Ponury cień Sybiru — wspomnienia z zesłania
Bliscy zobowiązali nas do ważnego zadania:
Stać na straży prawdy i pamięci.
Aby świat usłyszał o ich tragedii.
O tym, jak ginęli na zesłaniu Polacy.
O tym, że nie ulegli sowietyzacji.
Książkę dedykuję moim przedwcześnie zmarłym Rodzicom, których słowa, ciepło i wsparcie na zawsze pozostaną w moim sercu, a także dziadkom, wujkom oraz ciociom Stefie i Teresie, które pomogły mi odtworzyć koleje ich wojennych losów.
Dedykację kieruję również do mojej siostry, której dobre rady, otucha i nieustająca motywacja były nieocenione w procesie ukończenia tej pracy.
Słowem wstępu
Nigdy nie przypuszczałam, że będę miała cokolwiek wspólnego z pisaniem książki, która nie tylko przybliży historię mojej rodziny, ale także spełni funkcję edukacyjną dla młodych czytelników. W naszym domu przez lata przewijało się słowo „głód”. Głód, jako środek represji, był wszechobecny i najbardziej dotkliwy w czasie wieloletniej katorgi. Gdzieś… Kiedyś usłyszałam pewne słowa:
„Najstraszniejszą śmiercią, jaka może spotkać człowieka, jest śmierć głodowa… ona trwa całą wieczność…
Zatrucie gazem — niedługą chwilę…
Strzał w głowę — tylko sekundę…”.
Cena mojej książki to suma największych wzruszeń z wyprawy w głąb sybirackich serc, trudnej podróży w przeszłość, po rozległych bliznach zadanych w tamtych odległych latach. To osobista opowieść o sieroctwie — historia dzieci, które po zsyłce musiały natychmiast stać się dorosłe, a ich matkę i ojca zastąpiła niespełna szesnastoletnia siostra.
Moi bohaterowie to:
— Dziadkowie: Anna i Wojciech Mielnikowie.
— Anna, moja Mamcia, którą pieszczotliwie nazywano Nusią.
— Wujek Tadeusz.
— Wujek Edmund, zwany Mundkiem.
— Ciocia Stefa, nazywana Funią.
— Ciocia Teresa, pieszczotliwie zwana Titką — obecnie jedyna żyjąca z rodzeństwa.
Ku mojemu zdumieniu, ciocia Teresa zgodziła się na ujawnienie bolesnych wspomnień z dzieciństwa, które z zapartym tchem, czasami z niedowierzaniem, a czasami z przerażeniem, słuchałam i spisywałam.
Na prośbę znajomych, za zgodą cioci, przekazałam im do przeczytania spisane wspomnienia. Widząc, jak poruszyły ich losy obcych dla nich ludzi, zrozumiałam, że ta żywa pamięć musi zostać ujawniona światu.
Barbara Janczura
sybiracylubaczow.blogspot.com
Rekomendacje
Oto tylko kilka wypowiedzi znajomych:
„… no i „rozpłakały” mnie te wspomnienia…”.
— Adam
Jak to się stało, że skazani na wywózkę poza polską rzeczywistość powrócili do Kraju? Sybiracy. No przecież to koniec świata. A Oni są. Każda z tych osób to niezwykły życiorys, nie do pojęcia dla wielu osiadłych, nieruszających się z domu. Nawet podczas wojny to było szczęście. Twoi bohaterowie zostali nagle, niespodzianie, szybko wyrwani z rodzinnej ziemi i drogą przez mękę, w czasie — bez czasie, w kolejowych wagonach, gdy stukot kół odliczał odległość rozłąki z normalnością, wywiezieni na Sybir. Oni zgodnie z kaprysem losu i obcych żołdaków i mających rozkaz ich rozproszyć i zniszczyć, stali się Sybirakami. Kim jest Sybirak i czym jest Sybir, można przeczytać w tej książce. To wszystko ma swoją definicję ustaloną przez tych, którzy tam byli. A wyznaczały ją: wywózki, strach, głód, lęk o jutro, zimno, śmierć…
— Krzysztof
Opowieść, która pochłania całą uwagę. Niezwykłe, poruszające wspomnienia, które czytałam z zapartym tchem, a nie z poczucia obowiązku… Wstrząsające opisy trudów codziennej egzystencji i heroicznej walki o przetrwanie na „nieludzkiej ziemi”.
— Monika
„To nie jest lektura, którą można po prostu odłożyć na półkę… To nie jest przesłodzona opowieść z łatwym zakończeniem… Nad tym wspomnieniem trzeba się pochylić, przemyśleć i zastanowić…”
— Mikołaj
„Książka, o której długo nie można zapomnieć. Mój dziadek zmarł z głodu na Sybirze, a moja mama wciąż to wszystko przeżywała i… płakała… … Te wspomnienia… To tak, jakbym widział to, o czym opowiadała…”
— Krystian
.
Z kart historii
Sybir to nie to samo, co Syberia. Syberia jest krainą geograficzną, rozciągającą się od Uralu po Kamczatkę, natomiast Sybir w zbiorowej pamięci Polaków od wielu pokoleń symbolizuje cierpienie i zniszczenie polskości, stanowiąc narodową Golgotę. To tam, w rozrzuconych po bezkresnych przestrzeniach tajgi osadach i przysiółkach, na stepach, przez dziesięciolecia zsyłano przeciwników carskiego Imperium. Kibitki, sanie i bydlęce wagony przewoziły tysiące polskich zesłańców, począwszy od uczestników Powstania Kościuszkowskiego, przez studentów wileńskich ze Związku Filomatów, żołnierzy powstania listopadowego i styczniowego, rewolucjonistów z 1905 roku, aż po setki tysięcy jeńców wojennych i cywilów z terenów zajętych przez sowiecką armię na mocy traktatu Ribbentrop-Mołotow.
Sybir to ogromna rana w naszej narodowej świadomości, cmentarz wielu pokoleń Polaków.
Niestety, mimo że Katyń stał się narodowym sanktuarium z grobami bestialsko zamordowanych oficerów, na Syberii i w stepach Kazachstanu nie znajdziemy polskich metropolii. Bezimienne groby rozsiane są wzdłuż szlaków zsyłki, w osadach nad brzegami rzek Irtysz, Obu, Jeniseju, na cmentarzach wyrąbywanych w twardej, niegościnnej ziemi, na nieogarnionych przestrzeniach — miejscach, gdzie w 1940 roku przesiedlono dziesiątki tysięcy polskich rodzin.
Głód, katorżnicza praca, tęsknota za krajem i niepokój o bliskich były codziennością dla wszystkich skazanych na syberyjską poniewierkę.
Nie do końca znana jest dokładna liczba obywateli polskich wywiezionych do ZSRR; zawsze była ona zaniżana przez władze sowieckie. Deportacje odbywały się zgodnie z wcześniej ustalonym planem. Z terenów pod okupacją sowiecką można było wyjechać na tzw. białe niedźwiedzie w dowolnym momencie. Nieustannie przeprowadzano transporty skazańców do obozów pracy, znanych, jako łagry. Gdy mówimy o deportacjach, osoby, które przeżyły tamte czasy, najczęściej mają na myśli cztery główne wywózki — w lutym, kwietniu i czerwcu 1940 roku oraz w czerwcu, tuż przed wybuchem wojny sowiecko-niemieckiej w 1941 roku. W ciągu jednej nocy opustoszały całe wioski i ulice miast.
Należy pamiętać, że 10 lutego wywożono całe rodziny, a 13 kwietnia tylko matki z dziećmi.
Przed II wojną światową do syberyjskich tajg zsyłano spiskowców, którzy z bronią w ręku walczyli o wolność Ojczyzny. W sowieckiej strefie okupacyjnej podczas II wojny światowej za elementy wywrotowe uznano inteligencję, urzędników państwowych, księży oraz tysiące zwykłych ludzi. Całe rodziny, matki z nieletnimi dziećmi i starsi ludzie byli więzieni, jako pospolici przestępcy, wywożeni na wschód za Ural, aby nigdy więcej nie zobaczyli swojego domu rodzinnego.
Dziś oddajemy hołd pamięci i modlitwie tym, którzy zginęli, walcząc z okupantem pod znakiem swastyki, sierpa i młota. Pamięć i modlitwa są również potrzebne nam, żyjącym, oraz tym, których bezimienne groby rozsiane są na bezdrożach polskiej Golgoty — Syberii.
Ludzkie wspomnienia przechowują prawdę o tamtych strasznych czasach, nie w celu szukania zemsty, lecz aby świadczyć o prawdzie i chronić potomnych przed podobnym losem.
Mimo upływu lat Sybir wciąż tkwi głęboko w sercach i pamięci Sybiraków.
Życiorysy Bliskich
Pisząc o przeżyciach ludzi bliskich mojemu sercu, o piekle, przez które przeszli, nie sposób nie wspomnieć, choćby krótko, o samych bohaterach.
Z Archiwum Akt Nowych w Warszawie otrzymaliśmy dokument zawierający taki zapis:
ZAŚWIADCZENIE
Archiwum Akt Nowych potwierdza, na podstawie dokumentów Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej Rządu RP/emigracyjnego/ w Londynie / sygn. 31/, że w spisie sporządzonym na 1 stycznia 1943 r. dotyczącym rodzin wojskowych wywiezionych do ZSRR, pod pozycją 7698 znajduje się następujący wpis
Mielnik Anna córka Mikołaja, urodzona w 1990 roku, zmarła 13 marca 1943 roku; Aktjubińska Obłast, Kluczewoj rejon, poczta Bogusławka, kołchoz Krasnyj Kołos, posiołek Czernowodsk.
Dzieci:
Anna urodzona w 1925 roku;
Stefania urodzona w 1926 roku;
Tadeusz urodzony w 1928 roku, zmarł 21 listopada 1942 roku;
Edmund urodzony w 1932 roku;
Teresa urodzona w 1934 roku;
Mąż: Wojciech, „plut.”
Dziadzio — Wojciech Mielnik, syn Antoniego i Ewy, urodzony 23 kwietnia 1893 roku, był funkcjonariuszem Policji Państwowej w Cieszanowie.
Babcia, Anna Mielnik z domu Smoliniec, nie pracowała zawodowo. Do cięższych prac domowych oraz opieki nad piątką niesfornych dzieci korzystała z pomocy dochodzącej. Pełniła funkcję matki, nauczycielki i powierniczki swoich dzieci. Wpajała im zasady życiowe oraz dawała przykład chrześcijańskiej miłości do ludzi, tolerancji i dobroci. Wieczorami długo siedziała, cerując i reperując różne elementy garderoby.
Żaden żebrak, który zapukał do drzwi kuchennych, nie odszedł bez gorącego posiłku i odzieży.
Dzieci :
Anna, córka Wojciecha i Anny z domu Smoliniec, przyszła na świat 15 stycznia 1925 roku w Lisich Jamach jako najstarsza z pięciorga rodzeństwa.
Wychowywała się w Cieszanowie, gdzie ukończyła sześcioklasową szkołę podstawową. W 1937 roku rozpoczęła naukę w gimnazjum w Żółkwi.
Z tego okresu zachowały się dwa zdjęcia.
Dalszą naukę przerwał wybuch II wojny światowej. W 1926 roku na świat przyszła druga córka, Stefania.
Dwa lata później, w 1928 roku, przyszedł na świat pierwszy syn, Tadeusz.
W albumie rodzinnym znajduje się stare, mocno nadgryzione zębem czasu zdjęcie z Jego Pierwszej Komunii Świętej, traktowane jak relikwia.
Siedem lat przed wybuchem wojny urodził się kolejny syn, Edmund, a dwa lata później, w 1934 roku, urodziła się najmłodsza córka, Teresa.
Oczami dziecka…
Oczami dziecka widzę jasne, łagodne poranki, krople rosy na trawie w pięknym i przestronnym ogrodzie w Cieszanowie, gdzie moja Mamcia i jej rodzeństwo spędzało dzieciństwo u boku kochających rodziców.
Duży, wygodny dom z dwoma pokojami, przestronną kuchnią i sienią był miejscem, w którym czuli się bezpiecznie, miejscem spokoju i wytchnienia dla całej rodziny oraz miejscem spotkań przy wspólnych posiłkach. To właśnie tutaj młodsze dzieci urządzały zabawy, a starsze odrabiały lekcje.
Dziadzio, przedwojenny policjant, był dobrym, sumiennym i sprawiedliwym człowiekiem. Nigdy nikomu nie wyrządził krzywdy.
Jego jedynym środkiem lokomocji podczas służby patrolowej był rower, który stał się symbolem osiągnięcia wyższego statusu społecznego, podobnie jak obecnie dobrej marki samochód. Dzieci mogły jeździć rowerem tylko po dokładnym wyczyszczeniu go. Posiniaczone kolana były efektem jazdy pod ramą na wysokim, męskim rowerze.
W domu panował dostatek, ale nie było marnotrawstwa. Dziadkowie prowadzili oszczędne życie, zbierając pieniądze na zakup nowego domu, nie mogąc zdecydować się między Żółkwią a Cieszanowem.
Babcia nie pracowała zawodowo, ale i tak miała pełne ręce roboty, zajmując się piątką dzieci.
Do pomocy miała przychodzącą kobietę, która pomagała przy praniu i codziennych czynnościach.
W pamięci cioteczek i wujka pozostaje żydowski szabas, domowy jabłecznik, dzieża, zabawy w ciuciubabkę, szatkownica na korbę do szatkowania kapusty, pomidory rozkładane na werandzie, ceny jajek i cukru, domowe przetwory robione w kamionkach.
Marmoladę zapiekano w piekarnikach, ponieważ poza dużymi słoikami nie było innych naczyń na przetwory.
We wspomnieniach pojawia się jeszcze jedno zabawne zdarzenie. Jeden z synów, Tadeusz, uczeń trzeciej klasy, niezbyt przykładał się do nauki. Czarnowłosy, pucołowaty chłopiec uwielbiał biegać po ogrodzie i bawić się z kolegami. Pewnego dnia, po powrocie ze szkoły, rzucił w kąt książki i chciał wymknąć się na pole, ale babcia zmusiła go do nauki. Trzeba przyznać, że dziadkowie bardzo dbali o edukację dzieci. Mimo protestów babcia była nieugięta. Zamknęła drzwi do pokoju, w którym niesforny chłopak miał odrabiać lekcje, i zabrała się za przygotowanie obiadu.
Z zadowoleniem na twarzy przysłuchiwała się głosowi syna, dochodzącemu zza drzwi.
— Uczy się — pomyślała z ulgą. Tak trudno było zmotywować tego urwisa do nauki…
Jednak monotonny ton dziecka wzbudził jej ciekawość. Cichutko podeszła do drzwi i nasłuchiwała.
— Mamcia myśli, że się uczę, a ja się nie uczę.
— Mamcia myśli, że się uczę, a ja wcale się nie uczę — powtarzał Tadeusz płaczliwym głosem.
Mimo złości babcia zgodziła się, by poszedł do kolegów, pod warunkiem, że lekcje odrobi później.
W pamięci wciąż tkwią wspomnienia zabaw w ogrodzie oraz chwila, gdy, nieświadomi zagrożenia, machali w kierunku nadlatujących samolotów nieprzyjaciela, których piloci otworzyli ogień. Na szczęście nikomu nic się nie stało, jednak od tamtej pory stali się znacznie bardziej ostrożni. Do dziś przed oczami mają obraz spadających bomb…
W sąsiedztwie mieszkała bardzo uboga rodzina żydowska z liczną gromadką dzieci. Gdy tylko ktoś pojawiał się w ogrodzie, dzieci natychmiast podbiegały do ogrodzenia, wołając:
— Nuśty, daj gruśty… daj jabłko…
Żadne z rodzeństwa nie pamiętało, dlaczego najstarszą siostrę Nusię nazywano „Kapustą” i wołano na nią:
— „Kapusta… kapusta na zagonie”.
Dziadkowie śmiali się z tych dziecięcych psot, komentując:
— Cóż, za pomysły mają dzieci!
Niestety, czas zatarł wiele wspomnień z ich dzieciństwa, a te rozrzucone fragmenty układają się w wyraźny obraz, przypominający mozaikę stworzoną przez artystę.
Zagrabiony dom … i … droga na Sybir
Całe życie mojej rozmówczyni, cioci Teresy, naznaczone było wieloma dramatycznymi momentami, o których przez długi czas nie potrafiła mówić. W końcu jednak przełamała się i podzieliła swoimi wspomnieniami o wojennych cierpieniach, doświadczonym sieroctwie, przeżyciach na zesłaniu, pobycie w sierocińcu, śmierci bliskich oraz bezdomności.
Teraz oddaję głos cioci Teresie, która ma jeszcze wiele do opowiedzenia.
Nadeszło to, co najgorsze. Od 1 września 1939 roku trwa wojna. Miała być nierealna, odległa, miała nigdy do nas nie dotrzeć. A jeśli już, to z pomocą sprzymierzonych państw — Francji i Anglii — miała mieć krótki żywot. Nagle jednak nasze beztroskie dzieciństwo, spędzane u boku kochających rodziców w okazałym domu w Cieszanowie, oraz dalsza nauka w gimnazjum w Żółkwi, zostały przerwane przez strach, łapanki, rewizje, naloty, a później wywózki w głąb ZSRR. To w skrócie obraz tamtych strasznych lat.
Już w pierwszych dniach września naszego ojca powołano do wojska. Nikt z nas nie pamięta, dlaczego oddział, do którego został przydzielony, po dotarciu do miejscowości Mosty został rozwiązany, a ojciec wrócił do domu.
7 września wojna dotarła do Cieszanowa, a mieszkańcy nie mieli pewności co do swojego życia. Nieustanne bombardowania, spadające bomby i snujący się nad nimi niebieski dym — zapewne był to gaz. Panika ogarnęła ludność, która uciekała na łąki, nad rzekę, a niektórzy kryli się w piwnicach. Wśród nich były ofiary śmiertelne oraz ranni. Niedługo później, 12 września, Cieszanów został zajęty przez Niemców, a tuż po ich wkroczeniu rozpoczęły się aresztowania wyższych urzędników państwowych, począwszy od burmistrza i sekretarza Zarządu Miejskiego, aż po kierownika szkoły.
W obawie przed aresztowaniem i deportacją do obozu koncentracyjnego nasi rodzice postanowili przenieść się do jedynego brata mamy, który mieszkał w pobliskiej wsi Lisie Jamy.
Ryzykowali, nie zdając sobie sprawy, że ich decyzja przyniesie tak wiele cierpienia, smutku i łez — deportację, przymusową pracę, choroby i śmierć. Uciekając przed Niemcami, staliśmy się ofiarami sowieckich prześladowań, a nowe miejsce, które miało być dla nas schronieniem, zaczęło budzić negatywne emocje.
17 września 1939 roku, gdy Armia Czerwona wkroczyła na teren naszego kraju, rozpoczęła wcześniej zaplanowane „oczyszczanie terenów z wrogich elementów”.
W powietrzu unosiły się plotki o zwiększonym ruchu na stacjach kolejowych. Szeptano o przygotowywanych taborach, kratowaniu okien, budowaniu pryczy oraz wagonach zaryglowanych z jednej strony. Ludzie mieli złe przeczucia, ale nikt nie chciał myśleć o możliwych deportacjach.
Kolejne miesiące były prawdziwym koszmarem. Rodzicom często wydaje się, że potrafią ukryć pewne sprawy przed dziećmi, ale są w błędzie. Słyszeliśmy nerwowe, prowadzone ściszonymi głosami nocne rozmowy mamy i taty, w których z niepokojem mówili o rosnącej liczbie napadów i aktów skrytobójstwa, o tym, że z okolicy znika coraz więcej Polaków.
— Nie zrobiliśmy nikomu krzywdy — powtarzała mama.
— Dlaczego ktoś chciałby nas skrzywdzić? — pytaliśmy, spoglądając na rodziców…
— Nie, nam nic nie grozi… jesteśmy tu bezpieczni — uspokajali nas rodzice.
Teraz, po latach, uważam, że mój ojciec, przedwojenny policjant i żołnierz, miał przeczucie, iż w nowej rzeczywistości władza wroga może wystawić mu rachunek za jego patriotyzm i głęboką miłość do ojczyzny.
Zwłaszcza że krążyły plotki, iż NKWD korzysta z usług miejscowych nacjonalistów, tworząc długie listy „wrogów ludu”.
Być może nie przypuszczał, że tak szybko znajdzie się ktoś, kto będzie mu nieprzychylny i doniesie na nas…
To przerażające, jak wiele zła może wyrządzić człowiek w imię nienawistnej ideologii…
Pamiętam, że był czwartek, 11 kwietnia 1940 roku.
Scenariusz zawsze ten sam: noc, walenie w drzwi…
— Wpadło ich chyba pięciu. Starszy enkawudzista i żołnierze. W drzwiach stał „striełok” z bagnetem na karabinie, a drugi kręcił się wokół domu. Pozostali przeszukiwali mieszkanie, w którym oprócz mamy i ojca byli także moi dwaj bracia — Tadeusz i Mundek, ja oraz moje dwie starsze siostry — Nusia i Funia. Ich celem, przynajmniej wówczas, był ojciec — głowa rodziny. Przeszukano cały dom, wywracając wszystko do góry nogami, a po kilku godzinach Bogu ducha winnego ojca wyprowadzono na zewnątrz.
— Mimo upływu czasu nikt z nas nigdy nie dowiedział się, kto „życzliwy” zadenuncjował naszego ojca i nas.
Dwa dni później, 13 kwietnia, wyruszyliśmy w niezwykłą i dramatyczną podróż do dalekiego Kazachstanu…
A po wielu latach — z powrotem do Polski.
W nocy z 12 na 13 kwietnia 1940 roku powtórzył się ten sam przerażający scenariusz: noc, tuż po północy, złowrogie ujadanie psów w sąsiedztwie, a potem przeraźliwy łomot w drzwiach…
— Ej, ty, otwieraj — krzyknął ochrypły głos po rosyjsku, a drzwi znów zatrzęsły się od uderzeń…
Przerażona mama, wyrwana ze snu, otworzyła drzwi, przez które wpadło kilkunastu oprawców. Zaczęli przetrząsać mieszkanie, wywracając wszystko do góry nogami. Nikt z obecnych nie zwracał uwagi na nas, dzieci.
— 20 minut… tylko lub aż 20 minut dostała mama na spakowanie…
— Skariej, skariej… krzyczeli…
Co mogła zabrać biedna, wystraszona z piątką małych dzieci, nie mając żadnej szansy na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy?
Dostała tylko 20 minut… tylko…
— Strach, ten paraliżujący strach, uniemożliwiał wszelkie myślenie i działanie. W pośpiechu zdążyła zabrać jedynie to, co miała pod ręką: trochę jedzenia, kilka przedmiotów i 2 stroje krakowskie, które okazały się zbawieniem podczas zesłania i razem z nami, ze łzami w oczach, żegnała brata, ukochane strony oraz cały majątek — dorobek całego życia. Nic nie wiedziała o losie aresztowanego męża, naszego ojca.
Wioska spała, gdy wepchnięto nas na mały wóz, na którym z trudem wszyscy się pomieściliśmy. Konie ruszyły powoli w kierunku stacji kolejowej w Lubaczowie, na którym stał już pociąg z długim rzędem bydlęcych wagonów, z zebranymi po drodze takimi samymi nieszczęśnikami jak my…
Dla sowieckiej władzy zwierzęta miały większą wartość niż ludzie. Gdy mówimy o „załadowaniu do bydlęcych wagonów”, przypomina mi się, że transport bydła w tamtych czasach był luksusem w porównaniu z naszym transportem… nas… zesłańców.
Wokół słychać było płacz, krzyki, lamenty i nawoływania zagubionych ludzi.
— Marysiu!
— Władku!
— Stasiu!
— Mamo!
— Maaamo!
Dodatkowo należy wspomnieć o lawinie obelg rzuconych przez konwojentów, które zagłuszały wołania zagubionych osób.
Na stacji zatrzymano nas prawdopodobnie przez dwa dni, dowożąc kolejne ofiary nieszczęścia. Dopiero gdy perony zapełniły się tłumem, zaczęto nas „załadowywać” do przygotowanych, zniszczonych wagonów zamkniętych na zewnątrz, z małymi oknami umieszczonymi wysoko pod sufitem, zasłoniętymi deskami, które tłumiły dźwięki.
Żołnierze z trudem otwierali ciężkie drzwi wagonów i wpychali ludzi, aż do momentu, gdy całość była wypełniona, a tych, którzy nie mieli siły wejść do wagonów, chwytano i wrzucano do środka.
Pomimo krzyków i płaczu, wśród niewinnych ludzi rozległ się przerażający trzask zamykanych i zabezpieczonych żelaznymi sztabami drzwi, stukot kół pociągu, który ruszył w nieznane…
— Dokąd? — Nikt nie wiedział… a na pytania naszych mam eskortujący żołnierze odpowiadali śmiechem, rzucając przy tym stek wyzwisk w naszą stronę…
Półki, na których siedzieliśmy, były tak niskie, że wszyscy musieliśmy siedzieć skuleni, nie mogąc się wyprostować. Na środku wagonu znajdowała się dziura, pełniąca funkcję toalety. Na początku czuliśmy się zakłopotani, korzystając z tej publicznej toalety, a nasze matki, starając się zapewnić, choć odrobinę prywatności, próbowały stworzyć osłony, np. z koca. Jednak ze względu na ciasnotę, było to niemożliwe na dłuższą metę. W końcu zniknęły pierwsze opory, a potrzeby fizjologiczne załatwialiśmy na miejscu. Zaduch z otworu klozetowego i niemytych ciał wypełniał wagon, powodując brak świeżego powietrza w przepełnionym wagonie.
— Ludzie tracili przytomność, a ci słabsi umierali. Żywi siedzieli obok umierających, a wokół rozbrzmiewały jęki konających. Zapasy żywności, które w pośpiechu wzięła nasza mama, bardzo się uszczupliły. Po kawałeczku dla każdego członka rodziny racjonowaliśmy ostatnie porcje. Sąsiadom też brakowało już żywności. Każdy odczuwał głód.
Monotonny stukot kół usypiał, a pociąg jechał i jechał… Coraz dalej i dalej… Podróżowaliśmy tylko nocami, podczas gdy w dzień wagony zatrzymywały się na bocznych torach, gdzie nasi „opiekunowie” z gwiazdami na czapkach dostarczali wodę przez ułamek sekundy.
Każdy postój zaczynał się od wyrzucania zmarłych z wagonów na boczne tory… Tak wyglądał „pogrzeb” tych, którzy nie przetrwali trudów podróży… A co z rodziną? Rodzina musiała kontynuować podróż. Tych ciał nikt nie pochował, jedynie przez szpary w wagonie, spieczone wargi szeptały:
— Ojcze nasz… I … Wieczny odpoczynek…
W naszym wagonie była rodzina Białozorskich. Przed Lwowem dwóm starszym braciom udało się uciec z pędzącego pociągu. W nocy, pod osłoną ciemności, wycięli dziurę w dachu i wyskoczyli z wagonu. Próba schwytania uciekinierów przez strażników zakończyła się niepowodzeniem. Natomiast my zostaliśmy surowo ukarani — przez trzy dni strażnicy nie otwierali wagonu, nie dostarczając nam ani żywności, ani wody…
Moje starsze siostry, Nusia i Funia, dokładnie zapamiętały naszą drogę na wygnanie, którą warto opisać:
W niedzielę, 15 kwietnia dwa dni po aresztowaniu pociąg dotarł do Rawy Ruskiej. Jednak nikt nie otworzył drzwi wagonu ani nie dostarczył nam wody, której zaczęło brakować.
Przy drzwiach stali wartownicy, pilnując, by nikt nie uciekł. Zakazano nam śpiewać i modlić się głośno, aby nikt nie domyślił się, że w wagonach znajdują się ludzie.
— Kolejna stacja… Lwów — zatrzymaliśmy się tu na całą dobę.
Przesadzono nas do rosyjskich wagonów szerokotorowych. Wewnątrz zapanował ścisk, ponieważ do jednego wagonu załadowano pasażerów z dwóch połączonych, co spowodowało, że było nas ponad 70 osób.
W nowych wagonach znajdowały się trzypiętrowe prycze z desek, jednak nie było możliwości, żeby na nich usiąść, konieczne było leżenie na boku przez cały czas. Na jednej pryczy leżało nawet 18 osób. Okna były zakratowane, a jedyna możliwość skorzystania z toalety to dziura w podłodze.
— Tarnopol był kolejną stacją, na której zatrzymał się pociąg. Od tego momentu coraz częściej zatrzymywał się w pustych, odizolowanych miejscach, z dala od ludzi. W końcu przekroczyliśmy graniczną rzekę Zbrucz, żegnając ukochaną Ojczyznę z bólem serca i wjeżdżając do Rosji.
— Piątego dnia naszej tułaczki prawie nikt nie miał już nic do jedzenia, a brakowało nam także wody. Pociąg zatrzymał się w Płaskirowie na Ukrainie, gdzie przez cały dzień dostaliśmy zaledwie trzy wiadra wody na wagon.
— Następnego dnia, w ulewnym deszczu, pociąg dotarł do Kijowa. Nie otrzymaliśmy wody, więc każdy, kto mógł, łapał deszczówkę do picia. W nocy obudzono nas i podano wiadro niesmacznej, rzadkiej zupy na cały wagon. Drzwi wagonu były stale zamknięte od zewnątrz. Brak świeżego powietrza, smród z dziury klozetowej i zaduch były nie do zniesienia. Wszy nas oblazły i dawały się we znaki.
— Dotarliśmy do Kurska, a następnie do Worońca. Tutaj dostaliśmy obrzydliwą, brudną i cuchnącą naftą wodę do picia. Pociąg jechał głównie nocą, a w ciągu dnia zatrzymywał się na poboczu. Przekroczyliśmy Wołgę, jednak pociąg został skierowany z powrotem do Kijowa z powodu zmiany trasy podróży.
Na każdym przystanku bezskutecznie prosiliśmy wartowników o wodę, lecz byli nieugięci.
— Pociąg zatrzymał się w Jekaterynówce, a następnie na dużej stacji w As Karas, jednak nadal nie otrzymaliśmy wody. Wieczorem dotarliśmy do Saratowa, gdzie po raz pierwszy od 9 dni dostaliśmy wodę i twardy, kwaśny chleb.
— Przemierzaliśmy puste, monotonne równiny, gdzie nie było żadnych osad ani domów.
— W nocy przejechaliśmy przez małe miasteczko Uralsk, a następnie rzekę Ural, by dotrzeć do Azji. Przywitały nas stepy, gdzie pasło się bydło i kwitły dzikie kwiatki.
Pociąg kontynuował podróż bez zatrzymywania się, aż dotarliśmy do Ałgi w Kazachstanie.