Bohaterowie
Marta i Aleksander Bednarek — prowadzą kurzą fermę
Bartosz Bednarek — ich pierworodny syn (1973)
Leszek Bednarek — ich drugi syn (1975)
Joanna i Mieczysław Walewscy — rodzice adopcyjni Melanii
(on z — tłumacz języka angielskiego, ona — architekt wnętrz)
Ben Mason — dziadek Adama Majchrzaka
Zac Mason — starszy brat Bena Masona, pastor z Manchester
Emma Mason — siostra Bena i Zaca (Anglia)
Diana Potocka — bratanica Emilii Fox
Weronika Potocka — córka Diany, przyszła żona Adama Majchrzaka
Emilia Fox — ciotka Diany (mieszka w Anglii)
Oliver Fox — nieślubny syn Emilii i Bena Masona
Wanda Giffard — żona Henry’ego i serdeczna przyjaciółka Emilii
Henry Gifford — mąż Wandy, przyjaciel Bena z młodości
Nikola (Niki) — koleżanka Diany z liceum
Alex Ross — narzeczony Nikoli
Stefania — przyjaciółka Emilii i Wandy z młodości
Natalia — wnuczka Stefanii
Anna Hauser — profesorka Melanii Walewskiej z Wiednia
Sarah Berger — była skrzypaczka, gospodyni, u której zamieszkała Melania
Cloe Haris — przyjaciółka Melanii z Austrii
Sebastian Zaremba — przyjaciel Bartka, przyszły mąż Cloe
Rozdział I
Lipiec 1975 r., Trojanowice
Kobieta w zaawansowanej ciąży próbowała wyjść z auta, ale przy dość dużym brzuchu nie było to takie proste. Gdyby nie pomocna dłoń znajomego taryfiarza, zapewne siedziałaby dłużej w fotelu taksówki. Taryfiarz w tej sytuacji był bardzo pomocny.
— Ile płacę? — zapytała Marta kierowcę.
— Nic. Ten przejazd dla miłej sąsiadki będzie dzisiaj gratis.
— W takim razie zapraszam na ciepły rosołek.
— Nie, dziękuję. Mam zaraz zamówiony następny kurs. Ale następnym razem bardzo chętnie. Do widzenia, Marto.
— Zapraszam wobec tego na kolację — krzyknęła za odjeżdżającą taksówką.
Nie słyszał już. Głos silnika zagłuszył jej słowa.
**
— O, jesteś już? — zwrócił się do żony siedzący w fotelu mąż. Na jego twarzy widać było malujące się zmęczenie całodzienną pracą na fermie. — Przygotowałem rosołek, zjesz, moja droga? — mimo zmęczenia odezwał się, jak zwykle, ciepłym głosem.
— Nalej, kochanie. Pięknie pachnie. Nietrudno domyśleć się, że poświęciłeś jedną z naszych kurek — zaśmiała się szczerze Marta. Doskonale zdawała sobie sprawę, że kochany mąż przygotował naprawdę wyśmienity rosół.
— W takim razie zapraszam do stołu.
Aleksander uwielbiał swoją kuchnię, w której zawsze pięknie pachniało domowym obiadem, głównie przygotowywanym przez niego. Z wykształcenia był kucharzem.
— Zjem i jadę na fermę — oznajmił Marcie.
— Pojadę z tobą, kochanie.
— Będzie mi miło.
Jedząc rozmyślał o czekającej go pracy na fermie. Najchętniej zostałby w domu z żoną i dwuletnim synkiem, tuląc ich do siebie.
Aleksander uwielbiał dotykać białych jak len włosów swojej żony, które w codziennym świetle przypominały kłosy pszenicy. Jej włosy w promieniach słońca, które właśnie wpadały przez okno, połyskiwały tak pięknie, że Aleksander nie mógł od tego widoku oderwać oczu.
— Kocham cię, moja droga — szepnął.
— Wiem, najdroższy — odpowiedziała pewnie.
Tak bardzo mało miał dla niej ostatnio czasu, który w większości poświęcał pracy na kurzej fermie. Rosół przygotowany przez Aleksandra smakował Marcie naprawdę wyśmienicie. Zjadła go z wielkim apetytem. Gdy kończyli posiłek, przez otwarte w kuchni okno dobiegł do nich płacz dziecka.
— Chyba jakieś małe dziecko płacze — zauważył Aleksander.
Marta również usłyszała płacz. Szybko wstała, z trudem odsuwając krzesło od stołu.
— Czy ty słyszysz to, co ja? — zapytał Aleksander, ujmując bladą twarz żony w swoje dłonie.
Delikatnie wyswobodziła twarz, odwracając się w stronę pokoju, gdzie spał ich mały synek pod opieką babci.
— To na pewno nie jego głos — stwierdziła. — Idziemy do szopy! — krzyknęła dość nerwowo.
Nie czekając na odpowiedź, wyszła, podążając za głosem dochodzącym z szopy. Chwilę później klęczała przy jej otwartych drzwiach. Aleksander nie wiedział, co powiedzieć. Widok odebrał mu mowę. Płacz malutkich dzieci leżących w wiklinowym koszyku zagłuszył jego myśli. Nie mógł oderwać oczu od wyciągniętych dłoni żony, głaszczących malutkie noworodki.
— To dziewczynki — uśmiechnęła się Marta, nie spuszczając oczu z dzieci.
Zaczęła łkać ze wzruszenia. Aleksander nachylił się nisko, a na widok bezbronnych małych noworodków wzruszenie kolejny raz odebrało mu mowę. Zmrużył oczy przed oślepiającym go słońcem.
— Boże, kto je nam podrzucił?!
— Powinniśmy je chyba jak najszybciej nakarmić, na pewno są głodne. Prawda? Aleksandrze!
— W takim razie daj mi je! — ruszył w stronę domu, delikatnie trzymając kosz pod pachą.
— A to co jest? — Marta zauważyła pod główką jednej z dziewczynek złożoną kartkę. Dopiero po nakarmieniu dzieci, które zaraz zasnęły, zdecydowała się na jej przeczytanie. Wyjęła karteczką drżącą ręką, pełna obaw i nie czekając dłużej, zaczęła wolno, ale głośno czytać.
„Błagam! Proszę znaleźć moim córkom odpowiednią, dobrą rodzinę, która pokochałaby i wychowała je jak swoje. Ja, jako matka, nie mogę zająć się ich wychowaniem, chociaż bardzo tego pragnę. Jestem nieuleczalnie chora, umieram. Nie mam czasu, nie mam bliskiej rodziny, której mogłabym powierzyć ich opiekę. Ich imiona to Melania i Dominika. Data urodzenia 10 lipca 1975 r. Słyszałam o pani dobrym, głębokim sercu, dlatego zdecydowałam się zostawić je pani, droga Marto. Z całego serca za wszystko przepraszam i z góry dziękuję. M”
Po przeczytaniu tych słów Marta odetchnęła głęboko, przenosząc wzrok na męża, patrzącego na nią w skupieniu.
— Powiedz mi, moja droga, co według ciebie mamy zrobić? — zapytał. Patrzył na Martę pytającym wzrokiem. Oboje milczeli. Aleksander nerwowo zaczął pocierać twarz spracowaną dłonią. — Może powinniśmy porozmawiać z kuzynem Beniaminem? — zasugerował. — Jest policjantem, potrafi doradzić, od czego mamy zacząć.
— Masz rację, mój drogi — przytaknęła Marta.
— Aż ciężko w to uwierzyć.
Spojrzenie Marty przeniosło się na śpiące małe dziewczynki.
— Jakie niewinne i śliczne. I maleńkie. Co z nimi będzie? — powiedziała z niepokojem, pełnym obaw głosem.
Powoli, aby nie obudzić, przesunęła dłoń na jedną z nich, a po sekundzie jej delikatna dłoń dotykała główki drugiej dziewczynki. Miała smutek w oczach. Aleksander doskonale to zauważył.
— Są takie cudne i bezbronne. Chciałbym tylko, aby podczas adopcji trafiły do rodziny, która pokocha je jak swoje. Mam nadzieję, że tak się stanie — westchnął Aleksander.
Siedział przez dłuższy czas z głową opartą na dłoni. Marta przybliżyła się do stołu, gładząc głowę męża. Delikatnie dotknął brzucha żony.
— Kopie? — zapytał.
— I to jeszcze jak! — odpowiedziała, całując go w czoło.
Ponownie wpatrzyli się w dwie słodko śpiące malutkie istotki. Wówczas jeszcze nie wiedzieli, że dzieci te zostaną rozdzielone i adoptowane przez dwa różne małżeństwa.
Październik 1975 r., Kraków
Odkąd w domu państwa Walewskich pojawiła się mała, trzymiesięczna Melania, dotychczasowe życie pani Joanny i Mieczysława zamieniło się w raj. Joanna wręcz nie mogła uwierzyć, że w łóżeczku śpi upragniona córeczka. Dotychczasowe ich życie wypełniała pustka. Nie mogli mieć dzieci. Joanna miała trzydzieści pięć lat i od dawna straciła nadzieję, że doświadczy macierzyństwa. Kiedy ujrzała małą, śliczną blondyneczkę, o włosach białych jak len, leżącą w łóżeczku samotnie w dużej sali sierocińca, nie mogła oderwać od niej wzroku. Była dla niej najcudowniejszym dzieckiem na świecie. Adopcja przebiegła sprawnie. Od tego czasu córeczka była oczkiem w głowie swoich rodziców i najważniejszą istotą na świecie. Swoją małą, przysposobioną córeczkę kochali bezgranicznie.
Po latach, dorosła już Melania, była wdzięczna po stokroć swoim adopcyjnym rodzicom za jej wychowanie. Gdyby nie oni, wszystko mogłoby skończyć się dla niej zupełnie inaczej.
Rozdział II
22 lata później, koniec września 1997 r., Kraków
Joanna nie mogła uwierzyć, że jej kochana jedynaczka wyjeżdża. Było jej bardzo smutno. Może dlatego, że przez te 22 lata nigdy jako rodzice nie rozstawali się z nią na dłużej.
— Wyglądasz na zmartwioną, kochanie — stwierdził Mieczysław, wchodząc do domu.
— Rozmawiamy właśnie o wyjeździe Melanii — rzuciła smutno, patrząc w oczy męża.
— A więc o tym myślisz! — odpowiedział Mieczysław, dosiadając się do stołu.
— Tak — szepnęła Melania, odruchowo odgarniając swoje białe loki, opadające na oczy.
— Będzie dobrze. Nie zdążysz się obejrzeć, jak przyjadę. Przecież nie wyjeżdżam na koniec świata. Podjęłam decyzję o wyjeździe i mam nadzieję, że jest ona słuszna.
— Będziemy za tobą tęsknić!
— Wiem — odpowiedziała cicho, patrząc szczerze ojcu w oczy. — Powinniście przyzwyczaić się, moi kochani rodzice, że nie jestem już waszą malutką Melanią. Mam skończone 22 lata. Czas pomału stanąć na własnych nogach.
— A tak swoją drogą, mamy nadzieję, że czasem wpadniesz do naszego domu? — zapytała smutno Joanna.
— Oczywiście, mamo. Aż tak wyrodną córką nie jestem. Przecież dobrze wiesz, jak mocno was kocham — powiedziała szczerze Melania, ściskając kolejno swoich rodziców.
— Wiemy, że nas kochasz — westchnął Mieczysław, nieco posmutniawszy. — Niby wiemy, że jesteś dorosła, ale ja nadal widzę w tobie małą dziewczynkę — dodał, przesuwając dłonią po jej włosach.
W głębi serca wierzył, że jego ukochana córka podjęła słuszną decyzję o swoim dwuletnim wyjeździe na stypendium do Austrii.
Po raz pierwszy od jej decyzji poczuł wyjątkowy spokój. Był pewien słuszności jej decyzji. Zawsze był z niej dumny. Przez całą szkołę podstawową i średnią wyróżniała się tym, że nigdy nie lubiła być tą „w środku”. Zawsze dążyła do tego, aby być pierwszą i najlepszą. Na błahostki, którymi żyły jej koleżanki, nigdy nie miała czasu. Płytkość ich zainteresowań przerażała ją, dlatego nie miała z nimi wspólnego tematu. Zadawała sobie bardzo często pytanie, jak mogą być tak próżne, bez jakichkolwiek zainteresowań. Uśmiechała się jedynie do siebie.
Mieczysław spodziewał się, że wcześniej czy później córka podejmie właśnie taką decyzję, że z pewnością, gdzieś w innym świecie, zauważy koleżankę lub znajdzie odpowiednią przyjaciółkę. Wiedział również, że jego kochana córka przeżyje wspaniałą przygodę. Był tego pewien. Znał motto swojej jedynaczki: „Być kimś, albo nikim”. Wierzył w nią.
Joanna siedziała przy stole, starając się powstrzymać napływające do oczu łzy. Patrzyła cały czas na córkę. Melania zauważyła, że jej ręce dziwnie drżą, kiedy zapalała zapalniczką papierosa. Paliła, ale tylko w chwilach, kiedy nie potrafiła ukryć emocji. Nie po raz pierwszy przy papierosie uświadamiała sobie, że właśnie trzymając go w palcach mogła się najwyraźniej uspokoić. W przypływie rozterki dotarło do niej, że jej jedyna córka, opuszczając rodzinne gniazdo, idzie za głosem powołania. Gra na skrzypcach to przecież jej pasja.
— Co do mnie, to podziwiam jej decyzję — pomyślała matka.
Melania, dziwnie spokojna, siedziała i lustrowała jedynie ściany pokoju, na których wisiały fotografie, głównie jej zdjęcia, kiedy była jeszcze mała. Joanna zauważyła jej wzrok, ślizgający się od fotografii do fotografii. Czuła, jak coraz mocniej bije jej serce. Wpatrywała się w twarz Melanii, która była jej tak bardzo bliska. Melania była jej darem od losu. Po chwili wstała, gasząc papierosa w popielniczce.
**
Melania, opuszczając rodzinny dom na dwa lata, w głębi serca wiedziała, że na pewno do niego wróci. Serce zabiło jej mocniej, kiedy usłyszała silnik zamówionej taksówki. Przez chwilę stała w bezruchu.
— No to idę — powiedziała, patrząc na rodziców.
— Powodzenia, córeczko — odezwał się Mieczysław. Joanna jedynie uśmiechała się smutno.
Melania opuściła dom z bijącym sercem. Wsiadając do taksówki była podekscytowana. Myślami była już bardzo daleko. Myślała o swoich ideałach i planach, o nauce i grze na skrzypcach w Wiedniu. Przez chwilę poczuła się jak wielka artystka, grająca na scenie. Uświadomiła sobie, że jej ulubione skrzypce, na których tak lubiła grać, są jej atrybutem. Siedząc w taksówce wiozącej ją na lotnisko, wyobrażała sobie jak to będzie, gdy swoje pierwsze kroki postawi na stopniach upragnionego Wiedeńskiego Uniwersytetu Muzyki i Sztuki Teatralnej. Kochała Wiedeń — miasto nad Dunajem, rozbrzmiewające muzyką Straussów, zwłaszcza w Kursalon, wiedeńskim Parku Miejskim, w sali im. Lannera, czyli tam, gdzie przed stu laty Johann Strauss osobiście dyrygował orkiestrą wykonującą jego kompozycje. Tam też codziennie orkiestra Salonorchester-Viener Volksoper prezentuje wiedeńską krew. A teraz ona, jako jedna z nielicznych, ubiegających się o stypendium, została przyjęta.
— Czy to naprawdę się dzieje? — pomyślała ze skupieniem na twarzy. — Przecież mam talent — uśmiechnęła się w myślach. Cieszyła się, że leci do Austrii, aby spróbować swoich sił na prawdziwych scenach filharmonii.
**
Wiedeń przywitał Melanię lekkim chłodem i deszczem. Czuć było nadchodzącą jesień.
— Dobrze, że już jestem na miejscu — stwierdziła, stojąc przed drzwiami domu, gdzie była zakwaterowana. Nie dowierzała, że to dzieje się naprawdę. Poczuła ogarniające ją wzruszenie. Z torbą podróżną i futerałem ze skrzypcami weszła pod wskazany adres. Zapukała. Drzwi otworzyła elegancka kobieta, w średnim wieku, o wymownym spojrzeniu, które przeniosła na stojącą Melanię. Uśmiechnęła się serdecznie.
— Pani Melania Walewska? — zapytała z niemieckim akcentem.
— Dzień dobry. Tak, to ja — odparła Melania.
— Bardzo mi miło — odrzekła kobieta, unosząc dłoń i zapraszając do środka. Podeszła nieco bliżej do Melanii, jakby chciała nieco dokładniej jej się przyjrzeć. — W takim razie pokażę pani jej pokój. Zapraszam za mną.
Ruszyły schodami na piętro. Zanim jednak weszły do pokoju, w którym miała zamieszkać Melania, pani Sarah Berger oprowadziła ją po korytarzu, wskazując po prawej stronie małą kuchenkę i obok łazienkę. Wszystko urządzone było bardzo elegancko. Pani Berger poinformowała Melanię, że tę łazienkę i kuchnię będzie dzieliła jeszcze z dwiema innymi lokatorkami, które niebawem mają przyjechać.
— Myślę, że się zaprzyjaźnicie. Z tego co wiem, to bardzo miłe i inteligentne dziewczyny.
— Czas pokaże — pomyślała Melania, uśmiechając się do gospodyni. Tak bardzo chciała, żeby tak było. Westchnęła lekko. Nic w tym dziwnego. Ciągle miała nadzieję, że znajdzie prawdziwą przyjaciółkę. Tak bardzo chciała w to wierzyć. Z nadzieją spoglądała w przyszłość.
— Może napijemy się kawy? — zaproponowała, ze szczerym uśmiechem na ustach, pani Berger.
— Bardzo chętnie — odparła Melania.
— A może jesteś zmęczona podróżą? — zapytała gospodyni, widząc jak Melania lekko ziewa, zasłaniając przy tym usta dłonią.
— Nie, w każdym razie nie na tyle, aby nie móc wypić kawy — zaśmiała się Melania.
**
Wśród koleżanek Melanii na uniwersytecie były dziewczyny o różnej urodzie i kolorze skóry. Uwagę Melanii zwróciła siedząca dwa rzędy dalej ładna blondynka z krótko przyciętymi włosami, w bardzo eleganckim, modnym spodium oraz dziewczyna siedząca obok niej, o czarnej cerze i czarnych kręconych włosach. — Ładna mulatka — pomyślała Melania. Tak naprawdę, nie wiedząc jeszcze dlaczego, Melania pomyślała, że to właśnie one zostaną jej dobrymi koleżankami. Zwłaszcza mulatka wzbudziła w Melanii wielką sympatię. Bez względu na to, kim były, z jakich domów pochodziły, w tej chwili nie miało to dla niej żadnego znaczenia. Przez całą godzinę, siedząc na wykładzie, delikatnie je obserwowała. Pani profesor, nieco tęga kobieta, siedziała za katedrą, poprawiając bardzo często i dość nerwowo swój wysoko upięty kok. Kiedy zwróciła swój wzrok w kierunku Melanii, usta profesorki lekko zadrgały, a trzymane na pulpicie dłonie splotła nerwowo. Wyglądała, jakby się modliła. Zaczęła wpatrywać się w studentkę, nie mogąc oderwać od niej oczu.
— Ta dziewczyna kogoś mi przypomina — myślała wykładowczyni. Ale kogo? Nie mogła sobie teraz tego przypomnieć. Drgnęła. Starała się ukryć nerwowość, ale daremnie. Melania w mig pochwyciła jej spojrzenie, dostrzegając tym samym niepokój w jej zachowaniu.
— Czemu tak mi się przygląda? — pomyślała.
Ta myśl nie dawała jej spokoju. Po powrocie z uniwersytetu jeszcze długi czas nie mogła zapomnieć dziwnego wyrazu twarzy swojej wykładowczyni. Wstała zza stołu, zaczęła nerwowo chodzić po mieszkaniu. Najwyraźniej nie mogła sobie znaleźć miejsca. Jej nieco dziwne zachowanie zauważyła Cloe, ciemnoskóra koleżanka, która od kilku minut siedziała w jej pokoju.
— Coś cię trapi, Melanio?
— Nie, nic — odpowiedziała i lekko westchnęła, odgarniając ręką za ucho opadające na twarz włosy.
Cloe nie dała za wygraną. Wstała, okrążyła łóżko Melanii, przysiadła. Melania od razu wychwyciła jej nieco ciekawski ton głosu.
— Moja droga, wiem, że to nie moja sprawa… — mówiąc to, Cloe wygładziła ręką swoją czarna spódniczkę mini, która swoim fasonem podkreślała jej zgrabną figurę i długie nogi. Melania popatrzyła na Cloe jak na modelkę, a nie pianistkę. Przez chwilę zastanawiała się, dlaczego tak ładna i zgrabna dziewczyna obrała właśnie taki kierunek. Z taką figurą mogłaby zajść bardzo wysoko. Była bardzo seksowną dziewczyną, poruszającą się z wielka gracją. Zaraz jednak Melania zdała sobie sprawę, że ta właśnie dziewczyna nie jest tuzinkową lalą, jakimi były niektóre koleżanki, zwłaszcza te ze szkoły średniej. Twarz miała promienną, jej brązowe oczy były bardzo poważne, co sprawiało, że Melania dostrzegła w nich szczerość, kiedy Cloe jej słuchała i patrzyła. W tej kobiecie znalazła w końcu koleżankę, o jakiej zawsze marzyła. Musiała odpowiedzieć na zadane pytanie. Zastanawiała się nad tym przez chwilę. Cloe przyglądała się jej z uwagą, oczekując na odpowiedź.
— Widzę, że zauważyłaś moje zamyślenie. Wiesz co, Cloe? Nie mogę znaleźć spokoju po powrocie z wykładów.
— To widzę, ale o co chodzi?
— Odniosłam wrażenie, że nasza pani profesor przez cały czas bardzo dziwnie mi się przyglądała. Odniosłam też wrażenie, jakby mnie znała, ale nie mogła przypomnieć, gdzie mogłyśmy się poznać. Przez cały czas czułam jej palący wzrok. Zastanawiam się, dlaczego? Przecież ona jest dla mnie zupełnie obcą osobą. Nie pamiętam, abym ją kiedykolwiek wcześniej widziała. Raczej chyba nigdy, tego jestem pewna — dodała stanowczo Melania.
Na moment zapadła cisza.
— Tak, to rzeczywiście nieco dziwne — stwierdziła Cloe, wstając. Nie miała pojęcia, co mogłaby jeszcze powiedzieć Melanii, której mina wskazywała, jakby czekała na jakąś radę. Jednak w tej chwili nie przychodziło Cloe nic sensownego na myśl. — A może po prostu opacznie to odebrałaś? — padło z ust koleżanki.
— No, nie wiem… — Melania miała chęć coś jeszcze powiedzieć, ale powstrzymała się.
— Na twoim miejscu nie zadręczałabym się tym niepotrzebnie. Na pewno da się to jakoś wyjaśnić. Będziesz miała niejedną okazję, aby z nią porozmawiać, zapytać, wyjaśnić. Po prostu na razie delikatnie ją obserwuj, to wszystko.
— Tak myślisz?
— Takie jest moje zdanie. Ja postąpiłabym właśnie tak.
— W takim razie dostosuję się do twojej rady — głos Melanii brzmiał już o wiele swobodniej. — Masz rację — dodała, wciąż jednak myśląc o dziwnym wyrazie twarzy jej pani profesor.
— No, to co, kawa? — zapytała Cloe, chcąc zmienić temat.
— Jasne, ale bez śmietanki — stwierdziła Melania.
— Nie lubisz śmietanki? — Cloe spojrzała na Melanię pytająco.
— Nie lubię — odpowiedziała Melania. — Wolę czarną, czyli szwarzer Keffe — zaśmiała się do Cloe, dodając po niemiecku.
— A ja zawsze dodaję śmietankę lub mleko — dorzuciła Cloe.
Obie doskonale wiedziały, że kultura kawiarniana i kawa to nieodłączne elementy wizerunku Wiednia. To właśnie wiedeńskie kawiarnie są ulubionym miejscem wszelkich spotkań. Są one bardzo klimatyczne i miło jest w nich spędzać wolne popołudnia. Można też skosztować znanych austriackich wypieków.
Długo nie czekając poszły spacerkiem do kawiarenki pod nazwą „Cofe Sperl” na kawę i dobre ciasteczka. Zbudowana ona została w 1880 roku, a o jej stałych bywalcach mówiło się „Sperianer”. Zaliczali się do nich artyści, muzycy i śpiewacy z pobliskiego Theater an der Wien.
— Dzięki, Cloe, że zaprosiłaś mnie na tę kawę — przyznała szczerze Melania.
Cloe ucieszyły słowa koleżanki. Weszły do środka. Zajęły miejsce przy małym stoliku tuż przy oknie. Przez kilka minut milczały, zastanawiając się, co zamówić.
— Co panie zamawiają? — ciepłym głosem, po niemiecku, zapytał kelner. Mówiąc to uśmiechnął się promiennie, zerkając na Melanię, która na jego widok lekko westchnęła. Nie była specjalnie zainteresowana w tej chwili płcią przeciwną, ale miły i przystojny kelner zrobił na niej dobre wrażenie.
— Fajny — powiedziała dość głośno do Cloe. Na tyle głośno, by to usłyszał.
— Wreszcie ktoś mnie zauważył — pomyślał Bartek.
— Prosimy o dwie kawy: schwarzer i brauner. Do tego poprosimy dwa kawałki strucla jabłkowego i cztery ciasteczka waniliowe — wyrzuciła jednym tchem Melania, dokładnie lustrując przy tym kelnera, na którego ustach malował się nieśmiały uśmiech. — To wszystko, dziękuję — te słowa, nie wiadomo czemu, wymknęły się jej w języku polskim.
W tym momencie w oczach kelnera pojawił się dziwny błysk. Nie spodziewał się, że tego dnia będzie mu dane spotkać rodaczkę, albo co najmniej osobę mówiącą po polsku.
— Czy rozumie pani po polsku? — zwrócił się do Melanii.
Przytaknęła, widząc zmieszanie mężczyzny, które trwało przez dłuższą chwilę.
— Tak, jestem Polką. Krótko mówiąc, przyjechałam tu niedawno na dwuletnie stypendium.
— Jest pani Polką? Naprawdę? Ja też jestem Polakiem — uśmiechnął się nieco zmieszany.
Siedząca obok Cloe patrzyła na nich z nieco dziwną miną, niczego nie rozumiejąc. Nie znała języka polskiego, co innego niemiecki. Miły kelner przeprosił i odszedł. Za chwilę wrócił, z wielką gracją postawił na stoliku zamówioną kawę, ciasteczka i pięknie pachnący strudel jabłkowy.
— Proszę i życzę smacznego — powiedział płynnie po niemiecku, aby siedząca obok koleżanka też zrozumiała.
— Dziękujemy — skinęła głową.
— Przepraszam — w głosie kelnera dało się wyczuć zmieszanie i niepewność. Nie należał do odważnych i miał trudności z nawiązywaniem znajomości, zwłaszcza z ładnymi dziewczynami. Zauważyła to Melania, która wzięła sprawy w swoje ręce, posyłając swój promienny uśmiech w jego stronę. Chwilowo nic nie mówiła. Wahała się. Pokusa poznania bliżej kelnera była jednak silniejsza od zasad savuar-vivre, których przez całe życie starała się przestrzegać. Nie czekając długo, pierwsza wyciągnęła dłoń.
— Melania.
— Bartosz. Mów mi Bartek — uścisnął delikatnie jej rękę. — Miło mi cię poznać.
— Mnie też — przyznała szczerze.
Właśnie uświadomiła sobie, że z chłopakiem, z kimś takim jak on, może się śmiało zaprzyjaźnić. Czuła to. On natomiast w głębi serca był jej wdzięczny za to, że właśnie ona zwróciła na niego uwagę. Delikatnie zerknął na zegarek, rzucając Melanii ciepłe spojrzenie.
— Wiesz co, Melanio?
— Tak, słucham — rzuciła, kierując wzrok w jego oczy i czekając aż Bartek wydusi z siebie coś więcej.
— Umówisz się ze mną? — zapytał nieśmiało i z nadzieją w głosie.
— Będzie mi miło.
— W takim razie — zastanowił się chwilę — jutro mam wolne. Szczerze mówiąc, następny dzień również. Dzisiaj pracuję do dwudziestej czwartej — roześmiał się.
Poczuł się dziwnie. — W końcu umawiam się na randkę — pomyślał.
— Naprawdę do tak późna? — Melania zrobiła dość zdumioną minę. — To znaczy, że jutro będziesz zmęczony.
— Może? — uśmiechnął się żartobliwie. — Jestem przyzwyczajony. Gdybym tej pracy nie lubił, dawno bym ją zmienił. A tak na marginesie, to jestem studentem ostatniego roku Wiedeńskiego Uniwersytetu Muzyki i Sztuki Teatralnej na kierunku kompozycji i teorii muzyki.
Melania zaśmiała się.
— A co masz przeciwko temu? Co w tym takiego śmiesznego? — zapytał Bartek.
— Nie śmieję się z ciebie.
— Nie? To czemu się uśmiechasz?
— A właśnie, muszę ci coś powiedzieć.
— Ja również — uśmiech nie schodził z jej ust.
— Co, ty również?
— Muszę tobie powiedzieć — z nieschodzącym uśmiechem z ust wypowiedziała — ja również jestem studentką WUMiST, kierunek instrumentalny. Krótko mówiąc, gram na skrzypcach.
— No, nie! Naprawdę? — Bartek nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Przez chwilę stał w milczeniu. — No to wspaniale. Cieszę się, że to słyszę. Mówię poważnie.
— Mówię zupełnie poważnie — powtórzyła.
— W takim razie zamierzam widywać cię częściej.
— Jak to, o czym ty mówisz, Bartek?
— No o tym, że… zawahał się przez chwilę. — Mam na myśli to, że będę mógł częściej widywać cię na uniwersytecie. Taką mam cichą nadzieję — dodał.
— A, o to chodzi.
— Nie chcę się narzucać, ale umówisz się ze mną na jutro? Muszę wracać do swoich obowiązków. Szef patrzy, a ja nie mogę dłużej rozmawiać.
— W zasadzie nie mam planów na jutrzejszy dzień. To gdzie? — zapytała już szeptem.
— Caffe Benedikt przy Sechskrügelgasse — wypalił Bartek, nie zastanawiając się długo nad odpowiedzią. — Serwują tam pyszną kawę i ciasto. Szczególnie polecam pączki „Krapfen”, palce lizać.
— Gdzie to jest?
— Dwie przecznice dalej, niedaleko opery LEO Letztes.
— A, wiem, byłam już raz w tej kafejce.
— Siedemnasta, może być?
— Oczywiście.
— Cieszę się. Do jutra.
— Do jutra.
— Naprawdę umówiłaś się z nim? — zapytała Cloe.
— Owszem — odparła nieco rozpromieniona. — Nie mogłabym mu odmówić. Podoba mi się.
W jej niebieskich oczach zabłysła szczerość jej słów.
**
Stojącej przed lustrem, elegancko ubranej Melanii, z dużą uwagą przyglądała się pani Sarah Berger.
— No, to idę — oznajmiła Melania, patrząc porozumiewawczo na siedzącą przy oknie Cloe.
— A gdzież ty się wybierasz? — zapytała nieśmiało pani Berger, widząc elegancko i dość seksownie ubraną dziewczynę. — Strój w sam raz na randkę — przyznała w myślach, z miną znawczyni i ekspertki.
Melania uśmiechnęła się tajemniczo, nic nie odpowiadając. Jej milczenie było wystarczającym powodem do przypuszczeń pani Berger. Melania wyglądała wyjątkowo w tej zielonej, wełnianej, opinającej biodra sukience i w podobnym odcieniu szpileczkach, idealnie pasujących do sukienki. Raz jeszcze popatrzyła na swoje odbicie w lustrze, malując delikatnie usta bezbarwną pomadką i narzuciła beżowy płaszcz. Rzucając miłe spojrzenie pani Berger oraz Cloe, wyszła, zamykając cicho drzwi.
— Umówiła się z chłopakiem? Tak też sądziłam — przyznała z uśmiechem pani Berger.
W głębi duszy Cloe zazdrościła koleżance randki i to z tak sympatycznym i fajnym chłopakiem.
— To coś poważnego, jeśli mogę wiedzieć?
— Według mnie tak. Wygląda na to, że ich znajomość rozkwita, choć ich relacje są na razie przyjacielskie. Znają się bardzo krótko. Czas pokaże — Cloe nie chciała zbyt wiele komentować.
— Nie pomyśl moja droga, że jestem wścibska. Zapewniam cię, że nie. Tak tylko zapytałam. Zresztą, tak naprawdę to nie moja sprawa. Cóż, miłość to piękny dar od losu.
Mówiąc to, Sarah Berger cicho westchnęła, usiadła przy Cloe, podpierając głowę ręką. Zamyśliła się chwilę, a jej wspomnienia powróciły i ożyły. Oczy zabłysły. Przypomniała sobie swoją pierwszą i zarazem ostatnią wielką miłość. Lukas był mężczyzną jej życia. Kochała go ponad wszystko, ale on tej miłości nie odwzajemniał. „Nie jesteśmy dla siebie stworzeni” — takimi słowami zerwał znajomość z Sarah, która po dziś dzień nie otrząsnęła się z tego miłosnego zawodu, zranionej miłości. Miłości, która zamknęła jej serce dla innych mężczyzn na zawsze. Innych kandydatów na męża nie umiała pokochać. Cloe przez długą chwilę obserwowała jej twarz.
— Pani Sarah — Cloe delikatnie dotknęła dłoni kobiety. — O czym pani tak myśli?
— Ach, o niczym ważnym — odpowiedziała, spuszczając wzrok.
Odwróciła się delikatnie od Cloe udając, że poprawia opadające na oczy włosy, a ramieniem delikatnie otarła płynącą po policzku łzę. Cloe udała, że tego nie zauważyła. Nie podejrzewała nawet, co mogło trapić panią Berger.
Chwilę później słychać było ciche pukanie do drzwi. Pani Berger wstała i wolnym krokiem poszła w ich stronę.
— Dzień dobry, Sarah — przywitała się łagodnym głosem kobieta mniej więcej w wieku gospodyni.
— Oj, jak się cieszę, że ciebie widzę, Julio! Zapraszam do środka — brzmiał zadowolony z wizyty znajomej głos pani Berger.
— To ja lecę do siebie — rzuciła Cloe i wyszła, zostawiając kobiety same.
Rozdział III
Dwa miesiące później (grudzień 1997 r.), Wiedeń
— Wybierasz się gdzieś? — zapytała Cloe, widząc ubierającą się przyjaciółkę.
— Tak, lecę po ciastka do sklepiku. Dzień bez dobrego ciastka to dzień stracony — odpowiedziała Melania, wychodząc.
— Nie ma pośpiechu — z głębokim oddechem odpowiedziała Cloe, ale Melanii już nie było. — Pewnie poleciała do kawiarni Cafe Sperl, a to przecież niedaleko, zaledwie dwie przecznice stąd. Dzisiaj sobota, Bartek pracuje, jestem tego pewna.
Po niespełna dwudziestu minutach w kuchni pachniało kawą, ciasteczkiem waniliowym i strudlem jabłkowym.
— Muszę przyznać, że najwyraźniej polubiłaś te wiedeńskie słodkości — stwierdziła Cloe nieco złośliwie.
— A żebyś wiedziała — odpowiedziała Melania z uśmiechem.
Popatrzyły jedna na drugą. Rozumiały się bez słów. W domu pani Berger czuły prawdziwie domową atmosferę, jakby były rodziną. Towarzysząca im tego dnia gospodyni siedziała na krześle przy oknie. Jak zawsze lubiła przez nie patrzeć i obserwować przechodniów. Niekoniecznie ze wścibstwa, raczej z nudy. Już będąc małą dziewczynką uwielbiała przesiadywać w oknie z buzią podpartą w swoich małych, dziecięcych dłoniach. Ciągle czegoś, albo kogoś, wypatrywała. Nigdy ten ktoś nie przyszedł. Była sama i to bardzo długo. Chociaż na miłość było za późno, nie poddawała się. — Kto mnie pokocha, kobietę sześćdziesięcioletnią? — myślała. — A może jednak?
Oczy jej zrobiły się smutne. Sekretu swego serca nikomu do tej pory nie zdradziła. Przez moment sprawiała wrażenie nieobecnej. Ocknęła się na dźwięk spadającej na podłogę małej, srebrnej łyżeczki. Po śmierci jej matki była to jedyna pamiątka po niej.
— Wystraszyłam panią? Przepraszam. Gapa ze mnie — usprawiedliwiała się Cloe.
— Nic się nie stało, moja droga. Pójdę już do siebie — wyszła, zamykając za sobą drzwi.
**
Za oknem padały leniwe, drobne płatki śniegu. Melania stała w oknie, wpatrując się w wysoką wieżę kościoła.
— Do świąt Bożego narodzenia pozostało jedynie dwa tygodnie — pomyślała. — Za dwa tygodnie uściskam swoich kochanych rodziców — westchnęła cicho.
— Cześć, Melanio — krzyknęła radośnie Cloe, wchodząc raptem do pokoju.
— Przepraszam, zamyśliłam się.
Widok przyjaciółki najwyraźniej ją ucieszył.
— A nad czym, jeśli mogę zapytać?
— Po prostu nad moim wyjazdem.
— Wybierasz się na święta do domu, do Polski?
— Tak.
— Nie wspominałaś mi nic wcześniej o swoich planach. Miałam nadzieję, że te święta spędzimy razem tu, w Wiedniu.