E-book
7.35
drukowana A5
49.18
Poplątane historie

Bezpłatny fragment - Poplątane historie

Objętość:
262 str.
ISBN:
978-83-8221-644-8
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 49.18

Bohaterowie

Marta i Aleksander Bednarek — prowadzą kurzą fermę

Bartosz Bednarek — ich pierworodny syn (1973)

Leszek Bednarek — ich drugi syn (1975)

Joanna i Mieczysław Walewscy — rodzice adopcyjni Melanii

(on z — tłumacz języka angielskiego, ona — architekt wnętrz)

Ben Mason — dziadek Adama Majchrzaka

Zac Mason — starszy brat Bena Masona, pastor z Manchester

Emma Mason — siostra Bena i Zaca (Anglia)

Diana Potocka — bratanica Emilii Fox

Weronika Potocka — córka Diany, przyszła żona Adama Majchrzaka

Emilia Fox — ciotka Diany (mieszka w Anglii)

Oliver Fox — nieślubny syn Emilii i Bena Masona

Wanda Giffard — żona Henry’ego i serdeczna przyjaciółka Emilii

Henry Gifford — mąż Wandy, przyjaciel Bena z młodości

Nikola (Niki) — koleżanka Diany z liceum

Alex Ross — narzeczony Nikoli

Stefania — przyjaciółka Emilii i Wandy z młodości

Natalia — wnuczka Stefanii

Anna Hauser — profesorka Melanii Walewskiej z Wiednia

Sarah Berger — była skrzypaczka, gospodyni, u której zamieszkała Melania

Cloe Haris — przyjaciółka Melanii z Austrii

Sebastian Zaremba — przyjaciel Bartka, przyszły mąż Cloe

Rozdział I

Lipiec 1975 r., Trojanowice

Kobieta w zaawansowanej ciąży próbowała wyjść z auta, ale przy dość dużym brzuchu nie było to takie proste. Gdyby nie pomocna dłoń znajomego taryfiarza, zapewne siedziałaby dłużej w fotelu taksówki. Taryfiarz w tej sytuacji był bardzo pomocny.

— Ile płacę? ­­ — zapytała Marta kierowcę.

— Nic. Ten przejazd dla miłej sąsiadki będzie dzisiaj gratis.

— W takim razie zapraszam na ciepły rosołek.

— Nie, dziękuję. Mam zaraz zamówiony następny kurs. Ale następnym razem bardzo chętnie. Do widzenia, Marto.

— Zapraszam wobec tego na kolację — krzyknęła za odjeżdżającą taksówką.

Nie słyszał już. Głos silnika zagłuszył jej słowa.


**

— O, jesteś już?  zwrócił się do żony siedzący w fotelu mąż. Na jego twarzy widać było malujące się zmęczenie całodzienną pracą na fermie. — Przygotowałem rosołek, zjesz, moja droga?  mimo zmęczenia odezwał się, jak zwykle, ciepłym głosem.

— Nalej, kochanie. Pięknie pachnie. Nietrudno domyśleć się, że poświęciłeś jedną z naszych kurek  zaśmiała się szczerze Marta. Doskonale zdawała sobie sprawę, że kochany mąż przygotował naprawdę wyśmienity rosół.

— W takim razie zapraszam do stołu.

Aleksander uwielbiał swoją kuchnię, w której zawsze pięknie pachniało domowym obiadem, głównie przygotowywanym przez niego. Z wykształcenia był kucharzem.

— Zjem i jadę na fermę — oznajmił Marcie.

— Pojadę z tobą, kochanie.

— Będzie mi miło.

Jedząc rozmyślał o czekającej go pracy na fermie. Najchętniej zostałby w domu z żoną i dwuletnim synkiem, tuląc ich do siebie.

Aleksander uwielbiał dotykać białych jak len włosów swojej żony, które w codziennym świetle przypominały kłosy pszenicy. Jej włosy w promieniach słońca, które właśnie wpadały przez okno, połyskiwały tak pięknie, że Aleksander nie mógł od tego widoku oderwać oczu.

— Kocham cię, moja droga — szepnął.

— Wiem, najdroższy — odpowiedziała pewnie.

Tak bardzo mało miał dla niej ostatnio czasu, który w większości poświęcał pracy na kurzej fermie. Rosół przygotowany przez Aleksandra smakował Marcie naprawdę wyśmienicie. Zjadła go z wielkim apetytem. Gdy kończyli posiłek, przez otwarte w kuchni okno dobiegł do nich płacz dziecka.

— Chyba jakieś małe dziecko płacze — zauważył Aleksander.

Marta również usłyszała płacz. Szybko wstała, z trudem odsuwając krzesło od stołu.

— Czy ty słyszysz to, co ja? — zapytał Aleksander, ujmując bladą twarz żony w swoje dłonie.

Delikatnie wyswobodziła twarz, odwracając się w stronę pokoju, gdzie spał ich mały synek pod opieką babci.

— To na pewno nie jego głos — stwierdziła. — Idziemy do szopy! — krzyknęła dość nerwowo.

Nie czekając na odpowiedź, wyszła, podążając za głosem dochodzącym z szopy. Chwilę później klęczała przy jej otwartych drzwiach. Aleksander nie wiedział, co powiedzieć. Widok odebrał mu mowę. Płacz malutkich dzieci leżących w wiklinowym koszyku zagłuszył jego myśli. Nie mógł oderwać oczu od wyciągniętych dłoni żony, głaszczących malutkie noworodki.

— To dziewczynki — uśmiechnęła się Marta, nie spuszczając oczu z dzieci.

Zaczęła łkać ze wzruszenia. Aleksander nachylił się nisko, a na widok bezbronnych małych noworodków wzruszenie kolejny raz odebrało mu mowę. Zmrużył oczy przed oślepiającym go słońcem.

— Boże, kto je nam podrzucił?!

— Powinniśmy je chyba jak najszybciej nakarmić, na pewno są głodne. Prawda? Aleksandrze!

— W takim razie daj mi je! — ruszył w stronę domu, delikatnie trzymając kosz pod pachą.

— A to co jest? — Marta zauważyła pod główką jednej z dziewczynek złożoną kartkę. Dopiero po nakarmieniu dzieci, które zaraz zasnęły, zdecydowała się na jej przeczytanie. Wyjęła karteczką drżącą ręką, pełna obaw i nie czekając dłużej, zaczęła wolno, ale głośno czytać.

„Błagam! Proszę znaleźć moim córkom odpowiednią, dobrą rodzinę, która pokochałaby i wychowała je jak swoje. Ja, jako matka, nie mogę zająć się ich wychowaniem, chociaż bardzo tego pragnę. Jestem nieuleczalnie chora, umieram. Nie mam czasu, nie mam bliskiej rodziny, której mogłabym powierzyć ich opiekę. Ich imiona to Melania i Dominika. Data urodzenia 10 lipca 1975 r. Słyszałam o pani dobrym, głębokim sercu, dlatego zdecydowałam się zostawić je pani, droga Marto. Z całego serca za wszystko przepraszam i z góry dziękuję. M

Po przeczytaniu tych słów Marta odetchnęła głęboko, przenosząc wzrok na męża, patrzącego na nią w skupieniu.

— Powiedz mi, moja droga, co według ciebie mamy zrobić? — zapytał. Patrzył na Martę pytającym wzrokiem. Oboje milczeli. Aleksander nerwowo zaczął pocierać twarz spracowaną dłonią. — Może powinniśmy porozmawiać z kuzynem Beniaminem? — zasugerował. — Jest policjantem, potrafi doradzić, od czego mamy zacząć.

— Masz rację, mój drogi — przytaknęła Marta.

— Aż ciężko w to uwierzyć.

Spojrzenie Marty przeniosło się na śpiące małe dziewczynki.

— Jakie niewinne i śliczne. I maleńkie. Co z nimi będzie? — powiedziała z niepokojem, pełnym obaw głosem.

Powoli, aby nie obudzić, przesunęła dłoń na jedną z nich, a po sekundzie jej delikatna dłoń dotykała główki drugiej dziewczynki. Miała smutek w oczach. Aleksander doskonale to zauważył.

— Są takie cudne i bezbronne. Chciałbym tylko, aby podczas adopcji trafiły do rodziny, która pokocha je jak swoje. Mam nadzieję, że tak się stanie — westchnął Aleksander.

Siedział przez dłuższy czas z głową opartą na dłoni. Marta przybliżyła się do stołu, gładząc głowę męża. Delikatnie dotknął brzucha żony.

— Kopie? — zapytał.

— I to jeszcze jak! — odpowiedziała, całując go w czoło.

Ponownie wpatrzyli się w dwie słodko śpiące malutkie istotki. Wówczas jeszcze nie wiedzieli, że dzieci te zostaną rozdzielone i adoptowane przez dwa różne małżeństwa.

Październik 1975 r., Kraków

Odkąd w domu państwa Walewskich pojawiła się mała, trzymiesięczna Melania, dotychczasowe życie pani Joanny i Mieczysława zamieniło się w raj. Joanna wręcz nie mogła uwierzyć, że w łóżeczku śpi upragniona córeczka. Dotychczasowe ich życie wypełniała pustka. Nie mogli mieć dzieci. Joanna miała trzydzieści pięć lat i od dawna straciła nadzieję, że doświadczy macierzyństwa. Kiedy ujrzała małą, śliczną blondyneczkę, o włosach białych jak len, leżącą w łóżeczku samotnie w dużej sali sierocińca, nie mogła oderwać od niej wzroku. Była dla niej najcudowniejszym dzieckiem na świecie. Ado­pcja przebiegła sprawnie. Od tego czasu córeczka była oczkiem w głowie swoich rodziców i najważniejszą istotą na świecie. Swoją małą, przysposobioną córeczkę kochali bezgranicznie.

Po latach, dorosła już Melania, była wdzięczna po stokroć swoim adopcyjnym rodzicom za jej wychowanie. Gdyby nie oni, wszystko mogłoby skończyć się dla niej zupełnie inaczej.

Rozdział II

22 lata później, koniec września 1997 r., Kraków

Joanna nie mogła uwierzyć, że jej kochana jedynaczka wyjeżdża. Było jej bardzo smutno. Może dlatego, że przez te 22 lata nigdy jako rodzice nie rozstawali się z nią na dłużej.

— Wyglądasz na zmartwioną, kochanie — stwierdził Mieczysław, wchodząc do domu.

— Rozmawiamy właśnie o wyjeździe Melanii — rzuciła smutno, patrząc w oczy męża.

— A więc o tym myślisz! — odpowiedział Mieczysław, dosiadając się do stołu.

— Tak — szepnęła Melania, odruchowo odgarniając swoje białe loki, opadające na oczy.

— Będzie dobrze. Nie zdążysz się obejrzeć, jak przyjadę. Przecież nie wyjeżdżam na koniec świata. Podjęłam decyzję o wyjeździe i mam nadzieję, że jest ona słuszna.

— Będziemy za tobą tęsknić!

— Wiem — odpowiedziała cicho, patrząc szczerze ojcu w oczy. — Powinniście przyzwyczaić się, moi kochani rodzice, że nie jestem już waszą malutką Melanią. Mam skończone 22 lata. Czas pomału stanąć na własnych nogach.

— A tak swoją drogą, mamy nadzieję, że czasem wpadniesz do naszego domu? — zapytała smutno Joanna.

— Oczywiście, mamo. Aż tak wyrodną córką nie jestem. Przecież dobrze wiesz, jak mocno was kocham — powiedziała szczerze Melania, ściskając kolejno swoich rodziców.

— Wiemy, że nas kochasz — westchnął Mieczysław, nieco posmutniawszy. — Niby wiemy, że jesteś dorosła, ale ja nadal widzę w tobie małą dziewczynkę — dodał, przesuwając dłonią po jej włosach.

W głębi serca wierzył, że jego ukochana córka podjęła słuszną decyzję o swoim dwuletnim wyjeździe na stypendium do Austrii.

Po raz pierwszy od jej decyzji poczuł wyjątkowy spokój. Był pewien słuszności jej decyzji. Zawsze był z niej dumny. Przez całą szkołę podstawową i średnią wyróżniała się tym, że nigdy nie lubiła być tą „w środku”. Zawsze dążyła do tego, aby być pierwszą i najlepszą. Na błahostki, którymi żyły jej koleżanki, nigdy nie miała czasu. Płytkość ich zainteresowań przerażała ją, dlatego nie miała z nimi wspólnego tematu. Zadawała sobie bardzo często pytanie, jak mogą być tak próżne, bez jakichkolwiek zainteresowań. Uśmiechała się jedynie do siebie.

Mieczysław spodziewał się, że wcześniej czy później córka podejmie właśnie taką decyzję, że z pewnością, gdzieś w innym świecie, zauważy koleżankę lub znajdzie odpowiednią przyjaciółkę. Wiedział również, że jego kochana córka przeżyje wspaniałą przygodę. Był tego pewien. Znał motto swojej jedynaczki: „Być kimś, albo nikim”. Wierzył w nią.

Joanna siedziała przy stole, starając się powstrzymać napływające do oczu łzy. Patrzyła cały czas na córkę. Melania zauważyła, że jej ręce dziwnie drżą, kiedy zapalała zapalniczką papierosa. Paliła, ale tylko w chwilach, kiedy nie potrafiła ukryć emocji. Nie po raz pierwszy przy papierosie uświadamiała sobie, że właśnie trzymając go w palcach mogła się najwyraźniej uspokoić. W przypływie rozterki dotarło do niej, że jej jedyna córka, opuszczając rodzinne gniazdo, idzie za głosem powołania. Gra na skrzypcach to przecież jej pasja.

— Co do mnie, to podziwiam jej decyzję — pomyślała matka.

Melania, dziwnie spokojna, siedziała i lustrowała jedynie ściany pokoju, na których wisiały fotografie, głównie jej zdjęcia, kiedy była jeszcze mała. Joanna zauważyła jej wzrok, ślizgający się od fotografii do fotografii. Czuła, jak coraz mocniej bije jej serce. Wpatrywała się w twarz Melanii, która była jej tak bardzo bliska. Melania była jej darem od losu. Po chwili wstała, gasząc papierosa w popielniczce.


**

Melania, opuszczając rodzinny dom na dwa lata, w głębi serca wiedziała, że na pewno do niego wróci. Serce zabiło jej mocniej, kiedy usłyszała silnik zamówionej taksówki. Przez chwilę stała w bezruchu.

— No to idę — powiedziała, patrząc na rodziców.

— Powodzenia, córeczko — odezwał się Mieczysław. Joanna jedynie uśmiechała się smutno.

Melania opuściła dom z bijącym sercem. Wsiadając do taksówki była podekscytowana. Myślami była już bardzo daleko. Myślała o swoich ideałach i planach, o nauce i grze na skrzypcach w Wiedniu. Przez chwilę poczuła się jak wielka artystka, grająca na scenie. Uświadomiła sobie, że jej ulubione skrzypce, na których tak lubiła grać, są jej atrybutem. Siedząc w taksówce wiozącej ją na lotnisko, wyobrażała sobie jak to będzie, gdy swoje pierwsze kroki postawi na stopniach upragnionego Wiedeńskiego Uniwersytetu Muzyki i Sztuki Teatralnej. Kochała Wiedeń — miasto nad Dunajem, rozbrzmiewające muzyką Straussów, zwłaszcza w Kursalon, wiedeńskim Parku Miejskim, w sali im. Lannera, czyli tam, gdzie przed stu laty Johann Strauss osobiście dyrygował orkiestrą wykonującą jego kompozycje. Tam też codziennie orkiestra Salonorchester-Viener Volksoper prezentuje wiedeńską krew. A teraz ona, jako jedna z nielicznych, ubiegających się o stypendium, została przyjęta.

— Czy to naprawdę się dzieje? — pomyślała ze skupieniem na twarzy. — Przecież mam talent — uśmiechnęła się w myślach. Cieszyła się, że leci do Austrii, aby spróbować swoich sił na prawdziwych scenach filharmonii.


**

Wiedeń przywitał Melanię lekkim chłodem i deszczem. Czuć było nadchodzącą jesień.

— Dobrze, że już jestem na miejscu — stwierdziła, stojąc przed drzwiami domu, gdzie była zakwaterowana. Nie dowierzała, że to dzieje się naprawdę. Poczuła ogarniające ją wzruszenie. Z torbą podróżną i futerałem ze skrzypcami weszła pod wskazany adres. Zapukała. Drzwi otworzyła elegancka kobieta, w średnim wieku, o wymownym spojrzeniu, które przeniosła na stojącą Melanię. Uśmiechnęła się serdecznie.

— Pani Melania Walewska? — zapytała z niemieckim akcentem.

— Dzień dobry. Tak, to ja — odparła Melania.

— Bardzo mi miło — odrzekła kobieta, unosząc dłoń i zapraszając do środka. Podeszła nieco bliżej do Melanii, jakby chciała nieco dokładniej jej się przyjrzeć. — W takim razie pokażę pani jej pokój. Zapraszam za mną.

Ruszyły schodami na piętro. Zanim jednak weszły do pokoju, w którym miała zamieszkać Melania, pani Sarah Berger oprowadziła ją po korytarzu, wskazując po prawej stronie małą kuchenkę i obok łazienkę. Wszystko urządzone było bardzo elegancko. Pani Berger poinformowała Melanię, że tę łazienkę i kuchnię będzie dzieliła jeszcze z dwiema innymi lokatorkami, które niebawem mają przyjechać.

— Myślę, że się zaprzyjaźnicie. Z tego co wiem, to bardzo miłe i inteligentne dziewczyny.

— Czas pokaże — pomyślała Melania, uśmiechając się do gospodyni. Tak bardzo chciała, żeby tak było. Westchnęła lekko. Nic w tym dziwnego. Ciągle miała nadzieję, że znajdzie prawdziwą przyjaciółkę. Tak bardzo chciała w to wierzyć. Z nadzieją spoglądała w przyszłość.

— Może napijemy się kawy? — zaproponowała, ze szczerym uśmiechem na ustach, pani Berger.

— Bardzo chętnie — odparła Melania.

— A może jesteś zmęczona podróżą? — zapytała gospodyni, widząc jak Melania lekko ziewa, zasłaniając przy tym usta dłonią.

— Nie, w każdym razie nie na tyle, aby nie móc wypić kawy — zaśmiała się Melania.


**

Wśród koleżanek Melanii na uniwersytecie były dziewczyny o różnej urodzie i kolorze skóry. Uwagę Melanii zwróciła siedząca dwa rzędy dalej ładna blondynka z krótko przyciętymi włosami, w bardzo eleganckim, modnym spodium oraz dziewczyna siedząca obok niej, o czarnej cerze i czarnych kręconych włosach. — Ładna mulatka — pomyślała Melania. Tak naprawdę, nie wiedząc jeszcze dlaczego, Melania pomyślała, że to właśnie one zostaną jej dobrymi koleżankami. Zwłaszcza mulatka wzbudziła w Melanii wielką sympatię. Bez względu na to, kim były, z jakich domów pochodziły, w tej chwili nie miało to dla niej żadnego znaczenia. Przez całą godzinę, siedząc na wykładzie, delikatnie je obserwowała. Pani profesor, nieco tęga kobieta, siedziała za katedrą, poprawiając bardzo często i dość nerwowo swój wysoko upięty kok. Kiedy zwróciła swój wzrok w kierunku Melanii, usta profesorki lekko zadrgały, a trzymane na pulpicie dłonie splotła nerwowo. Wyglądała, jakby się modliła. Zaczęła wpatrywać się w studentkę, nie mogąc oderwać od niej oczu.

— Ta dziewczyna kogoś mi przypomina — myślała wykładowczyni. Ale kogo? Nie mogła sobie teraz tego przypomnieć. Drgnęła. Starała się ukryć nerwowość, ale daremnie. Melania w mig pochwyciła jej spojrzenie, dostrzegając tym samym niepokój w jej zachowaniu.

— Czemu tak mi się przygląda? — pomyślała.

Ta myśl nie dawała jej spokoju. Po powrocie z uniwersytetu jeszcze długi czas nie mogła zapomnieć dziwnego wyrazu twarzy swojej wykładowczyni. Wstała zza stołu, zaczęła nerwowo chodzić po mieszkaniu. Najwyraźniej nie mogła sobie znaleźć miejsca. Jej nieco dziwne zachowanie zauważyła Cloe, ciemnoskóra koleżanka, która od kilku minut siedziała w jej pokoju.

— Coś cię trapi, Melanio?

— Nie, nic — odpowiedziała i lekko westchnęła, odgarniając ręką za ucho opadające na twarz włosy.

Cloe nie dała za wygraną. Wstała, okrążyła łóżko Melanii, przysiadła. Melania od razu wychwyciła jej nieco ciekawski ton głosu.

— Moja droga, wiem, że to nie moja sprawa… — mówiąc to, Cloe wygładziła ręką swoją czarna spódniczkę mini, która swoim fasonem podkreślała jej zgrabną figurę i długie nogi. Melania popatrzyła na Cloe jak na modelkę, a nie pianistkę. Przez chwilę zastanawiała się, dlaczego tak ładna i zgrabna dziewczyna obrała właśnie taki kierunek. Z taką figurą mogłaby zajść bardzo wysoko. Była bardzo seksowną dziewczyną, poruszającą się z wielka gracją. Zaraz jednak Melania zdała sobie sprawę, że ta właśnie dziewczyna nie jest tuzinkową lalą, jakimi były niektóre koleżanki, zwłaszcza te ze szkoły średniej. Twarz miała promienną, jej brązowe oczy były bardzo poważne, co sprawiało, że Melania dostrzegła w nich szczerość, kiedy Cloe jej słuchała i patrzyła. W tej kobiecie znalazła w końcu koleżankę, o jakiej zawsze marzyła. Musiała odpowiedzieć na zadane pytanie. Zastanawiała się nad tym przez chwilę. Cloe przyglądała się jej z uwagą, oczekując na odpowiedź.

— Widzę, że zauważyłaś moje zamyślenie. Wiesz co, Cloe? Nie mogę znaleźć spokoju po powrocie z wykładów.

— To widzę, ale o co chodzi?

— Odniosłam wrażenie, że nasza pani profesor przez cały czas bardzo dziwnie mi się przyglądała. Odniosłam też wrażenie, jakby mnie znała, ale nie mogła przypomnieć, gdzie mogłyśmy się poznać. Przez cały czas czułam jej palący wzrok. Zastanawiam się, dlaczego? Przecież ona jest dla mnie zupełnie obcą osobą. Nie pamiętam, abym ją kiedykolwiek wcześniej widziała. Raczej chyba nigdy, tego jestem pewna — dodała stanowczo Melania.

Na moment zapadła cisza.

— Tak, to rzeczywiście nieco dziwne — stwierdziła Cloe, wstając. Nie miała pojęcia, co mogłaby jeszcze powiedzieć Melanii, której mina wskazywała, jakby czekała na jakąś radę. Jednak w tej chwili nie przychodziło Cloe nic sensownego na myśl. — A może po prostu opacznie to odebrałaś? — padło z ust koleżanki.

— No, nie wiem… — Melania miała chęć coś jeszcze powiedzieć, ale powstrzymała się.

— Na twoim miejscu nie zadręczałabym się tym niepotrzebnie. Na pewno da się to jakoś wyjaśnić. Będziesz miała niejedną okazję, aby z nią porozmawiać, zapytać, wyjaśnić. Po prostu na razie delikatnie ją obserwuj, to wszystko.

— Tak myślisz?

— Takie jest moje zdanie. Ja postąpiłabym właśnie tak.

— W takim razie dostosuję się do twojej rady — głos Melanii brzmiał już o wiele swobodniej. — Masz rację — dodała, wciąż jednak myśląc o dziwnym wyrazie twarzy jej pani profesor.

— No, to co, kawa? — zapytała Cloe, chcąc zmienić temat.

— Jasne, ale bez śmietanki — stwierdziła Melania.

— Nie lubisz śmietanki? — Cloe spojrzała na Melanię pytająco.

— Nie lubię — odpowiedziała Melania. — Wolę czarną, czyli szwarzer Keffe — zaśmiała się do Cloe, dodając po niemiecku.

— A ja zawsze dodaję śmietankę lub mleko — dorzuciła Cloe.

Obie doskonale wiedziały, że kultura kawiarniana i kawa to nieodłączne elementy wizerunku Wiednia. To właśnie wiedeńskie kawiarnie są ulubionym miejscem wszelkich spotkań. Są one bardzo klimatyczne i miło jest w nich spędzać wolne popołudnia. Można też skosztować znanych austriackich wypieków.

Długo nie czekając poszły spacerkiem do kawiarenki pod nazwą „Cofe Sperl” na kawę i dobre ciasteczka. Zbudowana ona została w 1880 roku, a o jej stałych bywalcach mówiło się „Sperianer”. Zaliczali się do nich artyści, muzycy i śpiewacy z pobliskiego Theater an der Wien.

— Dzięki, Cloe, że zaprosiłaś mnie na tę kawę — przyznała szczerze Melania.

Cloe ucieszyły słowa koleżanki. Weszły do środka. Zajęły miejsce przy małym stoliku tuż przy oknie. Przez kilka minut milczały, zastanawiając się, co zamówić.

— Co panie zamawiają? — ciepłym głosem, po niemiecku, zapytał kelner. Mówiąc to uśmiechnął się promiennie, zerkając na Melanię, która na jego widok lekko westchnęła. Nie była specjalnie zainteresowana w tej chwili płcią przeciwną, ale miły i przystojny kelner zrobił na niej dobre wrażenie.

— Fajny — powiedziała dość głośno do Cloe. Na tyle głośno, by to usłyszał.

— Wreszcie ktoś mnie zauważył — pomyślał Bartek.

— Prosimy o dwie kawy: schwarzer i brauner. Do tego poprosimy dwa kawałki strucla jabłkowego i cztery ciasteczka waniliowe — wyrzuciła jednym tchem Melania, dokładnie lustrując przy tym kelnera, na którego ustach malował się nieśmiały uśmiech. — To wszystko, dziękuję — te słowa, nie wiadomo czemu, wymknęły się jej w języku polskim.

W tym momencie w oczach kelnera pojawił się dziwny błysk. Nie spodziewał się, że tego dnia będzie mu dane spotkać rodaczkę, albo co najmniej osobę mówiącą po polsku.

— Czy rozumie pani po polsku? — zwrócił się do Melanii.

Przytaknęła, widząc zmieszanie mężczyzny, które trwało przez dłuższą chwilę.

— Tak, jestem Polką. Krótko mówiąc, przyjechałam tu niedawno na dwuletnie stypendium.

— Jest pani Polką? Naprawdę? Ja też jestem Polakiem — uśmiechnął się nieco zmieszany.

Siedząca obok Cloe patrzyła na nich z nieco dziwną miną, niczego nie rozumiejąc. Nie znała języka polskiego, co innego niemiecki. Miły kelner przeprosił i odszedł. Za chwilę wrócił, z wielką gracją postawił na stoliku zamówioną kawę, ciasteczka i pięknie pachnący strudel jabłkowy.

— Proszę i życzę smacznego — powiedział płynnie po niemiecku, aby siedząca obok koleżanka też zrozumiała.

— Dziękujemy — skinęła głową.

— Przepraszam — w głosie kelnera dało się wyczuć zmieszanie i niepewność. Nie należał do odważnych i miał trudności z nawiązywaniem znajomości, zwłaszcza z ładnymi dziewczynami. Zauważyła to Melania, która wzięła sprawy w swoje ręce, posyłając swój promienny uśmiech w jego stronę. Chwilowo nic nie mówiła. Wahała się. Pokusa poznania bliżej kelnera była jednak silniejsza od zasad savuar-vivre, których przez całe życie starała się przestrzegać. Nie czekając długo, pierwsza wyciągnęła dłoń.

— Melania.

— Bartosz. Mów mi Bartek — uścisnął delikatnie jej rękę. — Miło mi cię poznać.

— Mnie też — przyznała szczerze.

Właśnie uświadomiła sobie, że z chłopakiem, z kimś takim jak on, może się śmiało zaprzyjaźnić. Czuła to. On natomiast w głębi serca był jej wdzięczny za to, że właśnie ona zwróciła na niego uwagę. Delikatnie zerknął na zegarek, rzucając Melanii ciepłe spojrzenie.

— Wiesz co, Melanio?

— Tak, słucham — rzuciła, kierując wzrok w jego oczy i czekając aż Bartek wydusi z siebie coś więcej.

— Umówisz się ze mną? — zapytał nieśmiało i z nadzieją w głosie.

— Będzie mi miło.

— W takim razie — zastanowił się chwilę — jutro mam wolne. Szczerze mówiąc, następny dzień również. Dzisiaj pracuję do dwudziestej czwartej — roześmiał się.

Poczuł się dziwnie. — W końcu umawiam się na randkę — pomyślał.

— Naprawdę do tak późna? — Melania zrobiła dość zdumioną minę. — To znaczy, że jutro będziesz zmęczony.

— Może? — uśmiechnął się żartobliwie. — Jestem przyzwyczajony. Gdybym tej pracy nie lubił, dawno bym ją zmienił. A tak na marginesie, to jestem studentem ostatniego roku Wiedeńskiego Uniwersytetu Muzyki i Sztuki Teatralnej na kierunku kompozycji i teorii muzyki.

Melania zaśmiała się.

— A co masz przeciwko temu? Co w tym takiego śmiesznego? — zapytał Bartek.

— Nie śmieję się z ciebie.

— Nie? To czemu się uśmiechasz?

— A właśnie, muszę ci coś powiedzieć.

— Ja również — uśmiech nie schodził z jej ust.

— Co, ty również?

— Muszę tobie powiedzieć — z nieschodzącym uśmiechem z ust wypowiedziała — ja również jestem studentką WUMiST, kierunek instrumentalny. Krótko mówiąc, gram na skrzypcach.

— No, nie! Naprawdę? — Bartek nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Przez chwilę stał w milczeniu. — No to wspaniale. Cieszę się, że to słyszę. Mówię poważnie.

— Mówię zupełnie poważnie — powtórzyła.

— W takim razie zamierzam widywać cię częściej.

— Jak to, o czym ty mówisz, Bartek?

— No o tym, że… zawahał się przez chwilę. — Mam na myśli to, że będę mógł częściej widywać cię na uniwersytecie. Taką mam cichą nadzieję — dodał.

— A, o to chodzi.

— Nie chcę się narzucać, ale umówisz się ze mną na jutro? Muszę wracać do swoich obowiązków. Szef patrzy, a ja nie mogę dłużej rozmawiać.

— W zasadzie nie mam planów na jutrzejszy dzień. To gdzie? — zapytała już szeptem.

— Caffe Benedikt przy Sechskrügelgasse — wypalił Bartek, nie zastanawiając się długo nad odpowiedzią. — Serwują tam pyszną kawę i ciasto. Szczególnie polecam pączki „Krapfen”, palce lizać.

— Gdzie to jest?

— Dwie przecznice dalej, niedaleko opery LEO Letztes.

— A, wiem, byłam już raz w tej kafejce.

— Siedemnasta, może być?

— Oczywiście.

— Cieszę się. Do jutra.

— Do jutra.

— Naprawdę umówiłaś się z nim? — zapytała Cloe.

— Owszem — odparła nieco rozpromieniona. — Nie mogłabym mu odmówić. Podoba mi się.

W jej niebieskich oczach zabłysła szczerość jej słów.


**

Stojącej przed lustrem, elegancko ubranej Melanii, z dużą uwagą przyglądała się pani Sarah Berger.

— No, to idę — oznajmiła Melania, patrząc porozumiewawczo na siedzącą przy oknie Cloe.

— A gdzież ty się wybierasz? — zapytała nieśmiało pani Berger, widząc elegancko i dość seksownie ubraną dziewczynę. — Strój w sam raz na randkę — przyznała w myślach, z miną znawczyni i ekspertki.

Melania uśmiechnęła się tajemniczo, nic nie odpowiadając. Jej milczenie było wystarczającym powodem do przypuszczeń pani Berger. Melania wyglądała wyjątkowo w tej zielonej, wełnianej, opinającej biodra sukience i w podobnym odcieniu szpileczkach, idealnie pasujących do sukienki. Raz jeszcze popatrzyła na swoje odbicie w lustrze, malując delikatnie usta bezbarwną pomadką i narzuciła beżowy płaszcz. Rzucając miłe spojrzenie pani Berger oraz Cloe, wyszła, zamykając cicho drzwi.

— Umówiła się z chłopakiem? Tak też sądziłam — przyznała z uśmiechem pani Berger.

W głębi duszy Cloe zazdrościła koleżance randki i to z tak sympatycznym i fajnym chłopakiem.

— To coś poważnego, jeśli mogę wiedzieć?

— Według mnie tak. Wygląda na to, że ich znajomość rozkwita, choć ich relacje są na razie przyjacielskie. Znają się bardzo krótko. Czas pokaże — Cloe nie chciała zbyt wiele komentować.

— Nie pomyśl moja droga, że jestem wścibska. Zapewniam cię, że nie. Tak tylko zapytałam. Zresztą, tak naprawdę to nie moja sprawa. Cóż, miłość to piękny dar od losu.

Mówiąc to, Sarah Berger cicho westchnęła, usiadła przy Cloe, podpierając głowę ręką. Zamyśliła się chwilę, a jej wspomnienia powróciły i ożyły. Oczy zabłysły. Przypomniała sobie swoją pierwszą i zarazem ostatnią wielką miłość. Lukas był mężczyzną jej życia. Kochała go ponad wszystko, ale on tej miłości nie odwzajemniał. „Nie jesteśmy dla siebie stworzeni” — takimi słowami zerwał znajomość z Sarah, która po dziś dzień nie otrząsnęła się z tego miłosnego zawodu, zranionej miłości. Miłości, która zamknęła jej serce dla innych mężczyzn na zawsze. Innych kandydatów na męża nie umiała pokochać. Cloe przez długą chwilę obserwowała jej twarz.

— Pani Sarah — Cloe delikatnie dotknęła dłoni kobiety. — O czym pani tak myśli?

— Ach, o niczym ważnym — odpowiedziała, spuszczając wzrok.

Odwróciła się delikatnie od Cloe udając, że poprawia opadające na oczy włosy, a ramieniem delikatnie otarła płynącą po policzku łzę. Cloe udała, że tego nie zauważyła. Nie podejrzewała nawet, co mogło trapić panią Berger.

Chwilę później słychać było ciche pukanie do drzwi. Pani Berger wstała i wolnym krokiem poszła w ich stronę.

— Dzień dobry, Sarah — przywitała się łagodnym głosem kobieta mniej więcej w wieku gospodyni.

— Oj, jak się cieszę, że ciebie widzę, Julio! Zapraszam do środka — brzmiał zadowolony z wizyty znajomej głos pani Berger.

— To ja lecę do siebie — rzuciła Cloe i wyszła, zostawiając kobiety same.

Rozdział III

Dwa miesiące później (grudzień 1997 r.), Wiedeń

— Wybierasz się gdzieś? — zapytała Cloe, widząc ubierającą się przyjaciółkę.

— Tak, lecę po ciastka do sklepiku. Dzień bez dobrego ciastka to dzień stracony — odpowiedziała Melania, wychodząc.

— Nie ma pośpiechu — z głębokim oddechem odpowiedziała Cloe, ale Melanii już nie było. — Pewnie poleciała do kawiarni Cafe Sperl, a to przecież niedaleko, zaledwie dwie przecznice stąd. Dzisiaj sobota, Bartek pracuje, jestem tego pewna.

Po niespełna dwudziestu minutach w kuchni pachniało kawą, ciasteczkiem waniliowym i strudlem jabłkowym.

— Muszę przyznać, że najwyraźniej polubiłaś te wiedeńskie słodkości — stwierdziła Cloe nieco złośliwie.

— A żebyś wiedziała — odpowiedziała Melania z uśmiechem.

Popatrzyły jedna na drugą. Rozumiały się bez słów. W domu pani Berger czuły prawdziwie domową atmosferę, jakby były rodziną. Towarzysząca im tego dnia gospodyni siedziała na krześle przy oknie. Jak zawsze lubiła przez nie patrzeć i obserwować przechodniów. Niekoniecznie ze wścibstwa, raczej z nudy. Już będąc małą dziewczynką uwielbiała przesiadywać w oknie z buzią podpartą w swoich małych, dziecięcych dłoniach. Ciągle czegoś, albo kogoś, wypatrywała. Nigdy ten ktoś nie przyszedł. Była sama i to bardzo długo. Chociaż na miłość było za późno, nie poddawała się. — Kto mnie pokocha, kobietę sześćdziesięcioletnią? — myślała. — A może jednak?

Oczy jej zrobiły się smutne. Sekretu swego serca nikomu do tej pory nie zdradziła. Przez moment sprawiała wrażenie nieobecnej. Ocknęła się na dźwięk spadającej na podłogę małej, srebrnej łyżeczki. Po śmierci jej matki była to jedyna pamiątka po niej.

— Wystraszyłam panią? Przepraszam. Gapa ze mnie — usprawiedliwiała się Cloe.

— Nic się nie stało, moja droga. Pójdę już do siebie — wyszła, zamykając za sobą drzwi.


**

Za oknem padały leniwe, drobne płatki śniegu. Melania stała w oknie, wpatrując się w wysoką wieżę kościoła.

— Do świąt Bożego narodzenia pozostało jedynie dwa tygodnie — pomyślała. — Za dwa tygodnie uściskam swoich kochanych rodziców — westchnęła cicho.

— Cześć, Melanio — krzyknęła radośnie Cloe, wchodząc raptem do pokoju.

— Przepraszam, zamyśliłam się.

Widok przyjaciółki najwyraźniej ją ucieszył.

— A nad czym, jeśli mogę zapytać?

— Po prostu nad moim wyjazdem.

— Wybierasz się na święta do domu, do Polski?

— Tak.

— Nie wspominałaś mi nic wcześniej o swoich planach. Miałam nadzieję, że te święta spędzimy razem tu, w Wiedniu.

— Zmieniłam plany.

— Bartek też jedzie do Polski? — zapytała Cleo, lustrując twarz Melanii.

Poczuła się niezręcznie i nie wiedziała co odpowiedzieć, rzucając tylko krótkie: Tak.

— A tak właściwie, Cloe, to mogłabyś polecieć na święta z nami. Że też wcześniej o tym nie pomyślałam.

— Bardzo to miłe, że proponujesz wspólne spędzenie świąt, ale sama nie wiem. Poza tym, co powiedzą twoi rodzice, jak zobaczą takiego intruza?

— Jak to co? Ucieszą się. Będą szczęśliwi, że dane im będzie poznać moją przyjaciółkę.

— No, nie wiem — stwierdziła niepewnie Cloe.

— A przy okazji będziesz mogła poznać naszą polską kulturę i tradycję. Zapewniam cię, że bardzo różni się od waszej, amerykańskiej. A poza tym zobaczysz mój kraj i ukochane miasto, Kraków. Co o tym wszystkim myślisz? W każdym razie rozważ moją propozycję. Byle szybko — dodała.

— Hm… Cóż, to jadę z wami — powiedziała Cloe po krótkim namyśle, ściskając koleżankę serdecznie.

— Nawet nie wiesz, jak się cieszę! — krzyknęła podekscytowana Melania. No i podziwiam tak szybką decyzję! W takim razie pędzę do Bartka. Może uda mu się zarezerwować jeszcze jeden bilet na ten sam lot. Nasze miał odebrać około dwunastej. Mam nadzieję, że jeszcze zdążę.

— Och, a jak się nie uda? — westchnęła Cloe.

— Nie, Cloe! Nie możesz tak pesymistycznie myśleć! — krzyknęła Melania. — Głowa do góry, będzie dobrze!

— A ty najwyraźniej pełna optymizmu? — zaśmiała się Cloe.

— No właśnie. I wiem, że się uda.

— W takim razie lecę. Szkoda czasu — Melania zerknęła na zegarek. Była jedenasta czterdzieści.


**

— O mój Boże — krzyknęła Melania na widok idącej, ledwie trzymającej się na nogach pani profesor Anne Hanson. Przez chwilę miała wrażenie, że kobieta mdleje. — Co pani jest? — zapytała drżącym głosem. — Proszę mi wybaczyć, że pytam, nie jestem wścibska, chcę jedynie pomóc.

Mówiąc to, Melania patrzyła na panią Hanson przepraszającym wzrokiem. Na widok swojej studentki pani Hanson lekko drgnęła. Nie spodziewała się z nią spotkać. Tym bardziej w tak nieprzyjemnej dla siebie sytuacji.

— No cóż, cukrzyca.

— Może chciałaby pani usiąść? Wejdźmy do tej kawiarenki. Odpocznie pani chwilkę.

— Czy ja wiem? Może na chwilę?

— To co? Wejdziemy? W każdym razie ja chętnie napiję się dobrej, gorącej kawy.

To przypadkowe spotkanie z panią Hanson nawet ucieszyło Melanię. Nie mogła jednak wykluczyć, że mogła ona odrzucić chęć rozmowy. Możliwość spędzenia z nią kilku minut mogło Melanii wiele wyjaśnić i tym samym rozwiać wątpliwości dotyczące wcześniejszego zagadkowego i dziwnego jej zachowania.

— Chociaż mamy połowę grudnia, to jak na tę porę jest całkiem przyjemnie — pierwsza przerwała milczenie pani Hanson.

— Ma pani rację — przyznała z lekkim uśmiechem Melania, lustrując uważnie twarz swojej profesor. Wyglądała na zmęczona. W tej samej chwili podszedł kelner, przyjmując zamówienie.

— Zamówić pani kawę?

— Herbatę owocową poproszę — odpowiedziała. — Przy moim nadciśnieniu ograniczyłam picie kawy — dodała po chwili.

— Dla mnie małą czarną poproszę.


— Jak pięknie pachnie ta kawa. Mam nadzieję, że równie dobrze będzie smakowała — stwierdziła Melania.

— Nie tylko twoja kawa. Moja herbata jest równie aromatyczna, czujesz jej zapach?

— Oczywiście — przyznała głośno Melania, potwierdzając słowa pani Hanson, która odwróciła wzrok w jej kierunku.

Usta Melanii uniosły się w lekkim uśmiechu. W pewnym momencie drgnęła, poruszona myślą, która przyszła jej nagle do głowy. Nadeszła odpowiednia chwila, aby rozwiać swoje wątpliwości dotyczące dziwnego zachowania pani profesor. Z jednej strony chciałaby jak najszybciej dowiedzieć się, co pani Hanson ma jej do powiedzenia, a z drugiej nie wiedziała jak ma zacząć tę rozmowę. Chciała poczekać z pytaniem, aby nabrać pewności, że postępuje słusznie.

— Przepraszam panią — Melania pierwsza przerwała od dłuższego czasu panującą przy stoliku ciszę.

— Tak, o co chodzi? — zapytała pani Hanson. — Słucham — mówiąc, poprawiła swoje włosy, upięte w dość wysoki kok.

— Pomyślałam, że powinnam porozmawiać z panią. Chodzi o to, że zależy mi na tej rozmowie. Mówiąc krótko — chciałam zadać jedno pytanie. Myślę, że pani wie, o czym mówię, a raczej, o co chcę zapytać.

Na te słowa Melanii, bez zastanowienia odpowiedziała:

— Wiedziałam, że wcześniej czy później do tej rozmowy dojdzie. Jestem kobietą z zasadami. Mówić ogólnikami, to nie w moim stylu. Nie cierpię wścibstwa i wtrącania nosa w nieswoje sprawy — mówiła wolno i z rozwagą dobierała słowa. — Myślę, że będzie prościej dla nas, jak zacznę pierwsza. Pomyślałam, że powinnam tak właśnie postąpić.

Po tych słowach spuściła wzrok, przenosząc go na pustą już filiżankę.

— Czuję, że im dłużej będę odkładała tę rozmowę, tym trudniejsze będzie jej rozpoczęcie, a chcę mieć jak najszybciej to za sobą.

— Rzeczywiście — przytaknęła Melania.

— W takim razie słuchaj — profesor starała się opanować, jednak w środku czuła jak drży. Znów popatrzyła Melanii w oczy, jakby chciała zapytać o coś ważnego. — Dwa lata temu, mniej więcej o tej porze, byłam na urodzinach u mojej serdecznej koleżanki, już nieżyjącej, Leny Koder. Właśnie u niej dane mi było ją poznać. Krótko mówiąc, przyjechała ze swoimi rodzicami. Matka Dominiki, bo tak dziewczyna ma na imię, jest kuzynką Leny. Jak nietrudno zauważyć, widząc ciebie na uczelni, wzięłam początkowo ciebie za Dominikę. Była tak łudząco podobna do ciebie, może nawet identyczna. Jej piękne, białe włosy i niebieskie jak bławatki oczy wbiły się bardzo mocno w moją pamięć.

Nastała krótka cisza.

— Nie dziw się moja droga, że tak zareagowałam na twój widok. Przepraszam, Melanio, jeśli sprawiłam ci swoim spojrzeniem nieco zakłopotania. Musisz przyznać, że dla mnie był to widok nienormalny.

— Proszę powiedzieć coś więcej o tej dziewczynie — ciekawość Melanii wzrosła jeszcze bardziej.

— Cóż, po tygodniowym pobycie w Wiedniu, wyjechali. Nie interesowałam się, skąd przyjechali.

— Rozumiem — westchnęła Melania.

— Patrzę tak na ciebie i widzę, jakbyś była jej lustrzanym odbiciem.

Melania po słowach pani Hanson jeszcze długo czuła szum w uszach. Kiedy nieco oprzytomniała, zaczęła powoli myśleć racjonalnie.

— O, to rozumiem, że mam sobowtóra! — krzyknęła radośnie. Nie przyszło jej w tej chwili do głowy, że może gdzieś w świecie ma siostrę bliźniaczkę. Nie przeszło jej coś takiego nawet przez myśl. — Dziękuję pani za rozmowę i poświęcony mi czas. Naprawdę cieszę się, że mogłam z panią porozmawiać. Wygląda na to, że pani również czuje się już znacznie lepiej.

— Zupełnie dobrze. Poziom cukru pewnie wrócił do normy — odpowiedziała z uśmiechem. — Czas na mnie, moja droga. Muszę iść, obowiązki wzywają.

Obie siedziały jeszcze przez chwilę, dopijając ostanie łyki napoju. Kiedy wychodziły z kafejki na zewnątrz, dało się odczuć wyraźny chłód. Śnieg rozpadał się na dobre. Melania szła drobnym krokiem, nie spiesząc się. Przyswajała jeszcze słowa profesorki.

Kiedy weszła do mieszkania, zauważyła siedzące przy stole koleżanki — Cloe i Izabell. Obie były w wyraźnie dobrym nastroju.

— Wyglądasz na nieco zamyśloną — stwierdziła Cloe.

— Może trochę — odparła zadumana Melania.

— No, powiedz coś — Cloe trąciła przyjaciółkę w ramię.

— Niby co? Pozwól, że się rozbiorę.

W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi.

— Dzień dobry — zawołał od progu Bartek. Wpadłem tylko na moment. Oto trzy bilety na lot do Polski — mówiąc, dumnie położył bilety na stoliku.

Przez moment cała trójka patrzyła na siebie. Melania zrobiła krok w jego stronę, składając pocałunek na jego ustach. Za chwilę to samo uczyniła Cloe, składając pocałunek na jego policzku.

— Danke — krzyknęła po niemiecku, a na jej twarzy wymalowała się ulga.

— Prosisz i masz — odparł dumnie Bartek, dodając po chwili: — Cała przyjemność po mojej stronie.

— Dzięki, Bartek, jesteś po prostu ideałem — rzuciła z uznaniem Melania.

— Miło to słyszeć — na ustach Bartka pojawił się uśmiech. Szczerość Melanii nieco go oszołomiła, zwłaszcza, że było to pierwsze tak szczere wyznanie. Słychać było, jak głośno przełknął ślinę. — Przepraszam, miło było, ale na mnie już czas. Lecę na wykłady — mówiąc, zerknął na zegarek. Miał ochotę zostać. — No cóż, w takim razie, do zobaczenia.

— Czyli kiedy? — zapytała Melania.

— Powiedzmy, jutro. Wpadnę po czternastej.

— Jasne — odparła radośnie. — Czekam.

Po wyjściu Bartka Melania wolnym krokiem zaczęła krążyć po pokoju. Widać było zamyślenie na jej twarzy, którego nie potrafiła ukryć.

— Czy chcesz nam coś powiedzieć? — zapytała Cloe, z nadzieją na uzyskanie informacji.

— Możliwe — przyznała Melania. — Ale potrzebuję trochę czasu. Mam sporo do przemyślenia, ale zapewniam cię, że do tej rozmowy jeszcze powrócimy.

— Jasne, nie ma sprawy — odparła Cloe.

Melania postanowiła na razie nikomu nie mówić o spotkaniu z panią profesor, nawet Cloe. Chciała zatrzymać to dla siebie. Były to tylko słowa, ale jakże mocno wbiły się w jej pamięć. W każ dym razie dały Melanii dużo do myślenia.

Rozdział IV

Grudzień 1997 r., Wiedeń. Wyjazd Melanii, Cloe i Bartka do Polski

Melania zerknęła na ścienny zegar. — Jutro o tej porze będziemy w Polsce — pomyślała.

— Cześć, nie przeszkadzam?

— Wejdź, Cloe.

— Widzę, że kończysz pakowanie.

— Jak widzisz, moja droga. Przecież jutro wyjeżdżamy.

— No właśnie — Cloe spojrzała na Melanię wdzięcznym wzrokiem. — Dziękuję, że mnie zaprosiłaś na święta do swojej rodziny. Nie wiesz, jaka jestem tym wyjazdem podekscytowana. Jak pomyślę, że to już jutro — zaczęła Cloe wzruszonym głosem — to normalnie nie mogę jeszcze w to uwierzyć.

— To uwierz — Melania mówiąc to, przytuliła serdecznie przyjaciółkę do siebie.

— Prawdę powiedziawszy, to na mnie już pora. Miło się rozmawiało, ale mam jeszcze lekcję gry na pianinie.

— No, cóż, w takim razie do wieczora. Przygotuję kolację — krzyknęła do Cloe, która jedną nogą stała już za drzwiami, zawróciła, ucałowała przyjaciółkę w policzek i dopiero zamknęła za sobą drzwi.

— Od czego ma się przyjaciół! — odpowiedziała z dumą, ale Cloe już nie było.

Melania na chwilę zamyśliła się i nagle przypomniała sobie, że powinna pójść i pożegnać się z gospodynią, życząc przy okazji spokojnych świąt. Pakując się, w wirze całego dnia — spotkania z Bartkiem, zakupy, a szczególnie emocje związane z jutrzejszym wyjazdem do domu — całkiem o tym zapomniała. Uśmiechnęła się do siebie i — długo nie czekając — wstała z fotela i zbiegła po schodach. Na widok zbiegającej Melanii siedząca przy oknie gospodyni odwróciła głowę w jej stronę, patrząc na nią z nienaturalnym dla siebie wyrazem oczu.

— Przyszłaś po coś? — zapytała łagodnym głosem.

— Tak, wpadłam na chwilkę, a właściwie to, szczerze mówiąc, chciałam tylko się z panią pożegnać i życzyć pani szczęśliwych Świąt Bożego Narodzenia. Zobaczymy się dopiero po Nowym Roku.

— Usiądź, proszę — zaproponowała Sarah i zniknęła w kuchni.

Melania czuła, że coś trapi panią Berger. Ta po chwili weszła z talerzem naleśników i dzbanuszkiem kawy. Stawiając je na stoliku, dziwnie westchnęła. Melania miała wrażenie, że gospodyni zaraz się przewróci. Ta jednak po krótkiej chwili powiedziała:

— No, cóż, tak prawdę mówiąc, to przez to wzruszenie poczułam się trochę słabo. Od wielu lat nikt nie przyszedł się ze mną pożegnać przed wyjazdem. Jesteś pierwszą osobą, która to robi.

Melanii zrobiło się jakoś dziwnie, kiedy usłyszała wyznanie pani Berger. Gospodyni natomiast zamyśliła się na chwilę.

— Nie ma o czym mówić — machnęła ręką, aby ukryć napływające wzruszenie. — Mało już dzisiaj jest takich młodych, dobrze wychowanych dziewcząt, jak ty. Widzisz, moja droga…

Tylko tyle zdążyła powiedzieć, kiedy otworzyły się drzwi.

— Co tak ładnie pachnie? Czyżby kolacja? — usłyszały głos Cloe.

— Naleśniki. Zapraszamy do stołu — odpowiedziała za Melanię pani Sarah.

— No właśnie — przytaknęła nieco speszona Melania, która kompletnie zapomniała o obiecanej kolacji. — Dziękuję — szepnęła, puszczając oko do pani Berger. Czuła przy tym, jak jej serce bije dziwnym rytmem.

— Chcesz przez to powiedzieć, że usmażyłaś naleśniki?

— No i co w tym dziwnego? To chyba dobrze? — stwierdziła Melania.

— Tak — potwierdziła gospodyni. — Mało tego, sama wpadła na ten pomysł. Przecież obiecała przygotować kolację, czyż nie? — dodała pani Berger, drapiąc się po policzku, a jej smutne oczy nabrały jakiegoś dziwnego blasku na myśl o tym niewinnym, małym kłamstewku.

— Zadziwiasz mnie, Melanio. Nie myślałam, że masz takie zdolności.

— Lepiej późno, niż wcale — zaśmiała się Melania.

— Miałaś świetny pomysł z tymi naleśnikami — powiedziała Cloe, kiwając z aprobatą głową.

— Cieszę się, że smakują. Smażę je według przepisu mojej mamy.

Rozmowę przerwało pukanie do drzwi.

— Przepraszam na chwilę — pani Berger wstała i wolnym krokiem poszła w stronę drzwi wyjściowych.

— Sarah, musze z tobą poważnie porozmawiać. Jesteś jedyną osobą, z którą chciałabym porozmawiać w cztery oczy — takie zdanie usłyszały dziewczyny siedzące nad pysznymi naleśnikami. — To jak, Sarah, mogę wejść?

— Zapraszam, wejdź, proszę.

Ku ich zdziwieniu w drzwiach stała znana im postać.

— Jak miło was widzieć — powitała je z uśmiechem wchodząca profesor Annah.

— Siadaj, moja droga — poprosiła ciepło, ale stanowczo pani Berger.

Dziewczyny doskonale zdały sobie sprawę z tego, że powinny wyjść i zostawić kobiety same. Wstały i dziękując za kolację i miłą rozmowę, udały się na górę.

— To ja wam dziękuję, że chciałyście przyjść, szczególnie tobie, Melanio — dodała gospodyni. — Do zobaczenia po Nowym Roku.

— Nie miałam pojęcia, że one się znają — cicho powiedziała do ucha Cloe, wchodząc do swego pokoju.

— Ani ja.

— Życzę wam szczęśliwego lotu — usłyszały jeszcze z dołu głos gospodyni.

— Dziękujemy i do zobaczenia w 1998 roku!

Obie przez chwilę nic nie mówiły, jedynie przyglądały się sobie nawzajem z życzliwym uśmiechem. Cloe zamyśliła się, wstała i powoli zaczęła okrążać pokój.

— Zanim pójdę do swego pokoju, chcę ci powiedzieć o swoim pomyśle. Co byś powiedziała, Melanio, na swój przyjazd z rewizytą do mnie? Powiedzmy latem. Byłaś kiedyś w Stanach?

— Nigdy — westchnęła Melania. — Zastanowię się nad twoją propozycją, rozważę ją. Obiecuję. Rozważę ją wspólnie z rodzicami, i to niebawem. W końcu to od ich zdania i finansów będzie zależał mój wyjazd.

— Jasne, rozumiem, o tym nie pomyślałam.

— A widzisz, Cloe. Ja jeszcze nie zarabiam — mówiąc to zatroskanym głosem Melania westchnęła. — W każdym razie mam nadzieję, że kochani rodzice wspomogą mnie finansowo. A może do tego czasu uda mi się znaleźć jakąś niezłą pracę?

— Masz rację. A tak nawiasem mówiąc, mamy na to jeszcze mnóstwo czasu. Cieszmy się więc na razie tym, że jutro lecimy do Polski.

— W zupełności się z tobą zgadzam, Cloe.

— Nie mogę się już doczekać jutrzejszego wyjazdu do Polski. Tak się z niego cieszę, mimo tego, że będą to moje pierwsze święta poza domem. Zawsze spędzałam je z moimi rodzicami i braćmi. Niemniej jednak cieszę się, Melanio, że te święta spędzę inaczej — Cloe była naprawdę bardzo zadowolona z podjętej decyzji.

Rozmawiały o locie, o Polsce i rodzicach jeszcze przez dobrą godzinę, zanim Cloe wyszła do siebie. Po zbawiennym prysznicu odświeżona Melania leżała w łóżku. Długo nie mogła jednak zasnąć. Odgarnęła umyte, jeszcze nieco wilgotne włosy z czoła, jeszcze raz zerknęła odruchowo na zegarek. Dochodziła dwudziesta trzecia. Kiedy nie wiadomo było jak szybko usnęła, przyśnili się jej mama i tata. — A, to dobrze — pomyślała przez sen.


**

— O, już jesteś?! — Melania wyraziła szczery zachwyt na widok wchodzącego Bartka. — Punktualny, jak zawsze.

Wchodzący do pokoju Bartek na widok Melanii, ubranej w jasne jeansy i czerwony dziany golf, uśmiechnął się nieco zalotnie.

— Ładnie ci w tym czerwonym sweterku, bardzo twarzowy.

Kiedy całował Melanię, weszła z promiennym uśmiechem Cloe. Usiadła na tapczanie, jak zawsze czując się tu swobodnie.

— Gotowa do lotu? — rzucił w jej stronę Bartek.

— Gotowa! Możemy jechać. Prawdę powiedziawszy, to już od trzech godzin jestem gotowa — dodała Cloe.

— Nie pozostało nam już nic innego, jak zbierać się i to szybko.

Po kwadransie Melania bardzo cicho przekręciła klucz w drzwiach.


**

Kilka minut później siedzieli w taksówce. Gdy dotarli na lotnisko, zaczął padać drobny śnieg, ale jak na warunki austriackie, było ciepło.

— Ciekawa jestem, jaka pogoda przywita nas w Polsce, jak myślisz, Bartek? — zapytała Melania wychodząc z auta. Przez chwilę patrzyła w niebo.

— Pewnie zimno, i to na całego. Za kilka godzin przekonamy się na własnej skórze. Pamiętam zimę dwa lata temu i nigdy takiej nie zapomnę. To dopiero była zima, taka prawdziwa.

— Wysiadamy — usłyszał, zanim zdążył coś więcej powiedzieć.


**

Po odprawie celnej siedzieli już odprężeni w samolocie, który niebawem wzbił się w niebo. Cloe, jako jedyna, patrzyła w okienko, a serce biło jej bardzo mocno. Była przekonana, że w Polsce, do której teraz lecą, czeka ją zupełnie inna rzeczywistość.

Melania i Bartek byli tak pochłonięci rozmową, że nawet nie zauważyli startu samolotu.

— O, już lecimy — uśmiechnęła się z radością małego dziecka Melania.

— Fajnie, że w końcu to zauważyłaś — stwierdziła Cloe.

— Popatrz, popatrz, jaka dowcipna — zażartowała Melania.

Po tej wymianie zdań śmiali się, cieszyli z dopisujących humorów, umacniając się tym samym w przekonaniu, że tworzą wspaniałą paczkę przyjaciół.


**

Po kilkugodzinnym locie, punktualnie o szesnastej, wylądowali na lotnisku w Krakowie. Polska przywitała ich mrozem i śniegiem. Melania zerknęła w niebo. Pod jej stopami chrzęścił zmrożony śnieg.

— A jednak zima — stwierdziła.

Bartek, słysząc te słowa, miał ochotę ją pocałować, ale już nie zdążył, bo kiedy podchodzili do terminalu, otworzyły się duże drzwi, w których z wyciągniętymi rękoma stali rodzice Melanii.

— Jak dobrze cię widzieć, córeczko. Tak bardzo tęskniliśmy za tobą — jednym tchem wyrzucił ojciec.

— I to jeszcze jak! — potwierdziła ze łzami w oczach matka.

— Na pewno? — zażartowała Melania, tuląc oboje rodziców w objęciach. — Pozwólcie, że przedstawię wam moich przyjaciół. To jest Cloe, a to Bartek.

— Kocham was, jak dobrze jest być w domu — szepnęła Melania i raz jeszcze rzuciła się w objęcia rodziców.

— To ja będę już leciał. Chciałem się pożegnać — po Bartka minie było widać, że nie do końca miał na to ochotę.

— Jak to, dlaczego? — ojciec Melanii popatrzył na niego ze zdziwieniem. — Nie odwiedzisz nas?

— Dziękuję serdecznie za zaproszenie, ale może następnym razem. Krótko mówiąc, jadę do rodziców do Trojanowic.

— O, słyszałem o tej miejscowości. To małe, malownicze miasteczko, położone wśród lasów, prawda?

— Rzeczywiście — potwierdził Bartek. — Przepięknie jest tam latem. Było miło poznać państwa, ale trochę się spieszę, za dwadzieścia minut mam autobus, a on nie będzie na mnie czekał — dodał z uśmiechem.

— A, to wszystko wyjaśnia — stwierdziła pani Walewska.

Bartek stwierdził, że im szybciej pożegna się z Melanią, tym będzie lepiej. Wiedział, jak bardzo nie lubi przeciągających się pożegnań, nawet na krótki czas. Przytulił się do Melanii, bezskutecznie starając się ukryć tęsknotę.

— Bartuś, mam nadzieję, że odwiedzisz mnie w Krakowie, może po świętach? — zapytała nieśmiało Melania.

— No, jak prosisz, i to tak ładnie, nie umiałbym odmówić, nawet nie śmiałbym — rzucił zalotnie Bartek.

— Świetnie, zatem jesteśmy umówieni. Zdzwonimy się.

— Do widzenia państwu. Cześć, Cloe — rzucił Bartek, odchodząc z torbą podróżną na ramieniu.


**

Stojący na parkingu nowy, brązowy Opel rodziców Melanii był już lekko przyprószony białymi płatkami śniegu. Pan Mieczysław omiótł przednią szybę. Ruszyli, a po półgodzinnej jeździe byli już na miejscu. Melania, wychodząc z samochodu, objęła szczerze przyjaciółkę ramieniem.

— No, Cloe, jesteśmy na miejscu. Zapraszam do domu!

W wyśmienitych humorach i w świetnym nastroju ze swoimi podróżnymi torbami weszli do mieszkania.

— Ale tu pięknie — z prawdziwym zachwytem stwierdziła Cloe.

— A, tak. To zasługa mojej kochanej mamy, wspaniałej projektantki wnętrz.

— O, to wszystko wyjaśnia. Przyznam ci szczerze, Melanio, że nie spodziewałam się, że aż tak pięknie mieszkasz.

Cloe delikatnie rozglądała się po wystroju wnętrz. Od razu zwróciła uwagę na kolekcję zdjęć w ramkach wiszących na ścianie. Przedstawiały głównie małą Melanię, śliczną blondyneczkę z loczkami.

— Podobają się? — zapytała ciekawskim głosem Melania.

— Jeszcze jak. Ta kolekcja jest niesamowita. Nigdy nie widziałam, by rodzice robili dziecku tyle zdjęć. Ja tylu nie mam i poniekąd ci zazdroszczę.

— Całkowicie się z tobą zgadzam. Moi rodzice byli i są niesamowici i za to ich tak mocno kocham.

— Zapraszam do stołu — z kuchni dobiegł głos pani Walewskiej.

— Idziemy! — Melania i Cloe skręciły w stronę kuchni i weszły do środka.

— Siadajcie, proszę — zachęcił ojciec Melanii.

Rodzice Melanii starali się przywitać jej przyjaciółkę z prawdziwie polską gościnnością.

— Mam nadzieję, że kaczka z jabłkami smakowała? — mówiąc, a raczej pytając, Joanna przeniosła delikatnie wzrok na Cloe, jakby czekała na jej potwierdzenie.

— Zapewniam panią, że wszystko było wyborne i smakowite — przyznała po angielsku.


Po kolacji pani Walewska wstała od stołu i skierowała się w stronę okna, za którym śnieg rozpadał się na dobre.

— Porządnie zaczęło sypać. Przynajmniej święta będą miały urok — głośno stwierdził w języku angielskim ojciec Melanii.

— Racja — przyznała Cloe, podchodząc w jego stronę.

Ojciec Melanii był tłumaczem języka angielskiego, dlatego rozmowa z Cloe w języku angielskim nie sprawiała mu żadnych trudności. Joanna przyglądała się stojącemu pod oknem mężowi, a raczej jego gęstym, czarnym włosom, przyprószonym lekką siwizną, co przypomniało jej o przemijającej młodości i upływającym czasie. Uśmiechając się do siebie, wzięła głęboki oddech i wolnym krokiem podeszła do męża. Ten odwrócił głowę i jak zwykle popatrzył na nią ciepło, obdarzając szerokim uśmiechem.

— Chodź tu, moja droga — objął ją ramieniem i przytulił do siebie.

— Kocham cię — szepnęła mu cicho do ucha.

— A ja nie — zażartował Mieczysław.

— Co, nie!? — zapytała Joanna z lekkim błyskiem w oku. Doskonale wiedziała, że jej mąż słynie z delikatnego humoru i dowcipu.

— Dobrze wiesz, że żartuję — szepnął, nachylając się w jej stronę.

— Wiem, wiem, mój drogi.

Stojąca przy nich Cloe westchnęła.

— Ale z ciebie szczęściara, że masz tak kochających się rodziców. Cieszę się, że do ciebie przyjechałam i mogłam was bliżej poznać — powiedziała do Melanii.

— Miło mi to słyszeć. Zakładam, że i twoi rodzice są szczęśliwą parą.

— Oczywiście — skinęła głową. — Chciałabym jednak, aby i oni umieli tak okazywać sobie wzajemną miłość. Byłabym najszczęśliwszą dziewczyną na świecie.

Po słowach Cloe Melanii zrobiło się niesamowicie miło i przyjemnie.

— Jak to dobrze, że to właśnie wy jesteście moimi cudownymi i wyjątkowymi rodzicami — powiedziała głośno Melania, a w jej oczach pojawiły się iskierki radości, które jeszcze bardziej ożywiły niebieskie oczy.


Tej nocy Cloe leżała i długo nie mogła zasnąć. Kręciła się w łóżku, w końcu wstała, zapaliła światło i cicho usiadła przy oknie z twarzą w dłoniach. Płakała. Melania zbudziła się, a widząc w sąsiednim pokoju palące się światło, zajrzała do niego.

— Boże, co się stało? Co się dzieje, czemu nie śpisz?

— Zapewniam cię, że wszystko jest w porządku — Cloe wstała, ocierając łzy.

— Bardzo cię przepraszam, że przeszkadzam, ale nie sądzisz, że powinniśmy szczerze porozmawiać o tym, nie uważasz?

Do oczu Cloe znów napłynęły łzy, które za wszelką cenę usiłowała ukryć.

— Przepraszam, Melanio, starałam się być cicho, żeby was nie pobudzić, ale nie wyszło.

Melania raz jeszcze przyjrzała się przyjaciółce. Nie miała złudzeń, że płakała.

— Widzę, że coś cię trapi, mnie nie oszukasz i nie zbędziesz byle czym.

Cloe stała przez chwilę zapatrzona gdzieś przed siebie, sprawiając wrażenie chwilowo nieobecnej. Odwróciła się raptownie w stronę Melanii.

— Tęsknię za rodzicami! — krzyknęła. — Ale ich relacje nie są takie, jak u twoich — dodała szeptem, wpatrując się w oczy Melanii z miną małej dziewczynki, która prosi matkę o radę. — My, Amerykanie, jesteśmy z natury optymistami. Dlatego i ja jestem dobrej myśli, że relacje pomiędzy moimi rodzicami poprawią się. W głębi serca mocno w to wierzę — przyznała.

— Hmm… — Melania usiłowała za wszelką cenę zrozumieć, co miała na myśli Cloe, mówiąc wcześniej o swoich rodzicach.

— O key, przepraszam cię, Melanio, za moje zachowanie. Poczułam się tak bardzo samotna, a to dlatego, że właśnie uzmysłowiłam sobie, jak mi w tej chwili ich brakuje.

— Będzie dobrze — Melania pogładziła ją po głowie.

— To moje pierwsze święta bez nich. Naprawdę mi ich brakuje — dodała smutno.

— Cieszę się Cloe, że w końcu otworzyłaś się przede mną. Jesteś cudowną przyjaciółką. Mam nadzieję, że pobyt u nas zrekompensuje ci tęsknotę za rodzicami i krajem.

— Też mam taką nadzieję — w końcu uśmiechnęła się lekko, a jej twarz rozpromieniła. Oczyma wyobraźni widziała swoich rodziców — ojca w czarnym fraku, śpiewającego pięknym tenorem na deskach opery i matkę, grającą na fortepianie w swoim ulubionym salonie.

Melania przyglądała się jej, jakby chciała odgadnąć jej myśli.

— Przepraszam cię, Melanio, ale zamyśliłam się. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się takie zachowanie.

— Nie? A ja myślałam, że zamyślasz się codziennie.

Kąpiel i relaks w wannie pełnej pachnącej piany zrobiły swoje. O dwudziestej trzeciej przyjaciółki spały w swoich łóżkach.


**

— Dzień dobry — przywitała się z promiennym uśmiechem na ustach Cloe, wchodząc do kuchni.

— Jak się spało? — zapytała pani Joanna.

— Bardzo dobrze — odpowiedziała szczerze.

— Cieszę się. W takim razie zapraszam do pokoju, zaraz przyniosę herbatę.

— A Melanii nie ma? — zdziwiła się Cloe.

— Jest, jest, w łazience, zaraz przyjdzie.

Kiedy kobiety siedziały już przy stole, w progu pojawił się ubrany wyjściowo Mieczysław.

— Wychodzisz gdzieś? — zapytała nieco zaskoczona Joanna. — Dokąd idziesz, i to w sobotę? Wszystko w porządku, Mieczysławie? — dopytywała.

— Tak, w jak najlepszym — odparł z lekką tajemnicą w głosie.

— Ale przecież nawet nie jadłeś śniadania!

— W takim razie zjem, jak wrócę. Teraz muszę koniecznie odwiedzić jedno miejsce. Będę najpóźniej za godzinę.

Joanna zdziwiona wpatrywała się przez okno w oddalającą się postać męża. W głębi duszy chciała poznać powód jego tak tajemniczego zachowania.

— Gdzie poszedł tata? — zapytała wchodząca do pokoju Melania.

— Nie wiem — odpowiedziała z zakłopotaniem Joanna. — Mam nadzieję, że wyjaśni, jak wróci.

Melanię w pewnej chwili jakby olśniło. Jutro pierwszy dzień świąt! A przecież tego dnia przypada kolejna rocznica ślubu rodziców. Ojciec pewnie poszedł kupić kwiaty.

I nie myliła się.


**

Melania zerknęła na zegarek. — Zaraz powinien wpaść Bartek — pomyślała. Przez cały dzień myślała tylko o nim i o tym, czy nie zapomni o sianku pod wigilijny obrus i opłatki. Nie mogła doczekać się jego przyjazdu i co chwilę zerkała w okno. Chwilę później dało się słyszeć dzwonek u drzwi.

— Dzień dobry. Ja tylko na chwilkę.

W drzwiach stał Bartek. W jednej ręce trzymał jemiołę, którą wręczył Melanii, a w drugiej brązową skórzaną torbę, którą postawił na stół.

— O, miło cię widzieć, Bartek — powiedziała Joanna, wchodząc do pokoju.

— A, mam coś jeszcze, zapomniałem.

— Wygląda na to, że ostatnio lubisz mnie miło zaskakiwać.

— Pomyśleliśmy z mamą, że może się przyda. Przywiozłem na spróbowanie pierogi z kapustą, zrobione przez moją mamę. Palce lizać — dodał dumnie.

— Trudno byłoby odmówić przyjęcia takich rarytasów, ale pachnie!

— A co to? — zapytała zdziwiona Joanna.

— Proszę zobaczyć.

Joanna podeszła bliżej stołu, rzucając okiem na wystawione przez Barka pierogi z grzybami, postną kapustę z grzybkami i pięć kawałków usmażonego karpia. Walczyła z pokusą, żeby od razu spróbować jednego pierożka. — Poczekam do Wigilii — stwierdziła w myślach.

— Ojej, jakie pyszności!

— A zapewniam, że tak dobrych pierogów w sklepie się nie dostanie. Sianko też przywiozłem.

— Dziękuję, Bartek za to wszystko. Podziękuj mamie.

— W takim razie życzę smacznego przy wigilijnym stole.

— Dziękujemy — odparli niemal chórem.

— O, cześć Bartek — odezwała się schodząca z góry Cloe. — Fajnie ciebie widzieć.

— Ciebie również, Cloe.

— To ja zaparzę kawę, napijecie się? — odezwała się Joanna.

— Chętnie. Dziękuję, mamuś.


— Tego mi było trzeba — już po pierwszym łyku ciepłej kawy Mieczysław poczuł się odprężony.

— Wiesz, kochanie, że kawa działa na ciebie kojąco, zwłaszcza, że pijesz ją w takim towarzystwie.

Pili kawę i rozmawiali swobodnie. Poruszali tematy od wystroju wnętrz, po politykę.

— Na mnie czas. Będę leciał. Obiecałem mamie, że wrócę przed czternastą — Bartek pożegnał się i wolnym krokiem ruszył w kierunku drzwi. Nagle zatrzymał się.

— Bartek?

— Tak?

— Spójrz — Melania wskazała ręką na wiszącą w holu jemiołę. — Chodź na chwilę. Wzięła Bartka za rękę i przyprowadziła pod jemiołę, tuląc się do niego jak małe dziecko. — A teraz mnie pocałuj, tak na szczęście.

— Z wielką przyjemnością.

— Tylko nie zwlekaj zbyt długo — usłyszeli rozbawiony głos Mieczysława.

— Dzięki, tato, że powiesiłeś!

Bartek ujął dłoń Melanii i ucałował po raz drugi. — Kocham cię, Melanio tak bardzo… Dziękuję, że ciebie mam.

— Ja również.

— Muszę już naprawdę lecieć.

— Jasne, rozumiem — westchnęła, robiąc zmartwioną minę.

— Czy poprawi ci to humor, jak obiecam, że wpadnę jutro?

— W takim razie do jutra, Bartek.


**

Za oknem padał śnieg. Melania przez chwilę patrzyła jak biały puch zaczyna pokrywać dachy i wierzchołki drzew w ich ogrodzie. Siedziały z Cloe przy stole z kubkami gorącego barszczu i rozmawiały o dzisiejszym popołudniu, czyli o Wigilii. Chwilę później Melania stała przy stole i wydawała się pełna świątecznego zapału i wigoru.

— No, a teraz muszę zjeść śniadanie — powiedział Mieczysław wchodząc do mieszkania i zalotnie zerkając na żonę.

— W takim razie usiądź, przygotuję coś postnego — powiedziała Joanna, o nic nie pytając.

— A co tu tak ładnie pachnie?

— Wigilijne potrawy — zakomunikowała Joanna z uśmiechem. — To jeszcze nic. A jak będzie pachniało wieczorem, dopiero skarbie przekonasz się, co to są prawdziwie piękne zapachy.


**

Tak jak Melania przypuszczała, ojciec wpadł na idealny pomysł, niemal genialny. Siedząc przy stole mrugnął do niej porozumiewawczo, dając do zrozumienia, że chce z nią porozmawiać. Przynajmniej takie odniosła wrażenie. Potem pochylił się nad stołem i zaczął popijać gorący barszcz ze swojego ulubionego kubka, puszczając znowu porozumiewawcze oko do córki.

— No tak, ja tu gadu, gadu, a mam odebrać swój kostium z pralni. W takim razie muszę zaraz wyjść. A i spacer mi dobrze zrobi. Nie zajmie mi to więcej jak pół godziny — stwierdziła Joanna.

Po wyjściu żony Mieczysław wyszedł z pokoju, udając się w kierunku swego gabinetu. Wrócił za chwilę z bukietem czerwonych róż i zgrabnym pudełkiem w ręku. Melania wstała i z błyskiem w oku zerknęła na przedmiot trzymany przez ojca.

— Co to takiego tato? No mów! — ponaglała ojca. Ciekawość Melanii wzmagała się coraz bardziej.

— Jutro trzydziesta rocznica naszego ślubu. Uznałem, że powinienem to jakoś uczcić. Zamówiłem waśnie bukiet z trzydziestu róż. Pomyślałem, że do tych kwiatów przydałby się jakiś mały załącznik. Chciałbym w jakiś szczególny sposób uczcić nasz jubileusz i tym samym podziękować za te wszystkie spędzone przy jej boku lata.

— Może wstawię je do wody? Są takie piękne, szkoda, żeby zwiędły. Wyniosę je do mojego pokoju, tam mamy wzrok nie sięgnie — zaśmiała się do ojca i długo nie myśląc, odebrała od niego bukiet i szybko wyniosła.

Cloe z wielkim podziwem patrzyła na pana Mieczysława i całą zaistniałą sytuację.

— Mam nadzieję, Melanio, że zarówno kwiaty, jak i ten srebrny naszyjnik spodobają się mamie, jak myślisz?

— Jest przepiękny, jestem przekonana, że sprawisz jej ogromną przyjemność.

— Rzeczywiście, bardzo gustowne — przyznała Cloe. — To wspaniały pomysł.

— Szczerze mówiąc, nie mogę się już doczekać jutrzejszego dnia i miny mamy. Jesteś cudowny, tato.

Szybko zakończyli temat, bo przed drzwiami słychać już było głos Joanny rozmawiającej z sąsiadką, a po chwili skrzypnęły otwierane drzwi do mieszkania.

— Już jestem! — zakomunikowała Joanna, kierując się prosto do kuchni. — Myję ręce i zabieram się za szykowanie wigilijnych i świątecznych potraw.

— W czym możemy pomóc? Może przydałybyśmy się z Cloe na coś? Nie umiem, mamuś, tak bezczynnie siedzieć.

— Właściwie, to… No, dobrze, w takim razie rozłóżcie stół w salonie i nakryjcie obrusem, który leży uprasowany na sofie. Zastawa jest w szafce, tej pierwszej od okna — wskazała ręką.

— Już nas nie ma — Melania obróciła się na pięcie i pociągnęła przyjaciółkę za sobą.


Po czterech godzinach mieszkanie wypełniły przeróżne zapachy. Woń pieczonych mięs mieszała się z zapachem kapusty, smażonymi rybami, suszonymi grzybami i pierogami, własnoręcznie ulepionymi przez Joannę. Cloe patrzyła na poczynania Joanny z szeroko otwartymi ustami i wielkim zdziwieniem.

— Odkąd sięgam pamięcią, nigdy nie widziałam mojej mamy szykującej Wigilię. Kupowała zazwyczaj gotowe produkty i tyle — przyznała szczerze Cloe.

Rozmowie przysłuchiwała się Melania, która długo nie czekając przyznała:

— Mówiłam ci, że nasza polska tradycja i Wigilia różni się od wszystkich innych, a szczególnie od amerykańskiej.

— Teraz już wiem, o czym mówiłaś. Cieszę się, że te święta spędzę inaczej i z wami — w oczach Cloe pojawiły się łzy. Były to jednak łzy radości. Chodziła po pokoju i oddychała świąteczną atmosferą, tak bardzo dla niej obcą. W tej chwili zdała sobie sprawę z tego, że zmieni radykalnie swój stosunek do świąt. W pewien sposób pojęła, że dzięki przyjaciółce może poznać ich prawdziwą magię.


**

Zapadał zmrok. Za oknem zaczęły pojawiać się pierwsze gwiazdki. Przy elegancko nakrytym wigilijnym stole po raz pierwszy siedzieli w takim towarzystwie. Na stole stało dwanaście potraw, na środku, na małym białym talerzyku leżał opłatek, a spod serwety wyglądały koniuszki siana. Widok dla Cloe niecodzienny. Opłatek, łamanie się nim, życzenia, dodatkowe nakrycie dla spóźnionego gościa, wywarły na niej ogromne wrażenie, które zaczynało ją dusić w gardle. W swoim domu, tam, na drugim kontynencie, czegoś takiego nigdy nie doświadczyła, nie czuła tej magii. Atmosfera przy stole zrobiła się bardzo rodzinna i serdeczna.

— Czas na kolędy — zaproponował Mieczysław.

— Bóg się rodzi…


**

Joanna i Mieczysław leżeli w swojej sypialni. Tymczasem Melania i Cloe szykowały bardzo wystawne śniadanie świąteczne.

— Powiem jeszcze raz, Melanio. Cieszę się, że te święta spędzam z tobą.

Melania kończyła właśnie nakrywać do stołu, nucąc swoją ulubioną kolędę.

— Wśród nocnej ciszy, głos się rozchodzi…

— O, widzę, że moje dziewczynki szykują śniadanie! To bardzo miło z waszej strony — oznajmiła zadowolona Joanna. Za nią w progu stał już Mieczysław.

— Witajcie, dziewczęta. Dziękujemy za przygotowanie śniadanka. Joanno, możesz przyjść na chwilę?

— Oczywiście.

— Odwrócił się na moment i po chwili wręczył żonie potężny bukiet z trzydziestu róż.

— Pamiętałeś o naszej rocznicy?

— Pamiętałem, a jakże. I zawsze będę pamiętał — podchodząc, ucałował żonę.

— Jakie cudowne kwiaty! — powiedziała wzruszona Joanna.

Stali tak chwilę, wpatrzeni w siebie. Mieczysław wyjął z szuflady elegancko opakowany mały prezent i wręczając żonie powiedział:

— A to jeszcze prezent ode mnie — uniósł głowę i spojrzał na żonę z cieniem niepewności.

— Co to jest? — zapytała cicho.

— Otwórz, proszę.

Rozwinęła papier, podniosła wieczko i po chwili dotykała srebrnego naszyjnika.

— To naprawdę piękny prezent. Nie wiem, co powiedzieć, Mieczysławie — wyszeptała wzruszona.

— Nic nie mów, kochanie. Słowa są tu zbyteczne. Pozwól, że założę ci go na szyję. Wyglądasz ślicznie — szepnął jej do ucha.

— Dziękuję, cudowny prezent — splotła ręce na szyi Mieczysława.

— Uwielbiam cię, moja droga. Jesteś cudowną kobietą i wspaniałą żoną.

— I matką — dodała Melania. — Naprawdę.

Joanna rozpłakała się ze wzruszenia. Łzy popłynęły jej po policzkach, które Mieczysław zaczął wycierać chusteczką.

— Siadajmy w końcu do stołu. Świąteczne potrawy czekają — zakomenderował Mieczysław.

Przy stole śmiali się, jedli pyszne domowe wypieki, przygotowane głównie przez Joannę. Cloe krzyknęła:

— Mery Christmas!

— Wesołych świąt! — dodała Melania.


**

Po Nowym Roku, czyli po pięknie spędzonym, szampańskim wieczorze, kolejne dwa dni przed wyjazdem do Austrii Cloe, Melania i Bartek odwiedzali i zarazem żegnali polskie cukierenki, uświadamiając sobie, że pozostały im już tylko godziny do odlotu. Cały kolejny dzień poświęcili na zwiedzanie Krakowa, który zauroczył Cloe. Po drodze podziwiała kościoły i zespoły klasztorne dominikanów i franciszkanów, Wawel, katedrę i groby królewskie.

— Jestem pod wrażeniem — przyznała szczerze Cloe.

Kiedy wychodzili z katedry, usłyszeli wołanie.

— Bartek, Bartek! — krzyczał mężczyzna, machając rękoma w ich stronę.

Dopiero po chwili Bartek rozpoznał swojego przyjaciela, Sebastiana Zarembę.

— Cześć, Bartek! — Sebastian wyraził autentyczną radość na jego widok.

— Siemasz, Seba! — Bartek również nie ukrywał radości na widok dawno niewidzianego kumpla.

— Co tam u ciebie słychać? — zaczął Sebastian, lustrując kątem oka stojącą obok Melanii Cloe, która od razu dostrzegła błysk w jego oku. Czując na sobie spojrzenie Cloe, lekko zaczerwienił się.

— Pozwól, że przedstawię ci moją dziewczynę — Melanię i jej koleżankę — Cloe.

— Miło mi, Sebastian — wydusił z siebie.

Idąc, gawędzili o wszystkim. Co prawda Sebastian pochłonięty był rozmową z Bartkiem, ale jego wzrok cały czas biegł ku Cloe.

— Wiesz co? Spodobała mi się ta mulatka od pierwszego wejrzenia, jak tylko ją zobaczyłem. Przyciąga mnie jak magnes — szepnął do ucha Bartkowi.

— Czy to znaczy, że wpadła ci w oko?

— Oj, jeszcze jak!

— Rozumiem, że chcesz poznać ją bliżej. Jest jednak mały problem.

— To znaczy? — okazał zdziwienie i zaniepokojenie Sebastian.

— Krótko mówiąc, my jutro wylatujemy do Austrii. A, Seba, ona prawie nie mówi po polsku. Jak się z nią dogadasz, stary?

— Co takiego? Jutro wyjeżdżacie? Jaka szkoda.

— No właśnie — przytaknął Bartek.

Sebastian zamyślił się. Sprawiał wrażenie zakłopotanego. Melania, idąca z Cloe nieco z tyłu, zwróciła się do niego:

— Oczywiście idziesz z nami do mnie?

Sebastian jakby na to czekał. Nie ukrywał zadowolenia z takiego obrotu sytuacji.

— Z przyjemnością — odpowiedział, puszczając przy tym oko do Bartka.


Wieczór upłynął w przyjemnej atmosferze. Rozmawiali z ożywieniem na różne tematy. Rozmowa w języku angielskim sprawiała Sebastianowi pewne trudności, jednak nie na tyle, aby nie mógł prowadzić rozmowy z Cloe. Podczas wcześniejszej rozmowy Bartek obiecał pomóc mu w znalezieniu pracy w Austrii.

— Czyli jesteśmy umówieni. Jak tylko coś znajdę, od razu dzwonię i ustalimy szczegóły telefonicznie.

— Jasne — potwierdził Sebastian. — W takim razie z niecierpliwością czekam na telefon. Dzięki, stary.

— Nie ma za co. Mam nadzieję, że długo nie będziesz musiał czekać. Obiecuję.

— Szczerze mówiąc, już nie mogę się doczekać.

— W takim razie do szybkiego zobaczenia — powiedziała Cloe.

Chyba takiego potwierdzenia z jej strony oczekiwał.

— Bardzo się cieszę, że ciebie poznałem.

— Mnie też było miło cię poznać — w jej piwnych oczach widać było nadzieję i szczerość.

— W takim razie do zobaczenia.

— I na mnie też czas — powiedział Bartek, zwracając się do Melanii. — Będę czekał o siedemnastej na lotnisku.

Dochodziła prawie dwudziesta trzecia, kiedy obaj opuścili dom Melanii.


**

W dniu wyjazdu do Austrii Melania siedziała z Cloe i rodzicami w salonie, delektując się filiżanką poobiedniej kawy.

— Mam rozumieć, że między tobą a Sebastianem coś zaiskrzyło? — zapytała Melania, widząc zamyśloną przyjaciółkę.

Cloe nic nie odpowiedziała. Czuła, jak rumieniec oblał jej twarz. Może dlatego, że Melania zapytała o to głośno i do tego przy jej rodzicach.

— Za wcześnie, by o tym mówić. Dobrze, że poznałam Sebastiana — w jej głosie słychać było podekscytowanie. — Kto wie, może coś z tego będzie? To fajny chłopak — dodała. — Cieszę się, że tu przyjechałam — pocałowała przyjaciółkę. — Jestem pod szczególnym wrażeniem twojego pięknego miasta. Dziękuję państwu za cudownie spędzone chwile w tym domu.

— A ty, Cloe, byłaś naszym miłym gościem. I zawsze nim będziesz — powiedziała Joanna, a Mieczysław potwierdził to, kiwając głową.

— Koniecznie musisz nas jeszcze odwiedzić. A powiedz mi, czy tak sobie wyobrażałaś miasto Melanii i to wszystko, co dane było ci zobaczyć? — zapytał Mieczysław.

— Szczerze mówiąc, wszystko, co tu zobaczyłam, okazało się cudowniejsze, niż mogłam się spodziewać. To cudowne miejsce. Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, co mnie spotkało przez te kilka dni — przyznała Cloe.

— Jesteś wspaniałą przyjaciółką. Naprawdę.

— Ty też, Melanio. Dziękuję, że zaproponowałaś mi ten przyjazd i za te serdeczne dni. Jeśli mam być szczera, doskonale się u was czułam — westchnęła smutno, przenosząc wzrok na spakowaną torbę podróżną.


**

— To jak, moje panny? Gotowe? — zapytał Mieczysław, wchodząc do pokoju z kluczami w ręku.

— Jasne, gotowe — oznajmiła Melania.

— W takim razie jedziemy.

Joanna wstała z kanapy, gasząc niedopalonego papierosa.

— Cieszę, się, że mogłam państwa poznać, tak wspaniałych rodziców mojej przyjaciółki. Raz jeszcze dziękuję — mówiąc to, Cloe ucałowała po kolei państwa Walewskich.

Melania raz jeszcze sprawdziła, czy ma dokumenty i bilet na samolot. Wszystko było w porządku. Cloe zerknęła na zegarek i z pewnym żalem wzięła swoją torbę. Po kwadransie jechały samochodem z rodzicami Melanii na lotnisko, ogarniając wzrokiem oddalające się znane widoki i miejsca, które Cloe tak polubiła przez ten krótki czas.

Trojanowice, grudzień 1997 r.

(w tym samym czasie w rodzinnym domu Bartka)

— To jedna z najpiękniejszych chwil w moim życiu, kiedy mogę witać syna — tymi słowami z wyciągniętymi ramionami przywitała swego syna Marta.

— Witaj, mamo! — jak zwykle ucałował ją w czoło. Kochał rodziców, a zwłaszcza matkę, nad życie. — A taty nie ma? — zapytał smutnym głosem, odstawiając torbę podróżną.

— Nie ma. Jest na fermie. Będzie za godzinkę. Tęsknisz za nim, prawda?

— Nawet bardzo.

— Zmęczony jesteś?

— Trochę.

Wchodząc do mieszkania od razu poczuł zapach czystości i świeżości, a lakierowana drewniana podłoga pięknie lśniła. Otwierając drzwi do swojego pokoju zauważył, że odkąd wyjechał do Austrii, nic się nie zmieniło. Wszystko było na swoim miejscu, nawet zeszyt z nutami, który rzucił na stolik wychodząc w pośpiechu. Przysiadł chwilę na swoim łóżku, wsłuchując się w ciszę, którą zakłócało tylko cykanie zegara.

— Jak cudownie być znowu w domu. Tak za nim przez ten rok bardzo tęskniłem — pomyślał. — Marzę o ciepłej kąpieli — powiedział głośno, wychodząc z pokoju. — Lecę do łazienki — rzucił z zadowoleniem.

Po zbawiennej kąpieli, siedział ze swoją kochaną matką w pokoju.

— No to opowiadaj, synku, co tam w wielkim świecie.

— Czy ja dobrze słyszę? Czyżby nasz syn już przyjechał?

— Tak, kochanie!

— Witaj, synu! Witaj w domu, tak się cieszę.

— Ja też, tato.

— Co tam masz na obiad, moja droga? Taki jestem głodny, że zjadłbym konia z kopytami.

— Już podaję, kochani.

— Najpierw umyję ręce — mówiąc, popatrzył na żonę, a ona jego spojrzenie pochwyciła w mig. Wiedziała, że jak zwykle wrócił zmęczony po pracy na fermie. W zaciszu domowego ogniska, przy kochającej żonie, jej łagodnym usposobieniu, od razu czuł się lepiej. Zmęczenie szybko ustąpiło miejsca uldze i spokojowi.

Po zjedzonym obiedzie szczęśliwi rodzice siedzieli z Bartkiem, który opowiadał ze szczegółami o swojej nauce na uczelni, o pracy jako kelner w jednej z kafejek, z której jest zadowolony.

— Kochani rodzice, jest jeszcze coś, o czym chciałbym wam powiedzieć.

— W takim razie słuchamy — z pytającym wzrokiem odezwał się ojciec.

— Od trzech miesięcy mam dziewczynę — zakomunikował z wyczuwalną radością w głosie.

— No to nas zaskoczyłeś.

— Nie tylko was. Sam nie mogę w to jeszcze uwierzyć, że udało mi się pokonać nieśmiałość i poderwać dziewczynę. Na dodatek piękną blondynkę — dodał.

— To może coś więcej nam o niej opowiesz?

Tu Bartek zrelacjonował dzień, kiedy poznał Melanię. Opowiadał bez przerwy przez dobrą godzinę.

— Kompletnie zwariowałem na jej punkcie. Mało tego, Melania mieszka z rodzicami w Krakowie — zakończył, szczerze patrząc w oczy rodzicom.

— No to wspaniale. To blisko Trojanowic, a raczej blisko ciebie — zaśmiał się Aleksander. To tylko 10 kilometrów.

— No i trzeba było wyjechać za granicę, do Wiednia, aby zakochać się w dziewczynie z sąsiedztwa, można powiedzieć — dodał rozbawiony Aleksander. — Jaki ten świat mały.

— Na to wygląda — zaśmiał się szczerze Bartek. — Powiem wam jeszcze, że przylecieliśmy tym samym samolotem. Krótko mówiąc, Melania pojechała ze swoją koleżanką Cloe do Krakowa, a ja do domu.

— Kto to jest, ta Cloe? Jakieś nietypowe imię.

— Cloe nie jest Polką, mamo.

— A, to rozumiem — roześmiała się Marta. — Nie wiedziałam.

— Niewiele o niej wiem. Jest serdeczną przyjaciółką Melanii. Jest bardzo sympatyczna i taka konkretna. Lubię ją.

— Byłoby miło je poznać.

— Nie tym razem.

— Nie? A to dlaczego?

Bartek przez chwilę wahał się. — Dobrze, mamo. Zapytam, ale niczego obiecać nie mogę. Znamy się zaledwie trzy miesiące. To jeszcze chyba za wcześnie, aby proponować jej przyjazd do mnie?

— No, tak. Nie pomyślałam o tym — przyznała Marta. — Przepraszam, trochę się zagalopowałam. Ale zrozum i nas, chcielibyśmy poznać twoją dziewczynę. To chyba normalne?

— Rozumiem, ale potrzebuję trochę czasu.

— Zauważyłam, że od chwili przyjazdu zachowujesz się trochę dziwnie.

— Bo zakochany. A to uczucie nie jest ci chyba obce, Marto?

— Na pewno nie, Aleksandrze — mrugnęła porozumiewawczo do męża, kiedy do drzwi ktoś zadzwonił.

— Przepraszam, idę sprawdzić, kto to.

— Cześć, kochani! — w drzwiach stał Leszek — ich drugi syn, otrzepując z płaszcza płatki śniegu.

— A to zrobiłeś nam niespodziankę — przywitała syna serdecznie.

— Kto tam? — zza stołu było słychać zdziwiony głos ojca. Aleksander zaniemówił na chwilę. Nie mógł uwierzyć, że to przyjechał drugi syn, którego w ogóle się nie spodziewali. Nie mógł w to uwierzyć. Uniósł się z fotela i natychmiast ruszył w stronę syna, tuląc go po ojcowsku.

— Dobrze cię widzieć — przyznał radośnie.

— Bartek, to ty?! — Leszek popatrzył zza ojca z niedowierzaniem.

— Ja, ja, a któż by inny?

— Witaj, stary byku! — wykrzyknął radośnie Leszek, który oprócz wrodzonej inteligencji miał duże poczucie humoru. Potrafił we wszystkich domownikach wzbudzić niekończące się pokłady śmiechu. Chociaż był realistą dumnie stąpającym po ziemi, był także romantykiem. Jego pasją były konie. Tą pasją, a może nawet miłością do nich, zaraził się już w dzieciństwie, kiedy jako mały chłopiec spędzał wakacje u dziadków na wsi. Już jako ośmiolatek bardzo często siadał na gospodarskiego konia na oklep. Bardzo lubił przebywać w stajni, karmiąc i czyszcząc jego dwa konie. W zakamarkach pamięci zachował wspomnienia z dzieciństwa. Z czasem, jako dojrzały mężczyzna, zaczął marzyć o własnej stajni, a nawet stadninie. Doskonale zdawał sobie sprawę, że na zrealizowanie tego trzeba było mieć niemałe fundusze, a utrzymanie koni jest równie kosztowne. Wiedział też, że aby dobrze zajmować się końmi, trzeba mieć dużo wiedzy i powołanie, serce oraz cierpliwość. Ponieważ tymi cechami dysponował, wierzył, że swoje marzenie kiedyś zrealizuje.

— Dzięki za miłe powitanie! — klepnął brata po plecach. — Ile to już czasu minęło, kiedy widzieliśmy się ostatni raz, co, Bartek?

Bartek zastanawiał się, drapiąc brodę. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, jego droga mama powiedziała:

— Było to dokładnie półtora roku temu. Obaj wyjechaliście z domu tego samego dnia — dwudziestego czwartego czerwca. Może dlatego ta data wryła mi się tak dokładnie w pamięć? Doskonale pamiętam, jak krzyknąłeś, wychodząc z domu: „Witaj wielki świecie, witaj Austrio i kochany Wiedniu!”.

Bartek, w odróżnieniu do swojego brata, był uzdolniony muzycznie. Już jako młody chłopak pisał teksty i komponował utwory muzyczne. Zdarzało się, że kiedy spod jego pióra wychodził wiersz, wstydził się, krył. Powodem była jego wrodzona nieśmiałość. Po szkole podstawowej swoją dalszą edukację związał ze szkołą muzyczną w Krakowie. Tam talent muzyczny dostrzegli jego nauczyciele. Dzięki ich presji zaczął amatorsko komponować. To była jego pasja. Po maturze dostał się na wymarzony Uniwersytet Muzyki i Sztuki w Wiedniu. Jego prawdziwa przygoda ze sztuką zaczęła się właśnie tam, na kierunku kompozycja i teoria muzyki, a marzeniem Bartka było posiadanie własnego studia muzycznego.

— Czuję się tak szczęśliwa, chłopcy, że mogę was obu tulić do serca — Marta patrzyła na synów z zadziwieniem, na ich sylwetki, na niebieskie oczy Leszka i piwne Bartka. — Ale zmężnieli — pomyślała.

— Siadajcie do stołu. Może podam ciepłą zupę? Na pewno chętnie zjecie po długiej podróży.

Obaj popatrzyli na matkę, jakby czytali w jej myślach.

— Dzięki, mamo. Z przyjemnością coś zjem, bo nie ukrywam, że jestem głody — przyznał Leszek.

— A tak w ogóle, to jak ci się podoba w Niemczech? Zadowolony jesteś z pracy? — zapytała matka.

— Pierwsze tygodnie wcale nie były takie różowe, jak myślałem, ale później przyzwyczaiłem się. Nie narzekam. Najgorsze było przyzwyczaić się do wstawania o czwartej rano i stania przez parę godzin przy taśmie. Z czasem przyzwyczaiłem się do tego. Powiem wprost — zarabiam dobrze, ale wiem, że na dłuższą metę to raczej nie dla mnie. Czasami zastanawiałem się nad zmianą, poszukaniem czegoś innego. W fabryce czekolady przepracowałem pół roku. Podczas jednego małego wypadu na kręgle z kumplem dowiedziałem się, że jego szef poszukuje pracowników na budowę, dokładnie mówiąc, hydraulików i elektryków. Udało mu się mnie przekonać, bo wiedział, że znam się na elektryce. Po miesiącu zwolniłem się z fabryki. Poniekąd ryzykowałem, ale nie powiem, opłacało się. Nie żałuję decyzji. Zarabiam dwa razy tyle, co w fabryce. Nie dość, że lepiej zarabiam, to jeszcze pracuję na jedną zmianę, i to od ósmej. Poza tym u mnie wszystko w porządku. Czasami doskwiera tęsknota za wami, Trojanowicami i moimi dwoma końmi. Dobra wiadomość to taka, że jeszcze rok i wracam do domu, ale póki co, nie wybiegam w przyszłość. Jeśli będę miał odpowiednią ilość pieniędzy na zrealizowanie moich marzeń i planów — wracam!

— Świetnie, synu.

— A teraz chętnie wziąłbym prysznic i trochę się kimnął, czuję się zmęczony po podróży i taki nieświeży. Chyba się nie pogniewacie, jak kimnę godzinkę?

— Oczywiście, że nie, synku.

— To ja też trochę się prześpię — stwierdził Bartek

— A propos, póki co, to mam dla was, rodzice, niespodziankę. Chyba ostatnią, jak na ten dzień. — Wygląda na to, że dziś marzenie rodziców spełni się — pomyślał. — Gotowi?

Marta, stojąca przy oknie, kątem oka zauważyła coś stojącego przy budynku gospodarczym, ale z tej odległości trudno było rozpoznać, co to, tym bardziej, że było już ciemno.

— Co to za niespodzianka? — zapytał ojciec.

— Podoba się? — zapytał nieco przejęty Leszek, wskazując ręką za okno. — To prezent dla was.

— Co takiego? — ponowił pytanie zaskoczony Aleksander.

— A mercedesa, kupiłem dla was.

— Leszek, co ty. Nie wiem, co powiedzieć.

— Wystarczy „dziękuję”.

— Synu! Wspaniały prezent. Mam tylko nadzieję, ze nie wydałeś wszystkich swoich oszczędności.

— Oczywiście, że nie. Aż tak hojny nie jestem, tato — śmiech.

— A nie szkoda ci pieniędzy?

— Kocham życie, tato, we wszystkich jego barwach, odcieniach dobra i zła. Lubię uszczęśliwiać innych.

— A to dopiero poeta romantyk nam rośnie — stwierdziła radośnie Marta. — Szczerze mówiąc, to nie wiem, po kim ten poetycki talent odziedziczył.

— Żaden ze mnie poeta. To Bartek dobry jest w te klocki.

— Dobrze, lepiej chodźmy popatrzeć na to cudo z bliska.

Aleksander, z założonymi rękoma, przybrał postawę pana Dulskiego z jego ulubionej sztuki „Moralność pani Dulskiej” i przez jakiś czas bez słowa obchodził samochód dokoła kilka razy. Nie mógł się nacieszyć. Był szczęśliwy.


**

Bartek i Leszek w swoich pokojach zasnęli od razu. Marta z Aleksandrem siedzieli przy stole pochłonięci rozmową o swoich synach.

— Dobrze ich wychowaliśmy, Marto.

— Wiem, kochanie. Mówiłam ci wiele razy, że jesteś wspaniałym mężem i ojcem i powtórzę to jeszcze raz. Byłeś dla nich autorytetem i wzorem. Są wspaniali i tylko to się liczy, Aleksandrze.

— Wiesz, moja droga, przyszło mi do głowy, że moglibyśmy zrewanżować się Leszkowi, przynajmniej po części, za tego mercedesa. Co prawda mam pomysł, ale muszę go jeszcze przemyśleć. Muszę jeszcze tylko porozmawiać z Andrzejem.

— O czym mówisz, powiedz, proszę!

— O ile dobrze pamiętam i o ile to jeszcze aktualne, to Andrzej miał do sprzedania młodą klacz.

— Mówisz zagadkami, nie rozumiem.

— Muszę jeszcze dziś załatwić sprawę z Andrzejem. Robi się późno, więc idę, nie ma na co czekać. Porozmawiamy jak wrócę.

— Pozdrów ode mnie Annę — krzyknęła za wychodzącym mężem.

— Pozdrowię — ubrany w swój ulubiony kożuszek, wybiegł z domu.


**

Było mroźno, padał śnieg, kiedy Aleksander wracał do domu z dobrą wiadomością.

— Jakoś robi się niezbyt przyjemnie — pomyślał, wchodząc do domu.

— Naprawdę zgodził się? Czy to znaczy, że o jednego konia w stajni Leszka będzie więcej?

— Tak. Mało tego, Andrzej nawet opuścił cenę. Dobry z niego sąsiad. Nie mogę doczekać się miny Leszka — dodał z entuzjazmem. — W takim razie trzeba będzie powiedzieć to Leszkowi jak najszybciej — Aleksander patrzył w żony oczy, jakby oczekiwał od niej potwierdzenia.

— Niekoniecznie dzisiaj — stwierdziła.

— Nie? Co masz na myśli? — Aleksander spojrzał na żonę ze zdziwieniem.

— Bo nie. Lepiej będzie, jak jutro pokażesz mu tę klacz. Jestem pewna, że tak będzie lepiej.

— W sumie może i masz rację. W takim razie jutro z samego rana idę zapłacić i przyprowadzę ją. Młoda klacz, stojąca w stajni, swoją obecnością na pewno sprawi Leszkowi dużą niespodziankę.

— I tu masz rację. To co? Dobra, owocowa herbatka? — zapytała Marta.

— Dobrze, zrób, a ja tymczasem pójdę zamknąć bramę.


Po paru godzinach Trojanowice pogrążyły się we śnie. Nie spał tylko Aleksander, ze wzrokiem wbitym w sufit, zastanawiający się nad swoją niespodzianką, przygotowaną dla syna.


**

— To co, moi drodzy, będę się zbierał. Czas jechać na fermę — oznajmił Aleksander, wstając od stołu i puszczając porozumiewawcze oko w stronę żony, która w mig pojęła jego małe kłamstwo. Na znak porozumienia skinęła jedynie głową.

Bartek i Leszek siedzieli przy stole wyspani, szczęśliwi, uświadamiając sobie, jak dobrze być w domu.

— Mamo, a co byś powiedziała, gdybyśmy zabrali cię na świąteczne zakupy do Krakowa? — zaproponował Leszek.

— mercedesem — dodał po chwili Bartek

— To bardzo dobry pomysł, świetnie, synku. Trzeba zrobić większe zakupy na święta.

— Mam nadzieję, że do czasu naszego powrotu z Krakowa Aleksander zdąży z tą swoją niespodzianką — pomyślała, drapiąc się w policzek.

Kwadrans później siedzieli już w samochodzie, a Leszek dumnie zadzwonił kluczykami.

— Zimno — oznajmiła Marta.

— W końcu grudzień, zawsze jest mroźno — stwierdził Bartek patrząc przez okno.

— Zaraz zrobi się cieplej. Włączę klimę — powiedział Leszek, przekręcając kluczyk w stacyjce.


**

Po czterogodzinnym przeciskaniu się przez tłumy kupujących, obładowani torbami z zakupami, wrócili do domu. Wysiadając pod domem, Leszek dumnie otworzył bagażnik, wystawiając torby z zakupami.

— Widzę, że zakupy udane — stwierdził Aleksander, podchodząc w ich stronę.

— Udane i to bardzo — z radością zaszczebiotała Marta. — A jechało się komfortowo. Leszek prowadzi jak zawodowy kierowca — dodała dumnie.

Aleksander uśmiechnął się nieco tajemniczo, zerkając porozumiewawczo na żonę.

— Zatem, w nagrodę, zapraszam za mną — powiedział, kierując się w stronę stajni.

— Do stajni? — zdziwił się Bartek. Z zasady do stajni zachodził bardzo rzadko, z uwagi na to, że robiłby to wbrew swoim zainteresowaniom. To nie była jego bajka. Nie chcąc jednak zrobić ojcu przykrości, ruszył zaraz za nimi.

— No i co? Stajnia jak stajnia. Konie, jak konie — z rękoma w kieszeniach wzruszył ramionami.

Leszek wchodząc wziął głęboki oddech i z błyskiem w oku oznajmił:

— Bartek, wiesz co? Muszę ci powiedzieć, że właśnie znalazłem się w swojej krainie czarów.

Aleksander podczas rocznej nieobecności synów budynek gospodarczy przeznaczył na małą stajnię, z czterema boksami dla koni. Boksy przykrywała warstwa ściółki z trocin i słomy. Na ścianach zamontował haki na powieszenie siodeł i sprzętu do czyszczenia koni. W każdym boksie zamontowane było poidło. Wiedzieli, że konie mają tendencję do bawienia się paszą i mieszania jej z wodą.

— O Boże, jak tu pięknie. A jaka piękna klacz! — na widok młodej kasztanki Leszek krzyknął tak głośno, że stojące obok niej dwa gniade aż zarżały głośno.

— To dla ciebie.

Jednym rzutem oka określił jej wiek: — To młoda, trzyletnia klacz — oznajmił zdecydowanie. Z wrażenia na jego czole zabłysły dwie duże krople potu. Otarł je rękawem kurtki. — Ojciec! Normalnie nie wiem, co mam powiedzieć.

— Wystarczy jedno słowo — dziękuję — odparł z szelmowskim uśmiechem ojciec.

— W takim razie dzięki. Jeszcze raz dzięki.

— Jeśli nie macie nic przeciwko, to ja wolałbym już iść do domu — powiedział Bartek.

— Jasne, w porządku, nie musisz się męczyć — odparł Leszek. — Ale ja jeszcze zostanę, jeśli pozwolisz. Uwielbiam to miejsce — powiedział do brata, przenosząc za chwilę swój wzrok na konie.

— Jasne, nie musisz się tłumaczyć, brat.

— Dawno mnie tu nie było. Muszę nacieszyć się tym miejscem, no i oczywiście moją nową kasztanką — z sentymentem zaczął rozglądać się po stajni.

Bartek wyszedł ze stajni najwyraźniej zadowolony.


**

Minęły dwa dni. Nadszedł czas Wigilii i magicznych świąt. Cały dom państwa Badnarków od rana nasycony był wieloma zapachami. W domu zrobiło się bardzo nastrojowo. Marta krzątała się po kuchni, szykując potrawy na dzisiejszy wigilijny stół i na święta. W tej chwili otworzyły się drzwi i wkroczył uśmiechnięty Bartek. Wyglądał elegancko, w nowym, granatowym garniturze i nowej kurtce. Był nieco zmieszany i spięty.

— Jaki elegancki, jaki zadbany i pachnący — pomyślała Marta. — Jak się masz, synu?

— Świetnie. Wybacz, mamo, że zostawiam cię samą z tyloma obowiązkami, ale muszę na kilka godzin wyjechać do Krakowa. Postanowiłem odwiedzić Melanię. Umówiłem się z nią.

— Zapewniam cię, że w domu sobie poradzę. Zaufaj mi. Dam sobie radę ze wszystkim. — A raczej damy sobie radę z tatą — dodała. Wiedziała, że serce jej starszego syna jest w tej chwili gdzieś indziej, a on właśnie robi to, co każdy zakochany chłopak — leci do swojej dziewczyny.

— Tęsknię za Melanią — powiedział szczerze, a na twarzy miał wypisane, jak mocno między nimi iskrzy.

I za tę szczerość bardzo syna kochała.

— Gdybym jej dzisiaj nie zobaczył, moje serce krwawiłoby — mówiąc zaśmiał się, czym rozbawił matkę do łez.

— O, jaki przystojniak — zauważył głośno Aleksander, wchodząc do kuchni i lustrując syna od stóp do głów.

— A nie przyszło ci do głowy, po kim taką sylwetkę odziedziczył?

— Dziękuję — szepnął Aleksander, delikatnie zarzucając ręce na szyi Marty. — Jesteś najukochańszą żoną na świecie.

— Przepraszam, ale muszę już iść — oznajmił nieco spiętym głosem Bartek.

— Oczywiście, synu. A jak długo planujesz być w Krakowie, żebym wiedziała, na którą godzinę mam szykować Wigilię?

— Widzimy się o piętnastej, a teraz uciekam — krzyknął z rozmarzeniem w oczach i wybiegł.

— Nie do wiary — szepnął Aleksander do Marty. — Ale go wzięło.

— To, że się zakochał, to bardzo dobrze, ale żeby aż tak szybko go wzięło, nie pomyślałabym.

Aleksander z lekkim uśmiechem podszedł do okna, przeczesując palcami włosy.

— O kim mówicie? Kogo tak wzięło — dopytywał się Leszek, ziewając.

— No, Bartka.

— Zakochał się? Bartek? Naprawdę? — Leszek z niedowierzaniem zmarszczył czoło i usiadł przy stole, głośno odsuwając krzesło.

— To, co słyszałeś, synu.

Aleksander obszedł stół, odsunął wolne krzesło i usiadł.

— A tobie nie pochwalił się? — spytała matka.

— No, jak widać, jeszcze nie.

— Nie zrobił tego celowo. Raczej nie miał czasu — zasugerował ojciec.

— A może nie był jeszcze gotowy na taką rozmowę z tobą? Tak się składa, że właśnie pojechał do swojej dziewczyny, do Krakowa.

— To ona z Krakowa? — zdziwił się Leszek,.

— Nie ona, tylko Melania, tak ma na imię.

— Ładnie — mruknął pod nosem.


Po powrocie Bartka z Krakowa nikt nie poruszał już tego tematu.

— Macie ochotę na ciepłą herbatkę?

— Jasne — skinęli ochoczo głowami Leszek i Aleksander.

— Wypiję herbatę i lecę do stajni. Mam ochotę pobyć z moimi końmi.

— Radzę pójść wieczorem. Dzisiaj Wigilia, a tego dnia podobno zwierzęta mówią ludzkim głosem. Będziesz mógł w końcu z kimś pogadać — zasugerował Aleksander.

— Coś takiego? Naprawdę. Nie wiedziałem o tym — odpowiedział ironicznie Leszek. — W każdym razie dziękuję, ojciec, że mi o tym przypomniałeś. Na pewno nie omieszkam pójść.

Rozbawieni swoją rozmową przez dobrą chwilę śmiali się do łez.

— A to dobre — podsumował Leszek, wychodząc do stajni.

Mimo sporego mrozu, postanowił wyprowadzić swoją klacz z boksu. Kasztanka stała dość spokojnie, kiedy ją siodłał. Wskoczył na grzbiet i długo nie czekając pocwałował w stronę fermy. Siedział na niej nieco skupiony i zdenerwowany. Kasztanka jednak biegła truchtem, miarowo przebierając nogami. Zachowywała się tak, jakby znała drogę. Sypki śnieg wzbijał się spod kopyt. Po chwili Leszek rozluźnił się i cieszył jazdą jak małe dziecko. Pół godziny później już był w stajni. Zsiadł z kasztanki, która, tak jak i jeździec, lekko dyszała.

— Dobrze się spisałaś, maleńka — szepnął i poklepał ją po grzywie.

— Ale mi zaimponowałeś, młody — usłyszał za sobą nieznany mu raczej głos mężczyzny. — Ona zazwyczaj stawia opór, kiedy ktoś ją usiłuje głaskać lub dosiąść. Staje dęba i usiłuje zrzucić jeźdźca na ziemię. Najwyraźniej masz serce do koni.

— Chyba tak. I chyba je rozumiem — odparł, odwracając się w stronę mówiącego mężczyzny. — Dlatego chciałem sprawdzić. Wyprowadziłem i osiodłałem — no i udało się.

Sąsiad, pan Andrzej, od którego Aleksander odkupił klacz, uśmiechnął się do Leszka z aprobatą. Kiedy obaj mężczyźni wyszli ze stajni, nadjechał Bartek.

— Co tu robicie w to mroźne przedpołudnie? — rzucił wychodząc z samochodu.

— Ujeżdżałem kasztankę — dumnie i bez chwili namysłu odpowiedział Leszek.

— Coś takiego! I co, udało się? A nie miałeś nic lepszego do roboty? — popatrzył na Leszka z podziwem.

— Akurat nie. A co to za pytanie? — powiedział, podając bratu na powitanie rękę.

— Wesołych świąt, chłopcy — rzucił pan Andrzej, kierując się w stronę swojego domu.

— Wzajemnie, panie Andrzeju. Proszę pozdrowić żonę.

— Mam nadzieję, Bartek, że kiedyś podzielisz moją pasję i dasz się namówić na małą przejażdżkę konno.

— Może kiedyś. Ale na pewno nie dziś.

Wszedł do domu. Niemal frunął, jak na skrzydłach. Był tego dnia bardzo szczęśliwy i tylko to się liczyło.


**

Przy wigilijnym, pięknie zastawionym, stole rodzina Bednarków siedziała szczęśliwa, oczekując pierwszej gwiazdki. W domu było ciepło i przyjemnie, a świąteczny nastrój udzielił się wszystkim.

Po podzieleniu się opłatkiem i zjedzeniu wigilijnej kolacji, nadszedł czas na rozmowę, która przeciągnęła się ponad dwie godziny. W pewnym momencie Marta powiedziała:

— A co tam słychać u Melanii i jej rodziców?

— Ale ciekawscy — Bartek uśmiechnął się dość zagadkowo i pospiesznie wstał od stołu.

— Zakładam, że randka udana? — zapytał delikatnie Leszek, aby nie urazić brata.

— Dokładnie tak — przyznał Bartek, wracając do stołu. — Widzisz, brat, powiem szczerze. Miałem dużo szczęścia, że poznałem właśnie tę dziewczynę. Jest taka nietuzinkowa, taka inna. Nie będę owijał w bawełnę — zakochałem się i już.

Zawstydzony nieco swoim wyznaniem Bartek zaczerwienił się mocno, a jego mina świadczyła o tym, że wie, co mówi.

— Opowiem wszystko o Melanii i rodzicach, ale zanim powiem, mam do ciebie małą sprawę. Co byś powiedział na spędzenie Sylwestra na domówce ze mną, Melanią i naszą wspólną koleżanką? O ile masz ochotę.

— A to mnie zaskoczyłeś — Leszek popatrzył z błyskiem w oku na brata. — A nie nabijasz się ze mnie przypadkiem?

— No, skąd! Mówię całkiem poważnie.

— Właściwie, to chętnie. Nie miałem żadnych planów na Sylwestra. Myślałem, że spędzę go z rodzicami — przyznał Leszek.

— Musimy pobyć trochę razem i nadrobić stracony czas.

Marta podeszła do chłopaków i ucałowała ich serdecznie.

— Wobec tego my możemy spędzić ten dzień w towarzystwie naszych sąsiadów — Anny i Andrzeja. Co ty na to, Aleksandrze, aby zaprosić ich do nas?

— Czemu nie?! Wiesz, nawet chętnie.

— Czyli mogę się z nimi umówić — upewniła się Marta. Myślałam, że nie zechcesz.

— Czemu miałbym nie chcieć. Lubię sąsiadów, a Andrzej jest wspaniałym sąsiadem i kompanem. W odróżnieniu od niektórych w tej mieścinie — dodał dwuznacznie. — W każdym razie to bardzo dobry pomysł.

— Mam nadzieję, że nie mają jakichś planów i przyjmą nasze zaproszenie.

— No właśnie, zobaczymy — przyznał Aleksander.

Przy stole zrobiło się weselej i rodzinnie. Bartkowi nie zamykały się usta. Opowiadał o Melanii, o jej rodzicach i o minionym dniu, spędzonym z Melanią. Minęła północ, kiedy domownicy zgasili światło.


**

Na lotnisku, ze swoją torbą podróżną, czekał już na nie Bartek.

— Dzień dobry państwu. Fajnie, że już jesteście.

— Witaj, Bartek — radośnie zawołały dziewczyny.

Jeszcze przez chwilę Melania stała z rodzicami. Aby nie przedłużać chwili pożegnania, której tak nie lubiła, ucałowała ich serdecznie.

— Będę za wami tęsknić — przygryzła lekko wargę, aby się nie rozpłakać.

— Nam też będzie smutno bez ciebie — przyznała Joanna. — W takim razie nie pozostało nam nic innego, jak życzyć szczęśliwego lotu.

Po odprawie celnej trójka przyjaciół siedziała już w samolocie, który wkrótce wzbił się w niebo.


**

Wylądowali szczęśliwie o dwudziestej pierwszej, zgodnie z planem lotów. Ponad godzinę zajęły im odebranie bagaży i odprawa celna. Chwilę później kierowca otworzył im szarmancko drzwi taksówki.

— Rozumiem, że zobaczymy się jutro, jak uzgodniliśmy, o szesnastej? — zapytał Bartek Melanię, która wysiadając z samochodu w odpowiedzi cmoknęła go w policzek.

Z torbami podróżnym i skrzypkami Melania i Cloe zapukały do drzwi.

— Dzień dobry!

— Co za radość! — krzyknęła pani Berger, witając w drzwiach swoje lokatorki.

Zanim weszły po schodach do swoich pokoi na górze, usłyszały zaproszenie pani Berger na filiżankę herbaty i małą kolację.

— Bardzo chętnie — odkrzyknęła Melania. — Może za kwadrans? Trochę się odświeżymy po podróży.

— W takim razie czekam — rzuciła z uśmiechem pani Sarah.

— Od razu lepiej — zaśmiała się Cloe, pierwsza wchodząc do kuchni. — Tego mi było trzeba.

Kiedy Cloe siedziała przy obszernym stole, zamyśliła się. Wciąż wracała wspomnieniami do chwil spędzonych w Polsce. Nie pytana o nic przez panią Berger, sama zaczęła składać relacje z pobytu u Melanii.

— Powiedz, mi, proszę, naprawdę było tak fajnie, jak opowiadasz? — z ciekawością w głosie zapytała gospodyni.

— Oczywiście! Chciałabym pojechać tam jeszcze raz — przyznała nieco tęsknym głosem. Miała cichą nadzieję, że kiedyś będzie jej dane ponownie to zrobić.

Zaraz po przyjściu Cloe w kuchni pojawiła się Melania. W swoim białym szlafroku wyglądała na wypoczętą. Gawędziły jeszcze przez godzinę przy herbacie i kanapkach naszykowanych przez panią Berger.


**

Do Ceffe Benedikt, gdzie umówiła się z Bartkiem, Melania weszła punktualnie o siedemnastej. Przy okrągłym, nakrytym białym obrusem stoliku, nieco za filarem, siedział Bartek. Tego dnia kafejka była już zatłoczona, dlatego Melania w pierwszej chwili go nie zauważyła. Rozglądała się przez chwilę, szukając go wzrokiem. — Jak widzę, lokal tętni życiem — pomyślała.

— Cześć, Melanio — Bartek wyrósł nagle jej przed oczyma, wyciągając rękę.

W tym samym czasie otworzyły się drzwi i do kawiarni weszła para młodych ludzi. Zachowywali się dość głośno i swobodnie, tym samym zwrócili na siebie uwagę siedzących.

— O, cześć Melanio — rzuciła radośnie Izabela na widok swojej współlokatorki.

— Witaj — Melania posłała jej radosny uśmiech.

— Dobrze, że spotkałam bratnią duszę — krzyknęła Izabela, co chwilę zerkając na czteroosobowy stolik kawowy.

— Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć?

— Możemy się do was dosiąść? — szepnęła Melanii na ucho. — Nie chcielibyśmy przeszkadzać, ale sama widzisz, lokal pęka w szwach, nie ma wolnych miejsc, a wasz stolik jest na cztery osoby.

— A, o to chodzi! Nie ma sprawy, jasne.

— Dziękujemy — Izabela radośnie klasnęła w dłonie. — Nie zabierzemy wam dużo czasu. Wypijemy kawę i nie ma nas — puściła oko do Melanii. — To co, mała czarna i pączki Krapfen? — zaproponowała. — Oczywiście, ja zapraszam i płacę.

— Skoro nalegasz, to o.k.

Niespełna po godzinie Izabela z chłopakiem opuścili lokal, machając ręką na pożegnanie. Melania, siedząc przy stoliku, usłyszała jakiś znajomy głos. Odwróciła się delikatnie i ku swemu zdziwieniu przy sąsiednim stoliku zauważyła Krzyśka, chłopaka jej koleżanki Bożeny, jeszcze z liceum. Przez dłuższą chwilę zastanawiała się, czy to na pewno on. W tym momencie odwrócił się w jej stronę, a ich spojrzenia spotkały się. Długo nie czekając podszedł w jej stronę.

— Cześć, Melanio. Kupa lat. Co słychać? — zapytał, siadając nieproszony do stolika.

— U mnie o key — odpowiedziała chłodno. — A mogę spytać, co ty robisz w Wiedniu? — zapytała, lustrując jego partnerkę siedzącą przy sąsiednim stoliku. Przypomniała sobie, że jeszcze pół roku temu widziała swoją koleżankę w jego ramionach, idących ulicą Krakowa.

— Właściwie, to… — zerknął na siedzącą dziewczynę i zaczął opowiadać o swoim pobycie w Wiedniu.

— Czyli rozumiem, że z Bożeną zerwałeś, tak? Naprawdę?

— Muszę przyznać, że Bożena nic o niej nie wie.

— Oho, ho, robi się poważnie.

— Widzisz, Melanio, przyjechałem rok temu do Wiednia do pracy. No a niecałe dwa miesiące temu ją poznałem. Coś między nami zaiskrzyło. Potrzebuję czasu, aby to przemyśleć i zdecydować się na jedną z nich. Ale zaręczam, że jeszcze fizycznie nic mnie z tą dziewczyną nie łączy. Bożeny nie zdradziłem.

Melania chciała mu coś powiedzieć, ale powstrzymała się, zauważywszy błysk w oku Krzyśka, który drgnął poruszony myślą, która właśnie przyszła mu do głowy. — Jak ma o tym powiedzieć Bożenie i kiedy to zrobić? Jak zareaguje na wiadomość, że on, jej miłość od trzech lat, zrywa z nią? Dlatego dał sobie czas do lutego. Miesiąc na zastanowienie, z którą tak naprawdę chce być. Wiedział, że musi to być powiedziane delikatnie i taktownie. Na pewno nie przez telefon. W lutym jedzie do Polski i porozmawia. Westchnął.

— Zdziwiło mnie to, że wystarczył jeden wyjazd, byś miał wątpliwości, czy twoje uczucie do Bożeny jest prawdziwe.

— Masz rację — odparł.

— Zresztą, to nie moja sprawa — przyznała.

Rozmawiali jeszcze chwilę. Krzysiek pożegnał się, przesiadając się na krzesło przy partnerce.

— Bartek, idziemy!

— Nie rozumiem? Dlaczego?

Ale po chwili zrozumiał.

— Co za koszmarny dzień — pomyślała Melania. Pokręciła głową i nerwowo zacisnęła palce. Była zszokowana i jednocześnie wściekła na Krzyśka. Wychodząc odwróciła się w stronę ich stolika. Krzysiek namiętnie całował swoją dziewczynę. Właśnie do niej dotarło, że jest bezczelnym draniem. — Dupek — rzuciła wychodząc na zewnątrz.

— Na to wygląda. No, cóż, i dranie muszą żyć na tym świecie — przyznał smutno Bartek.

— Tak, masz rację. Nie wierzę już w te jego słowa. Kłamca i drań. Wiesz, jaka Bożena była szczęśliwa przy jego boku? A teraz wszystko może się tak szybko skończyć? Tak szybko, jak pęka bańka mydlana? Nie wiem, jak ona zareaguje na słowa Krzyśka, o ile podejmie decyzję o zerwaniu z nią. Czuję, że narobi niezłego bigosu. Myślę o niej cały czas. Szkoda mi Bożeny. Jej rodzina znienawidzi go, jak się o tym dowie. Bardzo Krzyśka lubili — w głosie Melanii dźwięczała wściekłość, a z ust wyrwało się westchnienie.

— Melanio — odezwał się Bartek szeptem — nie wiem, co będzie z ich związkiem, ale to chyba nie twoja sprawa. Mówiąc, zerknął na nią. — Oboje wiemy, jak trudno jest przetrwać niektórym zawiązkom na odległość. Często tak jest, gdy jest się w innym kraju. Znajduje się nowych przyjaciół, czasem nową miłość, czasami zostaje się z inną osobą, niż się było. Nikt nie może mieć wszystkiego. Coś za coś.

— Wiem, Bartuś.

— Nie powinniśmy się wtrącać. Pamiętaj, jeśli ją kiedyś zobaczysz, nie możesz jej powiedzieć, że widziałaś tego drania z inną.

— Oczywiście, że nie powiem. Mam tylko nadzieję, że Krzysiek zrobi to sam i zachowa się jak facet. A była to taka miłość… Dla mnie szok!

— Nie mówmy już o nich. Cieszmy się sobą. A co będzie dalej z nimi, w ogóle mnie nie ciekawi. Tym bardziej, że ja ich nie znam. Rozumiesz mnie? Daj już spokój, nie zadręczaj się tym niepotrzebnie. Ludzie robią takie rzeczy… No wiesz, zdradzają…

— Tak, wiem — przyznała Melania, wspięła na palce i złożyła namiętny pocałunek na ustach Bartka, tuląc się do niego.

Rozdział V

8 lipca 1999 r., Trojanowice

W powietrzu unosił się zapach kwitnącego jaśminu i pachnących barwami lata kwiatów posadzonych i posianych ręką Marty. Wpadające promienie słońca oświetlały taras. Na swoich ulubionych, wiklinowych krzesłach w lekkiej zadumie siedzieli rodzice Bartka. Aleksander, ze swoją ulubioną fajką i matka ze swoim czasopismem, „Przyjaciółką”.

— Nie mogę się doczekać przyjazdu Bartka. I tej jego dziewczyny, którą mamy poznać — dodała, nie podnosząc głowy znad gazety, lekko przy tym wzdychając. — Denerwuję się, a z drugiej strony się cieszę. Bardzo jestem ciekawa, jak wygląda wybranka naszego syna — zamyśliła się, odkładając gazetę na stolik.

— Tak swoją drogą, też jestem ciekaw. I nie ukrywam, że jestem podekscytowany. To ja może pójdę sprawdzić, jak tam moje gołąbki, może już się przypalają w piekarniku. Czujesz zapach? — zapytał Aleksander, chcąc zmienić temat.

— Idę z tobą — ochoczo odezwała się Marta.

— To świetnie, w takim razie przygotujesz do nich sos według swojego sprawdzonego przepisu, który, muszę przyznać, wychodzi ci znakomicie.

Z niecierpliwością czekali na przyjazd syna. Marta zza lekko odsuniętej firanki obserwowała drogę. Aleksander w kuchni czuł się jak przysłowiowa ryba w wodzie. Uwielbiał pitrasić, gotować i eksperymentować. Trzeba jednak przyznać, że ostatnio nie miał na to zbyt wiele czasu. Dłuższe przebywanie i gospodarzenie w kuchni ograniczała praca na farmie. Nawet gdyby błagał Leszka o pomoc na niej i tak nic by nie wskórał. Leszek nie miał ani czasu ani ochoty pomagać tam ojcu. Miał inne zainteresowania. Cały swój wolny czas poświęcał koniom. Na realizację marzenia, aby stworzyć własną stadninę, musiał zarobić. To dlatego po ukończeniu technikum rolniczego wyjechał do Niemiec. — Zarobię kasę i dopiero wtedy wrócę — takie były jego ostatnie słowa przed wyjazdem. Czuł, że to marzenie jest realne i że się spełni. Starszy syn, Bartek, również nie przejawiał zainteresowania pracą na farmie. W odróżnieniu od młodszego brata, nie kochał koni. Kochał muzykę, Austrię i Wiedeń.

— Już powinni być — powiedziała Marta. — Nie wiem, dlaczego się spóźniają — smutno popatrzyła w oczy męża. W tym samym momencie przed posesję zajechało znane im auto. Podeszła powoli do okna. Nie chciała być zauważona, albo posądzona o wścibstwo. Na jej twarzy zaczęły pojawiać się ślady emocji.

— Są, są! Przyjechali! — cieszyła się jak małe dziecko.

— Cześć, mamo — Bartek przywitał się entuzjastycznie i serdecznie.

— Witaj, synku — odezwała się z równym entuzjazmem.

W progu domu stał już ojciec. Przyjazd syna i jemu sprawił ogromną radość.

— Kochani rodzice, przedstawiam wam moją dziewczynę. To jest Melania.

— Dzień dobry — Malenia wolnym krokiem podeszła do nich, podając obojgu dłoń na powitanie.

— Cieszymy się, że możemy cię poznać.

— Oj, tak, tak — dorzucił Aleksander, nie spuszczając wzroku z dziewczyny.

Marta również przyglądała się jej delikatnej twarzy, niebieskim oczom i pięknym blond lokom. Bezwiednie zerknęła na jej zadbane paznokcie i stopy w pięknych, skórzanych sandałach. W jednej chwili zamarła, a nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Czuła, jak krople potu spływają jej po skroni. Widok znamienia na lewej kostce dziewczyny odebrał Marcie mowę. W tej chwili nie miała jeszcze pewności, ale pierwsza myśl, jaka przyszła jej do głowy to ta, że Melania może być jedną z bliźniaczek, które ponad dwadzieścia lat temu zostały podrzucone w ich szopie. Było to identyczne znamię i w tym samym miejscu. — Nie, to niemożliwe — starała się odrzucić tę myśl.

Jednak ciekawość i chęć przyjrzenia się znamieniu były silniejsze. Raz jeszcze rzuciła na nie okiem z nietypowym dla niej wyrazem twarzy. Nie umknęło to uwadze Aleksandra.

— Dobrze się czujesz, Marto, coś się stało? — zapytał, widząc nienaturalne zachowanie żony.

— Wszystko w porządku — skłamała.

— W takim razie zapraszam na gołąbki, na pewno jesteście głodni.

— Bardzo chętnie spróbuję, dawno nie jadłam.

Weszli do mieszkania i usiedli przy stole.

— Po ile wam nałożyć? — krzyknął z kuchni Aleksander.

— Tak pięknie pachną, poproszę trzy — śmiało odpowiedziała Melania.

W jednej chwili poczuł do niej sympatię. Czuł, że to fajna, na luzie dziewczyna, na dodatek bardzo ładna i zgrabna.

— Jesteś pewna, że dasz radę zjeść trzy? — zapytał radośnie Bartek.

— No pewnie. Znasz mnie, lubię dobrze zjeść — odparła, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu.

Melania była osobą bezpośrednią. Swoimi słowami i uśmiechem potrafiła rozbawić wszystkich. Marta wciąż delikatnie ją obserwowała. W głębi duszy obawiała się, że jej podejrzenia co do znamienia mogą okazać się słuszne. Ta myśl wciąż ją nurtowała i nie dawała spokoju.

— Pyszne te gołąbki — stwierdziła Melania, puszczając oko do Bartka.

— Dziękuję, cieszę się, że smakuje.

Przez chwilę Melania poczuła się, jakby była w swoim rodzinnym domu w Krakowie, chociaż minęło tak niewiele czasu od chwili przyjazdu tutaj.

— Ładnie tu i miło — pomyślała, lustrując delikatnie wystrój mieszkania. — Dziękuję, że mnie tu przywiozłeś — szepnęła, nachylając się do ucha Bartka.

— Cała przyjemność po mojej stronie — odparł, obdarzając Melanię uśmiechem.

Po obiedzie Melania i Bartek wyszli na spacer. Bartek chciał jej pokazać swoją małą, ale urokliwą miejscowość, położoną wśród sosnowych lasów, których zapach niósł się już z oddali. Przeszli niespełna pół kilometra, a Melania już była tym miejscem zauroczona. Oddychała tak głęboko, jakby chciała zabrać ze sobą w swoich płucach jak najwięcej tego powietrza. Słońce tego dnia grzało pięknie, oświetlając swymi promieniami wierzchołki drzew. Zatrzymała się i przymknęła nieco oczy. Czuła jak lekki wiatr delikatnie rozwiewa jej włosy i gra w nich jak muzyka. Stała tak dłuższy czas, z twarzą zwróconą ku słońcu. Bartek przyglądał się jej, w końcu podszedł, wziął jej twarz w swoje dłonie i złożył na jej ustach namiętny pocałunek.

— Tego mi było trzeba — stwierdził w myślach.

— Zrób to jeszcze raz.

Melania stała bardzo blisko niego, na tyle blisko, by czuć jego oddech. Oczy nadal miała zamknięte, a twarz oparła o jego ramię. Bliskość Melanii działała na Bartka jak woda na kwiaty. Odetchnął głęboko i powoli, delikatnie pocałował powtórnie Melanię w usta. Ten pocałunek uzmysłowił mu, mało, był tego pewien, że Melania jest jego drugą połową, na zawsze.

— Kocham cię, Melanio.

— Ja też — mówiąc to, tym razem jako pierwsza pocałowała oba policzki Bartka.

— Chodźmy już, rodzice czekają.

Po blisko dwugodzinnym spacerze wrócili do domu. Szli szczęśliwi, ciesząc się sobą. Kiedy podchodzili do zabudowań, Melania spostrzegła stojących przy szopie rodziców Bartka. Drzwi do szopy były szeroko otwarte.

— Co to za pomieszczenie?

— E, to tylko szopa. Rodzice trzymają w niej narzędzia rolnicze. Nie ma tam nic ciekawego.

Melania z werwą pomaszerowała w stronę szopy, nie zwracając na słowa Bartka większej uwagi. Bartek podążył za nią.

— Co ty tu chcesz zobaczyć? Chodźmy do domu.

— Nie. Nie wiem, ale coś mnie tu ciągnie — odparła, wchodząc do środka. Gdy weszła, usłyszała jakiś rumor. W szopie było ciemno.

— Co to było?

— Nie wiem! — odpowiedziała wchodząca za nią Marta. Dopiero za chwilę zauważyła leżący nieco dalej wiklinowy kosz, który spadł z zardzewiałego gwoździa. Schyliła się, podniosła kosz i powiesiła go na swoje miejsce. Na jej twarzy pojawił się wyraz grozy, który starała się ukryć jak najszybciej wymuszonym uśmiechem. Głośno wypuściła powietrze z płuc. Przeszłość raz jeszcze powróciła do jej myśli i potęgowała się jeszcze bardziej. — Gdybyś ty dziewczyno wiedziała, że być może była to twoja kołyska, nie uwierzyłabyś. Nie masz pojęcia, jaką ten kosz kryje tajemnicę — pomyślała.

— Chodźmy już do domu. Napijemy się herbatki. Mam do niej upieczoną szarlotkę — Marta uśmiechnęła się zachęcająco. Czuła, jak z każdą sekundą opada w niej napięcie.

— Bardzo chętnie — odpowiedziała Melania.

Szarlotka z herbatą rzeczywiście była wyborna…


**

Popołudnie w domu rodziców Bartka upłynęło bardzo szybko. Gdy żegnali się, była godzina dwudziesta pierwsza.

— Bardzo było miło, ale na mnie już naprawdę czas. Chętnie zostałabym dłużej, ale dzisiaj muszę być w Krakowie — stwierdziła smutno Melania.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 49.18