumaczenie nikogo nie przekonało, więc autor artykułu sugerował, że senhor Salazar odmówił małżeństwa z kilku zasadniczych powodów: pierwszy jest taki, że wydawnictwo „Frases douradas” dla dalszego sprawnego prosperowania nie potrzebuje już wsparcia finansowego ze strony zarządzanego przez Ferdynand Moreira banku. Drugi — że nie był w stanie panować nad swą niepohamowaną zazdrością o popularność gwiazdki fado, którą liczni Portugalczycy podziwiają i kochają. Trzecim powodem jest prawdopodobnie pojawienie się w życiu pana młodego innej kobiety. Czwartym… Po zapoznaniu się z czwartym powodem Dorota na moment zastygła ze zdziwienia. Otóż w artykule napisano, że senhor Manuel Salazar, dowiedziawszy się o umierającym w Polsce ojcu, który pod przybranym nazwiskiem osiedlił się i mieszkał w tym dalekim kraju już od wielu lat, potajemnie udał się do Warszawy, aby się z nim spotkać. Po powrocie odmówił ślubu z bogatą narzeczoną, ponieważ oszacował, że dziedziczeniem praw po ojcu, z którym po latach zdołał dojść do porozumienia, zdoła spłacić wszystkie długi wydawnictwa, do którego zgłaszają roszczenia pozostali przedstawiciele rodu Salazar.

W głowie Doroty „zakotłowało się”. Jak, skąd i dlaczego ktoś wyciągnął takie skandalizujące wnioski, a tym bardziej opublikował je w gazecie? Jak można pisać takie łgarstwa?… Dorota szczerze zaczęła współczuć Manuelowi. Podobne artykuły znalazła w dwóch innych tabloidach…

Jej dalsze utyskiwania przerwał przybyły ze spotkania Wieńczysław. Wężomordnik był w doskonałym nastroju. Natychmiast ogłosił, że wszystkie warunki „Imaginacji” zostały przez „Frases douradas” zaakceptowane.

— Teraz już tylko wystarczy, aby podpisała pani zaparafowane przeze mnie dokumenty i może pani rozpoczynać prace nad tłumaczeniem książek męża.

— A kiedy mam to wszystko podpisać? — zapytała bezbarwnym głosem, co bardzo zaskoczyło Wieńczysława.

Położył swoją dużą teczkę na pięknej kanapie i usiadł na krześle naprzeciwko Doroty.

— Czy coś się stało, o czym nie wiem, pani Doroto? — zapytał z troską. — Rano była pani w dobrym nastroju. — Zobaczył gazety porozrzucane po pokoju. — Co panią tak odmieniło?

Dziewczyna przyjrzała się uważnie Wężomordnikowi, po czym zapytała:

— Niech mi pan powie, panie Wieńczysławie, komu pan wyjawił, że senhor Manuel Nouacziq to ta sama osoba co senhor Manuel Salazar?

Wieńczysław przez chwilę sprawiał wrażenie zaskoczonego, ale zaraz szybko pokręcił głową.

— Nikomu, pani Doroto! — Wykrzyknął. — Przysięgam, że nie rozmawiałem na ten temat z nikim. Już zawczasu pan Nowaczyk ostrzegł mnie, że jeśli chcę pracować z nim i z panią, pani Doroto, to mam trzymać język za zębami. — I Wieńczysław położył rękę na sercu. — Nad wyraz sobie cenię pracę z państwem i bardzo cenię i panią, i pana Nowaczyka, to jest senhora Salazara. Przy okazji, jutro mamy oficjalne spotkanie z dyrektorem generalnym wydawnictwa. A wczoraj, podczas głosowania, walne zebranie na stanowisko dyrektora generalnego wybrało naszego przyjaciela Manuela!

— Jak mogli podjąć taką decyzję bez sekretarza Gabriela Torresa? — Cicho powiedziała Dorota. — Został przecież w Polsce, czy może już wrócił?

Wieńczysław jedynie wzruszył ramionami i rzekł:

— A do czego był im potrzebny senhor Torres?

— Był drugim pretendentem do tego stanowiskao… — I dziewczyna na chwilę umilkła, chwilę pomyślała, po czym rzekła: — Nie, Wieńczysławie, coś tu jest nie tak. Pomiędzy Manuelem i Gabrielem dochodziło do zażartej walki o tę posadę. I nagle, co? Pogodzili się? Trzeba się nad tym zastanowić.

Dziewczyna wstała i zaczęła zbierać porozrzucane gazety. Wieńczysław obserwował ją przez chwilę i nagle wykrzyknął:

— Zapomniałem pani o czymś powiedzieć! — Złapał teczkę z kanapy i wyjąwszy z niej dużą białą kopertę, podał Dorocie. — Właśnie wręczono mi ja na recepcji. Jest zaadresowana do pani. Cóż, zostawiam panią, pani Doroto. Pójdę już do siebie, wezmę prysznic, odpocznę, a wieczorem…

— Daję panu wolne na ten wieczór, Wieńczysławie. — powiedziała. — Chcę być sama i trochę porozmyślać…

— Jak sobie pani życzy — skinął głową, kierując się do drzwi. — Pójdę na shopping. Chcę zobaczyć, jak żyją Portugalczycy…

Dopiero gdy wyszedł, otworzyła kopertę. Zawartość materiałów zaskoczyła ją. W środku znajdował się raport mecenasa Mroziewicza z dotychczasowego przebiegu śledztwa. Okazało się, że badanie ciała jej męża nie wykazało żadnej nietypowej przyczyny, że mąż jej zmarł śmiercią naturalną z powodu zatrzymania krążenia. Sztylet, który przy nim znaleziono, nie przeszył ciała denata, a jedynie wbity był w odzież po dużym skosie. Poza tym narzędzie pochodziło z końca XIII wieku i ma wartość antyczną: konkretnie jest to dzieło mistrzów buddyjskich, ozdobione srebrem i drogim kamieniem. Srebrna grawerowana bransoleta z czarnym agatem, również pochodziła z około XIII wieku…

Dziewczyna odłożyła raport i zaczęła się zastanawiać. „Coś mi tutaj nie pasuje… Manuel powiedział przecież, że jego ojca, a mojego męża, otruto trucizną z bransolety, tak samo, jak jego dziadka. W raporcie jest wiele różnych informacji, ale żadna z nich nic nie wspomina o truciźnie pochodzącej z bransolety. Ma więc ten relikt swój tajemny sekret, czy nie ma?”

Znów zagłębiła się w raport, ale nic więcej o bransolecie nie znalazła. Dochodzenie, w końcu, nie było prowadzone w sprawie bransolety, a noża. Przewijało się pytanie, skąd mógł pochodzić, biorąc pod uwagę, że według oświadczenia pana Sali Sariego, to jest: asystenta Pawła Janury, ten ostatni nigdy takim nie dysponował. A także kto i dlaczego usiłował tym nożem przebić ciało denata?

Dziewczyna ponownie odłożyła raport. Była zaniepokojona jedną kwestią. Dlaczego Manuel utwierdził ją w przekonaniu, że to ją — żonę Pawła Janury, podejrzewa się o otrucie męża trucizną, której nawet śladu nie znaleziono w bransolecie? Jest podejrzewana, a tymczasem on zabiera ją do Portugalii. Dlaczego?… Żadna z odpowiedzi, które przychodziły na myśl, nie zadowalały jej, więc ponownie sięgnęła po raport. Po chwili doczytała, że pan Gabriel Torres ogłosił w śledztwie, iż bransoleta na przegubie dłoni nieboszczyka to jego rodzinna relikwia i zażądał jej zwrotu. Tym roszczeniem zaintrygował ekipę śledczą, ale odpowiedzi na jego wniosek jeszcze nie ma. Ten sam senhor Torres, dzień po tym, jak uczyniła to ona i Wieńczysław, wyleciał do Lizbony. Na zakończenie raportu mecenas Mroziewicz przekazuje pozdrowienia od Sali Sariego i jego prośbę o pozostanie w Portugalii i niewracanie do Polski pod jakimkolwiek pretekstem.

To stwierdzenie ponownie zaniepokoiło Dorotę. Nie mogła zrozumieć, co się takiego tam dzieje — w Polsce, z Salim Sarim i co będzie się działo tutaj — w Portugalii, z Manuelem, po tym, jak dowie się, że ona… przyłapała go na kłamstwach?

Po braku odpowiedzi na wiele pytań nastrój dziewczyny gwałtownie się zepsuł, rozbolała ją głowa. Chcąc nieco się zrelaksować — opuściła pokój hotelowy pod słusznym pretesktem „nic tak dobrze nie zrobi omotanej głowie, jak spacer“.

Przez prawie godzinę błąkała się po sąsiednich ulicach, wyszukując małych sklepików, których jednak w tej okolicy w ogóle praktycznie nie było. Większość zabudowań wokół placu Marquês de Pombal okupowały banki, inne hotele i bezduszne biura. Bardzo brakowało jej małych, urokliwych kawiarenek, co było o tyle dziwne, że w całej Lizbonie, jest ich podobno aż kilka tysięcy. W pewnym momencie nad dachami pobliskich wieżowców ujrzała na niebie obiekt. Okazał się nim nisko przelatujący samolot. Przestraszyła się. Samolot wyglądał jak monstrualny ptak szybujący do schowanego gdzieś między blokami wielkiego gniazda. Dopiero po chwili uzmysłowiła sobie, że nie ma w tym widowisku niczego dziwnego. W przeciwieństwie do wielu europejskich stolic, lotnisko lizbońskie położone jest tuż obok metropolii, a w zasadzie — już wśród jej zabudowy. Stąd i te samoloty tak nisko przelatujące nad zabudowaniami centrum miasta.

Najbardziej jednak zaskakiwał ją temperament mieszkańców stolicy. Był kompletnie nieprzystający do jej wyobrażeń. Te, wyrobione na podstawie literatury ibero-amerykańskiej, podpowiadały jej, że jak przystało na kraj południowy, na każdym kroku spotykać będzie promiennych, otwartych, żywiołowych ludzi. Tymczasem nic z tych rzeczy! Spotykani przez nią Portugalczycy okazywali się spokojnymi mieszkańcami, łagodnymi jak baranki, często melancholijnie zadumanymi, a nawet poczciwie ospałymi. Innymi słowy: z usposobienia — romantyczni, w sposobie bycia i upodobaniach — staroświecko prowincjonalni.


Ponieważ w dalszym ciągu nie udało się jej znaleźć żadnej urokliwej kawiarenki, nie zastanawiając się dłużej, zeszła do usytuowanej nieopodal placu podziemnej stacji metra. Stąd, po wykupieniu jednorazowego biletu w cenie €1.45, niebieską linią udała się w kierunku Alfamy. Podczas krótkiej kilkuminutowej jazdy z ciekawością przyglądała się pasażerom. Z zaskoczeniem stwierdziła, że zaskakująco mało jest wśród nich: ciemnoskórych, Turków, Arabów… Praktycznie w ogóle takich nie dostrzegła. Za to bardzo dużo otaczało ja ludzi o smagłej karnacji. Być może wielu z nich to dawni mieszkańcy lub przybysze z Ameryki Południowej. „I nie ma się czemu dziwić — tłumaczyła sobie — przecież Brazylia jest drugim domem Portugalczyków, a Portugalia — drugim domem dla wielu zamożnych mieszkańców Brazylii… Ach! I jeszcze jedno — kontynuowała rozmyślania po opuszczeniu wagonika metra — pod jednym specyficznym względem bardzo dziwna jest Lizbona… niby tak dużo w niej obcokrajowców — obce języki słyszę niemal przy każdej okazji — a tak mało samochodów z zamiejscową rejestracją. Do tej pory nie widziałam chyba żadnej zagtranicznej…”

Już zaraz po wyjściu ze stacji Baixa-Chiado zauważyła, iż miejsce, które ją otacza, to zupełnie inna Lizbona. Tutaj, w nadbrzeżnej dzielnicy Alfama, kolorowych niewielkich kawiarni, klubów i restauracyjek, kuszących wymyślnymi potrawami, ale przede wszystkim możliwością wysłuchania koncertu fado na żywo, było w bród. Błąkając się wąskimi uliczkami, weszła w końcu do jednego z barów, przy rua da Atalaia 15, na filiżankę kawy. Dlaczego akurat do tego? Sama nie wie. Być może zdawało się jej, że to właśnie w takim jak tym — niewielkim klubie przy wąskiej uliczce, młodziutka śpiewaczka Joana poznała swego sponsora, a z czasem przybranego ojca Ferdynanda Moreira? Pamięta przecież z dzisiejszej „prasówki“, że tych dwojga „los“ zetknął w „urokliwym barze lizbońskiej Alfamy“. „Byłoby miło odnaleźć choćby jakiejś stare zdjęcie z jej koncertu. — pomyślała, przekraczając próg baru — Mogłabym potem swym odkryciem zaimponować Manuelowi…” Jednak, niestety, zarówno w programie klubowym, jak i pośród licznych fotografii wiszących na ścianach, postaci młodziutkiej fadoistki Joany nigdzie nie dostrzegła.

Kawa, jak się tego spodziewała, okazała się przewyborną. Zastanawiała się, skąd taka różnica między czarnym napitkiem serwowanym tutaj, a tym, którym na co dzień raczy się w polskich barach? „Może jednak tak nie jest, może to tylko jakaś sugestia? — Próbowała sobie wytłumaczyć, głęboko wdychając powietrze, jakby wyłapując z jego aromatów nie tyle woń napitków i potraw, ile atmosferę lizbońskiej kultowej dzielnicy… — A może jednak właśnie tak jest, może sprawia to świeżość ziarna? Tutaj w Portugalii kawa przed zmieleniem palona jest niemal na bieżąco, tuż zresztą przed samym spożyciem. A w Polsce? — W Polsce przywożona jest w workach z odległych zakątków świata i magazynowana nierzadko miesiącami… Tak! To na pewno, dlatego”.

Czas spacerowania po urokliwych wąskich uliczkach i wizytach w kolejnych małych restauracyjkach mijał niepostrzeżenie. Na szczęście udało jej się zupełnie zapomnieć o raporcie pana mecenasa i głowę mogła zająć dużo bardziej przyjemnymi rzeczami. Na przykład: przez długi czas oglądała ulicznych artystów. Patrzyła, jak pewien student maluje portrety przechodniów. Nawet i ją próbował sportretować. Nie zgodziła się. Przecież wychodząc z hotelu, nie zadbała o nienaganne zaczesanie fryzury… Na odchodnym wrzuciła jednak do kapelusza chłopaka kilka monet… Potem słuchała ulicznej kapeli, bodajże z Wysp Zielonego Przylądka, a nawet dała się namówić na kupienie CD z ich nagraniami. „Jak wrócę do Starych Babic, na pewno znajdzie się okazja, aby odsłuchać!”

Najciekawsza jednak przygoda przydarzyła się, gdy spotkała trójkę przechadzających się bulwarem Polaków: młodego chłopaka w przewiewnej pstrokatej koszuli z okularami na nosie i towarzyszącą mu parę dojrzałych ludzi, ubranych w letnie kurtki. Ten pierwszy zapewne był ich przewodnikiem, bo prowadząc od przecznicy do przecznicy, nieustannie opowiadał o urokach i ciekawostkach portugalskiej metropolii. Oboje słuchali jego relacji z dużym zainteresowaniem. Miał donośny głos, więc gdy w pewnym momencie we troje stanęli przed leżącym na schodach, jakimś, zapewne, lokalnym kloszardem lub przybłędą, ona, mimo że była kilkanaście kroków za nimi, wyraźnie dosłyszała słowo „Kydryński!”. Chłopak wypowiedział je w stronę menela. Na dźwięk nazwiska znanego polskiego redaktora, stał się niemal cud: usłyszawszy je, kloszard ożył, chwycił pospiesznie leżącą obok gitarę i również odpowiedział jednym słowem-pytaniem: „Pólos?” (Polacy?), po czym nie czekając odpowiedzi, jak nawiedzony wirtuoz zaczął wygrywać żywiołowe melodie i tańce nawiązujące do polskich tematów ludowych.

Dorota podeszła do trójki osób, którym uliczny artysta dawał najwyraźniej indywidualny koncert. Nie zdradziła, że mimowolnie podsłuchiwała ich rozmowę. Młody chłopak, a tak naprawdę teraz dopiero zauważyła — jej rówieśnik, sądząc po tym, jak zwracali się do niego starsi państwo, miał na imię Marcin, i rzeczywiście był ich przewodnikiem. Właśnie opowiadał, że ów kloszard to w rzeczywistości kultowy lizboński artysta o pseudonimie Wilfredo, któremu redaktor Kydryński poświęcił cały rozdział w swym muzycznym przewodniku po Lizbonie. Prywatnie pan redaktor i ów nietuzinkowy uliczny artysta są przyjaciółmi. Stąd ta reakcja i ten „prywatny” koncert, za każdym razem odgrywany przez wirtuoza gitary, gdy usłyszy słowo-hasło: „Kydryński”…

Po blisko dwóch godzinach błąkania się po urokliwych zaułkach miasta, Dorota zaczęła czuć znużenie. Myśli na temat raportu znów mimowolnie opanowywały jej głowę. A poza wszystkim… dziewczyna zrozumiała, że nie wie, gdzie jest, i że się najzwyczajniej zgubiła… Nie, nie był to dla niej jakiś powód do dużego stresu, ale małego — już tak. Na szczęście wiedziała, że ma co najmniej dwa sposoby powrotu do hotelu. Pierwszy — najprostszy: po prostu wziąć taksówkę, drugi: marszruta według mapy z planem miasta, którą można kupić, dostać, a co najmniej przejrzeć w każdej kafejce. W zasadzie był i trzeci sposób: zadzwonić do Wieńczysława. Wężomordnik, o czym jest święcie przekonana, tylko czeka na taką okazję i natychmiast, niemal na skrzydłach, przyfrunąłby po nią i taksówko-limuzyną odwiózłby do hotelu, po drodze zahaczając o niezliczone atrakcje miasta. Ale… taksówkę może przecież zamówić sobie sama. Jeśli zaś idzie o komórkę — umówiła się z Manuelem, że tu w Portugalii, nie zaloguje się na nią ani razu. Czyniąc to, pozostawiłaby ślad, po którym mogliby ją namierzyć i znaleźć. Niewiele dłużej się zastanawiając, wybrała opcję drugą.

Usiadła w niewielkiej kawiarence, zamówiła kawę, którą to już dzisiaj? I rozłożywszy plan miasta, pochyliła się z atencją nad mapą.

— …A zatem, moja droga, co jeszcze chciałabyś zobaczyć? — Nagle i niespodziewanie usłyszawszy znajomy głos, rzecz jasna natychmiast się odwróciła. Za jej plecami stał… Manuel i patrzył na nią promiennym szerokim uśmiechem. Nie czekając, aż cokolwiek odpowie (a wyglądała na niemało zdziwioną), mężczyzna bezzwłocznie siadł przy jej stoliku i dopowiedział: — Wybierz sobie jakąkolwiek atrakcję, a ja cię natychmiast do niej zabiorę.

Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma i nie wiedziała, co powiedzieć. Manuel — tu, w tej małej lizbońskiej kawiarence, był… Był kimś zupełnie innym, nieznanym jej wcześniej. To nie był już mężczyzna w garniturze spod igły, z surowym wyrazem twarzy i cichym, nietolerującym sprzeciwu głosem. Tu obok niej siedział wyluzowany Europejczyk, w prostym ubraniu z sieciówek, co czyniło go jeszcze bardziej zwyczajnym z najbardziej zwyczajnych ludzi spacerujących po portugalskich ulicach. Lekka sztruksowa kurtka, kraciasta koszula i miękkie flanelowe spodnie dopełniały obrazek zwyczajności…

Dziewczyna wciąż nie mogła uwierzyć, że ma przed sobą Manuela. I on, wytrawny zdobywca niewieścich serc, oczywiście, natychmiast to zrozumiał, a zrozumiawszy, uśmiechnął się do niej serdecznie.

— Doroto, to naprawdę ja. Chcesz, to możesz mnie dotknąć, a nawet uszczypnąć… — Wyciągnął do niej rękę, którą zignorowała. — Hej! Dlaczego i czym cię tak przestraszyłem?

— Skąd pan się tu pojawił, senhor Sa… — Nie odważyła się dokończyć, ponieważ Manuel szybko przyłożył palec do ust i zmarszczył brwi. Dziewczyna kiwnęła ze zrozumieniem głową i kontynuowała mowę, prawie szeptem — Jak mnie tu znalazłeś?

— Chodzę za tobą już od grubo ponad godziny. — Spokojnie odpowiedział, kontynuując zwracanie się na „ty”. — Od chwili, jak opuściłaś bar, ten przy rua da Atalaia.

— Bar przy Atalaia? — Dopytała — A tak! Rzeczywiście, wpadłam do niego na kawę. A ty co w nim robiłeś? Nie widziałam tam ciebie.

— Miałem ważne spotkanie z… — Na chwilę zaniemówił albo zawahał się, co powinien najlepiej powiedzieć — …z przyjaciółką, i tak się składa, ze współwłaścicielką tego baru. Siedzieliśmy na zapleczu, piętro wyżej, skąd w pewnym momencie zauważyłem ciebie przez okno, jak wychodziłaś.

— Z przyjaciółką… na zapleczu… Na pięterku… Ważne sprawy… — Ironizowała, mieszając łyżeczką w na wpół pustej filiżance kawy — Rozumiem… Dobrze. Nie pytam o nic więcej…

— Coś mi się zdaje, że jesteś czymś zdenerwowana. — Podsumował jej komentarz, celowo nie odnosząc się do ironicznej wyliczanki. — Nie spodobała ci się Lizbona?

— Nie spodobały mi się pańskie… kłamstewka, drogi mój panie. I nie spodobał mi się sposób, w jaki mnie pan przekonał, że powinnam… udać się z eskapadą do Portugalii… Ups! Sorry… że powinnam po prostu uciec z Polski! A poza tym… Nie znoszę, gdy się mnie śledzi.

Brwi Manuela na grzbiecie nosa gwałtownie przybliżyły się do siebie. Surowo i przez długi czas patrzył na dziewczynę, która za wszelką cenę próbowała przetrzymać to przenikliwe spojrzenie. Gdy w końcu nerwy Doroty nie wytrzymywały, usiłowała wstać. Wtedy złapał ją za nadgarstek i zmusił, aby usiadła na powrót.

— Możliwe, że wiesz o czymś, o czym nie wiem z kolei ja, Doroto — przemówił. — Powiedz mi, skąd takie ciężkie oskarżenia?

Dziewczyna westchnęła, wypuściła powietrze i opowiedziała mu o raporcie Mroziewicza, z którym zapoznała się w południe.

— O tym, że jesteś wśród podejrzanych, powiedział mi Gabriel. Powiedział też, że zdaniem śledczych twój… zmarły mąż został otruty. — Z zadumą rzekł Manuel, ale w jego oczach pojawił się niepokój. — Bałam się o ciebie i zdecydowałam… że byłoby najlepiej, gdybyś poleciała ze mną do Lizbony. Moja wina polega na tym, że uwierzyłem słowom Gabriela, nie sprawdzając faktów. I nie sądziłem, że on…

Upiła trochę kawy i znów spojrzała surowo na Manuela.

— Jak rozumiem, pewną kwestię już sobie wyjaśniliśmy. — Ponownie dotknął jej dłoni, neutralizując surowość jej spojrzenia — Co jeszcze jest dla ciebie niejasne, czy coś jeszcze cię dręczy?

— Dlaczego odwołałeś swój ślub? Internet aż huczy od sugestii i domysłów. Która z wersji jest prawdziwa?

— Nie zaglądałem do netu od czasu powrotu z Warszawy. Nie było kiedy… Powiedz mi o tej, która najbardziej do ciebie przemawia, a raczej, która najbardziej ciebie niepokoi… Jak chcesz, możemy o niej porozmawiać.

— Co tu wybierać?! — dziewczyna wybuchła — skoro jedna z nich… dotyczy mnie samej?! Właściwie nie mnie, a majątku po moim mężu. A ja nawet sama nigdy nie wiedziałam, jakim Paweł dysponował majątkiem i ile miał pieniędzy. Dopiero dziesięć dni po jego śmierci poinformował mnie o tym mecenas Mroziewicz, zapoznając z ostatnią wolą Pawła, to znaczy dziedziczenia po nim wszystkiego, do czego posiadał prawa. Jedyne, o czym wcześniej wiedziałam, to ile napisał książek. Miałam też nieco informacji na temat jego prywatnego życia i trochę wiedzy o waszych rodowych bransoletach. I to wszystko.

— A co piszą w Internecie o tym dziedzictwie rodzinnym i majątku?

— …że z jego pomocą spróbujesz rozwiązać swoje kłopoty finansowe, a ściślej: problemy waszego rodzinnego wydawnictwa. — Dorota, skrzyżowawszy ramiona, zaczęła wpatrywać się w twarz Manuela, który był wyraźnie rozbawiony i ledwie powstrzymywał się od śmiechu.

— No proszę! — Powiedział, wiercąc ją wesołym spojrzeniem — Nie wiedziałem, że masz tak okazały majątek, Doroto. Jesteś więc wspaniałą partią do ożenku. Na pewno będę miał to na uwadze…

— Ty, co? Żartujesz sobie ze mnie? To ja nie mogę znaleźć dla siebie miejsca, zamartwiam się, nawet wyszłam na długi spacer, aby odizolować się od wszystkiego… Zabłądziłam, a on… on tutaj… drwi ze mnie i ze wszystkiego!?

I znowu przyszło mu wziąć ją za nadgarstki, by uspokoić poryw duszy, by nie pozwolić wstać od stolika. Dziewczyna chwyciła w ręce swój warkocz i zaczęła nerwowo przebierać po nim palcami. Manuel przez chwilę obserwował ją, ale w końcu wstał samemu, po czym podniósł i ją z krzesła za rękę, a następnie rzekł:

— Chodźmy! Pokażę ci kilka moich ulubionych miejsc w Lizbonie. Będziesz zachwycona.

Tak bardzo tymi słowami ją zaskoczył, że nawet nie próbowała stawiać oporu. Pozwoliła usadzić się w samochodzie i dopiero gdy stromą uliczką podjechali pod punkt widokowy „św. Piotra z Alcantary” uśmiechnęła się, odzywając:

— Znam to miejsce z licznych ilustracji. Wiem, że widok z tego tarasu, na który mnie zapewne prowadzisz, roztacza się na całe centrum miasta. No, ale wiem też, że jest to chyba najbardziej spopularyzowane wśród turystów miejsce w Lizbonie. Nie myślałam jednak, że także wśród rodzimych Portugalczyków. — I z lekka miłosiernym uśmieszkiem zajrzała w twarz Manuela.

— Owszem. Naprawdę warto tam wejść, spojrzeć z obu tarasów na miasto… bo są dwa: górny — gwarny, masowo oblegany przez turystów, z widokiem na całą dzielnicę Baxia i dolny — spokojny, nasłoneczniony… Jednak proponuję, zróbmy to kiedy indziej. Teraz mam zamiar zaprowadzić cię zupełnie gdzie indziej.

— Gdzie indziej, nie na taras? — spytała wyraźnie zaskoczona.

— Nie, nie na taras.

Nic więcej nie tłumacząc, chwycił Dorotę za rękę, by po krótkim marszu wzdłuż omijającej tarasy ulicy Rua de São Pedro de Alcântara, przystanąć przed kilkupiętrową, niczym się niewyróżniającą od wielu sąsiednich budynków, kamienicą. Dwudrzwiowa ciężka brama, sprawiającą wrażenie wejścia do ciemnego podejrzanego przybytku, wzbudziła niemałe zaciekawienie dziewczyny.

— Co tam jest dalej za tą bramą? Co to za lokal?

— Stoimy, szanowna turystko, przed lizbońskim Instytutem — Solar do Vinho do Porto, posiadającym w ciągłym obrocie i ciągłej sprzedaży ponad 150. różnych gatunkowo win tejże marki, w tym bezcenne roczniki z XVIII wieku. — wyrecytował na jednym tchu. — Tutaj tacy jak ja lub, jak to raczyłaś się wyrazić: „rodzimi Portugalczycy”, kupują na wynos ów zacny trunek albo, po prostu, tylko delektują się, racząc wysublimowane podniebienia pojedynczymi jego lampkami, serwowanymi przez działający w ramach Instytutu bar. Uwielbiam w nim przesiadywać, popijając dwudziestoletnie porto. Zapraszam szanowną na degustację!


— Manuelu, bardzo, bardzo ci dziękuję! To była najpyszniejsza lampka wina, jakiej kiedykolwiek posmakowałam w swym życiu.

— Nie dziwię się. Nie miałaś przecież do tej pory zbyt wielu okazji delektować się najbardziej prestiżowym i zarazem najbardziej długowiecznym gatunkiem porto, jakim było Vintage Porto. I na dodatek — podawanego ci przez pracownika Instytutu odzianego w historyczną liberię. — Manuel uśmiechnął się z przekąsem.

— Najbardziej długowieczny gatunek… Pewno tak, skoro twierdzisz, ale dlaczego najbardziej prestiżowy?

­– No cóż… Przez najznamienitszych kiperów ten gatunek porto uważany jest za jedno z najlepszych win na świecie… A teraz jedziemy dalej. Do parku. I, szanowna pani, żadnego z tych, o których rozpisują się w przewodnikach.

Gdy podjechali do dużego zielonego ogrodu, zapytała:

— To gdzie teraz jesteśmy? I co tu będziemy robić? Spacerować?

— To park nieopodal Palácio Mendonça: moje ulubione miejsce, w którym zawsze odpoczywam, dając ukojenie duszy i ciału. Zapraszam na piknik.

— A co nazywasz piknikiem?

— Nigdy nie odpoczywałaś na łonie natury, nie siedziałaś na trawie pod pięknym drzewem, albo żywopłotem, nie jadłaś smacznego ulicznego jedzenia, nie całowałeś się, leżąc na trawie? Nie?… — Widząc, jak bardzo oczy dziewczyny zrobiły się wielkie i okrągłe, Manuel na chwilę zamilkł. — Cóż, tedy przyjdzie mi ciebie tego wszystkiego nauczyć… Ale najpierw musimy zrobić drobne sprawunki…

Kiedy w końcu po zakupach usadowili się na zielonej polance, naprzeciwko pięknego drzewa, Dorota z ciekawości podsumowała w głowie wszystkie koszty poniesione przez Manuela. Okazuje się, nie była to jakaś astronomiczna kwota… Ze wszystkich zakupów poczynionych w niewielkim narożnym sklepiku, najbardziej zaciekawiło ją wino, które zamawiając u sprzedawcy, nazwał „zielonym”.

— Zielone wino? „Vinho Verde!?” A co to takiego? — Spytała, rozkładając na trawie kocyk i przypatrując się, jak wyjmuje wiktuały z papierowej torby. — Zawsze słyszałam o winie czerwonym, białym, różowym, a nawet czarnym, ale zielone?

— Jak widzisz tutaj mamy i takie. — Uśmiechnął się zagadkowo — Choć tak naprawdę ono wcale nie bywa zielone. To akurat jest białe. Nazwa odnosi się bowiem do młodości i świeżości wina, a nie do koloru.

— I pewno należy je pić, póki jest w miarę świeże?

— Dokładnie. Jednak ostrzegam: niektórzy boją się delektować zielonym winem, bo po „Vinho Verde” nie boją się już niczego! — I puszczając do Doroty oko, zaśmiał się serdecznie.

Zakończywszy rozkładaniem na kocyku pozostałych wiktuałów i w końcu ułożywszy się wygodnie na plecach, zajął się bez reszty… przyjemną konwersacją. Opowiadał dziewczynie o swoim mieście, o swoim życiu studenckim, o pierwszych randkach i amorach. Potem karmił Dorotę z ręki co bardziej wykwintnymi pysznościami i czynił z tego tyle przyjemności i beztroski, że dziewczyna natychmiast zrelaksowała się, zaufała mu i odwzajemniała własnymi śmiesznymi historyjkami z okresu dorastania i studiów. Gdy chłopak zapytał ją, jak poznała się z jego ojcem, szczerze opowiedziała całą historię, dodając kilka szczegółów na temat charakteru i zwyczajów jego ojca, a jej męża — pisarza Pawła Janury.

— A jednak wciąż nie rozumiem, jak dziewczyna taka jak ty mogła wyjść za niego za mąż? — Powiedział, opierając głowę na łokciu, po czym zastygł, z oczami utkwionymi w niebo.

Spojrzała na niego i nagle, nie wierząc samej sobie, że o to zapyta, rzekła:

— I ja nie rozumiem, jak można było odmówić ślubu z tak śliczną dziewczyną, jak Joana Moreira? Widziałam jej zdjęcie w necie… Od niej nie można oderwać oczu! Ona jest po prostu piękna! A podobno również jako śpiewaczka fado jest absolutną artystką, ubóstwianą przez całą Lizbonę. — Manuel spojrzał na Dorotę z takim podziwem, że aż ją zaskoczyło. — Nie mam racji?

— Śliczna, ubóstwiana… Owszem. I co z tego? Za to ty nie znasz swojej własnej wartości. — Uśmiechnąwszy się, odpowiedział i znów położył się na plecy. — Widocznie osobiście będę musiał ci ją uświadomić, tę wartość.

— Niczego mi uświadamiać nie trzeba, zwłaszcza że… Nie wierzę w nią. Przy okazji, Wieńczysław poinformował mnie, że jutro mamy spotkanie z dyrektorem generalnym waszego wydawnictwa. I okazuje się, że dyrektorem tym jesteś ty!

— Nie wiedziałem, że jutro mamy się spotkać. Ale skoro tak mówisz… — Manuel znów spojrzał na dziewczynę. Jego ciepły, opiekuńczy wzrok aż wstrzymał dziewczynie oddech i wszystko w jej w głowie poplątał… — …to wspaniale. Bardzo już za tobą tęskniłem… już nie mogłem się ciebie doczekać, ujrzeć, widzieć, rozmawiać z tobą i…

— I po to zaszedłeś do Joany, do jej pokoiku tam na pięterku przy rua da Atalaia, żeby o mnie zapomnieć? Bo to tam właśnie ona ma swoją garsonierę, prawda? — Zablefowała.

Nagle wyciągnął do niej rękę, chwycił dziewczynę za nadgarstek i przyciągnął do siebie.

— Nie wiem, skąd to wiesz, ale tak… To prawda. Poszedłem do niej powiedzieć, że z nami koniec. Gdy ujrzałem ciebie przez okno, nikt i nic nie zdołał mnie dłużej zatrzymać, wybiegłem… — I zamykając ramiona, mocno przycisnął Dorotę do swej piersi.

Wpadając w jego objęcia, nie zdawała sobie sprawy z tego, co się z nią dzieje. Przyciągało ją do tego mężczyzny, a jednocześnie odpychało, ale kiedy nakrył ją swoim ciałem i kiedy jego wargi objęły jej usta, poddała się. To był pierwszy taki pocałunek w jej życiu, przy którym niemal straciła świadomość. Zamarła, nie mogąc się poruszyć ani westchnąć, ani otworzyć oczu. Manuel poczuł to i uwolnił jej wargi. Dorota odczekała chwilę, po czym otworzyła oczy. Jej spojrzenie spotkało zdumione spojrzenie Manuela, a potem usłyszała jego słowa:

— Mam wrażenie, że… Pokręcił lekko głową, zmarszczył brwi i zapytał. — Czyżbyś po raz pierwszy w życiu się całowała? — Jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia i dziewczyna zdała sobie sprawę, że najpierw odpowiedział sobie na to pytanie, a potem je zadał.

Delikatnie usunął z jej twarzy długie pasemko grzywki, przesunął palcem po linii policzka, po czym dotknął jej dolnej wargi. Oczy dziewczyny rozszerzyły się, usta z lekka otwarły…

— Chcę jeszcze…

Nie pozwolił, by czekała choćby sekundę. Gdy po niedługim pocałunku ponownie uwolnił jej usta, z trudem dukała:

— A po co… ty… — Jej policzki się zarumieniły.

— Co, po co ja? — Dopytał cicho i znów przesunął palcem po jej policzku.

— Po co wybiegłeś za mną? — Powiedziała na wydechu.

Manuel uśmiechnął się, a następnie cicho się śmiejąc, zakopał usta w jej szyi. Dziewczyna ponownie przestała oddychać. Wdychał jej zapach, by po chwili znów spojrzeć w jej twarz. Tym razem powoli, bardzo powoli poprowadził swój palec wskazujący po jej policzku, a następnie kontynuował tę ekscytującą ścieżkę w dół, po szyi dziewczyny.

— Nie rozumiesz? — Powiedział cicho. — Okay… Więc odpowiedz mi przynajmniej… Nie umiesz się całować… — Jego głos się załamał. — Więc jak… Mój ojciec… To znaczy, twój mąż… Przecież byliście małżeństwem? Doroto, jak mogłaś poślubić… Tak starego człowieka? Czym on ciebie przekonał? Jak razem… żyliście jako małżeństwo?

Dziewczynę tak rozzłościły jego słowa, że natychmiast wróciła do pełnej kontroli nad sobą. Odepchnęła go od siebie i szybko się podniosła.

— Kto panu dał prawo, zadawać takie pytania, senhor Salazar, a tym bardziej robić to, co… no, po prostu, to… co zrobiłeś? — Dziewczyna zaczęła strząsać z siebie niewidzialne paprochy. — Myślę, że się zagalopowaliśmy… Czas wrócić do hotelu, jutro mam bardzo ważne spotkanie… biznesowe. Muszę się do niego przygotować… Wybrać strój, żeby nic nie uronić z godności polskiej kobiety i tłumaczki.

Manuel roześmiał się i szybko wstał.

— Wedle pani życzenia, pani Janura. — Powiedział i zaczął zbierać rzeczy z ziemi. — Ale jeśli idzie o mnie, to mi będzie wszystko jedno, w co będzie pani ubrana. Najważniejsze, jak będą patrzyły na mnie pani oczy…

— A jak one patrzą? — Połknąwszy gulę w gardle, zapytała.

Manuel nie odpowiedział. Roześmiawszy się cicho, spojrzał na nią uwodzicielskim wzrokiem. Nie pytała go o nic więcej. W ogóle podczas całej drogi do hotelu starała się na niego nie patrzeć, ale gdy podjechali samochodem pod budynek, całkowicie się uspokoiła, a nawet zerknęła na niego i… Uśmiechnęła się…

— Cieszę się, że poprawił ci się nastrój. — Powiedział, biorąc dziewczynę za rękę. — Ale mam do ciebie jeszcze jedno pytanie.

— Jakie?

— Od jak dawna znasz swojego prawnika, mecenasa Mroziewicza? I dlaczego mu ufasz?

Pytanie to bardzo zaskoczyło dziewczynę. Patrzyła ze zdziwieniem w oczy Manuela, uświadamiając sobie, że ten wcale nie żartuje.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 62.2