PORCELANOWA TANCERKA
PROLOG
Trzasnęły skrzydła ciężkiej stalowej bramy. Po chwili usłyszał zgrzyt klucza przekręcanego w dawno nieoliwionym zamku. Spojrzał na fluorescencyjne wskazówki zegarka, dochodziła dwudziesta. W budynku był już tylko on i dozorca. Wstał z twardego krzesła, podszedł do drzwi. Przez chwilę nasłuchiwał, ale jedynym dźwiękiem był gulgot siedzących na parapecie gołębi. Nie znosił gołębi! Zawsze się ich brzydził. Ledwo zniósł tydzień w tym przeklętym mieście: same brudne kanały i ohydne gołębie. No i jeszcze ten kurz. Odwrócił się i spojrzał z niechęcią na leżące na stertach dokumenty. Były pokryte grubą szarą warstwą. Od tygodnia znosił duszący zapach muzealnego archiwum: kurz i pleśń. No, ale już jutro wyjedzie. Ostrożnie uchylił drzwi i wyjrzał na korytarz. Z parteru dochodziły stłumione dźwięki telewizora. Z łazienki na półpiętrze słychać było plusk lejącej się wody. Za chwilę strumień wody ucichł i zaskrzypiały otwierane drzwi. Po chwili w łazience zgasło światło. Ciężkie kroki oddaliły się po schodach. Dozorca wracał do stróżówki.
Popatrzył na zegarek, za dwie minuty rozpocznie się mecz. Druga połowa Argentyna-Włochy. Wtedy na pewno już nikt nie odejdzie od telewizora.
Czekał patrząc na fluorescencyjny cyferblat. Z telewizora w pokoju dozorcy, dotarły do niego brawa i głos komentatora. Usłyszał wyczytywane nazwiska, zawodnicy wybiegali na murawę. Wyszedł na korytarz. Doszedł do pomalowanych na biało drzwi i wyjął przedmiot przypominający spłaszczoną igłę. Włożył go do zamka. Kilka sekund później drzwi bezszelestnie otworzyły się. Poprzedniego wieczora naoliwił zawiasy. Może to jemu powinni płacić pensje zamiast dozorcy.
Wszedł do ciemnego pomieszczenia. Zamknął za sobą drzwi. Włączył latarkę i rozejrzał się. Na środku wielkiej pustej sali stała miękko wyściełana ława, a na ścianach wisiały obrazy. Strumień światła latarki zatrzymał się na prawie dwumetrowym płótnie. Namalowany na nim mężczyzna trzymał w ręku kij, a u jego stóp leżała owieczka. A może baranek? Nie pamiętał, co mówiła przewodniczka. Gdy udawał turystę, bardziej interesował go system alarmowy i rozmieszczenie kamer niż obrazy. Skierował światło na przymocowaną pod obrazem tabliczkę: San Giovanni Battista, Tiziano 1540. Zaraz obok wisiał mniejszy obraz. Przedstawiał budynek, do którego prowadziły kamienne schody i zgromadzonych wokół ludzi. Podpis głosił: Prezentazione di Maria al Tempio, Tiziano, 1534—1538. Omiótł światłem latarki obwieszone obrazami ściany i skierował się do następnych drzwi. Właściwie, to mógłby już przechodzić tędy z zamkniętymi oczami. Od tygodnia spędzał noce w zatęchłym zapachu muzealnego archiwum. Sprawdzał, o której wychodzą pracownicy, kto zostaje i co wtedy robi. Oliwił zamki, sprawdzał odległości i w którym miejscu skrzypi podłoga. Przygotował wszystko tak, jak uczyli go w wojsku. No, może nie całkiem uczyli go tego, czym się teraz zajmował, ale planowania i porządku. Ciągle brakowało mu armii. Ale już coraz rzadziej. W końcu to ich strata, że go nie chcieli. On sobie świetnie radził bez La Legion etrangere i tego ich Legio Patria Nostra.
Doszedł do pomalowanych na biało drzwi i nacisną klamkę. Na środku sali stała szklana muzealna gablota. Doskonale wiedział, co w niej jest. Jedna pożółkła kartka, formatu niewiele większego niż A4. Podszedł bliżej i pochylił się nad szkłem. Nie rozumiał, co ludzie w tym widzą: zwykła kartka, a na niej narysowany człowiek: cztery ręce, cztery nogi, wpisany jest w kółko i kwadrat. Sam potrafiłby narysować coś takiego, a może i lepiej. Ale dla niego dobrze że zleceniodawca ma taki gust. W końcu łatwiej przewieźć zwykłą kartkę niż któryś z tych wielkich obrazów.
Popatrzył na zegarek. Zostało pięć minut. Z dołu dobiegł głośny krzyk i wiwaty, pewnie bramka. To może jednak Włosi nie przegrają. Później obejrzy powtórki, ale najpierw praca. Wieczorem przekaże przesyłkę i w piątek po południu wszystko będzie na miejscu. A jutro wsiądzie w samolot do Gdańska i w weekend może umówi się znów z tą blondyną z muzeum. Trochę głupia, ale biust ma niezły i na razie może być. Popatrzył na zegarek. Została minuta. Mocniej naciągnął czarne skórzane rękawiczki i zaczął odliczać w myślach. Dziesięć, dziewięć, osiem… jeden: W całym mieście zgasło światło.
#
Leszek jednym okiem zerkał na telewizor, a drugim na otwarte drzwi gabinetu ojca. Szpakowata głowa pochylała się nad biurkiem. „Powinien tam siedzieć ktoś inny.” — pomyślał i przywołał w wyobraźni obraz wysokiego, otyłego mężczyzny o władczym głosie. Zastanawiał się czy tęskni za ojcem. Przez ostatnie lata nie widywali się zbyt często i chyba zdążyli się od siebie odzwyczaić. Zresztą nigdy nie byli blisko. Ojciec szczerze się ucieszył, gdy Leszek podpisał kontrakt we Francji. Nie przeszkadzało mu nawet, że nie było to polskie wojsko. Najważniejsze, że syn wpisze się w rodzinne tradycje powstań i mundurów. Od tamtej pory widywali się rzadko. Gdyby chciał mógłby przyjeżdżać do Polski częściej, ale nie chciał. Nigdy nie wybaczył ojcu Alki. Miał nadzieję, że stary w końcu zmięknie, że będzie chciał chociaż poznać swoje wnuki. Ale wtedy ojciec związał się z Anną i przestało go interesować cokolwiek innego. Spojrzał w kierunku gabinetu. Rzeczoznawca nadal wpatrywał się przez lupę w leżący na biurku rysunek. Wyglądał jakby się nad czymś głęboko zastanawiał. No cóż, bez względu na to ile to będzie warte, i tak będzie to bardzo dużo. Oczywiście większość z tego trafi do Anny, ojciec zaraz po ślubie zmienił testament, ale część zostanie dla niego i dla Alki. A dzięki temu ona i Jean-Pierre będą mogli pomyśleć o domu pod Paryżem, ich dotychczasowe mieszkanie w starej kamienicy w Paryżu nie było w dobrym stanie i zdecydowanie za ciasne dla czwórki mieszkańców. Z przykrością na to patrzył gdy ich odwiedzał.
— Goooool!!! — Usłyszał krzyk dochodzący z telewizora. No, to jeszcze tylko jedna bramka i Włochy wyrównają. Ale dzisiaj nawet mecz go nie interesował. Wciąż nie docierało do niego, że ojciec nie żyje. Wydawał się niezniszczalny. Ale może za dużo było, jak na jego wiek, egzotycznych podróży z nową żoną, a może czegoś innego. W biurku ojca znalazł Viagrę! Senior rogu Lanowskich wyraźnie starał się korzystać z uroków życia. A może bał się, że sam wypchany portfel nie zrekompensuje młodej żonie trzydziestu lat różnicy. Wezwany lekarz z pogotowia powiedział tylko: wylew. A kilka dni później zadzwonili ze szpitala, że bardzo im przykro, robili, co mogli. Mimo to Leszek wciąż miał wrażenie, że ojciec za chwilę znowu wyjdzie z gabinetu i coś powie, tym swoim władczym tonem, który zmieniał tylko przy Annie. Popatrzył w tamtym kierunku, ale nic się nie zmieniło. Przy biurku nadal siedział szpakowaty mężczyzna, którego widział pierwszy raz w życiu i z uwagą oglądał najcenniejszy rysunek z kolekcji ojca, „Studium dłoni apostoła” Albrechta Durera. Durer był w ich rodzinie jeszcze przed wojną. To było ich dziedzictwo, to, co zostało po przodkach i miało trwać w rodzinie do następnych pokoleń. Tak jak dom z obrazami Kossaka i portretem Marszałka na ścianach. Tradycja, której nie wolno było naruszyć. Ale teraz jednak zostanie naruszona. Anna nie chciała zgodzić się na sprzedaż. Mówiła, że ojciec nigdy by mu tego nie wybaczył. Może się mylił, co do niej. Może wcale nie chodziło jej tylko o pieniądze i rzeczywiście kochała ojca. Ale jest jeszcze Alka! Trzeba zakończyć przeszłość, rozdzielić spadek i każde pójdzie w swoją stronę. Uparł się przy sprzedaży, mimo, że Anna prosiła, żeby pozostawić w rodzinie chociaż ten najcenniejszy eksponat. Chciała zapisać go kiedyś muzeum. Zaskoczyła go. Nie spodziewał się po niej takiego gestu. Ale i tak powiedział: nie. Spadek należy do nich trojga. Jeżeli jest w stanie jego i Alkę spłacić, to może robić z kolekcją co chce. Jeśli nie, sprzedają. Zaraz dowie się ile Durer jest wart. Wiedział, że renesansowy, szkic „Głowy Apostoła” Rafaela, został sprzedany przez londyński dom aukcyjny Sotheby’s za prawie pięćdziesiąt milionów dolarów. Nawet, jeżeli za Durera dostaliby mniej, to i tak to ogromne pieniądze. I nawet Anna będzie musiała się z tym pogodzić.
Mecz się skończył. Spojrzał na wyświetlany na ekranie wynik: Włochy — Argentyna: jeden do dwóch. No to pół godziny nie wystarczyło na wyrównanie. Usłyszał szuranie odsuwanego krzesła. Zobaczył, że ekspert z domu aukcyjnego wstał od biurka i podchodzi do drzwi dzielących gabinet od pokoju telewizyjnego.
— Czy mógłbym pana poprosić?
Leszek wstał i poszedł do gabinetu.
Rzeczoznawca podszedł do biurka, popatrzył na leżące rysunki i podniósł wzrok na Leszka.
— Proszę pana, przejrzałem eksponaty z kolekcji pańskiego ojca i przedstawię orientacyjną wycenę ich wartości. Natomiast, jeżeli chodzi o ten — Wskazał na rysunek Durera. — To rynkowa cena oryginalnych dzieł tej klasy rzeczywiście osiąga, tak jak pan mówił przez telefon, poziom milionów dolarów. Ale to oczywiście dotyczy tylko oryginałów.
— Co ma pan na myśli?
— Że to. — Rzeczoznawca podniósł rysunek złożonych dłoni. — Na pewno nim nie jest. To kopia. Bardzo dobra, ale jedynie kopia. I muszę przyznać, że ten, kto ją zrobił miał poczucie humoru.
GDAŃSK
Magda siedziała na przystanku i przyglądała się przechodniom. Mimo tłumu turystów, ulice były opustoszałe. W taki upał, kto tylko mógł jechał nad morze. Zabytki przecież nie uciekną. Za to sama bardzo lubiła puste i rozgrzane upałem ulice. W taki słoneczny dzień jak ten wszystko wydawało się radosne. Nawet przymusowy brak samochodu miał wiele zalet. Bo w samochodzie nie byłoby tego wszystkiego, co czekało na nią na ulicy: rozgrzewających skórę promieni lipcowego słońca, pisków dzieci bawiących się gumowym lwem z urwanym uchem, zapachu rozgrzanej ziemi ani… fuj! zapachu spalin, jak właśnie teraz, gdy na przystanek podjechał autobus. Odwróciła głowę i zakasłała. Czasem uroki świata jednak przegrywają z wygodą zamkniętego samochodu. Nawet takiego, który nie ma klimatyzacji, bo gdy jej fordzik wyjeżdżał z fabryki, to klimatyzacji jeszcze nie wymyślono. A przynajmniej tak sądziła, czytając na dowodzie rejestracyjnym datę produkcji.
Autobus otworzył drzwi. Z ławki na przystanku podniosła się starsza kobieta. Jej drobną pokrytą zmarszczkami twarz otaczał owinięty wokół głowy warkocz siwych włosów. Staruszka uśmiechnęła się promiennie, gdy młody chłopak, w spodniach z krokiem przy kolanach, przepuścił ją w drzwiach autobusu. Przez chwilę wyglądała z tym uśmiechem jak młoda dziewczyna. Przypominała Magdzie ciotkę Natalkę. Pogrążona w książkach ciotka, po wypadku zabrała do siebie dwójkę dzieci swojego brata. I wzięła się za ich wychowywanie z takim samym entuzjazmem, z jakim podchodziła w życiu do wszystkiego. Lata spędzone u ciotki Magda wspominała z przyjemnością, za to o tym, co było wcześniej wolała nie myśleć.
Na przystanek podjechał masywny srebrny samochód. „Właściwie trudno to nazwać samochodem — pomyślała. — Bardziej pasowałoby: czołg.” Wstała z ławki i podeszła do terenowej Toyoty. Otworzyła klapę bagażnika i włożyła do środka dwie duże torby. Podeszła do drzwi od strony pasażera i wspięła się na wysoko umieszczony mięciutki fotel. Wewnątrz było przyjemnie chłodno, a z głośników płynęły ostre dźwięki improwizacji gitarowej.
— Powinieneś zamontować drabinkę na zewnątrz. Łatwiej by się wsiadało — powiedziała przekrzykując gitarę.
— Cześć siostra. — Robert uśmiechnął się i pochylił z fotela kierowcy, żeby przyciszyć muzykę. — A gdzie twój postrach jezdni?
— Żaden postrach i w warsztacie.
— Który raz zepsuł się w tym roku?
— Przestałam liczyć. Zmieńmy temat — powiedziała z rezygnacją i zapięła pasy.
— Rzuć w cholerę muzeum i przejdź do mnie. To kupisz sobie coś co dla odmiany będzie jeździć. Ile razy ci już to mówiłem?
— Przestałam liczyć. Jest tylko jeden problem, ja naprawdę lubię muzeum. A przynajmniej lubiłam. — Westchnęła, patrząc przez szybę jak Robert włącza się do ruchu.
— Tak źle?
— Źle. To po prostu kretyn. Poprzedni dyrektor, chociaż odróżniał obraz od rzeźby. Ten nie jestem pewna czy nawet tyle wie. A mamy naprawdę cenne eksponaty! A co nowe wybory w pięknym kraju, to nowy dyrektor. I każdy kolejny zna się jeszcze mniej niż poprzedni. Po ostatnim myślałam, że już gorzej się nie da. Okazuje się, że nie doceniłam ludzkich możliwości. Naprawdę, ręce mi już czasem opadają!
— To pomyśl jeszcze raz. Przydałabyś mi się. Moje chłopaki, jak twój dyrektor, nie odróżniają obrazu od rzeźby. No może aż tak to nie, ale i tak potrzebuję fachowca. Spraw takich jak ostatnia jest sporo.
— Zawsze chętnie cię pomogę. Ale nie chciałabym definitywnie rozstawać się z muzeum. Naprawdę lubię tę pracę. No chyba, że na następnego dyrektora przyjdzie kolejny kretyn, to już nie zdzierżę! I wtedy mnie masz.
— Słowo?
— Słowo.
— A sprawę faktycznie mam.
— No to wal. — Magda wygodnie wyciągnęła nogi i z klimatyzowanego wnętrza z przyjemnością patrzyła na rozgrzane upałem ulice. Robert włączył kierunkowskaz i zmienił pas.
— Słyszałaś o studium dłoni Durera?
— No jasne i to nawet o kilku. Durer to jeden z najwybitniejszych twórców renesansu. Wszystko, co namalował lub narysował jest powszechnie znane. A że chętnie szkicował dłonie, to jest ich kilka wersji. Najbardziej znane są Modlące się dłonie z muzeum Albertina w Wiedniu. Narysowane tuszem na niebieskim papierze około roku 1508. Tak w ogóle, to przedstawiają ręce brata Durera. A jeden rysunek dłoni jest nawet w Polsce. Bardzo podobny właśnie do tego z Albertiny. Również wykonany na błękitnym papierze. Mówi się o nim, bo te nazwy są umowne: szkic dłoni apostoła. Ma go w swojej kolekcji Antoni Lanowski w Sopocie. A właściwie miał, bo tydzień temu pan Antoni zmarł.
— Raczej miał, także przed śmiercią.
— Co masz na myśli?
— To kopia.
— Żartujesz? To jest jeden z najcenniejszych eksponatów w polskich kolekcjach prywatnych.
— Nie żartuję.
— Robert, ja znam ten rysunek. To nie jest kopia. Byłam tam niedawno z Henrykiem. Jakieś pół roku temu. I Henryk nie miał wątpliwości, że to oryginał. A on się zna. I nic nie słyszałam, żeby pan Lanowski go później sprzedawał.
— Nikt nie słyszał. Nawet jego syn. I nie ma też żadnego śladu sprzedaży.
— To co się stało z oryginałem?
— Tego właśnie nie wiadomo.
Magda usiadła bokiem na fotelu i popatrzyła na Roberta.
— To dawaj po kolei.
— Proszę bardzo. Wczoraj do Lanowskich przyjechał rzeczoznawca z domu aukcyjnego. Miał wycenić kolekcję. Chcą ją sprzedać, żeby podzielić spadek. I zakwestionował autentyczność. Tyle, że to nie wszystko. Tydzień przed śmiercią Lanowskiego, rysunek był wysłany do innego rzeczoznawcy. Tamten wydał opinię, że to oryginał. Durer wrócił do Lanowskich w zaplombowanym samochodzie. Antoni Lanowski sam sprawdził plomby, pokwitował odbiór i schował rysunek do zabezpieczonej gabloty. Był przy tym jego syn. Gablota jest kuloodporna i zamykana na zamek, który wymaga zarówno klucza jak i szyfru. Poza tym jest podłączona do dwudziestoczterogodzinnego monitoringu. Każda próba otwarcia natychmiast jest zapisywana na komputerach firmy ochroniarskiej. I od powrotu Durera, żadnej takiej próby nie było. Gablota została otwarta ponownie dopiero wczoraj, gdy przyjechał rzeczoznawca, żeby wycenić kolekcję do sprzedaży.
— Czy to oznacza, że Lanowski podmienił rysunki przed włożeniem do gabloty?
— Raczej nie. Cały czas był przy nim syn i potwierdza, że ojciec schował dokładnie to, co przyjechało.
— A co wiesz o tym synu?
— Całkiem sporo. To kumpel jeszcze z Legii Cudzoziemskiej. I właśnie on do mnie zadzwonił. To jest jego spadek. I chciałby się dowiedzieć, co się z nim stało.
— Może zapytam jak laik, ale nie było jakiejś przerw w dostawie prądu? Takiej, która mogłaby ten system monitoringu, chociaż na chwilę zawiesić? Tak, że nie byłoby śladu, że ktoś to jednak otwierał.
— Była jedna i przez dwie sekundy. Tydzień temu. Ale tam jest podłączony dodatkowy system, który podtrzymałby zapisy. To jest naprawdę profesjonalny sprzęt. Uwierz mi, nie było żadnej przerwy w monitoringu. Wszystko dzisiaj dokładnie sprawdzaliśmy od rana.
— A policja?
— Nie było.
— Dlaczego?
— Leszek się obawia, że jeżeli się to rozniesie, że Durer zniknął, to zacznie się szkalowanie jego ojca. Wiesz jak to jest: że wywiózł za granice, że nielegalnie sprzedał. Antoni Lanowski ostatnio dużo podróżował. A nie ma żadnych śladów ingerencji. Chłopaki ode mnie podjechali tam jeszcze wczoraj. Od razu po telefonie Leszka. Sprawdzili wszystko i kompletnie nic nie znaleźli.
— Poza Lanowski nie miał żadnych problemów finansowych. Wręcz przeciwnie. Miał tyle, że nie wydałby tego co nam nawet jeżeliby nieźle szalał. A poza tym, Leszek mówi, że ojciec przywiązywał wielką wagę do tradycji rodzinnej. I że nigdy nie zdecydowałby się na sprzedaż Durera. Bo poza wartością materialną, ten rysunek to jedna z niewielu rzeczy z ich rodziny, która ocalała jeszcze z przed wojny.
— Wiem. Ojciec pana Antoniego ukrył go w czasie okupacji pod podłogą ich willi. A potem przez lata, w ogóle nie przyznawali się, że go mają, żeby ówczesne władze im go nie zabrały. To znana historia.
— No właśnie. Oczywiście wszystko jest możliwe, ale Leszek nie sądzi, żeby ojcu w ogóle przyszło do głowy sprzedawanie Durera. Jeśli już coś by z nim zrobił, to prędzej oddał do muzeum. I dlatego uzgodnili z Anną, że najpierw spróbują po cichu dowiedzieć się, co się stało i zadzwonił do mnie. Swoją drogą, znajomy już sprawdza domy aukcyjne, czy nikt nie oferował tego rysunku do sprzedaży.
— Nikt nie będzie sprzedawał czegoś takiego oficjalnie w domu aukcyjnym, no chyba, że ma to legalnie od Lanowskiego. A taka aukcja to byłaby sensacja i przeczytasz o tym po prostu w gazetach. Kto to jest Anna?
— Macocha Leszka. Chociaż to dziwnie brzmi, bo chyba jest niewiele od niego starsza.
— A, słyszałam o niej. A co z rzeczoznawcą, tym, który wcześniej potwierdził autentyczność? Nie chcę rzucać podejrzeń, ale teoretycznie mógł zapakować do samochodu już kopię i na nią założyć plomby. Jeżeli nikt nie otwierał później gabloty, to chyba najbardziej prawdopodobne, a przynajmniej teoretycznie, że rysunek już przyjechał jako kopia.
— No właśnie i tu jest pewien problem…
— Bo?
— Bo to był Henryk Rozłucki.
— Nasz Henryk?!
— Tak.
— To niedobrze!
— No właśnie.
— Jak się nie wyjaśni to padnie na niego. Nawet, jeżeli nie będzie dowodów, że to on, i tak pozostaną wątpliwości, że może jednak. Tak jak i mnie to przyszło do głowy. Cień zawsze pozostanie.
— Wiem.
Magda zawiesiła wzrok na ulicach, które mijali i zastanowiła się przez chwilę.
— A dlaczego Henryk sprawdzał autentyczność? Były jakieś wątpliwości?
— Nic więcej nie wiem. Chciałbym żebyśmy podjechali jutro do Leszka razem i wtedy sama go zapytasz o co będziesz chciała.
— Chętnie. Nie lubię znikających dzieł sztuki, a jeszcze mniej psucia opinii dobremu człowiekowi jak Henryk. Prawdę mówiąc, jeżeli jakiś dupek żołędny to zorganizował, to mógł zwyczajnie ukraść. Sorry, wiem, że to głupio brzmi, ale jednak byłoby bardziej uczciwe. Za nikim by się później nie ciągnęło. Tak jak tydzień temu ukradli panu Matczukowi rysunek Memlinga. Było zwykłe włamanie. Przykre, no jasne, ale nie było wątpliwości, co się stało. Facet wystąpił o odszkodowanie i na nikogo nie padło. Oczywiście poza złodziejami, których jeszcze nie znaleźli. A tu nawet ubezpieczenie nie zadziała, jeśli nie ma śladów włamania. Oczywiście jest jeszcze szansa, że to sprawa wewnętrzna rodziny Lanowskich. Tak jak było ze srebrnym lichtarzem u Rylskiego, gdy się okazało, że to kuzyn go ukradł. I tak by było w sumie najlepiej, bo wtedy załatwią sobie wszystko po cichu między sobą. Oczywiście, to jutro pojedziemy. Tyle, że mogę dopiero po południu. Rano mam coś do załatwienia.
— Randka?
— Niestety nie. Ale jutro zaczyna się Jarmark Dominikański. I zależy mi, żeby tam być jeszcze przed otwarciem. Możesz mnie zabrać z Jarmarku około dwunastej?
— Jasne.
— A zmieniając chwilowo temat. Kupiłam ciotkom kaszmirowe poncza. Jedno w brązowe etniczne wzory, oczywiście dla Natalii. A dla Julii w kolorze burgunda. Mam nadzieję, że nie przefarbowała włosów, ale jakby, co, to do rudego też będzie pasowało. To na ich imieniny. A na podwójne urodziny po książce. Jedna to album o sztuce zdobniczej gotyku, oczywiście dla Natalii, a dla Julii o historii win. To tak, żebyś się nie zdziwił jak je zobaczysz, bo to prezenty od nas obojga.
— Dzięki siostra. Ile ci wiszę?
— Dwie i pół stówy. No i pojechałam wczoraj do Natalii, upiekłam sernik i szarlotkę. Będą, więc takie jak lubisz to już się możesz zacząć cieszyć. Aha i jeszcze jedno zanim dojedziemy. Ciotka znowu się wzięła za przemeblowanie. Błagam cię wyjaśnij jej, żeby nie dźwigała tych szafek sama, bo jej nie wolno. A ja już nie mam siły. W ogóle mnie nie słucha. Wie, że nie powinna, ale i tak robi, co chce.
— Przestawię jej wszystko jak dojedziemy i będzie z głowy.
— Jak wiesz u niej nie istnieje kategoria wszystko. Zawsze znajdzie coś nowego. Po prostu z nią porozmawiaj. Może ciebie posłucha.
— Spróbuję. Chociaż wątpię czy posłucha. Strasznie jest uparta.
— Wiem, No, w każdym razie spróbuj. I nic jej nie mów o Henryku.
— No jasne, wiem że nie. I mam wielką nadzieję, że on nie ma z tym nic wspólnego. — Robert zwolnił, podjechał pod metalowe kute ogrodzenie, zza którego widać było zabytkową białą willę i kliknął pilotem w stronę bramy. Brama nawet nie drgnęła. Kliknął jeszcze raz i efekt był podobny.
— Znowu nie działa. Wysiądę i otworzę ręcznie. — Magda odpięła pasy i otworzyła drzwi. — Wygląda na to, że poza noszeniem szafek, wizytę na urodzino-imieninach zaczniesz od naprawiania bramy, a ja w tym czasie nakryję stół. Oczywiście, jeżeli jeszcze jakiś stół w tym domu jest, po jej ostatnich przemeblowaniach. — Westchnęła, wysiadła z samochodu i ręcznie otworzyła bramę.
#
Gdy Robert wjeżdżał na posesję, drzwi willi otworzyły się i pojawiła się w nich niska szczupła kobieta. Miała staroświecki siwy warkocz upięty wokół głowy i spodnie w modne etniczne wzory. „Na pewno z ekologicznej bawełny” — uznała Magda. — „A przynajmniej kupione w sklepie, który wspierał uczciwy handel.” Ciotka miała jasne poglądy w wielu kwestiach i konsekwentnie się do nich stosowała.
— Nie działa? — zawołała w stronę Magdy.
— Nie ciociu. Ale Robert zaraz popatrzy. — Magda weszła po schodkach i ucałowała Natalię w policzek. — Dzień dobry.
— Cześć kochanie. — Ciotka przytuliła Magdę. — Niech Robert sobie nie zawraca głowy. Brama nie zając nie ucieknie. A teraz mamy imprezę. Wchodź do środka. — Ciotka weszła do domu, Magda poszła za nią. W ciemnym korytarzu unosił się zapach waniliowego kadzidła oraz książek, które stały w tym domu w każdym kącie. Również w korytarzu. Jako dziecko, Magda mogła nie odrywać się od szeleszczących kartek. Z nabożeństwem przekładała kolejne strony, siedząc na podłodze pod jednym z wypełnionych książkami regałów. Większość tomów dotyczyła historii, zabytków i sztuki, czyli ulubionych tematów ciotki. Ale nie brakowało też powieści. Natalia, jak sama mówiła, od czytania była uzależniona. Mogłaby czytać nawet starą gazetę, jeżeli nic innego nie było pod ręką. Magda to doskonale rozumiała. Miała tak samo. Tyle, że od regałów wolała Kindla. Nie trzeba go było odkurzać. Weszły do salonu z ogromnymi oknami. Magda z u ulgą stwierdziła, że stół jednak ocalał. Tyle, że stał w innym miejscu niż pamiętała z ostatniej wizyty.
— Ciociu, co ten stół robi na środku pokoju?
— Mam wrażenie, że stoi kochanie — powiedziała niewinnie Natalia, patrząc z zaciekawieniem na stół.
— A jak on się tam znalazł? To mam na myśli. Ciocia go przeniosła?
— To przecież tylko jeden mały stolik. — Wzruszyła ramionami Natalia.
— To jeden wielki stół, ciociu!
— Kochanie nie bądź drobiazgowa. — Ciotka szelmowsko do niej mrugnęła. — Wcale nie jest ciężki.
— Ciocia nie powinna…
— Wiem — powiedziała spokojnie Natalia i otworzyła szufladę komody. — Który bierzemy, zielony czy brązowy? — Wyjęła z szuflady dwa obrusy i pokazała Magdzie.
Magda wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła powietrze. „Przecież nie będę się z nią kłócić w urodziny.”
— A który ciocia woli? — powiedziała już spokojnie.
Natalia przez chwilę przenosiła wzrok z jednego na drugi.
— Ten — zdecydowała w końcu. Wyjęła zielony i położyła na stole. Magda postawiła torebkę na sofie.
— Ciociu, idę umyć ręce i zaraz wszystko przygotuję.
— Idź dziecko Idź.
Poszła do łazienki. W lustrze obejrzała jak sprawuje się jej nowy tusz do rzęs. Na szczęście dał radę i nie spłynął na policzki pomimo upałów. Rozczesała kręcone blond włosy, które pod wpływem temperatury powietrza zaczęły się już skręcać w sprężynki. I odłożyła grzebień na przeznaczoną dla niej półkę. Obok była półka Roberta. Wciąż było na nich widać, teraz już trochę wyblakłe, naklejki, którymi oznaczyli je jeszcze w dzieciństwie. U Magdy śmiała się Pszczółka Maja, a u Roberta Han Solo z Gwiezdnych Wojen siedział przy sterach frachtowca. Umyła ręce i wróciła do ciotki.
Stół był już nakryty obrusem. Natalia właśnie stawiała na nim ciasto upieczone przez Magdę poprzedniego dnia.
— Ciociu, to może ciocia pokroi, a ja pójdę po resztę. — Poszła do kuchni i zaczęła przynosić do salonu kolejne dania przygotowane na dzisiejszą uroczystość.
Trzasnęły drzwi wejściowe. W salonie pojawił się Robert.
— Dzień dobry ciociu. — Podszedł do Natalii i pocałował ją w policzek. — Bramę naprawiłem.
— Dobry chłopiec jesteś — przyznała ciotka i wyciągnęła rękę, żeby pogłaskać go po głowie. Magda stłumiła uśmiech. Robert musiał się pochylić, bo niska Natalia nie miała szans dosięgnąć jego stu dziewięćdziesięciu dwóch centymetrów. Magda uchwyciła wzrok brata i wskazała mu oczami stół i szafki. Zmarszczył brwi zaskoczony, ale po chwili zrozumiał. Odchrząknął.
— Ciociu… — zaczął poważnym tonem.
— Wiem kochanie — przerwała mu spokojnie Natalia — Jak sądzę Magda prosiła cię, żebyś mnie przekonał, żebym nic nie nosiła. I nic nie noszę, Magda nosi. — Wskazała na bratanicę stojącą w drzwiach z półmiskiem sałatki w majonezie w rękach. — Możesz, więc uważać zadanie za wykonane. To już mamy z głowy? — zapytała uprzejmie Natalia patrząc na nich na zmianę. Robert spojrzał na Magdę, rozłożył ręce w geście bezsilności. Ale ledwo ukrył uśmiech widząc zadowoloną z siebie ciotkę. Magda pokręciła głową z rozczarowaniem, podeszła do stołu i postawiła na nim półmisek.
— Ciocia mnie kiedyś wykończy — powiedziała z rezygnacją.
— Ale jeszcze nie teraz kochanie. — Natalia z zadowoleniem uznała temat za zamknięty. — Teraz będzie impreza. I nie zawracajcie sobie już tym głowy. To był tylko jeden mały stół. Ale potem pokaże Robertowi szafki, które są do przeniesienia i już nic nie robię sama. Nic. — Na potwierdzenie tych słów podniosła ręce do góry, pokazując, że są puste i zerknęła z ciekawością na dwie siatki, które wniósł do domu Robert. — No dobrze, to teraz prezent.
— Ale żeby nie było, że odpuściłam — powiedziała stanowczo Magda. — Uznajemy to tylko za urodzinowe zawieszenie broni. — Natalia uśmiechnęła się niewinnie. — No, to prezent. — Dyskretnie wskazała Robertowi jedną z siatek. — Wszystkiego najlepszego ciociu. Niech nam ciocia żyje bardzo bardzo długo. I żeby spełniło się wszystko, czego ciocia sobie życzy. — Ucałowała Natalię w oba policzki, a Robert dołączył do nich i podał siatkę.
— Ja zawsze sobie życzę tego samego, kochani. Żeby było interesująco i żebym miała nowe książki do czytania. Czy to książka? — zapytała z nadzieją.
— Też — przyznała Magda i z uśmiechem rozejrzała się po ścianach zastawionych regałami. Była ciekawa, gdzie ciotka zmieści kolejną albo kiedy regał z książkami stanie też w łazience. Bo nie było już miejsca nigdzie indziej. Chociaż gdyby nie czytnik, to u niej w domu zapewne byłoby tak samo. Ciotka wyjęła książkę o sztuce gotyku. Usiadła na sofie i zaczęła przeglądać. Robert i Magda czekali aż rozpakuje kolejny prezent, ale Natalia doszła do opisu włoskiego relikwiarza i pogrążyła się w czytaniu.
— Ciociu — powiedziała cicho Magda. Natalia podniosła wzrok znad książki, popatrzyła na nich niezbyt przytomnie i po chwili roześmiała się. — Przepraszam kochani. Ale bardzo interesujące zdobienia ma ten relikwiarz. Jak ostatnio byłam z Henrykiem na randce, to w galerii widzieliśmy podobny.
Robert i Magda wymienili spojrzenia.
— Coś nie tak? — zainteresowała się ciotka patrząc na nich uważnie.
— Nie ciociu — powiedział szybko Robert. — Ale jest jeszcze jeden prezent. — Podszedł do siatki. Wyjął z niej wełniane ponczo w etniczne wzory i podał ciotce.
— Jakie ładne! — Natalia pogłaskała wełnę i wstała z sofy. — Idę przymierzyć. To chodź chłopcze pokażę ci po drodze, które szafki są do przestawienia. Mogłabym to zrobić sama, ale jak Magda jest taka uparta, to niech jej będzie. — Ciotka mrugnęła do Magdy, wzięła ponczo i zaprowadziła Roberta do drugiego pokoju.
Magda pokręciła głową z dezaprobatą i podeszła do komody, żeby wyjąć talerzyki do ciasta. Odsunęła szufladę i jej wzrok padł na niewielkie zdjęcie w rzeźbionej ramce stojące wśród bibelotów, które ciotka przywoziła z różnych podróży. Na zdjęciu widać było Natalię i Henryka nad morzem. Ciotka trzymała w ręku czerwoną różę. Zdjęcie musiało być zrobione niedawno, bo wcześniej go nie widziała. Stała nad otwartą szufladą komody i przez chwilę patrzyła na fotografię.
#
— A to moi drodzy, winko domowej roboty, takie nigdy nie zaszkodzi. — Ciotka podała, przez zastawiony stół butelkę Robertowi. — Rozlej chłopcze. Ty prowadzisz, ale my z Madzią się napijemy. Na jutro mam jeszcze kilka, więc możemy szaleć. — Robert wziął butelkę i nalał wiśniowy płyn do kieliszków. Odstawił wino i wrócił do jedzenia sernika.
— A jutro, kto będzie? — Magda nałożyła sobie na talerz panierowane grzyby, nową specjalność ciotki. Spróbowała i przyznała, że rzeczywiście są dobre.
— Jeszcze są marynowane grzybki. — Natalia podsunęła jej salaterkę.
— Chętnie ciociu. — Magda dołożyła grzyby do grzybów. Mogła jeść je w każdej postaci. I wróciła do jedzenia.
— Jutro przyjdzie kto będzie miał ochotę kochanie. Jak zwykle. No poza Henrykiem, bo poleciał do Genewy. Jego brat Antek przedwczoraj zachorował. Ale podobno już lepiej. I jak wróci w poniedziałek, to będzie trzecia impreza. Tylko dla nas dwojga. — Ciotka mrugnęła do Magdy. — Od nadmiaru głowa nie boli. A jak tam w muzeum? Coraz lepiej czy coraz gorzej?
— Poproszę o inny zestaw pytań.
— Aż tak źle? — Zainteresowała się ciotka. — Wiesz, jak tam pracowałam, to też zmieniali dyrektorów. ale dało się jakoś przeżyć, chociaż przyznaję, że czasem nie było łatwo. Ale…
Rozległo się głośne kuuukuuuuuuu. Magda podskoczyła i upuściła widelec.
— Julia przyjechała. — Natalia wstała z krzesła. — To moja nowa melodyjka dzwonka: kukułka — wyjaśniła. — Prawda, że ładna? — I nie czekając na odpowiedź poszła otworzyć drzwi.
Magda schyliła się i podniosła widelec z dywanu.
— Po jej ostatnim dzwonku… Co to było? — powiedział ze spokojem Robert. -Chyba fragment jakiejś opery, miałem ochotę podłączyć jej punk rocka. Chciałbym zobaczyć jej minę.
— Jak ją znam to byłaby zachwycona. Że coś niezwykłego. Lepiej bardzo cię proszę nie rób tego. Jak jej się spodoba, to będzie nas katować punk rockiem
— … Moja droga, nie będę sobie farbować włosów. — Doszedł ich z korytarza głos Natalii — I lubię warkocz. Też powinnaś sobie zapuścić. Nie miałabyś takich strąków. No, ale ten kapelusz, to jest całkiem całkiem, I będzie pasował do ponczo, które dostałam od dzieci.
— Chodź dziecko — Magda zwróciła się do Roberta. — Idziemy się przywitać, bo zaraz się pokłócą.
— … Właśnie, że ubieram się elegancko, Ty się po prostu nie znasz… — Rozbrzmiewał dalej głos ciotki, gdy wchodzili do holu. Natalia stała przed wiszącym w korytarzu lustrem i mierzyła beżowy kapelusz z wielkim rondem, będący zapewne urodzinowym prezentem od siostry. Obok stała elegancka kobieta, tego samego wzrostu co Natalia i o identycznej figurze, ale z włosami ufarbowanymi na platynowy blond, mocnym makijażem, w wizytowej sukience i czerwonych szpilkach.
— Dzień dobry ciociu. — Magda i Robert podeszli do nowo przybyłej.
— Witajcie moi drodzy. — Julia ucałowała ich po kolei i wróciła do omawiania z siostrą kwestii kapelusza. Magda patrzyła na ciotki i jak zwykle nie mogła się zdecydować, czy są do siebie bardzo podobne, czy wręcz przeciwnie, zupełnie różne. Stojące przed lustrem bliźniaczki właśnie wyrywały sobie z rąk nakrycie głowy, żeby pokazać jak należy je nosić.
— Tyle lat pracowałam na scenie, to chyba wiem jak się kapelusz nosi? — Prezent znalazł się w posiadaniu Julii, która chwilę wcześniej ściągnęła go z głowy siostry. — W muzeum na pewno cię tego nie uczyli. Tak! Widzisz? Tak nisko.
— To jeszcze chyba musiałabym sobie peryskop kupić, żeby coś spod tego ronda widzieć, jak ma być tak nisko. Dawaj, jest mój. — Natalia zabrała siostrze beżowe nakrycie głowy i założyła na siebie. Julia spojrzała w lustro, wyjęła z torebki grzebień i poprawiła rozczochrane włosy.
— Tak będzie! — Ciotka Natalia ściągnęła kapelusz mocno na tył głowy.
— Weźcie ją! Ja z nią nie mogę — jęknęła Julia w kierunku Magdy i Roberta. — Jak ty wyglądasz? — Odwróciła się do siostry. — Nie tak! Ja naprawdę nie wiem, jak z tobą wytrzymałam prawie sześćdziesiąt lat — zwróciła się do sufitu.
— Sześćdziesiąt pięć — powiedziała Natalia z jadowitą satysfakcją. — Nie odejmuj sobie.
— Jędza!
— Zołza. — Nie pozostała dłużna Natalia. — No dobrze, ale poza tym jest bardzo ładny i bardzo ci dziękuję — powiedziała nie zdejmując nakrycia głowy. — A to jest prezent dla ciebie. — Wzięła z półki, stojącego w pobliżu regału, niewielkie pudełko owinięte złotym papierem i podała siostrze. Julia rozpakowała prezent i oczy jej zalśniły na widok czarnych koronkowych rękawiczek. — Dziękuję Natalko, są prześliczne.
— A to ciociu od nas — Robert w międzyczasie przyniósł drugą siatkę z prezentami. Julia odstawiła na szafkę swoją wielką białą torebkę typu worek, która zapewne była ostatnim krzykiem mody i wyjęła z siatki ponczo w kolorze burgunda. Od razu przymierzyła.
— Ładnie — przyznała Natalia patrząc na siostrę. — I pasuje ci ten kolor. Elegancko wyglądasz. — Julia obróciła się kilka razy przed lustrem i było widać, że jest zadowolona z prezentu.
— Bardzo wam dziękuję. — Podeszła do Magdy i Roberta i ucałowała ich po kolei.
— I jeszcze jest książka, ciociu — Magda sięgnęła do siatki i podała Julii kolejny prezent. — Ten jest imieninowy, a tamten urodzinowy, albo odwrotnie, to już jak ciocia woli.
Julia wzięła książkę, zerwała foliową obwolutę i zaczęła przeglądać, Tak jak wcześniej jej siostra, ciągle stojąc w korytarzu, zaczęła od razu czytać. Tyle, że rozdział o najdroższych winach świata.
„Jednak podobne” — pomyślała Magda, patrząc na zaczytaną ciotkę.
— No dobrze dość tego gadania. Idziemy do stołu — zainterweniowała Natalia. Zdjęła z głowy kapelusz i odłożyła na półkę. — Naprawdę ładny, bardzo ci dziękuję Juleczko. — powiedziała w kierunku siostry. — Chodźmy już do pokoju.
Julia posłusznie schowała książkę do torebki, a Natalia jeszcze raz zmierzyła siostrę wzrokiem. — Musisz więcej jeść, za chuda jesteś. — Oceniła figurę bliźniaczki, identyczną jak jej własna, tyle, że zapewne poprawioną gorsetem. Julia potraktowała to, jako komplement i zerknęła w lustro z zadowoleniem. — Ten twój cię chyba nie karmi — uznała Natalia, po czym odwróciła się i poszła do salonu.
— Znowu zaczynasz? Sama się karmię! — Ciotka Julia weszła do salonu i usiadła przy stole. Oceniła zawartość półmisków i tak jak Magda nałożyła na talerz grzyb. Tak samo jak i bratanica, mogła jeść je w każdej postaci. — A Janusz…
— Janusz? To jakiś nowy? Robert obsługuj ciotkę, bo ona już starsza pani jest… Auć, no co mnie kopiesz — zwróciła się z pretensją do siostry. — No dobra, a co do tego Janusza, to chyba jeszcze nie znam?
— Nie znasz. Poznałam go w zeszłym tygodniu jak kupowałam bransoletkę. — Julia wyciągnęła rękę gdzie na nadgarstku, błyszczały oprawione w złoto brylanciki. — Dziś to ściśle rodzinna uroczystość, ale następnym razem wam go przedstawię.
— Poznałaś go jak kupowałaś bransoletkę? To może jubiler? — Zainteresowała się Natalia. — Bo wiesz, mnie aktualnie interesuje temat opraw biżuterii w XVI wieku…
— Nic nie będzie wiedział gwarantuję. — przerwała jej siostra. — Nie jubiler, tylko polityk. Były ambasador, a ostatnio w Czechach. Po prostu spotkaliśmy się w sklepie.
— Politycy mnie nie interesują — powiedziała Natalia stanowczo. — Chociaż może być to porządny człowiek. Wyjątki się zdarzają.
Julia pokręciła głową
— A ty znowu swoje? Bywają przyzwoici politycy. Tyle, że nie za często. Nie czepiaj się. Janusz jest porządny. I przystojny. — Uśmiechnęła się z rozmarzeniem.
— Stara, a głupia — powiedziała z dezaprobatą Natalia.
— Jak ciocia to robi? — Wyrwało się Magdzie pytanie, które zawsze ją nurtowało. — Ma ciocia więcej wielbicieli po sześćdziesiątce, niż ja do tej pory wszystkich razem.
— Bo ty jeszcze jesteś młoda kochanie i mało o życiu wiesz — powiedziała wyraźnie zadowolona Julia. — Z mężczyznami, to trzeba umiejętnie. A poza tym — wzruszyła ramionami — zawsze się tak jakoś kręcili. I wokół Natalii też. — Wskazała oskarżycielsko na siostrę palcem zakończonym pomalowanym na czerwono paznokciem. — Tylko ona ciągle z nosem w książkach albo w muzeum albo w bibliotece. I tak w kółko.
— Chociaż głowy nie zawracali. — Natalia wzruszyła ramionami. — A na stare lata człowiek mądrzejszy i lepiej wybiera.
— A tam, głupia jesteś.
— Sama jesteś głupia.
— To może sałatki. Owocowa. — Magda gwałtownie wstała i podsunęła ciotkom półmisek ozdobiony kawałkami pomarańczy. — Bardzo smaczna i dietetyczna — dodała, żeby utrafić w gust obu ciotek i skierować ich uwagę na coś innego.
Sałatka pogodziła siostry Olszańskie. Z wyraźnym zadowoleniem zajęły się jedzeniem.
— Bardzo dobra ta sałatka — przyznała po chwili Julia. — A tak mnie zagadałaś — zwróciła się do siostry, że zapomniałam, że mam dla ciebie jeszcze jeden prezent.
— Wcale cię nie zagadałam, tylko masz sklerozę.
— Sama masz sklerozę — odparła z godnością Julia i sięgnęła do swojej modnej wielkiej torebki. — Proszę. — Wyjęła z niej biało-złote metalowe pudełko w kształcie palmowego liścia i podała siostrze. — Lubisz dobrą herbatę. Znajomi akurat przywieźli z Dubaju. Podobno sam szejk ją pija. Pomyślałam, że będzie ci smakowała.
Natalia podniosła się i cmoknęła siostrę w policzek.
— Bardzo dziękuję Juleczko, zaraz zaparzę.
Wszyscy spróbowali przywiezionej przez Julię herbaty. Smakiem nie zrobiła oszałamiającego wrażenia, ale Magdę zainteresowało białe i pokryte złoceniami, metalowe pudełko w kształcie liścia, na którym błyszczały arabskie litery. Takiego jeszcze nie widziała. Oglądała je z zainteresowaniem.
— A jak ciociu serial? — zapytała Julię odkładając pudełko. Miała nadzieję, że nie strzeliła gafy, bo z założenia nie oglądała telewizji. I nawet nie była pewna, czy serial jest jeszcze emitowany.
— Dobrze kochanie. Nadal kręcimy. I nawet moja rola robi się coraz większa. Ale i tak się nudzę. — Julia wzruszyła ramionami. — To już nie to, co kiedyś, gdy co wieczór grało się w teatrze. Brakuje mi tej adrenaliny. Występy na żywo to jednak coś innego. Chętnie bym do nich wróciła chociaż od czasu do czasu. No dobrze, ale dość o tym, Robert nalej mi jeszcze winka. Musze przyznać, że ci się siostra udało. Zawsze miałaś dobrą rękę do win.
— Pij na zdrowie. Mam dla ciebie jeszcze całą butelkę. Albo i kilka, jeśli chcesz.
— Chcę. — Julia przesłała w powietrzu siostrze buziaka i wypiła kolejny łyk z kieliszka.
Wino owocowe ciotki Natalii znikało w szybkim tempie i na zakończenie wieczoru, w ramach wspomnień z młodości, ciotki odśpiewały w duecie „Przybyli ułani.”
Ciągle trzymając się za brzuch ze śmiechu, Magda i jedyny trzeźwy w tym gronie Robert, opuścili dom ciotki dopiero po północy.
— Jutro o dwunastej na Jarmarku, tak? I pojedziemy do Leszka? — zapytał Robert, gdy odwieziona do domu Magda wysiadała pod blokiem z samochodu.
— O dwunastej — potwierdziła. — I jedziemy. Pewnie jutro będzie mnie głowa bolała, ale co tam. — I mrucząc pod nosem „Hej sokoły” poszła do mieszkania.
#
Nadal nucąc Hej Sokoły, które po wizycie u ciotek nie chciały się od niej odczepić, wyszła spod prysznica. Zrobiła kawę, usiadła w fotelu i włączyła komputer. Czasem myślała, że wolałaby żyć w jakimś zaścianku, Bez dostępu do mediów i do najnowszych wiadomości. Telewizora pozbyła się już dawno, ale póki, co nie mogła sobie odmówić, przyjemności, albo masochizmu, bo nie była pewna, która wersja jest bardziej trafna, codziennego sprawdzania informacji w Internecie. Chociaż zwykle na widok tychże natychmiast podnosiło się jej ciśnienie. No, ale z drugiej strony trudno udawać, że żyje się w lesie. I tak jak codziennie z pobieżnej lektury dowiedziała się, co kto powiedział w Sejmie. Musiała przyznać, że reprezentanci narodu mają bardzo bogate słownictwo i to z zakresu, którego ciotka nigdy nie pozwoliłaby jej używać publicznie. No cóż, czasy się zmieniają — pomyślała — pytanie tylko czy na lepsze.” Za istotną wiadomość uznano wątpliwości w kwestii tego czy biust znanej aktorki jest naturalny czy może nie. Nie udało się jednak tego ostatecznie rozstrzygnąć, bo główna zainteresowana odmówiła komentarza. A na samym dole strony umieszczona była krótka notatka, która spowodowała, że odstawiła kawę i powiększyła tekst na ekranie.
„W dniu wczorajszym podczas awarii prądu, która na kilka minut sparaliżowała całe miasto, z muzeum Gallerie dell’Accademia w Wenecji został skradziony renesansowy rysunek Leonarda da Vinci Człowiek witruwiański. Włoska policja odmawia komentarzy. Losy bezcennego dzieła pozostają nieznane”. Na zdjęciu obok notatki, pokazano umieszczony na pożółkłym papierze, rysunek nagiego mężczyzny, przedstawionego w dwóch nałożonych na siebie pozach, tak, że widać było cztery ręce i cztery nogi, a cała postać wpisana była w okrąg i kwadrat. Magda szybko weszła na stronę Gallerie dell’Accademia, ale nie było żadnych nowych wiadomości. Odłożyła laptop i zdjęła z półki niedawno kupiony album „Sztuka i kultura renesansu”. Na okładce widniał skradziony właśnie Człowiek witruwiański, Popatrzyła przez chwilę na rysunek i zaczęła przeglądać kolejne kartki. Na błyszczącym papierze lśniły kolorami „Mona Liza” i „Ostatnia wieczerza”, również mistrza Leonardo. Dalej był fresk Michała Anioła „Stworzenie Adama” z kaplicy Sykstyńskiej w Watykanie. Za nim obraz „Madonna ze Szczygłem” Rafaela. Przekładała kolejne kartki. Wśród wybitnych dzieł nie zabrakło też Tryptyku Sąd Ostateczny Hansa Memlinga ze zbiorów Muzeum Narodowego w Gdańsku. Na końcu książki było kilka szkiców dłoni wykonanych, na początku XVI wieku, przez mistrza niemieckiego renesansu Albrechta Durera. Długo wpatrywała się, w złożone jak do modlitwy, błękitne dłonie apostoła.
#
Wyciszyła terkoczący budzik i z powrotem opadła na poduszkę. Po kilku minutach budzik zaczął dzwonić ponownie. Znowu go wyciszyła i jak codziennie operacja ta powtórzyła się kilka razy. Jeżeli czegoś rzeczywiście szczerze nie lubiła, to porannego wstawania. Poglądy w tej kwestii miała ustalone. Dzień nie powinien zaczynać się przed dziesiątą, wcześniejszą porę można uznać za blady świt. Otworzyła jedno oko i popatrzyła na cyferblat. Dziewiąta. No cóż, ale czasem trzeba się poświęcić dla idei. Dzisiaj był właśnie taki dzień. Sobota. I pierwszy dzień Jarmarku Dominikańskiego. Zamierzała na nim być zanim ktoś inny z muzeum zdąży się tam pojawić. Otworzyła drugie oko i zrzuciła kołdrę. Ciągle jeszcze nie całkiem przebudzona poczłapała do łazienki. Po drodze włączyła ekspres. „Jeżeli ekspres do kawy nie jest najważniejszym wynalazkiem ludzkości to na pewno jednym z ważniejszych” — uznała ziewając. Po piętnastu minutach siedziała w kuchni z kawą i przeglądała wiadomości. Niestety nie było nic nowego o da Vincim. O włamaniu do Gallerie’dell Academia pisały teraz wszystkie portale, ale powtarzali tylko tę samą wiadomość: policja odmawia udzielania informacji. Dopiła kawę i wyszła z pokoju. Zawsze uważała, że latem przyjemnie ubierać się do wyjścia. Bo nie trzeba się ubierać. Założyła letnie buty pasujące do ulubionych dżinsów i wyszła na ulicę. Ostatni dni lipca nadal trzymały poziom. Słońce mocno świeciło. Rozpoczął się kolejny upalny dzień. Na niebie nie było ani jednej chmurki. Popatrzyła na zegarek, dziewiąta trzydzieści. To będzie na miejscu przed dziesiątą. Jeszcze przed oficjalnym otwarciem. Najważniejsze, żeby być na samym początku, bo wtedy jest duża szansa na coś szczególnego. Była ciekawa, co tym razem znajdzie. Zawsze udawało jej się znaleźć coś wyjątkowego. Wystarczy tylko dobrze patrzeć i mieć wyczulone oko. I wiedzieć czego się szuka. W tym roku miała dobre przeczucia. Może to będzie jej rok.
Gdy tylko doszła do przystanku podjechał autobus. Wsiadła i wyglądała przez szybę. Na ulicach widać było grupki ludzi. Turyści. Część z nich też dziś przyjedzie na Jarmark. Ale turyści nie stanowili konkurencji. Szukali czegoś zupełnie innego niż ona. Przeważnie. Bo dwa lata temu, pewna pani, której palce aż uginały się od złotych pierścionków, postanowiła przelicytować chwilę wcześniej znaleziony przez Magdę obrazek zachodu słońca na plaży w Brzeźnie. Na piasku, oddanym w kolorach niebiesko pomarańczowych, nie wiedzieć czemu siedział jeleń. Nie był to może szczyt oczekiwań Magdy, ale dzieło było warte uwagi. Jednak, gdy upierścieniona pani uparła się na to samo i podbijała cenę, Magda odpuściła. Była tylko ciekawa czy kobieta kupowała ten obrazek z takich samych powodów jak ona.
Autobus zatrzymał się na przystanku. Wysiadła. Jakaś starsza para siedziała na ławce. Wachlowali się gazetą. Widocznie pogoda dawała im się we znaki. Z siatki, którą trzymali wystawały kijki owinięte kolorowym materiałem. Parawan. Czyli jadą na plażę, a nie na Jarmark i bardzo dobrze. — pomyślała Magda i przeszła przez Złotą Bramę. Na Długiej nie było straganów, ale i tak było sporo ludzi. Jarmark dominikański zawsze przyciągał tłumy. Duża grupa Japończyków robiła zdjęcia wszystkiego dookoła. Mimo słońca, błyskały flesze. Skręciła w boczną ulicę. Zerkała na kolejne stragany. Już pojawiał się na nich towar, mimo, że jeszcze nie było oficjalnego otwarcia. Jedzenie, kosmetyki, skarpetki, bluzki, torebki, filcowe ozdoby. Gdzieniegdzie bursztyn. Doszła do Straganiarskiej. Tu były stoiska dla kolekcjonerów, a zaraz obok wyroby rzemieślnicze. Stare zegarki, pocztówki, kilka zabytkowych mebli, porcelanowe filiżanki, spodeczki i trochę biżuterii stylizowanej na zabytkową. No i trochę metalowych śmieci udających antyki. Czyli wszystko to, czego można się spodziewać po jednym z największych jarmarków w Europie. Ale nie widziała niczego specjalnego. Zwiedzających z każdą chwilą przybywało. Szła powoli od stoiska do stoiska. I w końcu znalazła to, czego szukała.
Na jednym ze straganów stała porcelanowa figurka. Dość duża, mogła mieć ze trzydzieści centymetrów wysokości. Przedstawiała baletnicę w krótkiej błękitnej sukience. Tancerka była solidnej budowy, a jej duże ciało zostało osadzone na odpowiednich do jego wielkości mocno zbudowanych nogach. Całość wieńczyła malutka główka, przypominająca rysami dobrze odżywione niemowlę. Włosy tancerki schowane były pod czymś, co wyglądało na ściśle dopasowany czepek. Baletnica robiła niezapomniane wrażenie. Sprzedawca wystawił na stoisku dwie identyczne figurki. A pod stołem widoczna było drewniana skrzynia, w której na trocinach leżało kolejne kilkanaście takich samych tancerek. „No trudno. Jeżeli ktoś inny też ją wypatrzy, to i tak najważniejsze, że i ja będę ją miała. Na pewno jest tego warta.” Spojrzała na napis namalowany farbą na skrzyni: Made in Italy, Venezia. „Nigdy nie miałam wielkiego mniemania o współczesnej sztuce włoskiej. Ale tą tancerką to nawet mnie zaskoczyli”. Podeszła bliżej, wzięła do rąk figurkę i zaczęła oglądać z bliska.
— Ile za to? — zapytała sprzedawcy.
— Dwieście.
— Za drogo. — Obojętnie odłożyła figurkę.
— A co pani chce? To świeżo z Włoch przyjechało. Musiałem jeszcze za ekspres dopłacić. Specjalnie na Jarmark. I z Wenecji. A to miasto miłości, gondolierzy, zakochani. Może szczęście przyniesie i narzeczonego pani sobie znajdzie. Bo coś obrączki na palcu nie widzę. — sprzedawca wymownie popatrzył na dłoń Magdy. — A nigdzie pani tak tanio nie kupi jak u mnie. I jaka duża ta tancerka — zachwalał. — Trzydzieści dwa centymetry! To porządna figurka, a nie to co na innych straganach, tam tylko takie maleństwa mają. To co, bierze pani? Za sto osiemdziesiąt?
— Na dobry początek, żeby miał pan dobry utarg w tym roku, dam pięćdziesiąt. Nie może pan przecież stracić pierwszego klienta. To pecha na cały Jarmark przynosi. — Uśmiechnęła się Magda.
Sprzedawca popatrzył na nią z niechęcią. Biznes biznesem, ale szczęście też się liczy w interesach. Magda co roku bywała na Jarmarku i umiała się targować. Sprzedawca chwilę się zastanowił, ale nie dawał za wygraną.
— No co pani?! Mowy nie ma! Za taką figurkę? To Włoska! Sto dwadzieścia.
— Pięćdziesiąt pięć.
— O witam, pani Magdo.
Odwróciła się słysząc swoje imię i zamarła. Za nią stał dyrektor muzeum.
— Witam panie dyrektorze — odpowiedziała niepewnie.
— A co tu pani kupuje? Baletnica z porcelany? To coś wartościowego?
„Kretyn! Psuje negocjacje”. — Odłożyła figurkę. — Panie dyrektorze, może zechciałby pan ocenić fachowym okiem wystawiony tu towar? — zapytała grzecznie. — Chętnie usłyszałabym pańską opinię.
Dyrektor wyprostował się i zlustrował wzrokiem stoisko.
— Dobrze. Zapoznam się i przedstawię pani moje zdanie. — Z poważną miną przeszedł na drugi koniec stołu i zaczął skrupulatnie oglądać każdy z leżących na straganie przedmiotów.
— Widzi pan, już panu szczęście przynoszę. Kolejny klient ogląda — powiedziała szeptem do sprzedawcy. — To co, pięćdziesiąt pięć?
— Da pani sześćdziesiąt i będzie zgoda.
Wyjęła z portfela ustaloną kwotę i podała banknoty sprzedawcy. Ten szybko schował pieniądze, zapakował baletnicę do tekturowego pudełka i wręczył siatkę Magdzie. Zdążyli sfinalizować transakcję zanim dyrektor pojawił się z powrotem.
— Przejrzałem prezentowany towar — powiedział dyrektor wyniosłym tonem — i mogę pani udzielić kilku wskazówek. Zapraszam tutaj. — Wskazał ręką na drugi koniec stołu. Magda grzecznie poszła za nim. Wysłuchała przydługich prelekcji na temat fajansowego lichtarza oraz dwóch zegarków niewiadomego pochodzenia.
— I rzeczywiście muszę przyznać, że jedynym przedmiotem godnym zainteresowania jest tancerka, na którą zwróciła pani uwagę. Cieszę się, że moi pracownicy potrafią ocenić wartość dzieła. W figurce baletnicy widać wyraźne wpływy baroku kontrastujące z… — Magda uprzejmie przytakiwała, ale nawet nie próbowała słuchać. Po dłuższej chwili dyrektor wydawał się usatysfakcjonowany. — Cieszę się, że chętnie korzysta pani z wiedzy przełożonego, pani Magdo. Nie należy zmarnować żadnej okazji żeby podnosić kwalifikacje. Także zakupię taką figurkę do mojej kolekcji, bo to niewątpliwie wartościowe dzieło. Doceniam, że także w prywatnym czasie poszerza pani swoje zbiory sztuki. To zupełnie jak ja. Nie będę już pani zatrzymywał, ale rozumiem, że widzimy się jutro? To bardzo ważne dla pracowników, żeby integrować się w zespole. A przełożony powinien dawać temu przykład. Także jutro państwa oczekuję.
— Oczywiście panie dyrektorze. Na pewno jutro będę. Do zobaczenia. — Zabrała siatkę z figurką. I żeby nie zmienił zdania i nie zaczął wygłaszać kolejnego wykładu, szybko odeszła od stoiska. Usłyszała jeszcze, jak na pytanie dyrektora o cenę tancerki, sprzedawca powiedział: „pięćset”. Odwróciła się dyskretnie i zobaczyła, że jej szef wyciągnął portfel i płaci. Pokręciła głową z niedowierzaniem i poszła dalej. Gdy oddaliła się na bezpieczną odległość, zwolniła i już spacerowym krokiem przechodziła obok kolejnych straganów. Przeglądała ich zawartość dla czystej przyjemności. Nie szukała już niczego specjalnego.
#
Przy kolejnym stoisku doszedł do niej dźwięk hejnału. A zaraz potem bębny. Spojrzała na zegarek. Dwunasta. Zaczynała się uroczysta parada na otwarcie Jarmarku. Poszła pod prąd, zmierzających w kierunku Ratusza, ludzi i skierowała się na parking. Robert już czekał. W jasnych dżinsach, przeciwsłonecznych okularach i białej koszulce opiętej na opalonych ramionach, stał oparty o swój wielki srebrny samochód. Przechodząca obok dziewczyna dyskretnie na niego zerknęła. Przeszła kawałek dalej i odwróciła się, żeby otwarcie spojrzeć jeszcze raz. Robert zsunął okulary i popatrzył na nią znad oprawek. Dziewczyna zawahała się, ale zobaczyła podchodzącą Magdę. Z niechęcią zmierzyła ją wzrokiem, wzruszyła ramionami i odeszła.
— Przykro mi braciszku, chyba dzisiaj nici z podrywu — powiedziała Magda podchodząc do Roberta — Swoją drogą, czasem się zastanawiam, czy nie powinnam kupić sobie T-shirta z napisem „siostra”. Z takimi dużymi literami. Koniecznie i z przodu i z tyłu. I zakładać za każdym razem, kiedy się z tobą spotykam. Może potencjalne wielbicielki nie czułyby się wystawiane do wiatru jak podchodzę.
Robert roześmiał się. Wsunął okulary na nos i wyciągnął rękę po niesioną przez Magdę siatkę.
— To do bagażnika?
— Tak
— Co kupiłaś?
— Nie spodobałoby ci się. — Otworzyła drzwi i wsiadła do samochodu. Robert schował pudełko z tancerką i usiadł na siedzeniu kierowcy.
— Leszek już czeka. Dzwoniłem, że przyjedziemy. — Przekręcił kluczyk w stacyjce i silnik zaczął cichutko mruczeć — Dużo ludzi na Jarmarku? — Włączył kierunkowskaz i popatrzył w lusterko, żeby wycofać.
— Tłum. Teraz to już trudno przejść. — Magda wyjrzała przez okno. Lubiła w czasie jazdy patrzeć na zmieniające się za oknem widoki. Ale nic się nie zmieniało. Ciągle stali. Spojrzała na Roberta. Nie odrywał wzroku od wstecznego lusterka i zaciskał palce na kierownicy. Odwróciła się i spojrzała przez tylną szybę. Kilkanaście metrów za nimi, stała drobna blondynka z włosami do pasa, i w tak skromnej mini, że prawie w ogóle nie było spódniczki widać. Chichotała, gdy stojący obok niej blondyn, próbował położyć rękę na jej pośladkach.
— Chodzi o dziewczynę? Myślałam, że masz lepszy gust niż Anastazja.
— Jaka Anastazja?
— No, ta blondynka w mini.
— Jaka blondynka? Aha.. Nie. Chodzi o tego blondyna. Kawał drania. — Robert zawahał się i stukał przez chwilę palcem w kierownicę — No dobra, jedziemy. Szkoda tracić czas na tego gościa. — Spojrzał jeszcze raz w lusterko, przekręcił kierownicę i wyjechali z parkingu.
— Pojawiło się jeszcze coś? — zapytała Magda, gdy włączyli się do ruchu
— Od wczoraj nie. Ale może coś ci przyjdzie go głowy jak z nimi porozmawiasz. Będzie też Anna. Co prawda z nią próbowałem już rozmawiać i niczego się nie dowiedziałem, ale chętnie spróbuję jeszcze raz. — Uśmiechnął się szeroko. — Jak na macochę, to nogi ma do samej ziemi.
— Faceci — jęknęła Magda. — Czy wy czasem myślicie o czymś innym?
— Czasem. — Roześmiał się. — No dobrze. A poważnie. Chłopaki sprawdzają też paserów. Przez tego twojego znajomego. Ale chyba mało prawdopodobne, że coś takiego jest u pasera?
— Tego nigdy nie wiadomo. To zależy od tego, co się z tym rysunkiem stało. Jeżeli ukradł go zwykły złodziej dla zysku, to jak najbardziej możliwe, że jest u pasera. Jest nawet zupełnie możliwe, że złodziej nie wiedział co kradnie, paser kupił rysunek za dwieście złotych, sprzedał za pięćset i jest zadowolony. A ktoś, kto od niego kupił nie ma pojęcia, że nad kominkiem wisi mu teraz kilkadziesiąt milionów dolarów.
— To może ogłosić, że zaginął oryginalny Durer?
— Też trudno powiedzieć. Bo jeżeli złodziej zobaczy jaką aferę wywołał, to równie dobrze może rysunek zniszczyć. To już się zdarzało. Po włamaniu do galerii Kunsthal w Rotterdamie w 2012 roku, gdzie skradziono między innymi Picassa, matka jednego z aresztowanych zeznała, że cały łup syna wrzuciła do pieca. Przestraszyła się konsekwencji, gdy okazało się, że piszą o tym wszystkie gazety. Prawda czy nie, trudno powiedzieć, ale jest to jak najbardziej możliwe. Ludzie są nieobliczalni. I trudno przewidzieć jak zareaguje ktoś, kogo przerośnie wartość tego co ma w rękach.
A z drugiej strony, jeżeli złodziej nie wie co ma, to też może zniszczyć. Bo nie będzie widział powodu, żeby zawracać sobie głowę jakimś kawałkiem kartki z narysowanymi rączkami. Bo tenże rysunek zwyczajnie może nie trafiać w jego estetyczne gusta. I albo od razu wyrzuci, albo po prostu nie będzie dbał i efekt będzie taki sam. Tak było z obrazem „Pokłon pasterzy” Caravaggia, skradzionym w Palermo. Podejrzewano mafię. Ci chyba powinni wiedzieć co kradną. Ale jeden z aresztowanych mafiosów zeznał przy innej okazji, że taki obrazek rzeczywiście mieli. Ukradli przy okazji i schowali do stodoły. A tam pogryzły go szczury i świnie. No to potem po prostu go spalili. Bo po co komu taki już pogryziony.? I w sumie słusznie, po co.
Także można rzucić monetą, jak ktoś, mający w rękach dzieło sztuki, w takiej sytuacji się zachowa. A tutaj nawet nie wiemy, jaka jest ta sytuacja. Bo nie wiemy ani kiedy ten rysunek zmienił się na kopię ani dlaczego.
Ale jeśli była to zwykła kradzież dla zysku, to jak najbardziej możliwe, że Durer trafił do pasera i tam go znajdziesz. Ale jest jeszcze jedna możliwość.
— Jaka?
— Że ukradł wielbiciel. Ktoś chce mieć to konkretne dzieło dla siebie. I albo załatwia to sam, co wcale nie jest tak bardzo skomplikowane jak się powszechnie wydaje. Na przykład w 2007 z galerii w Sydney wyniesiono Autoportret Fransa van Mierisa „Kawalerzysta”. Wyniesiono to bardzo precyzyjne określenie. To jest niewielkie płótno dwadzieścia na szesnaście centymetrów, tyle, że wycenione na ponad milion dolarów. I ktoś po prostu wszedł do muzeum w godzinach otwarcia, zdjął obrazek ze ściany i z nim wyszedł. I w ten prosty sposób „Kawalerzysta” trafił na prowadzoną przez FBI listę największych kradzieży dzieł sztuki. Nie został odnaleziony do tej pory. Świat sztuki bywa surrealistyczny. Można przyjść do muzeum w godzinach otwarcia, zdjąć ze ściany eksponat za milion dolarów i z nim po prostu wyjść. Czyli przy odrobinie szczęścia można coś takiego ukraść nawet dla siebie.
Ale można też zlecić taką usługę profesjonalistom. Bogaty kolekcjoner ma kasę i wie czego chce. A chce mieć ten konkretny obraz, rzeźbę czy cokolwiek. Mógłby za niego zapłacić dowolną kwotę, ale właściciel nie chce sprzedać. I taki zainteresowany kupuje sobie wtedy usługi panów, no może teraz i pań, bo jednak jest równouprawnienie, którzy mają mu ten konkretny eksponat dostarczyć z pominięciem właściciela. I dostarczają. I wtedy nic takiego nie znajdziesz u pasera. Bo ten eksponat z góry ma odbiorcę. Zawiśnie od razu w prywatnej willi, na prywatnej ścianie, do której dostęp będzie miało tylko kilka osób. I znajdzie się przez przypadek albo nigdy. I to jest zła strona takiej sytuacji, — że bardzo ciężko będzie go znaleźć. Dobra jest taka, że raczej nie zostanie zniszczony.
— Na co byś stawiała?
— Nie wiem. Obie wersje są prawdopodobne. Sądząc, po tym, że nie ma żadnych śladów, to wygląda na kradzież na zlecenie. Profesjonalnie przygotowaną. Ale z drugiej strony może ktoś miał ślepy fart i skorzystał z okazji. Tego też nie da się wykluczyć. Oczywiście musiał mieć przy sobie kopię na podmianę. Ale pytanie, jakiej jakości jest ta kopia. Bo przy obecnej technice poligraficznej można naprawdę łatwo oszukać niewprawione oko. Albo nawet wprawione, ale takie, które nie spodziewa się kantu. Nie wymaga to wcale miesięcy przygotowań. Możliwe są więc różne opcje. A może to dowcip, który zrobił spadkobiercom sam pan Lanowski? Nie pytaj mnie, dlaczego miałby to zrobić, bo nie wiem. Pan Antoni wydawał mi się bardzo poważnym człowiekiem. Ale ludzie, którzy mają duże pieniądze bywają ekscentryczni i to też trzeba wziąć pod uwagę. Albo to nie był dowcip, tylko z jakiegoś powodu chciał ich ukarać? Ale ta wersja też ma słaby punkt. Bo o ile wiem, Antoni Lanowski zmarł na wylew. Nagle. Jeżeli nie było żadnej choroby przewlekłej to dziwne, gdyby myślał w kategoriach spadkobierców mając sześćdziesiąt parę lat. No chyba, że jest coś, o czym nie wiemy. I tak dalej Na razie są same pytania, nie mamy odpowiedzi.
— A jak ty być miała coś takiego ukraść, to jak byś to zrobiła?
— Słyszałeś o największej kradzieży dzieł sztuki nowoczesnej?
— Nie.
— Madryt rok 2010. Złodzieje ukradli czterdzieści eksponatów: rysunki, obrazy, rzeźby w tym Picasso, Botero. Zbiory z kilku madryckich galerii pojechały na wystawę do Kolonii. Po zakończeniu ekspozycji miały wrócić do Madrytu. I wróciły. Tyle, że dojechały późnym wieczorem I żeby nie rozładowywać samochodu w nocy, wstawiono go do garażu firmy przewozowej. Stamtąd od rana samochód miał rozwozić eksponaty do różnych galerii. Tyle, że do rana zniknął. Wraz z całą zawartością wartą prawie 3 miliony euro. Jak ustalono, sforsowanie zamków zajęło złodziejom nie więcej niż trzy minuty. A uprzejmy kierowca zostawił nawet kluczyki w stacyjce, bo przecież rano miał odjeżdżać.
— I jaki z tego wniosek?
— Że jeżeli chciałabym coś takiego ukraść, to spowodowałabym, żeby eksponaty wyjechały z miejsca, w którym są przechowywane. Bo jak dużo osób czegoś pilnuje, to zwykle nikt porządnie.
Robert zwolnił i podjechał pod wysoki biało-beżowy mur, zza którego było widać tylko lśniący w słońcu, ciemnowiśniowy dach stojącej na posesji willi.
#
Elektryczna brama otworzyła się i wjechali na teren posesji. Dom był dwupiętrowy zbudowany w przedwojennym stylu. Na podeście przed drzwiami wejściowymi stały dwie białe kolumny. Gdy pół roku temu przyjechała z Henrykiem obejrzeć kolekcję pana Lanowskiego, właściciel czekał na nich właśnie miedzy kolumnami. Dobrze pamiętała tamto spotkanie. Była wtedy ciekawa nie tylko samej kolekcji, ale i właściciela. Pan Lanowski unikał prasy i nie przyjmował wielu gości. Tylko jego bliscy i znajomi wiedzieli jak wygląda on i jego dom. Zgodził się przyjąć Magdę, jedyne o na prośbę Henryka, którego znał od wielu lat. Przed tamtą wizytą długo się zastanawiała, kim jest człowiek, który ma oryginalnego Durera. Wyobrażała go sobie, w szytym na miarę jasnym garniturze i koniecznie z kamizelką. Nie wiedziała dlaczego właściwie ten jasny garnitur tak się do niej przyczepił, szczególnie, że był styczeń. Ale wyobraźnia rządziła się jak zwykle własnymi prawami. A do obowiązkowej kamizelki, miał mieć doczepiony srebrny łańcuszek kieszonkowego zegarka. Nie miała wyrobionego zdania na temat tego, jakiego koloru powinien być krawat. Tu już pozostawiała dowolność panu Lanowskiemu. Ale zupełnie niezbędny, w jej przekonaniu, był wąs a’la Piłsudski i sztywno wyprostowana postawa wojskowego. Gdy wtedy wjechali na posesję, na podeście miedzy kolumnami stał otyły starszy pan, w beżowym swetrze zapinanym na guziki, wypchanych na kolanach domowych spodniach i w kapciach. Za to jego twarz zdobił sumiasty wąs godny sarmatów, nie tylko Piłsudskiego. I za ten wąs wybaczyła mu nawet brak kamizelki.
Teraz drzwi willi otworzyły się i na podeście stanął wysoki, opalony blondyn. Na oko Magdy po trzydziestce, w dżinsach i białej koszulce polo.
— To Leszek — powiedział Robert, wjeżdżając na miejsce parkingowe. Blondyn zaczął schodzić po schodach.
Magda wpatrywała się w niego intensywnie i zastanawiała czy zdąży wyciągnął grzebień i poprawić fryzurę. Ale nie udało jej się wymyślić jak to zrobić, tak, żeby Robert tego nie zauważył i potem się z niej nie śmiał, odpuściła więc. Zajrzała tylko do torebki i dyskretnie sprawdziła w lusterku czy nie rozmazał jej się tusz do rzęs. Tusz był w porządku, za to błyszczące policzki, zaczerwienione od opalenizny, nabytej po poranku spędzonym w słońcu na Jarmarku, pozostawiały wiele do życzenia. Postanowiła zaniechać oględzin, żeby nie stracić pewności siebie. Zamknęła torebkę akurat, gdy blondyn poszedł do drzwi pasażera i je otworzył. Wyciągnął do niej rękę i pomógł wysiąść. Mocno ją przytrzymał, gdy wysiadała z terenowej Toyoty. Nie puścił nawet, gdy już stała obok niego.
— Witaj, Magda.
Patrzyła na niego zaskoczona.
— Nie pamiętasz mnie? — Uśmiechał się nie puszczając jej ręki.
Próbowała sobie przypomnieć gdzie go mogła wcześniej widzieć. Ale nic nie przychodziło jej go głowy.
— Grill u kolegi Roberta w poprzednie wakacje… Ale widzę, że nie zrobiłem wtedy na tobie wielkiego wrażenia. — Mrugnął do niej i puścił jej rękę, żeby przywitać się z Robertem.
Patrzyła na Leszka i zastanawiała się jak mogła nie zapamiętać takiego faceta. Ale po chwili przypomniała sobie to spotkanie. Leszek przyszedł z dziewczyną, która wyglądała jak super modelka. Była zrobiona, jakby za chwilę miała właśnie wychodzić na wybieg. Magda od razu uznała, że jeżeli facet ma taki gust, to nie warto sobie zawracać nim głowy. Ona i tak się nie załapie. Może ludzie nie uciekają na jej widok, ale paparazzi też się nie rzucają. Nie ta bajka. Ale teraz trudno było jej oderwać od niego wzrok. Przywołała się do porządku i postanowiła zachowywać profesjonalnie. Nie jest przecież piętnastoletnią siksą zapatrzoną w przystojnego nauczyciela. Jest poważną trzydziestodwulatką, która przyjechała tu w poważnej sprawie. Przybrała poważny wyraz twarzy, który natychmiast zniknął, jak tylko Leszek na nią spojrzał. „Cholera! — pomyślała. — Zachowuj się kobieto!” Panowie puścili ją przodem i poszli wszyscy razem wąską ścieżką prowadząca przez do wejścia wilii. Robert rozmawiał z Leszkiem, ale o czym, zupełnie umykało uwadze Magdy. Była zbyt zajęta przekonywaniem siebie, że jest dorosła i że na pewno nie będzie robić z siebie idiotki czerwieniąc się za każdym razem, gdy zupełnie obcy facet na nią spojrzy. Nie będzie i już! Ten jeden raz przed chwilą, to był już ostatni!
Weszli do willi i przeszli przez ciemny korytarz. W drzwiach salonu Magda stanęła jak wryta. Pół roku temu, gdy odwiedziła pana Lanowskiego z Henrykiem, salon robił bardzo stylowe wrażenie. Rzeźbione gdańskie meble. Duży staroświecki zegar szafkowy pod oknem, wyraźnie antyk. Na ścianach wisiały obrazy polskich realistów: Juliusz Kossak, Maksymilian Gierymski. Tematyka wszystkich była taka sama: konie, polowania, powstania. Miedzy nimi wisiał oprawiony w ciężkie ramy portret marszałka Piłsudskiego, a pod nim dwie skrzyżowane szable. Za to teraz ciężkie rzeźbione meble zniknęły z salonu. Zamiast nich królowało szkło i metal, połączone z białą tapicerką. Na ścianach nie było ani Piłsudskiego, ani dziewiętnastowiecznych obrazów i ani jednej szabli. Było za to kilka abstrakcyjnych rysunków, wyglądających na reprodukcje. Ale największe wrażenie robiły poduszki. Cały salon był wręcz nimi zawalony. Wszystkie biało — złote i każda ozdobiona imponującymi frędzlami. Cóż, o gustach się nie dyskutuje. Ale nie mogła zrozumieć jak ktoś, kto mieszkał w domu, który zapamiętała, mógł mieszkać później w czymś takim.
Leszek i Robert czekali aż wejdzie dalej, bo z wrażenia zatarasowała przejście. Przeprosiła i weszła do środka. Ale po kilku krokach zatrzymała się niepewnie. Nie była pewna, gdzie może usiąść. Poduszki rozłożone na meblach idealnie symetrycznie, robiły wrażenie raczej wystawy przeznaczonej do podziwiania, a nie do używania.
— Wywal te poduszki i siadaj gdzie chcesz. — Leszek zdjął z fotela kilka biało-złoto frędzlowych cudów i rzucił je na sofę. To samo zrobił z drugim fotelem. A na sofie zepchnął wszystkie w kierunku ściany i na zwolnionym miejscu sam usiadł.
Do salonu weszła gospodyni, starsza pani, którą Magda zapamiętała z poprzedniej wizyty.
— Czego się państwo napiją? — zapytała w progu. Przyjęła zamówienie na trzy kawy i wyszła.
— To twoje dzieło? — Robert wskazał na stojące na białej lakierowanej komodzie plastikowe modele czołgu i trzech samolotów.
— No coś ty. — Roześmiał się Leszek. — Ja bym na pewno nie skleił tak krzywo.
Robert wstał i podszedł do komody obejrzeć modele.
Magda rozejrzała się po pokoju. Spojrzała na abstrakcyjny obraz wiszący nad sofą i zauważyła wzrok Leszka. Siedział z ramieniem położonym na oparciu i przyglądał się jej. Gdy spojrzała w jego kierunku nie odwrócił wzroku. Wściekła na siebie, że znowu się zaczerwieniła, wstała żeby obejrzeć czołg. Albo samolot albo cokolwiek, byle by tylko nie widział, że znowu zachowuje się jak nastolatka! Podeszła do Roberta. Brat odwrócił się i zamarł z modelem w ręku, wpatrzony w jakiś punkt za jej plecami. Odwróciła się. Po schodach schodziło zjawisko. Kobieta na oko mogła mieć czterdziestkę. Była ubrana w białą lejącą się suknię prawie do kostek. Z rozcięciem z przodu aż do ud, tak, że gdy schodziła po schodach, niewiele pozostawało dla domysłów. Duży dekolt ledwo zasłaniał imponujący biust. Na ramiona spływały blond włosy. A czerwone szpilki, w których szła, miały tak wysokie obcasy, że od samego patrzenia Magdę zaczęły boleć stopy. Ale i tak największą uwagę zwracała bardzo ładna, co musiała przyznać i do tego świetnie umalowana, twarz z wielkimi oczami. Jedynym, co nie pasowało do efektownej, ale wciąż eleganckiej stylizacji, była złota biżuteria, którą w dużych ilościach obwieszona była nowo przybyła. Złoty ciężki łańcuch okalał szyje. Z uszu zwisały długie złote kolczyki. A złote bransoletki i pierścionki walczyły o miejsce na przedramionach i palcach. „No to już wiem, kto urządził ten salon. Biało, złoto i dużo”. Kątem oka zauważyła, że Leszek mrugnął porozumiewawczo do Roberta. Wskazał na nowo przybyłą i dłońmi dyskretnie zrobił gest przypominający klepsydrę. W dżinsach i jedynie z tuszem do rzęs w ramach makijażu, Magda natychmiast poczuła się jak kopciuszek oderwany od przebierania grochu. Kobieta zeszła ze schodów i podeszła do Roberta.
— Witaj — powiedziała głębokim melodyjnym głosem wyciągając do niego rękę
„Cholera, nawet głos ma ładny”. Do Magdy doleciał zapach korzennych perfum, których kobieta używała w dużej ilości. Ale nie dała rady rozpoznać marki.
— To jest Anna, żona ojca. — Leszek przedstawił Magdzie nowo przybyłą. — Magda jest siostrą Roberta. Mówiłem ci o niej — zwrócił się do Anny.
Anna nie zaszczyciła Magdy nawet spojrzeniem. Bez słowa odwróciła się i wyszła przez szklane drzwi prowadzące na taras. Magda przez chwilę patrzyła za nią zdezorientowana. „Ty głupia pindo — pomyślała w końcu. — Nie znoszę takich bab jak ty!” Po przemyśleniu podstawowych kwestii na temat Anny odwróciła się do mężczyzn. Stali nadal wpatrzeni w drzwi do ogrodu, za którymi zniknęła Anna. Popatrzyła na nich przez chwilę i wróciła na fotel.
Do salonu weszła gospodyni. Postawiła, na stoliku dzbanek, trzy filiżanki i talerz z kruchymi ciasteczkami. Wokół rozszedł się zapach świeżo parzonej kawy.
— Ja to zrobię, pani Elu. — Leszek podszedł do gospodyni, wziął od niej dzbanek i nalał kawę do filiżanek.
Magda z przyjemnością wdychała kawowy aromat
— Lubisz kawę?
— Uwielbiam. — Podniosła filiżankę i wypiła łyk. Kawa była pyszna. A do tego z zadowoleniem stwierdziła, że tym razem już ani trochę się nie zaczerwieniła, gdy Leszek dotknął jej dłoni podając filiżankę. Przestało ją to obchodzić.
Odstawiła kawę i zwróciła się do Leszka.
— To przechodząc do tematu. Na razie wiem tyle, że rysunek wrócił od rzeczoznawcy. Został zamknięty w gablocie, która nie była już później otwierana. I pierwsze pytanie: po co w ogóle Durer był wysyłany do oceny? Czy twój ojciec miał wątpliwości, co do autentyczności?
— Nie wiem. Przyjechałem do Polski dopiero dzień przed tym jak ten rysunek wrócił. Nie wiem dlaczego go wysyłał, nie pytałem. Prawdę mówiąc nie interesowało mnie to. To była kolekcja ojca.
— A czy ktoś wcześniej interesował się Durerem? Może chciał go kupić albo wypożyczyć na wystawę?
— Nie, nic nie wiem. Może Anna będzie wiedziała. — Machnął ręką w kierunku drzwi na taras.
— A czy twój ojciec… — Nie zdążyła dokończyć, bo drzwi do salonu otworzyły się i gosposia wsunęła głowę.
— Panie Leszku przepraszam, ale jest gość do pana. Podobno to pilne.
— Gość? — Zdziwiony Leszek popatrzył na gospodynię. Ta tylko porozumiewawczo skinęła głową. — A rozumiem, bardzo was przepraszam — zwrócił się do Magdy i Roberta. — Za minutkę wracam. Wstał i wyszedł z salonu. Nie zamknął za sobą drzwi i Magda mogła zobaczyć nowego gościa. Kobieta była całkowitym zaprzeczeniem seksownej i dopracowanej w najmniejszym detalu Anny. Miała niestarannie uczesane włosy, a może nawet dawno nieczesane w ogóle. Kilkucentymetrowe siwiejące odrosty rzucały się w oczy na ufarbowanej na rudo reszcie. Miała opuchniętą twarz bez makijażu. A całości obrazu dopełniał rozciągnięty sweter w kolorze buraczka i niezbyt czyste dżinsy. Trudno było określić jej wiek. Mogła mieć równie dobrze pięćdziesiąt lat jak i trzydzieści.
— … Pięćset. No tylko pięćset. Oddam ci. — Kobieta podniosła głos. — Wiesz przecież, że muszę… — Robert odstawił głośno filiżankę i Magdzie umknęła dalsza część zdania.
Po modelce, z którą go widziała rok temu, nie spodziewałaby się, że w ogóle zna kogoś takiego. A wyglądało na to, że znają się całkiem dobrze. „Zresztą.. — Zastanowiła się. — Co ja właściwie o tym facecie wiem? Ale ta kobieta zupełnie nie pasuje do tego domu. Ani do wersji poprzedniej, ani do tych frędzli.” — pomyślała i skubnęła leżącą obok poduszkę.
— Pięćset. — Usłyszała szelest banknotów i głos Leszka. — Ale ostatni raz! Powinnaś coś z tym zrobić.
— Dobrze już dobrze. — Kobieta była wyraźnie zadowolona. — Powinnam była wtedy za ciebie wyjść. A nie za tego dupka. Głupia byłam. No cóż, dawne czasy. — Magda nadstawiła ucha, ale dalej było słychać już tylko cmoknięcie i do salonu wszedł Leszek chowając do kieszeni portfel. Szybko spojrzała w inną stronę, żeby nie było widać, że podsłuchiwała.
— Bardzo was przepraszam. — Leszek usiadł na sofie. — Koleżanka z młodości. Jej rodzice mieszkają niedaleko, praktycznie wychowywaliśmy się razem. Ma trochę trudną sytuację teraz. No dobrze, a o co pytałaś? — zwrócił się do Magdy.
Przez chwilę próbowała sobie przypomnieć o co pytała.
— Czy twój ojciec był na coś chory? Wiem, że zmarł na wylew. Ale czy było jeszcze coś innego, na co chorował?
— O ile wiem to nie.
— A kto dziedziczy?
— Ja, Anna i Alka
— Kim jest Alka?
— Moja siostra, mieszka we Francji.
— A czy mógł być jakiś powód, dla którego, tak zupełnie teoretycznie, twój ojciec mógłby chcieć utrudnić spadkobiercom przejęcie spadku?
— Podejrzewasz, że mój ojciec sam podmienił rysunek?!
— Leszek, nikogo nie podejrzewam. Biorę tylko pod uwagę różne możliwości. Rozumiem, że to jest niezręczne. Ale jeśli mamy dojść do tego, co się wydarzyło, to musimy najpierw wiedzieć, co się na pewno NIE wydarzyło.
Leszek patrzył na nią przez chwilę i machnął ręką.
— No dobrze. Masz rację. Ale nie sądzę. Nie żyli zbyt dobrze z Alką, to prawda, ale spadek dotyczy nas trojga. Czyli tracimy wszyscy. A dla Anny stracił głowę, na pewno nie zrobiłby nic przeciwko niej. Ze mną miał relację neutralne, bez szaleństwa, ale dobre. Nie było powodu, żeby nas wszystkich mógł chcieć zostawić na lodzie. A poza tym ojciec to nie był taki typ żeby robił coś za plecami. Zawsze walił kawę na ławę. Czasem nawet zbyt wprost. Ale już po prostu taki był. Jakbyś mi powiedziała, że kogoś zastrzelił, bo bronił honoru rodziny, albo narodu, albo czegoś takiego, tobym uwierzył. Ale że zrobił jakiś kant za plecami, to raczej nie.
— A jak wyglądała jego sytuacja finansowa?
— Dużo lepiej niż dobrze. Powiedziałbym że doskonale. Miał dużo więcej niż byłby w stanie wydać. Szczególnie, że nigdy nie wydawał wiele. Chociaż od ślubu to się jednak trochę zmieniło. — Wskazał dłonią na taras, na który wyszła Anna. — Ale i tak nie potrzebowałby sprzedawać Durera, żeby zapewnić im życie na najwyższym poziom. A poza tym, bardzo cenił tradycję. To co przechodziło w rodzinie z pokolenia na pokolenie było dla niego jak relikwia. Tak właśnie jak Durer, dom, w którym siedzimy, Piłsudski i dwa Kossaki, które teraz wiszą w gabinecie. Myślę, że to byłyby ostatnie rzeczy, które by kiedykolwiek sprzedał. I to tylko wtedy gdyby przymierał głodem. A do tego było mu naprawdę daleko.
— A mógłbyś pokazać mi opinię Henryka Rozłuckiego? To jest ten rzeczoznawca, który potwierdził autentyczność.
— Nie widziałem jej.
— To skąd wiesz, że ona jest?
— Od niego. Przyszedł na pogrzeb ojca. Potem była taka mała stypa w lokalu i zaczęliśmy rozmawiać. Znałem Henryka, kiedyś często u ojca bywał. Chociaż ostatnio trochę mniej, pewne rzeczy się jednak zmieniły. — spojrzał w kierunku drzwi na taras. — No i zaczęliśmy rozmawiać. O ojcu, o kolekcji. I Henryk właśnie wtedy powiedział, że tydzień wcześniej miał przyjemność znowu widzieć Durera i że dla niego to wielka radość obcować z taką sztuką i tak dalej. I od słowa do słowa, dowiedziałem się, że rysunek był u niego i potwierdzał autentyczność. Ale przyznam, że nie przywiązywałem do tego wagi. Taka luźna rozmowa, jak to po pogrzebie, o zmarłym. Wszyscy podchodzili i opowiadali o ojcu różne rzeczy, jaki był, co robił, kiedy go ostatni raz widzieli i tak dalej. Przypomniałem sobie o tym dopiero, jak ekspert do domu aukcyjnego powiedział, że to kopia Chcieliśmy sprzedać. Musieli potwierdzić autentyczność swoim ekspertem zanim uwzględnią rysunek w katalogu na aukcję. Normalna procedura. To miała być tylko formalność, nikt nie przypuszczał, że będzie jakiś problem. I kiedy okazało się, że jednak jest, dopiero wtedy przypomniałem sobie o rozmowie na pogrzebie.
— I rozmawiałeś jeszcze potem z Henrykiem?
— Nie. Annie bardzo na tym zależy, żeby nic się nie rozeszło. Boi się, że skończy się to szarganiem pamięci ojca i tak dalej. Mówi, że woli stracić rysunek niż do tego dopuścić. Ja chciałem to załatwiać bardziej oficjalnie, ale uległem. To ona w końcu była najbliżej ojca i szanuję, że tak dba o jego pamięć. Ona zresztą od początku była przeciwna tej sprzedaży. Chciała zostawić rysunek w rodzinie i zapisać kiedyś muzeum, jako dar rodziny Lanowskich. To ja się uparłem, że sprzedajemy. I choć nie zamierzam teraz siedzieć cicho i udawać, że nic się nie stało, to póki co zgodziłem się załatwiać to dyskretnie. Roberta znam od lat, zdecydowaliśmy się poprosić go o pomoc. Ale na razie rozmawiałem tylko z wami, z Henrykiem nie.
— Obawiam się, że nie da się uniknąć rozmowy z Henrykiem
— Wiem. Ale zawsze była szansa, że może sprawa się wyjaśni zanim trzeba będzie jeszcze komuś powiedzieć. Może to głupie, ale ciągle mam nadzieję, że jest jakieś proste rozwiązanie.
Magda popatrzyła w okno i przez chwilę milczała.
— Gdzie teraz jest kopia?
— Nadal w gablocie. Zamknięta. Chyba ciągle mam nadzieję, na cud. Że jak następnym razem ją otworzę, to znowu to będzie oryginał. Chcesz zobaczyć?
— Chcę.
— To chodźmy. — Leszek wstał z fotela i przeszli do niewielkiego pokoju po drugiej stronie domu. W gabinecie pana Lanowskiego wystrój był taki jak zapamiętała z poprzedniej wizyty. Wiedziała już dokąd trafił portret Piłsudskiego, dwa Kossaki i Gierymski. A pod nimi wisiały dwie skrzyżowane szable. W rogu pokoju stał szafkowy zegar. Niewielki gabinet wyglądał teraz na zagracony. Na samym środku pokoju stała przezroczysta muzealna gablota, a w niej błękitna karta formatu mniej więcej A4. Na kartce narysowane były złożone jak do modlitwy dłonie. Magda pochyliła się nad gablotą.
— Otworzyć? — zapytał Leszek wskazując na gablotę.
— Nie. — Pokręciła głową. — Aż takim ekspertem od Durera, to ja nie jestem. Chciałam zobaczyć jak to wygląda, żeby móc sobie wyobrazić sytuację. Ale jeśli się zgodzisz, to chciałabym żeby jednak obejrzał to Henryk. On zachowa dyskrecję. Od czterdziestu lat zajmuje się różnymi, czasem bardzo delikatnymi sprawami. I to rzeczywiście jest ekspert. A dobrze by było, żeby obejrzał ktoś, kto na pewno widział oryginał. Może dostrzeże coś ciekawego.
— Dobrze — zgodził się Leszek. — Porozmawiam z nim.
— Jeżeli nie masz nic przeciwko, to chętnie najpierw porozmawiałabym z nim sama. Zresztą on jest teraz u brata w Genewie. Będzie dopiero w poniedziałek. A to i tak nie na telefon.
— Dobrze. Nawet tak wolę.
— To teraz opowiedz po kolei, jak to dokładnie wyglądało, gdy rysunek wrócił do Was. Tak krok po kroku.
— Jak podjechał samochód, to staliśmy z ojcem na schodach. Nie mógł się doczekać, aż przyjadą. Był bardzo przywiązany do Durera. No więc, staliśmy na schodach. Samochód podjechał. Ojciec sprawdził dokumenty i plomby. Zaplombowany był zarówno samochód jak i ta skrzynka, w której był przewożony sam rysunek. Wszystko się zgadzało. Wniosłem skrzynkę do gabinetu. Ojciec wyjął z niej rysunek i natychmiast włożył do gabloty. I tyle.
— Twój ojciec nie miał wtedy wątpliwości, że to oryginał?
— Nie. A przynajmniej nic takiego nie mówił. Ale chyba też nie przyglądał się dokładnie. Sprawdził tylko plomby i widać było, że jak najszybciej chce schować rysunek z powrotem do gabloty. Zaraz potem wyjeżdżali z Anną i zajął się czymś innym. Pilnował tylko, żeby go schować.
— A jak wyglądał samochód?
— Normalnie. Czarny, wzmocniony, ciemne szyby. Żadnych oznaczeń.
— Wybacz, ale muszę o to zapytać. Czy na pewno widziałeś cały czas co twój ojciec robił z rysunkiem? Od momentu, gdy wyjął go w gabinecie z zaplombowanej skrzynki, aż do chwili, kiedy zamknął gablotę z Durerem w środku?
— Cały czas widziałem. Stałem obok niego. I nie, nie sądzę, żeby sam podmienił, jeżeli to masz na myśli. No chyba, że był iluzjonistą, ale o ile wiem to nie był.
— A możesz mi pokazać nagrania z kamer, gdy ten rysunek był odbierany z samochodu, a potem wnoszony do gabinetu?
— Z jakich kamer?
— No, w domu, na posesji. Nie wiem gdzie je macie,.
— Nie mamy żadnych. Są różne alarmy, zabezpieczenia elektroniczne, ale nie ma kamer. Kiedyś były. Ale Anna ich nie chciała i ojciec zdemontował. Ona była kiedyś modelką. Jeździli za nią paparazzi i ma uraz. Bała się, że kiedyś wyciekną jej prywatne zdjęcia. A ojciec nie chciał narażać jej na stres.
— No dobrze, a plomby? Czy ty je widziałeś? Chodzi mi o to, czy jest możliwe, że były uszkodzone.
— Ojciec sam je zdejmował, więc nie widziałem czy były uszkodzone czy nie. Ale wciąż mam jedną z nich, jeśli chcesz zobaczyć?
— Zachowałeś plombę, po co? — Zdziwiła się.
— To ostatnia rzecz, jaką dostałem od ojca. Jak zdjął ją z tej skrzynki z rysunkiem, już w gabinecie, to odruchowo mi podał. A ja niewiele myśląc włożyłem do kieszeni. A potem… Jak zmarł i ją znalazłem, to pomyślałem, że tak głupio byłoby wyrzucić… Może to szczeniacki sentyment, ale jednak jakaś pamiątka. I ciągle ją mam. Przynieść?
— Tak poproszę.
Leszek wyszedł z gabinetu, a Magda oglądała gablotę.
— Jeżeli chciałbyś się włamać do czegoś takiego, to jak byś to zrobił? — zapytała Roberta. Podszedł i wskazał na szyfrowany panel umieszczony na podeście..
— Widzisz ten zamek? Otwiera się na klucz i na szyfr. Trochę tak jak sejf. I musisz mieć jedno i drugie, żeby otworzyć. I jedna opcja kradzieży jest taka, żeby zdobyć klucz i szyfr do gabloty i ją po prostu otworzyć. Ochrona nie zareaguje, ale zostawi to ślad na monitoringu. Takiego śladu nie było. Druga opcja, to zmusić właściciela, żeby sam otworzył gablotę. Teoretycznie prostsze, ale ryzykowne, bo do takiej gabloty są dwa szyfry i oba ją otwierają. A użycie jednego z nich, daje natychmiast informację do monitoringu, że właściciel zrobił to pod przymusem. I wtedy zawiadamiają policję. Chociaż to też można wkalkulować. Powiedzmy, że policja przyjeżdża po trzech minutach, Jeżeli złodziej dobrze się przygotuje, to powinno mu tyle wystarczyć. Ale znowu, informacja o otwarciu gabloty w każdej opcji pojawiłaby się na monitoringu. Kolejna opcja, to wyłączyć prąd w całej okolicy. Co prawda sygnał o odłączeniu prądu też dostanie monitoring i powinni natychmiast zareagować. Tyle, że jeżeli prąd jest wyłączony w całej okolicy, to nie będą wiedzieli gdzie reagować, bo na pewno nie ochraniają tutaj tylko tego jednego domu. I tak dalej. Mogę ci różne możliwości wymieniać. Ale to nam raczej nic nie da, bo w każdej opcji zostałby ślad. A nie został.
— A gdyby brał w tym udział ktoś firmie ochroniarskiej?
— I podmienił zapisy?
— Właśnie.
— Nie sądzę. Szefem tej firmy jest mój kumpel. Oglądaliśmy wszystko razem z nim, Oczywiście on też może być teoretycznie zamieszany i tak dalej… Ale to mało prawdopodobne. Dał nam te zapisy sam z siebie i sprawdziliśmy czy nie było ingerencji. Nie było. Myślę, że możemy przyjąć, że to, co się stało z tym rysunkiem stało się przed powtórnym włożeniem do gabloty po powrocie.
— Proszę. — Do pokoju wrócił Leszek i wyciągnął w stronę Magdy niewielki szary przedmiot. Wzięła z jego dłoni ołowianą plombę. Rozpoznała wybity na niej symbol MP — Muzeum Pomorskie. Odczytała odbity numer 20315. Brzuszek litery P był trochę źle odbity. Tak jak na innych plombach, wytłoczonych plombownicą muzeum.
— To jest nasz znak muzealny. — Zdziwiła się. — Durer przyjechał z muzeum?
Leszek pokręcił głową.
— Nie mam pojęcia.
— No dobrze. — Oddała mu plombę — Nadal jej nie wyrzucaj, przynajmniej dopóki nie przyjedzie Henryk. A ten drugi rzeczoznawca? Patrzyłeś mu, mówiąc wprost, na ręce?
— Nie. To znaczy zerkałem, ale jednym okiem, bo oglądałem mecz. Widzisz tu jest pokój telewizyjny. — Otworzył drzwi umieszczone na przeciwległej ścianie korytarza. W pomieszczeniu wisiał ogromny ekran, na podłodze stało kilka foteli, a przy każdym był mały stolik. „Mini sala kinowa — pomyślała Magda. — Ale super!”.
— Tu siedziałem. — Leszek wskazał na jedne z foteli fotel. — Drzwi były otwarte i od czasu do czasu zerkałem, co facet robi w gabinecie. I za każdym razem jak patrzyłem, to siedział przy biurku. No, oczywiście nie widziałem go przez cały czas. Ale mimo to nie sądzę, żeby to on podmienił, bo jak rozumiem to masz na myśli. Bo nikt nie wiedział, że decydujemy się na sprzedaż, a już na pewno nie, że z tym właśnie domem aukcyjnym.
— Czy twój ojciec współpracował z kilkoma domami aukcyjnymi?
— Nie, współpracował z jednym. Zawsze tym samym. Ale ja zadzwoniłem do innego.
— Dlaczego?
— Z mało profesjonalnego powodu. Bo strasznie nie lubię faceta, który prowadzi tamten. Ojciec był narodowiec. Ale tamten, jest już kompletnie nawiedzony. W kółko o tym gada i nie można się od niego odczepić. Nie miałem ochoty mieć z nim do czynienia. Zadzwoniłem więc do innego. Kiedyś kolega sprzedawał bardzo drogi obraz po dziadku. Nie taki jak Durer, ale też drogi. I był bardzo zadowolony jak to zorganizowali. To było parę lat temu, ale miałem wizytówkę. Nie mogli wiedzieć, że do nich zadzwonię, bo to mi przyszło do głowy dopiero przed samym telefonem. A rzeczoznawca przyjechał kilka godzin później.
— Czy twoja… — Zawahała się. Nie była pewna czy trochę dziewiętnastowieczny zwrot „macocha”, nawet, jeśli technicznie poprawny, nie brzmi głupio przy tym trzydziestoparoletnim i bardzo męskim facecie. — ...No, pani Anna — dokończyła po namyśle. — Czy wie dlaczego Henryk jeszcze za życia twojego ojca sprawdzał autentyczność?.
— Możemy ją zapytać — zaproponował Leszek. — Wróćmy do salonu i tam ją poproszę. — Puścił ich przodem. Wychodząc rzuciła jeszcze raz okiem na fałszywego Durera. Spoczywał spokojnie w zabezpieczonej gablocie, wartej obecnie zapewne wielokrotnie więcej niż umieszczony w niej eksponat.
#
Wrócili do salonu. Na stoliku stały czyste filiżanki i dzbanek z gorącą kawą, Leszek nalał im kawę i poszedł do ogrodu po macochę.
Kilka minut później do salonu weszła Anna. A może lepiej należało powiedzieć: wpłynęła. Wciąż w nieskazitelnie białej sukni i z nienaruszonym makijażem mimo lipcowego upału. Magda zaczęła się zastanawiać czy ta kobieta na pewno jest prawdziwa. Opuściła wzrok na czerwone szpilki Anny. „Ciekawe jak jej się na takich obcasach chodziło po ogrodzie” — pomyślała złośliwie. Anna usiadła w fotelu przodem do Roberta i wręcz tyłem do Magdy. Założyła nogę na nogę i rozporek jej sukni odsłonił wszystko, co miał do odsłonięcia. Lekko rozchyliła umalowane czerwone wargi i wpatrywała się w brata Magdy spod wpółprzymkniętych powiek. Robert odruchowo wyprostował się w fotelu. „No całkiem nieźle jak na zbolałą wdowę” — pomyślała złośliwie Magda. Leszek obserwował sytuację z półuśmiechem, ale głównie patrzył na nogi Anny. Magda zrozumiała, że żeby zniknąć wcale nie jest potrzebna czapka niewidka. Mogłaby w tym momencie wyjść i zapewne nikt by tego nie zauważył. Uznała, że bycie niewidzialnym, tak atrakcyjne w bajkach, to wcale nie jest miłe uczucie. Zamiast jednak wyjść, zebrała się w sobie i przerwała panującą w salonie ciszę,
— Czy może pani wie, z jakiego powodu Durer był wysyłany przez pani męża do rzeczoznawcy? — zapytała grzecznym tonem.
Nikt się nie odezwał. Panowie wpatrzeni byli w Annę, a ta bez słowa wpatrywała się w Roberta. Magda widziała, że jej brat przyjmuje to z wyraźnym zadowoleniem. Przez chwilę miała nadzieję, że Anna zastanawia się nad odpowiedzią. A po kilku minutach ciszy uznała, że może jednak nie usłyszała pytania. Powtórzyła więc trochę głośniej.
— Czy może pani wie, z jakiego powodu rysunek był wysyłany do rzeczoznawcy?
Znowu nie było reakcji. „A może ona jest po prostu głucha” — pomyślała Magda i zawstydziła się niechętnego dotychczas stosunku do siedzącej przed nią kobiety. Chociaż chyba Leszek wspomniał by coś na temat niepełnosprawności macochy. Ale z drugiej strony może być do tego tak przyzwyczajony i nie przyszło mu do głowy, że wart o by o tym powiedzieć. Przez chwile zastanawiała się co zrobić. Odwróciła się do Leszka, żeby jakoś delikatnie go zapytać. Zauważył jej spojrzenie i sam zwrócił się do macochy.
— Anna, dlaczego ojciec wysłał Durera do rzeczoznawcy?
— Nie wiem. — odpowiedziała leniwie Anna nie odrywając wzroku od Roberta. Zaczęła powoli owijać pukiel włosów wokół palca.
Magda zirytowała się. „Ty głupia babo! Po prostu świadomie mnie ignorujesz”! . — pomyślała. Zdawała sobie sprawę, że nie chodzi tu o nią osobiście. Anna nawet jej nie zna. Gdyby była tu jakakolwiek inna kobieta, spotkałoby ją ze strony Anny to samo. Nie ważne czy byłaby kulawa, garbata czy osiemdziesięcioletnia, mądra, głupia, ładna czy nie. Wystarczyło, że reprezentowała tę samą płeć, żeby stać się natychmiast naturalnym wrogiem takich kobiet jak Anna. Właściwie to nawet jej trochę współczuła. Musi być bardzo trudno żyć, jeśli ma się ochotę wyeliminować połowę populacji. Nie miała zamiaru rywalizować z Anną ani o brata ani o Leszka, ale było to zwyczajnie mało przyjemne.
— Przepraszam, jeśli mówiłam zbyt cicho. Nie wiedziałam, że pani niedosłyszy — powiedziała głośno i z uprzejmą troską. Z satysfakcją stwierdziła, że Anna zacisnęła szczęki i na moment spojrzała wprost na Magdę. Co prawda wzrokiem, który mógłby powalić bazyliszka, ale przynajmniej nie mogła dłużej udawać, że Magdy nie ma w pokoju. Robert i Leszek podnieśli głowy zaskoczeni. Ale oprzytomnieli.
— Anna, czy może ojciec chciał sprzedać Durera? — zapyta szybko Leszek wyraźnie chcąc ratować sytuację
— Nie wiem — odpowiedziała ze złością zapytana. — Nie interesowały mnie sprawy finansowe. Nie należę do kobiet, które muszą się takimi rzeczami zajmować. — Ostentacyjnie zmierzyła Magdę wzrokiem od góry do dołu dając do zrozumienia, że Magda należy do tych, które muszą. — Antoni — Anna nagle zmieniła ton, pociągnęła nosem i przyłożyła róg chusteczki do kącika oka, aby obetrzeć nieistniejącą łzę — trzymał mnie z daleka od takich przyziemnych spraw.
Chusteczka znowu dotknęła kącika oka, ale znów na tyle precyzyjnie, aby nie naruszyć idealnego makijażu. — I czy znajdzie się czy nie — dodała łamiącym się głosem — To i tak nie wróci mi już mojego Antoniego.
Zapadła cisza. Zanim Magda wymyśliła jak zadać kolejne pytanie, otworzyły się drzwi i do salonu wszedł, ostrzyżony na jeża i ubrany w nabijaną ćwiekami kurtkę, kilkunastoletni chłopak.
— Cześć matka.
— Prosiłam, żebyś tak do mnie nie mówił — powiedziała ze złością Anna.
— Cześć Anna — poprawił się chłopak. — Przyszedłem po czołg. — Obrzucił wzrokiem gości i podszedł do komody, na której stało kilka plastikowych modeli. — Endriu przyjechał, chcę mu pokazać. — Wziął z komody czołg, a ze stosu leżących poniżej gazet wyciągnął kolorowy magazyn. Magda zauważyła tytuł: „Modelarz Polski”.
— Patryk jest bardzo zdolny — powiedziała wyniosłym tonem Anna. patrząc w sufit — Staraliśmy się dbać z Antonim o jego rozwój w każdym zakresie. Nawet prenumerowaliśmy właściwą literaturę — wskazała upierścienioną dłonią na leżące pod szafką błyszczące gazety. — Pokaż panu jak starannie wykonujesz te modele — powiedziała Anna, z naciskiem na „panu” i ostentacyjnie odwróciła się do Magdy plecami. „Uparta baba — pomyślała Magda. — Nie odpuszcza.”
Chłopak podał Robertowi model i otworzył trzymaną w ręku kolorową gazetę. Na błyszczącym papierze wydrukowane było zdjęcie czołgu podobnego do tego, który trzymał w ręku.
— To jest oryginał. — Wskazał na zdjęcie. — Amerykański Abrams bojowo użyty po raz pierwszy przy operacji Pustynna burza. Tydzień to prawie kleiłem, ale dobrze wyszło, no nie? A teraz kleję transporter opancerzony.- Przekręcił kilka stron magazynu i wskazał na kolejne zdjęcie. Magda popatrzyła na trochę krzywo sklejony model, na którym widać było ślady źle położonego kleju, ale i tak doceniła, że chłopakowi coś się chce robić. W tym wieku i w tak bogatym domu, to nie musiała być reguła, że mu się cokolwiek chce. Przeniosła wzrok na szafkę, na której stały pozostałe modele. Było ich kilka. Za to sterta kolorowych magazynów modelarskich była imponującej wysokości. Może zaczął od teorii.
— Trzymamy prace Patryka w salonie, żeby goście mogli je zobaczyć. Wspieramy jego rozwój — powtórzyła Anna tłumiąc ziewnięcie.
„No tak, nie jesteś w centrum uwagi — pomyślała Magda. — Każdy inny temat jest nudny.”
— Widziałem kiedyś taki czołg na żywo. Bardzo dobrze ci wyszedł — powiedział Robert oddając chłopakowi model.
— Widział pan? — Zapalił się chłopak. — A siedział pan w środku?
— Siedziałem.
— I jak tam jest?
— Ciasno. — Uśmiechnął się Robert. A do salonu zajrzał drugi chłopak w podobnym wieku jak Patryk. Też był ogolony na łyso i ubrany w skórzaną kurtkę nabitą ćwiekami. „Jak oni dają radę w lipcu w czymś takim — zdziwiła się Magda z odrobiną uznania. — Człowiek naprawdę jest w stanie wiele zrobić dla przekonań.”
— Idę! — Patryk krzyknął w stronę chłopaka. Zawahał się patrząc na Roberta, jakby jeszcze chciał go o coś zapytać, ale po chwili zrezygnował. Zabrał model czołgu i kolorowy błyszczący magazyn i poszedł w kierunku drzwi. Gdy opuścił pokój Magda spróbowała zadać jeszcze jedno pytanie Annie:
— A czy może ktoś wcześniej interesował się tym rysunkiem, chciał kupić, obejrzeć?
— Dyrektor Muzeum Pomorskiego — odpowiedziała Anna z wyraźną satysfakcją.
— Dyrektor muzeum? Dyrektor Konarski?
— Roman — powiedziała z naciskiem Anna podkreślając, że dla niej to jest Roman.
— A wie pani może, co szczególnie interesowało dyrektora?
— Nie — odpowiedziała krótko Anna. — Ale na pewno sama może go pani zapytać. Chyba jest pani przełożonym? — Spojrzała z uśmiechem Magdzie prosto w oczy. „Trafiony zatopiony — pomyślała Magda. Dla mnie to dyrektor, a nie Roman i dobrze o tym wiesz, że nie mam go jak zapytać.”
— Pójdę już boli mnie głowa. — Anna wstała, omdlewającym gestem podała rękę Robertowi. Nie zaszczycając Magdy nawet spojrzeniem wyszła z salonu. Panowie nie odrywali od niej wzroku jak wychodziła.
Magda sięgnęła po kawę. „Dobrze, że chociaż kawę w tym domu mają dobrą — pomyślała”. Brzdęk odstawianej filiżanki przyciągnął uwagę Leszka
— Może organizowaliście w muzeum jakąś wystawę renesansu? — zwrócił się do Magdy. — Dlatego dyrektor się interesował?
„Jakbyśmy organizowali jakąś wystawę, to dyrektor nawet by o niej nie wiedział. Nie mówiąc już o tym, że nie wiedziałby, co to jest renesans”
— Masz rację. Sprawdzę. Może mieliśmy jakąś wystawę — odpowiedziała, żeby już nie kontynuować tematu. — Twoja macocha, Anna, nie wydaje się zbyt przejęta stratą tego rysunku?
— Anna oczywiście z jednej strony jest ciągle w żałobie, ale z drugiej jest przyzwyczajona, że zawsze ktoś inny załatwia jej sprawy. Pewnie sądzi, że wcześniej czy później to się po prostu odnajdzie. Nie sądzę, żeby w ogóle brała pod uwagę, że może się nie odnaleźć coś, co do niej należy. Taki typ.
„Może i tak — pomyślała Magda. — A może i nie”. Ale tylko pokiwała głową i nic nie powiedziała.
— No dobrze. Zadzwonię, jak ustalę z Henrykiem, kiedy może obejrzeć rysunek, Postaram się załatwić to w poniedziałek. Dasz mi swój numer?
— Pewnie. — Wyjął z kieszeni portfel i podał jej wizytówkę. — Dzwoń kiedy zechcesz.
— Dziękuję, — Wzięła podany kartonik. — To co, zbieramy się? — zapytała Roberta — Myślę, że tyle na dziś.
— Jasne. — Robert wstał z fotela
— Posiedźcie jeszcze. Pokaże wam ogród, za godzinę będzie obiad. Możemy zjeść na zewnątrz. Już robi się trochę chłodniej. — Leszek wstał.
— Dziękuję, ale boli mnie głowa — powiedziała Magda.
— Nie lubisz upałów?
— Uwielbiam! — odpowiedziała krótko. Wstała i wyciągnęła rękę w stronę Leszka. — Miło było cię spotkać.
— Mnie też. — Przytrzymał jej dłoń. — Dzwoń kiedy tylko będziesz miała ochotę — powiedział z naciskiem patrząc jej w oczy.
— Jasne. — Wyjęła rękę z jego dłoni.
Robert uścisnął dłoń Leszka i we trójkę wyszli z salonu. Gospodarz odprowadził ich przed dom i patrzył jak odjeżdżają.
#
— I jak myślisz, co się stało z tym rysunkiem? — zapytał Robert, gdy odjechali spod willi.
— Nie chciałam ci tam mówić, ale… — Zawahała się.
Zerknął na nią zaciekawiony
— Ale.. — kontynuowała — myślę, że ukradł go mężczyzna około metr sześćdziesiąt. W zielonym płaszczu z kołnierzem z weluru. — Popatrzyła na niego niewinnie.
— CO? Skąd wiesz?! — Oderwał wzrok od jezdni i popatrzył na nią oniemiały -… Magda! — Uderzył dłonią w kierownicę widząc uśmiech, którego nie dała rady powstrzymać. — Prawie ci uwierzyłem!
— A co mam odpowiedzieć na takie pytanie? — Uśmiechnęła się zadowolona z żartu. — Nie jestem Sherlock Holmes. Nie mam pojęcia kto to zrobił. Ani nawet, co właściwie zrobił, bo tego też do końca nie wiadomo. Zbieram dane, z tych danych pojawią się kolejne, z nich następne i w końcu złożą się w całość… Albo się nie złożą. Ale trzymajmy się wersji pozytywnej. Jak mówi przysłowie: póki życia, póty nadziei.
— No dobrze. To poważnie. Jakie masz na razie dane, poza tym, że Leszek wpadł ci w oko — dodał z uśmieszkiem.
„Czy ja naprawdę jestem jak otwarta księga?” — Pomyślała niezadowolona
— Co masz na myśli?
— No przestań. Znam cię. Widziałem, że ci się spodobał. Będzie coś z tego? — Mrugnął do niej.
Westchnęła. Czujne oko rodziny czasem może być krępujące.
— Nie będzie. No dobra, spodobał mi się, fakt. Bardzo przystojny facet. Ślepa nie jestem. I przyznaję się wpadł mi w oko od pierwszego momentu. Ale szybko z tego oka wypadł, także możesz się nie ekscytować. Nic z tego nie będzie! Nawet, jeżeli on by chciał. Czego przecież i tak nie wiem.
— Chciałby wierz mi. Jego też znam. I dlaczego nie? To fajny chłopak.
— Bo nie znoszę mężczyzn, którzy się publicznie ślinią na widok kobiet. Wolę się od takich trzymać z daleka.
— Chodzi ci o Annę?
— Tak. Przyznaję, że zwraca na siebie uwagę, ale facet może zachować się w takiej sytuacji różnie. Nie koniecznie jak wy obydwaj.
— Magda, przecież to tylko takie żarty. To nie miało znaczenia.
— Dla mnie miało. Taki facet jest skreślony. Szkoda czasu. Trzeba w życiu wyciągać wnioski, mój drogi. Mężczyzn jest połowa populacji. Nie chodzi o to żeby jakiś był, ale żeby był taki, z którym mi będzie lepiej niż samej, a nie gorzej. A że samej jest mi całkiem nieźle, to nie mam powodu łapać się za kogokolwiek. Pewnie, że chciałabym kogoś spotkać — powiedziała już łagodniej. — Nie mówię, że nie, Zresztą sam wiesz. Ale interesuje mnie normalny związek, a przynajmniej coś, co ma szansę takim się stać. A nie romans z gościem, który będzie się oglądał, za co drugą na ulicy. Romansów już miałam dość
— Nic o nim nie wiesz. A przekreślasz z góry.
— Coś wiem. I czyż nie na tym polega sztuka wyborów? Zebrać dane. I wyciągnąć wnioski na podstawie tych danych albo zebrać więcej danych jeśli potrzeba. Ale jeśli start jest do bani, to już nie warto zbierać dalej. A przynajmniej mnie się nie chce.
— Robisz błąd. — Pokręcił głową.
— Trudno, to mój błąd. A zresztą mówi to mój szanowny brat, który zmienia dziewczyny co kilka miesięcy? Może część z tych pań ma to w nosie, bo robią to samo co ty. Ale część niekoniecznie. I myślę, że jesteście z Leszkiem trochę podobni. A jak takiego brata bardzo chętnie, to takiego mężczyznę wolę nie. I tyle. Czy możemy wrócić do głównego tematu? Bo przyjechaliśmy tu nie po to żeby mnie swatać, tylko zorientować się, co się mogło stać z rysunkiem
— No dobrze, to co się mogło stać?
— Nie mam pojęcia. Ale wiem dwie rzeczy. Albo Anna jest kompletną idiotką, czego oczywiście nie można wykluczyć. I nie ukrywam, że mówię, to z satysfakcją. Nie znoszę takich bab. Albo coś kręci. W tę jej żałobę ani trochę nie wierzę. Podobno nie należy oceniać kogoś od pierwszego wrażenia, ale wrażenie było solidne. I może warto, żebyś spróbował sam się czegoś od niej więcej dowiedzieć. Nie odrywała od ciebie wzroku. Mnie nic nie powie, nawet na temat tego, jaka jest pogoda.
— Myślę, że przesadzasz. Ale dobrze spróbuję przepytać ją sam na sam. — Uśmiechnął się.
Magda popatrzyła na niego uważnie.
— To ‘sam na sam’ trochę mnie niepokoi przyznaję. Ale nie moja sprawa. Dorosły jesteś. A jak mówi kolejne przysłowie, jak ktoś sobie pościele tak się wyśpi. Ale żeby oderwać się już od Anny… To, co mnie szczególnie zastanawia, to, co w tym robiło muzeum i dyrektor. Dyrektor mógł zobaczyć ten rysunek i zacząć się popisywać co o nim wie, proponować wystawy czy nawet sprzedaż nie wiedząc o czym mówi.. To by o niego pasowało. Ale skąd się wzięły muzealne plomby, to już nie mam pojęcia. Nie robiliśmy przecież żadnej wystawy z Durerem, tego jestem pewna. Myślę, że trochę się wyjaśni jak porozmawiam z Henrykiem. Zobaczymy. Paradoksalnie obiecujące jest to, że pan Lanowski się nie zorientował, że to podróba. Bo to znaczy, że kopię zrobił profesjonalista. A takich nie ma zbyt wielu. I może Henryk, po kresce albo innych charakterystycznych cechach, zorientuje się kto to mógł być. I będzie jakiś trop. Tyle mi na razie przyszło do głowy. A ty masz jakieś wnioski? Poza nogami Anny oczywiście.
— Na razie nie mam żadnych. Poza nogami Anny oczywiście — odpowiedział spokojnie. — Ale porozmawiam z nią. Nie ukrywam, że wiążę pewne hmm… nadzieje z tym spotkaniem. Bo jak sama powtarzasz, wszystkie źródła należy sprawdzić dokładnie. — Mrugnął do niej.
— Faceci. — Popatrzyła na niego z dezaprobatą. O tu mnie wysadź. Tu. — Wskazała za okno widząc, że dojeżdżają do Śródmieścia.
— Nie do domu?
— Nie. Umówiłam się.
— A mogę zapytać, z kim? Jako starszy brat, chyba powinienem się zainteresować.
— Ze Zbyszkiem.
— Ze Zbyszkiem? Znowu jesteście razem?
— Nie. Ale nie jesteśmy też pokłóceni ani nic takiego. Mam mu oddać książkę. Jest mu do czegoś potrzebna. O właśnie tutaj. Dzięki braciszku. Zdzwonimy się, jak się coś nowego pojawi. Pa. — Cmoknęła w powietrze i otworzyła drzwi samochodu. — Tylko jeszcze nie odjeżdżaj, mam siatkę w bagażniku.
— Pamiętam. Nie odjeżdżam.
Otworzyła bagażnik i wyjęła z niego kupioną na Jarmarku porcelanową tancerkę.
Robert wychylił się z samochodu.
— I przemyśl sobie jeszcze temat Leszka. To naprawdę fajny chłopak.
— Przemyślałam już. Ja szybko myślę, Pa. — Pomachała Robertowi i poszła w stronę kawiarni.
#
Po wyjściu z chłodnego wnętrza samochodu, ulice wydawały się jeszcze bardziej rozgrzane. Była siedemnasta. Słońce nie świeciło już tak mocno, ale teraz ciepło oddawały nagrzane przez cały dzień chodniki. Po drodze minęła kilka grupek turystów, który mimo pogody starali się zwiedzać Gdańsk. Wyglądali raczej na zmaltretowanych. Para w średnim wieku robiła zdjęcia zabytkowego budynku dworca. Pani miała na głowie słomkowy kapelusz, spod którego ściekały stróżki potu. Towarzyszący jej mężczyzna, założył na głowę zdjęty z torsu T-shirt. Chyba niewiele mu to pomogło, bo z wyraźną nadzieją patrzył w przeciwną stronę niż jego partnerka. Ona fotografowała dworzec, on przyglądał się klimatyzowanej lodziarni po drugiej stronie ulicy. Pani skończyła robić zdjęcia i odwróciła się do swojego towarzysza. Po krótkiej, acz ostrej wymianie zdań, mężczyzna rzucił ostatnie smętne spojrzenie na lody i powlókł się za swoją partnerką w przeciwnym kierunku.
Magda weszła do kawiarni. Po słonecznej ulicy, przez chwilę wydawało je się, że wewnątrz jest zupełnie ciemno. Dopiero, gdy wzrok się przyzwyczaił, zaczęła rozróżniać ladę baru i stojące pod ścianami stoliki. W kawiarni było pełno gości. Przy takiej pogodzie tłumy były pewnie wszędzie gdzie była klimatyzacja. Rozejrzała się, ale nie zauważyła Zbyszka. Przeszła przez salę i wyszła do ogródka. Siedział przy ustawionym w cieniu stoliku i czytał książkę. Gdy podeszła wstał i pocałował ją w policzek.
— Długo czekasz? — zapytała i usiadła na krześle, które odsunął.
— Nie. Z piętnaście minut. Czytałaś? — Pokazał na książkę. — Wyszło nowe opracowanie historii sztuki baroku.
— Pokaż! — Wzięła podaną jej książkę. — Nie wiedziałam, że już jest. — Zaczęła przeglądać zawartość. — Ładnie wydana — przyznała, oceniając zdjęcia wydrukowane na kredowym papierze. — A właśnie, przyniosłam ci twoją. — Odłożyła Historię Baroku i wyjęła z torebki cienką książkę w twardych okładkach „Fałszerstwa dzieł sztuki.”
— Podobało ci się? — Zbyszek wziął książkę.
— I tak i nie. Po pierwsze za chuda. Wolałabym więcej wiadomości. Ale reszta tak. O tych profesjonalnych metodach sprawdzania autentyczności, to mogę sobie jedynie poczytać, Wymagają sprzętu. To bardziej dla Henryka niż dla mnie. Ale takie proste sposoby ‘zrób to sam’, to były bardzo ciekawe. Najbardziej mnie ujęło: powąchaj obraz. Zapach farby długo się trzyma. Jeżeli ciągle pachnie, to na pewno nie antyk. Albo sprawdź czy nie ma pozostałości włosia z pędzla. Mistrzowie używali dobrych pędzli i nie gubiły włosa, a fałszerze różnie. I tak dalej. Praktyczne i sensowne. A dla muzealnika to interesujący temat. Zawsze mnie ciekawiło jak można oszukać nawet galerię. A tak przy okazji, myślisz, że kopie obrazów, które ty malujesz, ktoś mógłby pomylić z oryginałem? Przynajmniej tak na pierwszy rzut oka. Na przykład kolekcjoner?
— Jeśli bym się przyłożył, to tak. A laik na pewno, nawet nie musiałbym się specjalnie przykładać. Dlatego staram się wyróżnić każdy obraz. Tak, żebym był potem w stanie udowodnić, że nie było moim zamiarem popełnienie fałszerstwa, tylko zrobienie kopii na zamówienie. I dlatego taka kopia nigdy nie jest perfekcyjna. Zawsze zostawiam jakiś element, który nie jest zgodny z oryginałem. To może być drobiazg. Ale dla własnego bezpieczeństwa, żeby nie było wątpliwości, że to nie miało być fałszerstwo. Nigdy nie wiem, do czego klient wykorzysta moje prace.
— Lody dla państwa i sok marchwiowy. — Kelnerka postawiła na stoliku dwa duże puchary kolorowych kurek lodowych, oblanych bitą śmietaną i czekoladą. W każdy z nich wbity był duży biszkopt. Nalała sok do szklanek i odeszła.
— Zamówiłem zanim przyszłaś. — Uśmiechnął się Zbyszek widząc jej minę. Zachwyt na widok zawartości pucharów, walczył z myślą o tym, że ulubione dżinsy ostatnio ledwo się na niej zapięły. „No trudno. Raz się żyje” — pomyślała i sięgnęła po łyżeczkę.
— Zawsze lubiłaś ten zestaw.
— I nadal lubię. — Nałożyła na łyżeczkę bitą śmietanę i włożyła do ust. „O rany, jakie to dobre! Dlaczego człowiek nie może jeść co chce i nie tyć”. Sięgnęła po następną porcję.
— To miło, że pamiętasz co lubię.
— Jasne, że pamiętam. Dopiero mija pół roku jak mnie rzuciłaś. — Zbyszek wyjął z deseru biszkopt i nałożył na niego dużą porcję bitej śmietany.
— Kto kogo rzucił jest dyskusyjne. Powiedzmy, że ja zakończyłam sprawę formalnie. Ale to nie ja obściskiwałam się na sylwestra z kimś innym. — Magda popiła lody sokiem marchwiowym i popatrzyła z zazdrością na Zbyszka. „Cholera, ten to może zjeść słonia z kopytami i nie tyć. Życie nie jest sprawiedliwe!” I po wyciągnięciu tego filozoficznego wniosku nabrała na łyżeczkę dużą porcję lodów.
— Wiem. Za dużo wtedy wypiłem. — Zbyszek wyjął z pucharu następny kawałek biszkoptu.- Ale tyle razy cię już przepraszałem.
— No i przeprosiny odniosły skutek. Nie zabiłam cię.
— To faktycznie coś… A nie myślałaś, że moglibyśmy dać sobie drugą szansę?
— Nie
— Nawet na próbę?
— Nie. Zbyszek, bardzo cię lubię, jako kolegę. I wiesz o tym. Ale jak coś się kończy, to się kończy. Może po dwudziestu latach dobrego małżeństwa, mogłabym rozważyć wybaczenie skoku w bok. Zależnie oczywiście od tego, na ile druga osoba by się o to starała. Ale nie po półtora roku chodzenia ze sobą. Jak coś się poważnie psuje po takim stażu, to nie warto. Oczywiście mogę nie mieć racji, ale nas dzieliło dużo więcej niż tylko twój wyskok. A w zasadzie wyskoki, bo to nie był pierwszy raz jak dobrze wiesz.
— Nie tracę nadziei, że kiedyś zmienisz zdanie.
— To strać. Ale jako kumpla bardzo cię lubię. I obecna sytuacja odpowiada mi znacznie bardziej. Zdecydowanie wolę cię jako kolegę niż mojego chłopaka.
— No to teraz chyba powinienem się obrazić… No dobra, ale chwilowo odpuszczę. A jak w muzeum?
— Do bani. Nie masz czego żałować, że odszedłeś. — Westchnęła. — Nowy dyrektor to naprawdę kretyn. Wiem, że to mało eleganckie określenie, ale nie wiem, jakiego można użyć innego. Nie zna się na niczym i sądząc po tym, co gada, nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Czasem się zastanawiam skąd takich biorą? Jak gość nie zna się na sztuce to trafia do muzeum. Jak inny się nie zna na hodowli, powiedzmy psów wyścigowych, to trafia do takiej hodowli właśnie. Ciekawa jestem, dokąd trafiłby ktoś, kto się nie zna na niczym… Do parlamentu? No dobra, ale nie będę kontynuować, bo się tylko zdenerwuję. Lepiej powiedz jak twoja mama się czuje?
— Różnie. To dopiero dwa tygodnie. Wszystko nadal jest bardzo świeże. Ale prosiła żeby cię pozdrowić.
— Bardzo dziękuję. Pozdrów ją również. Chętnie kiedyś to zrobię osobiście, ale chyba jeszcze nie pora, żeby się zjawiać z wizytą. Odczekam trochę.
— Teraz pewnie nie porozmawiałybyście za wiele. Cały czas jest na proszkach. W zasadzie to głównie siedzi, patrzy na zdjęcie Zdziśka i płacze. Mam nadzieję, że kiedyś się pozbiera. — Pokręcił głową
— Czas leczy rany. Tylko czasem potrzeba całkiem dużo czasu. — powiedziała Magda. — To nie jest łatwe stracić syna.
— Ze Zdziśkiem ciągle były jakieś problemy. Mogliśmy się spodziewać, że zrobi coś głupiego, może nawet, że w końcu znowu wyląduje w więzieniu. Ale po prostu wypadek? Ktoś jest i go nie ma. To wydaje się takie bezsensowne. Trudno się z tym pogodzić.
— Myślę, że z każdą śmiercią trudno się pogodzić. Jeśli umiera bliska osoba, zostaje po niej pustka. Wypadek czy nie.
— Pewnie tak. — Zbyszek popatrzył na samochody, jadące na widocznej z ogródka ulicy.
— Znaleźli sprawcę?
— Nie. Tylko ślady czarnego lakieru na jego rozbitej karoserii. I nic więcej.
Magda pogrążyła się we własnych myślach. W zasadzie, co ona może wiedzieć, o tym, co przeżywa teraz Zbyszek i jego matka? W jej życiu zmarły do tej pory dwie osoby i można powiedzieć o tym wszystko, ale nie, że za nimi tęskniła. Ale nie chciała sobie nawet wyobrażać jakby się czuła gdyby umarła ciotka. Albo Robert. Miała nadzieję, to nigdy nie nastąpi. Odpędziła nieprzyjemnie myśli i nabrała na łyżeczkę lody.
— W porządku? — zapytała Zbyszka, który cały czas przyglądał się stojącym na parkingu samochodom.
— Tak. — Otrząsnął się. — Zamyśliłem się. Ale w porządku. Masz jakieś plany na jutro? Może skoczylibyśmy do Łeby? Chociaż będą pewnie tłumy przy tej pogodzie.
— Innym razem chętnie. Ale jutro nie mogę.
— Randka? Mam już następcę?
— Nie. Ale jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, to nasz nowy dyrektor zorganizował grilla u siebie. W ramach integrowania zespołu i nie wiem czego jeszcze, bo nie słuchałam. Ale obecność obowiązkowa.
— W niedzielę? Jutro jest niedziela.
— No właśnie, ale co zrobić. A później jadę jeszcze do Ewy, to chociaż część dnia będzie miła. A Łeba naprawdę bardzo chętnie, tyle, że innym razem. — Dokończyła lody i odłożyła łyżeczkę. — Bardzo dobre. Mniam… Ale będę się już zbierała. Musiałam wstać o jakiejś nieprzyzwoitej godzinie i głowa mi pęka.
— Nieprzyzwoitej? Rozumiem, że gdzieś koło dziesiątej? — Uśmiechnął się ironicznie przypominając sobie, jak wyglądają poranki Magdy.
— To jest pomówienie. Wstałam o dziewiątej.
— Bardzo ci współczuję. — Złapał się za serce z udawanym przejęciem.
Magda popatrzyła na niego z urazą.
— A co spowodowało ten bohaterski czyn z twojej strony, że wstałaś o dziewiątej? W sobotę! Trzęsienie ziemi było czy co? — Ironizował.
Magda popatrzyła na niego wzrokiem bazyliszka.
— Nie denerwuj mnie! Dzisiaj jest pierwszy dzień Jarmarku. — Wskazała na siatkę, którą ze sobą przyniosła.
— O, czy to jest to, o czym myślę? — Popatrzył z zainteresowaniem na siatkę.
— To.
— Pokażesz?
— Nie ma mowy. Póki co, to bardziej strzeżony sekret, niż kto wygra Oscary. Zresztą sam wiesz.
— Ale po wszystkim mi powiesz?
— No jasne.
— To trzymam kciuki. Przyjechałaś samochodem?
— Robert mnie podwiózł.
— To chodźmy. Odwiozę cię. Już zapłaciłem — powiedział widząc, że Magda wyjmuje portfel. — Postawisz następnym razem.
#
Wyłączyła górne światło i zostawiła tylko lampę. Lubiła siedzieć w półmroku, Wszystko wydawało się wtedy ciut baśniowe. Jakby w każdej chwili z zakamarków mogły zacząć wychodzić krasnoludki. Nigdy żaden nie wyszedł, ale nie traciła nadziei. Ciotka zawsze mówiła, że nie wolno tracić marzeń. I mimo sześćdziesiątki z kawałkiem, sama nadal wierzyła w krasnoludki. Włączyła irlandzkie brzmienie Clannad i usiadła w fotelu. Otworzyła Internet żeby sprawdzić wiadomości. Ale nic nie było na temat da Vinci. Tylko co kto komu powiedział w Sejmie i jakimi słowami. To już zaczynało być nudne. Chyba wiara w krasnoludki wnosi więcej dobrego, niż słuchanie co mówią przedstawiciele narodu. A przynajmniej niektórzy. Odłożyła komputer. Da Vinci przestał już być gorącym newsem. Miała tylko nadzieję, że gdy kiedyś wiadomość się znów pojawi, to będą to dobre wieści! Na światowej liście zaginionych dzieł sztuki było już ponad sto tysięcy eksponatów. Część się znajdzie, ale część nigdy nie zostanie odzyskana. Można co prawda, bez problemu kupić plakat z tym samym rysunkiem i w dowolnych wymiarach, ale to nie to samo, co oryginał. Dzieło sztuki to nie tylko to, co widać. Ale też prawda, która w nim jest. To, że na tym właśnie papierze mistrz Leonardo kładł własną ręką każdą kreskę pięćset lat temu. W tym był jego dotyk i jego marzenia. I to nie jest to samo co kopia. W kopiach jest tylko układ kresek, kolorów, proporcji, ale to nie wszystko czym jest dzieło sztuki. Dlatego tak bolała ją każda kradzież. A najbardziej to, że obraz czy rzeźba mogą zostać bezpowrotnie zniszczone. Ich nigdy nie da się odtworzyć, Oryginał jest tylko jeden. To samo było i z Durerem. Spadkobiercy, chcieli odzyskać spadek. Doskonale to rozumiała. A przynajmniej Leszek chciał odzyskać spadek, bo trudno powiedzieć czego chciała Anna. Ale Magda chciała odzyskać Durera. Po to, żeby był. Żeby istniał, żeby nikt do nie zniszczył. No i ze względu na Henryka. Znała go właściwie od dziecka. Przyjaźnił się z ciotką Natalią odkąd pamiętała. Uważała, że to dobry człowiek. Chociaż oczywiście tego nigdy nie wiadomo do końca. Ale na jakichś założeniach trzeba się opierać, przynajmniej dopóki fakty nie potwierdzą, że jest inaczej. Miała nadzieję, że sprawa się wyjaśni, bo jeśli Henryk zostanie zamieszany w podmianę Durera, to nie tylko on poniesie tego konsekwencje, ale też ciotka. Razem staną się persona non grata w środowisku muzealników. Magda miała nadzieję, że to nie nastąpi. Ale przede wszystkim trzeba odnaleźć Durera. Zaczęła spisywać wszystko czego się dowiedziała. W tle cicho grała irlandzka muzyka, a na komputerze pojawiały się kolejne fakty. Prawie skończyła notować wnioski, kiedy zadzwonił telefon.
Podniosła komórkę. Popatrzyła na wyświetlacz, ale nie rozpoznała numeru. Wcisnęła odbierz.
— Tak, słucham?
— Witaj. — Usłyszała w słuchawce męski głos. — Tu Leszek. Pomyślałem, że może miałabyś ochotę wyskoczyć do klubu?
— Kluby to specjalność mojego brata, nie moja. Mamy zupełnie odmienne gusta. Także dziękuję za zaproszenie, ale nie.
— To na co miałabyś ochotę? Nie upieram się przy klubie.
— Prawdę mówiąc to mam ochotę zaraz iść do łóżka.
— Hmm… Domyślam się, że nie to miałaś na myśli, co mi przyszło do głowy — zawiesił głos.
— Myślę, że nie to. — Uśmiechnęła się rozbawiona.
— To może innym razem gdzieś pójdziemy?
— Może. A w poniedziałek zadzwonię do ciebie w sprawie Henryka…
— Będę czekał. I dzwoń nie tylko w sprawie Henryka.
— … Ale dzisiaj już się pożegnam jeśli pozwolisz, bo już idę spać. Baw się dobrze.
— Chyba zrezygnuję z tego klubu. I będę czekał na telefon. Miłych snów — powiedział ciepło.
— Też ci życzę miłych snów. I na razie. — Pożegnała się i rozłączyła rozmowę.
Popatrzyła na zapisany arkusz. Stworzyła kolejne pole i wpisała dużymi literami LESZEK. PO chwili dopisała obok kilka znaków zapytania. Na pewno nie dotyczyły Durera.
#
Następnego dnia z zadowoleniem wstała dopiero po dziesiątej. I zaczęła dzień od obowiązkowego uruchomienia ekspresu. Zabrała kawę i wróciła do pokoju. Włączyła Internet, ale nie było nic nowego na temat Da Vinci. Przejrzała zapisane wczoraj wnioski. Nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie do głowy jakiś pomysł. Po godzinie rozmyślania i sprawdzania danych, nic nowego nie przyszło jej do głowy. Dla relaksu otworzyła stronę Gallerie dell’Accademia z której skradziono Durera i zaczęła czytać.
Gdy zapikał zegarek, wydawało jej się, że minęła ledwie chwila. Spojrzała na wyświetlacz. Dwunasta. Trzeba zacząć się zbierać. Grill u dyrektora miał być na drugą. Głupio się spóźnić do szefa, nawet w niedzielę. Wyciągnęła rękę, żeby zamknąć komputer i wzrok jej padł na ostatnie hasło, jakie wczoraj wpisała: LESZEK. Po ciele rozlało jej się przyjemne ciepło. Nie wiedziała dlaczego. I chyba wolała nie wiedzieć. Ze smutkiem popatrzyła na widniejące obok znaki zapytania.
— Nic z tego nie będzie! — powiedziała głośno do siebie. — Nie zawracaj sobie głowy!
Zamknęła komputer i poszła przebrać się do wyjścia.
Gdy wyszła na ulicę miała wrażenie, że znalazła się w rozgrzanej saunie. Słońce tak jak wczoraj, świeciło na pełny regulator. Powietrze było wilgotne. Parowała ziemia i wszystko inne w czym była choć odrobina wody. Na trawniku przez blokiem ktoś wystawił zraszacz. Rozpylał wodę na wyschniętą trawę. Grupka kilkulatków biegała pod strumieniami piszcząc z zachwytu. Poszła na przystanek. Na ławce siedziała młoda dziewczyna i wachlowała się gazetą. Magda lubiła upały i nie robiły na niej wielkiego wrażenia, ale sama wilgotność powietrza powodowała, że czuła spływający po plecach pot. Na niebie, na razie jeszcze dość daleko, zauważyła ciemną burzową chmurę. „No to fajnie — pomyślała. — Samochodu nie mam, parasolki nie wzięłam i dwie imprezy do obskoczenia w różnych końcach miasta. Jak lunie, zanim dojadę do Ewy, to będzie zabawnie.” Na przystanek podjechał autobus. Wsiadła i zajęła jedno z wielu wolnych miejsc. Wachlująca się gazetą dziewczyna, została na przystanku. Wyglądała na kompletnie zniechęconą do tego, co miała na ten dzień w planach. Gdy autobus odjeżdżał, Magda zauważyła chłopaka, który szedł w kierunku przystanku. W ręku niósł czerwoną różę. Nawet z daleka było widać, że smętnie zwisający kwiatek też ma dość upału. Dziewczyna na jego widok schowała gazetę, zdobyła się na zmęczony uśmiech i wstała. Magda wyjęła smartfon i sprawdziła trasę. Nigdy nie była u dyrektora, a głupio byłoby się zgubić. Zaczęła odliczać przystanki. Na dziesiątym wysiadła. Zgodnie z mapą miała do przejścia piętnaście minut na piechotę. Ruszyła w wyznaczonym przez nawigację kierunku. Ciemne chmury na niebie zbliżały się, ale nadal były daleko. Może zdąży dojechać do Ewy zanim lunie. A tam to już sobie poradzi.
Szła wybrukowanym chodnikiem. Zza płotów widać było domki. Nie były to wille jak u Lanowskich, ale mniej lub bardziej przytulne bliźniaki. Zza jednego z parkanów zaczął ją obszczekiwać pies. Na końcu ulicy zobaczyła idącą w jej kierunku kobietę. Była ubrana w dżinsy i buraczkowy sweter. „No proszę — pomyślała Magda z uznaniem — na niej upał zupełnie nie robi wrażenia.” Kobieta wydawała jej się znajoma, ale nie mogła sobie przypomnieć, skąd. Nieznajoma odsunęła spadające jej na twarz rude włosy i Magda ją poznała. Widziała ją wczoraj u Lanowskich. Znajoma Leszka. Koleżanka z młodości. Ta, która mówiła, że żałuje, ze za niego nie wyszła. Patrzyła z ciekawością na zbliżającą się kobietę. Ale zanim zdążyła dokładnie ją obejrzeć, ta skręciła w boczną uliczkę. Magda rozejrzała się. Zajęta przyglądaniem się kobiecie przestała zwracać uwagę na numery posesji. Rozejrzała się. Ale jednak nie minęła jeszcze domu dyrektora. Do numeru trzydzieści siedem był jeszcze kawałek, była dopiero przy trzynastce.
Gdy doszła do właściwego domu, był kwadrans przed drugą. Na chodniku stał samochód Maćka i kilka innych. Podeszła do furtki i nacisnęła dzwonek. Po chwili z domu wyszła starsza kobieta. Wytarła ręce o kuchenny fartuch i podeszła do furtki.
— Przepraszam, ale się zepsuła. — Otworzyła furtkę od swojej strony i uśmiechnęła się do Magdy. — Proszę wchodzić — zaprosiła i odsunęła się od wejścia.
— Do dyrektora Konarskiego. Dobrze trafiłam? — zapytała Magda na wszelki wypadek.
— Dobrze, dobrze. Proszę wchodzić. — Kobieta znowu się uśmiechnęła. Po zmarszczkach wokół oczu widać było, że często się uśmiecha. — Ja jestem gospodynią.
Magda weszła na posesję. Gospodyni puściła furtkę, która natychmiast zamknęła się z głuchym trzaskiem.
— No niestety. Dzisiaj nikt tego nie naprawi. Proszę dalej. Pokażę drogę. Magda poszła za nią wąską ścieżką miedzy trawnikami, na których pracowały zraszacze. Zza domu, doszedł do niej nieznany męski głos, który w bardzo monotonny sposób opowiadał o historii Pomorza. Magda słuchała przez chwilę. „Gdańsk leży u ujścia Motławy, a nie Mławy, proszę pana”. — Poprawiła odruchowo w myślach. Gospodyni zatrzymała się przed domem i wskazała ręką na wąski chodniczek prowadzący w kierunku z którego dochodził głos, a sama weszła po schodkach z powrotem do domu.
Magda przeszła chodnikiem na tyły willi. W niewielkim ogrodzie zobaczyła swoich kolegów i koleżanki z muzeum. Kawałek dalej, dyrektor stał obok bardzo chudego mężczyzny w beżowym garniturze. To właśnie nieznajomy przemawiał monotonnym głosem i nie przestawał przy tym machać rękami. Przypominał wiatrak. „Ciekawe, po co opowiada historię Gdańska, gdańszczanom, do tego historykom, I to jeszcze z błędami”. — pomyślała patrząc na wyraźnie znudzone miny kolegów i koleżanek.
— O witam, pani Magdo. — Dyrektor oderwał na chwilę wzrok od mówiącego mężczyzny. — Ignacy — zwrócił się do nieznajomego. — To jest pani Magda z muzeum. Ostatni gość na dzisiaj.
Mężczyzna, nazwany Ignacym, skinął głową, ale nie przerwał nawet na chwilę potoku wypowiedzi. Czekała, aż dowie się kim jest, ale on nie został jej już dalej przedstawiony. Dyrektor wrócił do słuchania. I co kilka zdań potakiwał. Przyjrzała się nieznajomemu. Wysoki, chudy, z początkami łysiny. Coś błysnęło w słońcu, gdy mówił. Przyjrzała się dokładnie. Złoty ząb. Nieproporcjonalnie duży w stosunku do pozostałych zębów. „Ignacy złoty kieł” — nazwała go w myślach. I spróbowała posłuchać o czym mówi. Ale po kilku minutach stwierdziła, że nie ma pojęcia o czym. Była jedynie pewna, że jeżeli jeszcze trochę go posłucha to po prostu zaśnie. Dla skupienia uwagi na czymś innym rozejrzała się po ogródku. Ale poza jeszcze nierozpalonym grillem i trawą, nie było w nim nic interesującego. Prosta, otynkowana na biało ściana domu, również nie przyciągała uwagi. Gdy dla złapania oddechu Ignacy na chwilę zamilkł, ośmieliła się wtrącić.
— Panie dyrektorze, czy zechciałby pan pokazać nam swoją kolekcję? Na pewno robi wielkie wrażenie. — Dyrektor wielokrotnie się chwalił, że ma w domu imponujące zbiory. Była ich bardzo ciekawa.
Gospodarz przyjął prośbę z wyraźnym zadowoleniem.
— Oczywiście. Powinni się państwo zapoznać z dobrze skomponowanym zbiorem sztuki. Proszę za mną. — I przepuszczając do przodu Ignacego skierował się w stronę domu. Pracownicy poszli kilka kroków za nimi. Odczekała aż dyrektor z Ignacym oddalą się w stronę domu i zrównała się z idącą za nią Martą.
— On długo tak gadał? — zapytała, wskazując na Ignacego.
— Odkąd tu jestem. To już z półgodziny. Myślałam, że nigdy się nie zamknie — powiedziała zrezygnowana Marta.
— O czym właściwie mówił?
— Najpierw o hodowli koni. A potem nie mam pojęcia. Po dziesięciu minutach przestałam słuchać.
Po kolei wchodzili do domu. Z kuchni wyjrzała gospodyni. Uśmiechnęła się do nich i cofnęła z powrotem.
Dyrektor wraz z Ignacym zaczekali na nich przed masywnymi dębowymi drzwiami. Gdy wszyscy się zgromadzili, dyrektor wyjął z kieszeni klucz i otworzył drzwi.
Na środku niezbyt dużego pomieszczenia, stało imponujących rozmiarów biurko z ciemnego drewna. Nic na nim nie stało. Przy biurku nie było też krzesła.
„Może to element ekspozycji? — pomyślała. — Chociaż, wygląda na nowoczesne, nie na antyk.”
Obok biurka był kominek. Przy kominku stała skrzynia z równo ułożonymi kawałkami drewna i kilkoma zgniecionymi kulami papieru na podpałkę. Na skrzyni leżał czarny pogrzebacz z pięknie wykutą rączką, która kształtem przypominała koński łeb z rozwianą grzywą. Musiała przyznać, że pogrzebacz dyrektorowi się udał. Spojrzała na półkę nad kominkiem i zamarła. Stała tam porcelanowa tancerka, którą ona i dyrektor kupili poprzedniego dnia na Jarmarku. Gdy wszyscy weszli do pokoju, stanęli stłoczeni w ciasnym pomieszczeniu, bo biurko zajmowało co najmniej połowę powierzchni, dyrektor rozpoczął prezentację zbiorów. Rozpoczął ją właśnie od tancerki. Magda zamarła.
— A to jest mój ostatni nabytek. — Wskazał na figurkę baletnicy. — Czasem na Jarmarku można znaleźć bardzo cenne rzeczy. O ile oczywiście ktoś potrafi je dostrzec. — Rozejrzał się po pracownikach, żeby się upewnić czy na pewno wiedzą, o kim mówi. — A pod moim wpływem, pani Magda zakupiła taki eksponat również dla siebie.
Magda nie okazała żadnych uczuć słuchając tej wypowiedzi. Starała się tylko nie patrzeć na dyrektora. Ani na stojącego obok niej Maćka, który wpatrywał się w grubą tancerkę z nieukrywanym podziwem.
— No nieżle! — powiedział szeptem. — Robi wrażenie! Ale jak ci się udało spowodować, że on też to kupił, to pojęcia nie mam.
— Wcale nie próbowałam powodować — odpowiedziała również szeptem Magda. — Po prostu akurat przylazł.
— A to kolejny z moich ostatnich nabytków — kontynuował dyrektor i wskazał na wiszący na ścianie obraz. — Perełka mojej kolekcji, pochodzi ze szkoły Caravaggia. Pani Magdo, pani się interesuje Caravaggiem. Proszę podejść. Może pani z bliska zapoznać się z tak wybitnym dziełem.
— Dziękuję panie dyrektorze. Bardzo chętnie. — Podeszła do obrazu i przyjrzała mu się z bliska. Przedstawiał kosz wypełniony owocami i więdnącymi liśćmi. Chociaż pewne elementy były nowatorskie. Popatrzyła na znajomy sposób, w jaki autor prowadził pędzel. I na dużą żółto-czerwoną gruszkę na pierwszym planie.
— Musze przyznać, że sporo mnie kosztował — powiedział dyrektor z wyraźną dumą. — No, ale niewątpliwie jest wybitny. A jako znawca potrafię to ocenić. A jakie jest pani zdanie?
— Rzeczywiście jest bardzo interesujący. — Rzuciła jeszcze raz okiem na namalowaną gruszkę i wróciła na miejsce. Dyrektor pokiwał głową z zadowoleniem i kontynuował prezentację.
— A to kolejny cenny obraz: ten jest na motywach „Straży nocnej” Rembrandta, Możliwe nawet, że został namalowany przez jednego z uczniów mistrza. A to… — Obejrzeli jeszcze kilka dzieł prezentujących bardzo różny poziom malarstwa. Na ścianach wisiały tylko obrazy. Było ich kilkanaście, mniejsze, większe, lepsze i gorsze, rozwieszone kompletnie przypadkowo i bez żadnego rozplanowania. Ale nie było żadnej grafiki.
— Panie dyrektorze — zapytała — a co pan sądzi o sztuce renesansowej? Caravaggio w swoich dziełach odchodził już od idealizmu renesansu. Jest uważany za pierwszego wielkiego malarza baroku. Rembrandt, to też barok. Widzę więc, że ceni pan ten kierunek. A renesans?
Dyrektor odwrócił się w stronę Ignacego, który przybrał poważną minę i zapatrzył się w sufit.
Maciek puknął Magdę łokciem.
— Nie przeceniasz go przypadkiem? — powiedział jej szeptem do ucha, gdy dyrektor patrzył na Ignacego. Ignacy nie odrywał wzroku od sufitu. Dyrektor odchrząknął i popatrzył w okno.
— Tak, tak. Należałoby to rozważyć? — powiedział dość niepewnym tonem.
Magda czekała na ciąg dalszy, ale nie nastąpił.
Osunęła się od Maćka i zadała kolejne pytanie.
— Widzę też, że kolekcjonuje pan głównie malarstwo. A grafika? Rysunek, miedzioryt, akwaforta. Czy którąś z tych technik ceni pan szczególnie?
Dyrektor rzucił okiem na Ignacego, ale ten z nieodgadnioną miną nadal nie odrywał wzroku od sufitu. Dyrektor zawahał się.
— Tak, tak — powiedział kiwając energicznie głową. — Też tak uważam. Ale może wyjdźmy już do ogrodu. — I nie czekając na reakcję, minął całe towarzystwo i wyszedł z gabinetu. A za nim natychmiast pospieszył Ignacy. Gdy wszyscy wyszli na korytarz, dyrektor zamknął drzwi i nic do nikogo nie mówiąc poszedł razem z Ignacym w kierunku ogrodu. Reszta poszła za nimi.
— Upał ci zaszkodził? — zapytał Maciek uprzejmym tonem, gdy dyrektor z kolegą oddalili się na bezpieczną odległość. — Naprawdę myślałaś, że się czegoś od niego dowiesz?
— Już się dowiedziałam?
— Czego?
— Że on nie ma pojęcia ani o grafice, ani o renesansie.
— A sądziłaś, że jest inaczej.
— Miałam pewne wątpliwości.
Maciek popukał się palcem w czoło i zgodnie poszli już do ogrodu za resztą towarzystwa.
Gdy przechodzili przez korytarz, przez otwarte drzwi jednego z pokoi zauważyła kilka obrazów stojących na podłodze i opartych o ścianę. Przodem do niej stało płótno przedstawiające cytryny, nóż i kilka innych przedmiotów umieszczonych na stole. Rozpoznała „Martwą naturę z nożem” Raymonda Van Hoecka z drugiej połowy XX wieku. Zaraz za nim stał drugi obraz, którego widać było tylko fragment, ale wiedziała, że przedstawia krajobraz wiejski, pochodzi z pierwszej połowy XX wieku. I wyszedł spod pędzla holenderskiego malarza Gebranda Frederika van Schagen. Nie były to szczególnie cenne eksponaty. Ich wartość nie przekraczała kilku tysięcy dolarów. Ale i tak nie należały do dyrektora. tylko do muzeum. Miesiąc temu wypożyczył z muzeum cztery obrazy „do celów reprezentacyjnych”, jak to określił. „Tyle, że na podłodze to wyglądają mało reprezentacyjnie — pomyślała. — A gdzie reszta. Rozejrzała się, ale pozostałych dwóch dzieł wypożyczonych z muzeum, w pomieszczeniu nie było. Może tamte chociaż zagospodarował sensowniej — pomyślała. — Ale cokolwiek z nimi zrobi, pozostaje mieć nadzieję, że przynajmniej nie zniszczy.”
Odwróciła się i zobaczyła, że Maciek i wszyscy inni wyszli z budynku. Przyspieszyła kroku i dołączyła do nich na trawniku. Ignacy ponownie o czymś opowiadał. Tym razem w potoku zdań przewijały się słowa, których użyła podczas rozmowy w gabinecie: Rembrandt, barok, akwaforta i miedzioryt. Ignacy powtarzał je wielokrotnie dokładając do nich na zmianę różne inne wyrazy. Mimo że próbowała się wsłuchać w treść wypowiedzi, ponownie nie udało jej się zrozumieć, o czym ten facet właściwie mówi. Żeby się czymś zająć, przez jakiś czas skupiła się na jego błyszczącym w słońcu złotym zębie. No, ale ile można patrzeć na czyjś ząb? Potem obserwowała jego machające we wszystkich kierunkach ręce. „Facet chyba nie potrafił mówić bez użycia rąk”. W pewnym momencie niewiele nawet brakowało, żeby uderzył dyrektora. Ale ten zręcznie się uchylił. a Ignacy nie przerwał nawet potoku wymowy. Dyrektor przezornie odsunął się o pól metra. Z nudów rozejrzała się po trawniku. Grill nadal stał nierozpalony i nie zanosiło się na to, żeby miał być. Jej koledzy mieli zrezygnowane miny. Z nieba nadal lał się żar mimo tego, że stali w cieniu. Dyrektor słuchał Ignacego. Ignacy gadał. Reszta próbowała nie zasnąć. Po godzinie stwierdziła, że ma dość. Przeprosiła, dyrektora, że musi opuścić tak interesujące towarzystwo, ale sprawy rodzinne. Dyrektor nawet jej nie zatrzymywał. Ignacy tylko skinął jej głową na pożegnanie, nie przestając gadać. Współpracownicy odprowadzali ją pełnymi zazdrości spojrzeniami. Gdy oddaliła się o kilkanaście metrów z ulgą odetchnęła. Na niebie pojawiła się kolejna podejrzanie ciemna chmura. Przyspieszyła kroku. Może zdąży dojechać do Ewy, zanim lunie, bo lunie na pewno. Powietrze stoi, nie ma nawet lekkiego wiaterku. Szybkim krokiem poszła w stronę przystanku. Po grillu u dyrektora pozostał jej ból głowy i stojący przed oczami obraz błyszczącego w słońcu, złotego zęba nieprzedstawionego jej Ignacego.
#
Godzinę później wysiadła na przystanku w gdańskiej dziennicy Matarnia i poszła w kierunku domu Ewy. Pamiętała jak się poznały. Ona, Ewa i Baśka. W dobrym liceum, do którego chodziły dzieci bogatych rodzin. Tyle, że one trochę odstawały. A właściwie to nawet bardzo odstawały. Ani nie pochodziły z zamożnych domów. Ani nie rozmawiały tylko o ciuchach, może dlatego, że rzadko mogły sobie kupić coś nowego. A ich pasje dla nikogo innego w klasie nie były interesujące.
Baśka kochała szyć. Szyła w miniaturce, w rozmiarach dla lalek, bo wystarczało na to mniej materiału. Na szycie dorosłych ubrań nie było jej wtedy stać. Ale szyła pięknie.
Ewa pisała pamiętnik. Wymyślała rozwiązania naprawy świata. Mogła zostać politykiem, albo poetką. Została dziennikarką.
— I dobrze — zawsze twierdziła Magda. — Polityków nie lubię, poezji nie rozumiem, a artykuły Ewa pisze świetne.
Ewa miała to, co nazywa się ostrym piórem. Nie bała się wchodzić ważnym ludziom na przysłowiowe odciski. Zdobywała nagrody, ale miała tak samo wielu przyjaciół jak i wrogów.
Magda wychowywana w domu pełnym książek i antyków, kochała muzea i biblioteki, a historię chłonęła jak gąbka. Ale dla pozostałych koleżanek w szkole, poza przyjaciółkami, jej jedynym atutem był Robert. Gdy przyjeżdżał do domu na urlop, wszystkie dziewczyny z klasy nagle miały do Magdy ważne sprawy i koniecznie chciały odwiedzić ją w domu. Czasem sama prosiła Roberta, żeby przyszedł do szkoły w mundurze. Śmiał się, ale przychodził. Wtedy przez jakiś czas w szkole była gwiazdą. Ale tylko przez jakiś czas i jedynie ze względu na Roberta. Ale poza tym zawsze miała obok siebie Ewę i Baśkę. I to zupełnie jej wystarczało.
Podeszła do pomalowanej na zielono metalowej furtki i nacisnęła dzwonek. Odezwał się brzęczyk. Nacisnęła klamkę i weszła do środka. Od razu poczłapał do niej Rudolf, wielki brązowo — biały Bernardyn. Szedł ciężko z wywieszonym językiem. „Całe życie chodzić w futrze, to musi być kiepsko” — pomyślała ze współczuciem. Podrapała go za uchem. Rudolf uznał, że należący do psa obowiązek witania gości został spełniony. Poczłapał z powrotem i zwalił się w cieniu drzewa. Napił się wody z napełnionej do połowy miski, położył na trawniku i przysnął.
Weszła po schodkach i nacisnęła klamkę. Ewa zawsze zostawiała drzwi otwarte, gdy spodziewała się gości. W zakresie wchodzenia do domu obowiązywała samoobsługa.
Weszła do środka, zdjęła buty i założyła stojące w przedpokoju, przeznaczone dla niej klapki z różowym motylkiem. Dla Baśki były z niebieskim słoniem, ale Baśki dzisiaj nie będzie. I jej klapek w przedpokoju nie było. Poszła do kuchni, gdzie zastała panią domu obierającą ogórki.
— Cześć. — Ewa odwróciła się z ogórkiem w ręku, gdy usłyszała, że ktoś wchodzi. — Jak Rudolf? — Zapytała.
— Pełni honory domu, ale zachwycony pogodą to chyba nie jest.
— A ma jeszcze wodę w misce?
— Ma. Połowę.
— No, to potem mu doleję.
— Umyję ręce, bo się z nim witałam. I zaraz ci pomogę.- Magda podeszła do zlewu, odkręciła kran i namydliła ręce. Mydło miało zapach brzoskwini. Od aromatu zaburczało jej w brzuchu. Od śniadania nic nie jadła. Grill u dyrektora zdecydowanie nie był sukcesem kulinarnym.
— Częstuj się. — Ewa wskazała na przygotowane kanapki. Magda wytarła ręce i wzięła jedną.
— A gdzie Tadeusz?
— W łazience. Naprawia pralkę.
— To się tylko przywitam i zaraz wracam. — Dokończyła kanapkę i wyszła z kuchni.
Na podłodze niewielkiej łazienki siedział Tadeusz i nieznany jej blondyn. Przed nimi leżała przewrócona na bok i pozbawiona obudowy pralka. Na zewnątrz łazienki stała suszarka, dla której w środku zabrakło już miejsca.
— Mówię ci, że zawór się zepsuł. Nie silnik! Kto jest w końcu mechanikiem, ja czy ty?
— To nie znaczy, że na pralkach też się znasz — odpowiedział z godnością Tadeusz. — One nie latają. A wiesz ile ja pralek w swoim życiu naprawiłem? Tymi ręcami, tymi. — Tadeusz wyciągnął przed siebie dłonie wielkości bochnów chleba. Miały potwierdzić jego umiejętności naprawy pralek.
— No ile? — zapytał blondyn.
Tadeusz zawahał się.
— No nie wiem, musiałbym policzyć,… No może ze dwie.
— Aha i naciskiem na ‘może’. To faktycznie fachowiec.
— Nie chcę przeszkadzać — wtrąciła się Magda. — Przyszłam się tylko przywitać.
Tadeusz odwrócił się i na twarzy pojawił mu się uśmiech.
— Madzia! — Wstał żeby ją uściskać. — Nic się nie bój, nie wybrudzę cię. — Ucałował ją w oba policzki, trzymając ręce w bezpiecznej odległości.
Blondyn również wstał z podłogi.
— Jestem Bogdan. — Uśmiechnął się — Przepraszam, że nie podaję ręki. Ale od godziny grzebiemy się w tym. — Wskazał ręką na rozbebeszoną pralkę. — Trochę jestem brudny.
Magda pamiętała ten uśmiech i opadającą chłopięcą grzywkę. Spotkali się, gdy pojechała z Ewą odebrać Tadeusza z lotniska. Już wtedy zwróciła wtedy na niego uwagę, ale nie zostali sobie przedstawieni.
— Jestem Magda.
— No to już się znacie — powiedział dudniącym głosem Tadeusz. Jego postura niedźwiedzia i mocny głos powodowały, że Magdzie wydawał się przeniesiony żywcem z husarii króla Sobieskiego. Brakowało mu jedynie turkoczących skrzydeł na plecach. — A żebyście się jeszcze lepiej poznali — kontynuował Tadeusz. — To informuję, że ten pan pracuje ze mną. To znaczy prawie ze mną. Ja latam, a on pilnuje, żeby te metalowe wynalazki w ogóle chciały latać.
— Jestem mechanikiem — wtrącił Bogdan. — Naprawiam samoloty. To jak byś nie zrozumiała przemowy tego pana.
— …A poza tym — Tadeusz nie dał sobie odebrać głosu. — To porządny chłopak. — Wskazał na Bogdana grubym, ubrudzonym smarem palcem. — Byle kogo bym do domu nie przyprowadził.
Bogdan z trudem powstrzymywał śmiech. A Magda nie rozumiała, po co Tadeusz składa takie deklaracje.
— A Magda — Tadeusz teraz zwrócił się do Bogdana. — Jak już wiesz jest przyjaciółką mojej żony. Odkąd pamiętam. A właściwie nawet dłużej.
— Dłużej — potwierdziła Magda. — Nie będę wam już przeszkadzać, bo widzę, że dobrze się bawicie. — Popatrzyła na rozbebeszoną pralkę. — Chciałam się tylko przywitać.
— To są właśnie kobiety! — powiedział Tadeusz z dezaprobatą. — Zero zrozumienia dla prac koncepcyjnych! My się tu kobieto nie bawimy! My rozwiązujemy złożone zagadnienie techniczne.
— Oczywiście — powiedziała z powagą. — Ani przez sekundę w to nie wątpiłam.
Tadeusz popatrzył na nią podejrzliwie, ale w końcu machnął ręką.
— No dobrze, Magduś, pogadamy później. Ewunia pewnie będzie chciała pranie wieczorem robić, a ten złom nie działa.
— To powodzenia. — Uśmiechnęła się i poszła do Ewy.
— Naprawili? — zapytała gospodyni, gdy Magda weszła do kuchni.
— Chyba jeszcze nie. Co ci pomóc?
— Pokrój pomidory. Jak nie naprawią to najwyżej kupimy nową. Już tyle razy chciałam, żebyśmy kupili, bo ta ciągle się psuje. Ale Tadeusz nie i nie. On ma zabawę jak to naprawia. W życiu się do tego nie przyzna, ale ja wiem swoje. A jak ci się Bogdan podoba? — Popatrzyła na Magdę z uśmiechem.
— Co to właściwie za chłopak? Tadeusz jakoś dziwnie o nim mówił.
— To znaczy?
Powtórzyła rozmowę, jaką odbyli przed łazienką.
— Dawał mi gwarancje, że byle kogo by do domu nie przyprowadził. Jakby tamten miał coś na sumieniu i trzeba to od początku wyjaśnić.
— To cały mój mąż — skwitowała Ewa. — Jak próbuje coś powiedzieć dyplomatycznie, to zwykle wychodzi dokładnie odwrotnie. On rzeczywiście dawał ci gwarancje. Ale nie dlatego, że Bogdan ma coś na sumieniu. Wręcz przeciwnie.
— A konkretniej?
— Ja też dokładnie go wypytałam zanim zaprosiłam. Chłopak porządny, wolny, wygląda nieźle, co pewnie widziałaś. Tadeusz zna go od kilku lat. Zbyszka już dawno pogoniłaś, to pora na kogoś nowego.
— Czy wy próbujecie mnie swatać?
— Tak jakby — przytaknęła Ewa.
Magda popatrzyła na nią.
— Będą inni goście na tego grilla?
— Nie — odpowiedziała Ewa z półuśmiechem.
— Aha, zorganizowaliście mi randkę w ciemno?
— A co ci szkodzi spróbować? Jak pojechałyśmy wtedy po Tadeusza, pamiętasz? To potem Bogdan Tadka o ciebie pytał. I Tadeusz mi powtórzył. No to wymyśliłam, żeby do zaprosić. Tadeusz też temu kibicuje. On bardzo cię lubi. No i Bogdana też lubi. Mówi, że byłaby z was ładna para.
— A on wie, że taki macie plan?
— Bogdan?
— Tak.
Ewa wzruszyła ramionami.
— Ja mu nic nie mówiłam, ale znasz Tadeusza, a on go zapraszał. Znając Tadka, to nawet jak próbował być dyskretny, to chłopak musiałby być ślepy, żeby się nie zorientować o co chodzi.
— Krępują mnie randki w ciemno. Wiesz o tym.
— Spokojnie. — Ewa wrzuciła pokrojony ogórek do salaterki. — Jak mówi przysłowie, człowiek strzela, a pan bóg kule nosi. I zobaczymy co z tego wyniknie. Ale żeby jakieś kule były, to najpierw trzeba postrzelać. No to postrzelałam za ciebie. Nie panikuj. Dobra, dokończ kroić tego pomidora i zaniesiemy do ogrodu. Pójdę napoić Rudolfa. Zaraz wracam. — Ewa napełniła dwulitrową butelkę i wyszła z kuchni.
Magda skończyła kroić pomidora i włożyła plasterki do salaterki. Zaczęła ustawiać sałatki i naczynia na tacach. „Mam nadzieję, że nie zrobię z siebie przy tym facecie kompletnej idiotki. Już teraz głupio się czuję.” — pomyślała i sięgnęła po tacę, żeby zanieść do ogrodu.
— Mam nadzieję, że zdążymy z tym grillem, bo wieczorem ma lać. — Do kuchni wróciła Ewa. — Bardzo podejrzana chmura się tu kręci już od jakiegoś czasu. — Odstawiła butelkę, wzięła drugą tacę i zaniosły jedzenie przed dom. Rozstawiły na ogrodowym stole zawinięte w folię talerze. Magda poszła do kuchni po sztućce, a Ewa do łazienki zainterweniować w sprawie pralki. Gdy Magda wróciła do ogrodu, Ewa siedziała już przy stoliku i nalewała do szklanek zielony sok.
— Kiwi. Tobie też nalałam. — Wskazała na drugą szklankę. Magda położyła sztućce i usiadła na drugim krześle.
— I naprawili? — zapytała.
— Tak. Ale gdyby nie ten grill, to pewnie by tak sobie posiedzieli jeszcze trochę. Chyba kupię Tadeuszowi klocki Lego. Jak będzie miał inną zabawkę, to wreszcie kupimy nową pralkę. Mówię ci, dorośli faceci, a jak dzieci czasem.
Panowie, przebrani w czyste koszulki, weszli do ogrodu i podeszli do grilla.
— Nie sądzisz, że to ciekawe, dlaczego faceci, którzy kuchnię omijają szerokim łukiem i nie rozróżniają garnków, tak chętnie zajmują się grillem? Może to jakiś atawizm? Jak po polowaniu — powiedziała Ewa patrząc na rozpalającego grilla męża.
— Faktycznie, może coś w tym być. — przyznała Magda patrząc na pochłoniętych smażeniem panów. — Dodałaś coś do tego soku? — Wskazała na szklankę.
— Tylko cukru. Smakuje ci?
— Tak. Widziałaś maila od Baśki?
— Widziałam. Jak tam tak wygląda zima, to ja się przeprowadzam.
— A ja razem z tobą.
— Ciekawe czy przywiezie nam pluszowe kangury?
— Jeśli nie, to wsadzimy ją z powrotem do samolotu. Ale obiecała, to przywiezie, a zawsze dotrzymuje słowa.
— A co u ciebie?
— Generalnie to samo. Pracuję gdzie pracowałam. Ciotka zdrowa. Wyszła z grypy, swoją drogą grypa w czerwcu to przesada. Teraz się wzięła za kolejne przemeblowywanie domu i już nie wiem jak jej tłumaczyć, żeby tego nie robiła. Poza tym myślę, żeby napisać kolejną książkę, tym razem o Jadwidze Andegaweńskiej i Jagielle. Zawsze chciałam ten temat poruszyć. Poza tym ciągle czasem widuję się ze Zbyszkiem, ale po koleżeńsku i bez żadnych podtekstów. I tak się kręci. A u ciebie.
— Podobnie. Dzieciaki zdrowe. Siedzą w górach u znajomej już trzeci tydzień. Wiesz, dla dzieciaków znad morza to miła odmiana. Praca bez zmian. Z Tadkiem dobrze. Kręci się. Ale, ale … powiedz jak twój nowy dyrektor. Widziałam go na konferencji rady miasta.
— I jakie zrobił na tobie wrażenie?
— Ogromne. Chociaż zdecydowanie nie jest to komplement. Nie myślisz, żeby przejść do prac y do Roberta?
— Myślę, ale jeszcze nie wiem. Zobaczymy.
Popijały sok i rozmawiały o wszystkim i o niczym. Rudolf zorientował się, że ludzie przenieśli się za dom. Porzucił więc swoje stanowisko na przeciwko furtki i przyczłapał do nich. Dysząc padł na trawnik w cieniu kolejnego drzewa.
— Przyniosę jego miskę. Nie może być bez wody. — Ewa odstawiła szklankę i wstała z krzesła. Magda patrzyła na grillujących panów. Bogdan odgarnął opadającą mu na czoło grzywkę. Powiedział coś do Tadeusza i obydwaj się roześmiali. Magdzie nawet się podobał, ale to i tak nie zmieniało tego, że głupio się w takiej sytuacji czuła. Panowie zaczęli nakładać jedzenie z grilla na talerze.