E-book
11.03
drukowana A5
59.28
Pomorzanie

Bezpłatny fragment - Pomorzanie

Tho Tihovo


5
Objętość:
333 str.
ISBN:
978-83-8155-826-6
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 59.28

Jam Paweł Wasiak, zrodzony dnia 05.05.1982 roku w Białogardzie, z matki mojej Machcińskiej vel Machczyńskiej alias Wachczyńskiej vel Wakczyńskiej, z rodu Wake pochodzącej, od Kazimierza Walentego Wake, przybyłego do miejscowości Świętno, parafii Kębłowo, roku być może 1717, z pnia którego idą Wakczyńscy piwowarzy, mistrzowie wolnomularzy w Berlinie, właściciele kopalń w Bawarii lubo wynalazcy, którzy to genetycznie spokrewnieni są z klanami szlachty szkockiej, walijskiej lubo irlandzkiej, co ich przodkowie Templariusze z rodu Wake, w ziemi świętej swój herb na kamieniu fatimidowym wyryli, znacząc: „Sir Hugh był tutaj”. Zaś książę angielski Edmund z Woodstock, młodszy syn króla Edwarda, przyrodni brat króla Edwarda II, poślubił po roku pańskim 1325, Małgorzatę Wake, córkę Lorda, Tomasza Wake. Przeto wszyscy idą od Herewarda Wake, tego, który walczył przeciw Normanom, jako ostatni „angielski mężczyzna”.

Przeto Jam potomek Generosusa Wawrzyńca Piotra Wakczyńskiego — pisarza dworskiego i żony jego Gnosam Józefy de Kolczyńskie, z której to zrodzony został Mikołaj Michał Wakczyński roku pańskiego 1814, w parafii Wola Trutowo, w ziemi dobrzyńskiej.

Jam potomek gospodarza — sołtysa Wojciecha Wasiak, zrodzonego w Sławęcinie roku pańskiego bodaj 1787, w dawnej parafii Sławoszew, dziś parafii Grabów w ziemi łęczyckiej przynależnej. Jam prawnuk Józefa Wasiak, którego żona, a ma prababcia Genowefa Łukomska, idzie od Generosusa Wojciecha Łukomskiego i żony jego Gnosam Agnieszki Jaranowskiej, których to potomstwo w ziemi łęczyckiej na początku XVIII w. osiadło, krwi przodków Bałtów R1A-Z92, Z280 reprezentujących. Podług Heroldii herbu Drya, zaś względem papierów Szeligami być powinni.

Jam ubogi syn ziemi białogardzkiej, Jam niesforny syn tychowskich szkół, pełen wdzięczności i serdeczności dla ludzi tamże żyjących, przeto imże uniżony, jako członek Zachodniopomorskiego Towarzystwa Genealogicznego „Pomerania”, niżej, czynię:

Działo się to może w roku 1102.

— Gościwuju! Nie zdążymy przed zachodem słońca dojechać wozami do Białego Grodu, bramy tego królewskiego dworzyszcza zamykane są z wieczora. Musimy zatrzymać się w karczmie, tuż przy Jeziorze Dobrowieckim.

— Żyrosławie! Twoja słowiańska troska o nasz dobytek nigdy nie umknie twej uwadze, konie mamy już zmęczone, wozy trzeszczą, a po załadowaniu się solą w Colobregu, czeka nas jeszcze daleki powrót, z powrotem na południe.

— Rozejrzyj się dookoła, tu wszędzie, to ziemia naszych słowiańskich przodków, teraz jesteśmy w Mandleti — w krainie mglistej, cichej lubo gajowej, w której moc naszych modlitw do naszych bogów ma znaczenie. To miejsce od zawsze było otoczone ciszą i energią od naszych bóstw.

— Mój panie! Czy słyszysz ten piękny, kobiecy śpiew, dochodzący z głębi tego świętego gaju Mandleti, brzmi jak:

Czarodoro Drago Jarga

Nigdy żem w życiu nie słyszał tak pięknego głosu, który powtarza w kółko słowa tej pieśni, czuję mój panie, jakby całe zmęczenie z naszej podróży odpływało ode mnie, bezpowrotnie! Ta leśna cisza, niesie te słowa wprost do mojego ciała i duszy!

— Mój sługo! Zachowaj ciszę, tu, w tym świętym gaju w Mandleti, znajduje się Bożnica — tu przebywają nasi słowiańscy bogowie. Tam w środku lasu ręką samych bogów wzniesiona z dąbrowy, otoczona parkanem, mająca dwie brony, warowne, wstępu broniące bramy. W środku tejże Bożnicy wysoki ku niebo, ogromny, stary, zieloną jemiołą obrosły dąb, a dookoła niego posągi słowiańskich bóstw. Nie wolno chłopcze jej skalać ludzką krwią z nieprzyjaciela naszej ojczyzny lub wiary. Toż to święte miejsce.

Ta pieśń, którą słyszysz, te słowo Czarodoro, pomoże tobie przekroczyć własne słabości i ograniczenia, wyjdziesz z każdej ciężkiej sytuacji, nie będziesz negatywnie nastawiony, a twój umysł będzie jasnowidzeniem i przenikliwością obdarzony.

I gdy usłyszysz słowo Drago, to za pomocą snów i wizji znajdziesz same najlepsze rozwiązania, pogłębisz swą miłość i zrozumienie do kobiety!

A Jarga odrodzi twe siły witalne i obudzi twe zamiłowania! Pozbawi z twego życia przykrych zdarzeń.

Ta agma, to ogień chłopcze, a zarazem moc, magia i zdolność czynienia. To święta runa naszych przodków, Wenedów. Dźwięk mowy i magiczny znak. Tam w tym gaju, żercy i kapłanki, dzięki tym dźwiękom wpływają na nasze życie i uwalniają w nas nieznane nam siły. To szczęście chłopcze, żeś usłyszał te święte słowa. Teraz obudzisz w sobie to, co nieznane, a zarazem z mocy i magii powstałe. Twa dusza znajdzie ukojenie, a rozum jasnowidzenie. Powiem tobie w tajemnicy, że gdy byłem młody wiekiem i podróżowałem z mym dziadem tą drogą, przez te święte gaje, to samo żem słyszał i wtedy zrozumiałem, że będę kupcem, tak jak moi słowiańscy dziadowie. Ty chłopcze, też zrozumiesz, jaki będzie cel twego życia i wędrówki. To nie przypadek, żeś to usłyszał.

Pamiętaj, że by wejść do świętego gaju musisz być oczyszczony, inaczej sprowadzisz na siebie gniew zamieszkujących go duchów. Nigdy tam nie ścinaj drzew, nie wypasaj zwierząt, nie poluj i nie zbieraj runa leśnego! Lecz gdy niegodziwiec tam się skryje, będzie nietykalny dla nikogo, nic mu nie będzie groziło z rąk ludzi, do czasu opuszczenia gaju, bom jak wspomniał nie wolno przelać tam krwi. Po zmroku tam nie wstępuj, boć to czas dla demonów i dusz przodków!

— Biada temu, kto naruszy spokój i ciszę, te lasy znają historię naszych władców, wcześniej minęliśmy Borislaw — nazwany tak na cześć naszych władców Bolesławów, potomków Mieszkowych.

— Gościwuju! Biały Gród nigdy nie był zdobyty, Słowianie powiadają z żartem, że murami przypomina starożytną Troję, a wrót do grodu strzegą najlepsi wojowie.

— Tak, to prawda, silny to gród i bogaty, nigdy nie zdobyty, a i trzymający do końca wiarę naszych przodków, powiadają, że Biały musi ulec chrześcijaństwu, w przeciwnym razie Boża kara ich Boga Chrystusa spadnie na tę krainę.

— Dziwny ich ten Bóg panie, mordują, gwałcą, plądrują, złota zamykają w skrzyniach pod łańcuchami, a to wszystko w imię ich wiary chrześcijańskiej.

— Widzisz Żyrosławie, my Słowianie nie znamy kradzieży, oszustwa i nie zamykamy swoich domów ani niczego w nich. A wśród chrześcijan są złodzieje, których karze się, wieszając ich na szubienicy. Stąd też nasz opór wobec nowej religii, a i nasze obyczaje były i są lepsze niż chrześcijan.

— My żyjemy w zgodzie z naturą i sercem słuchamy tego co dobre, nie potrzebna nam wiara, której przedstawicielami są złodzieje lubo mordercy.

— Gościwuju, a co na to bogaci mieszczenie w Białym?

— Nigdy nie przyjmą nowej wiary, sądząc po misjach chrystianizacji w innych grodach, wprowadzą do Białego niemieckich kolonistów, a to młodzieńcu doprowadzi do zniszczenia nas Słowian i całych lechickich grodów.

— Ta ich podstępna wiara, to oszustwo i chęć przejęcia przez ich panów naszych osad.

— Żyrosławie, nasi przodkowie Wandalowie mieszkali nad Bałtykiem już w czasach rzymskich, to po narodzinach ich Boga — Chrystusa, a ich bracia Goci zbudowali tutaj w okolicy wiele kamiennych kręgów, byśmy mogli cieszyć się dobrą energią i zdrowiem.

— Musimy walczyć z ich wiarą i chronić ziemie naszych przodków, gdy będziemy wracać zatrzymamy się w Tichow, by złożyć ofiary na pomniku — kamieniu dla naszego boga Trygława, by chronił nas Słowian, od tych podstępnych zapędów chrześcijan.

Tam leży kamień, duży, długi i szeroki. To pomnik dla boga pomorskiego Trygława. Rokrocznie zbierają się tam żercy — kapłani Trygława i odprawiają obrzędy ku czci bożka. Główne święto obchodzimy chłopcze jesienią, po żniwach. Tysiące oddanych temu bogu, ze wszystkich stron Pomorza przybywają, by oddać pokłon swemu bóstwu i prosić go o dalszą opiekę i bogate plony.

Słowiańscy mężczyźni przychodzą do Tichow ubrani w siermięgi, przepasani kolorowymi pasami, a i niekiedy Żyrosławie przyłączały się do nich kobiety noszące na głowach naczółki, na które zawieszały brązowe i srebrne kabłączki skroniowe, przyodziewały się one w barwne, pasiaste stroje.

W Tichow zawsze panował świąteczny nastrój, radość, dzień pełen napięcia i wyczekiwania. Tłumy mój sługo gromadzą się naokoło wielkiego kamienia ofiarnego. W powolnym, uroczystym pochodzie kroczy siedmiu żerców. Przechodzą przez krąg ludzki, a potem zasiadają oni na kamieniach otaczających półkolem ołtarz ofiarny. I w poważnym skupieniu przygotowują się do ofiary.

W pewnej chwili chłopcze, pierwszy żerca podnosi rękę do góry, na ten znak tłumy wokół kamienia uciszają się, a wszyscy żercy wstają. Potem jeden z nich bierze pęk kłosów pełnych ziarna i krocząc obok głównego żercy, zanosi do kamienia. Kapłani podejmują hymn i śpiewają go w czasie ceremonii dokonywanej przy ołtarzu.

Trygławie! Władco potężny,

Który dajesz życie, plony!

Pomorzanów szczep nasz mężny

Cześć ci składa i pokłony


My, słudzy, ciebie wzywamy:

Przyjdź dziś do nas w dzień radosny,

Bądź dziś, ogniu święty, z nami,

Świeć i grzej na znak miłości.


Przyjm łaskawie żertwę naszą

Nie gardź zbożem z naszych łanów,

Obdarz hojnie chlebem, paszą —

Słuchaj prośby wszystkich klanów,


Wstrzymaj wojny, głód, pożogę,

Ześlij pokój, chleb, dostatek,

Łagodź gromy, zimy srogie,

Dzierż opiekę ojców, matek.

W chwili kiedy rozbrzmiewa prośba o święty ogień, pierwszy żerca bierze do ręki żelazne krzesiwo wraz z hubką i rzuca iskrę na snopek kłosów. Gdy na kamieniu ofiarnym błyszczy płomień, radość ogarnia zebrany tłum. W tej chwili bowiem staje między nimi Trygław! I spogląda na nich ognistym okiem.

Rozpoczyna się pochód dziewcząt. Podchodzą trójkami, ubrane w lniane sukienki, przyozdobione kolorowym haftem, a na głowie mają korony-wianki z kłosów żyta. Dziewczę idące w środku trzyma mały snopek, związany z kłosów żyta, pszenicy, owsa i jęczmienia. Dziewczyny towarzyszą jej u boku niosąc duże bochny chleba.

Podchodzą do ołtarza i dary swe oddają kapłanowi, który kładzie chleb na krawędzi ofiarnego kamienia, aby dotykały go języki świętego ognia, a snopki rozwiązuje i rzuca w płomień.

Dziewczęta, Żyrosławie, w liczbie kilkudziesięciu, zostają do Tichow przysłane z różnych osiedli. One same ścinają ofiarne zboże, one je wiążą i noszą do gumien, im też przypada w udziale zaszczyt złożenia hołdu przed obliczem płonącego bóstwa. Idą i śpiewają słowa pieśni dożynkowej:


Plony niesiemy, plon —

Dary z wszystkich stron.


Gdy kończy się pochód i gdy kapłani odśpiewają pieśni, główny żerca urzędujący przy kamieniu — ołtarzu poczyna rozdawać zebranym chleb ofiarny. Wszyscy przy obrzędzie zasiadają na murawie i jedzą go, a jest to święta uczta, łącząca wszystkich wiernych.

Potem zaczyna się zabawa, do późnej nocy. Wtedy to chłopcze, młodzież nasza bawi się. Śpiewom i pląsom nie ma końca! Oj powiadam tobie, że od kamienia wtedy bije gorąco, snadź istotnie płomienisty bóg na nim spoczywał!

— Młodzieńcze, widzisz w oddali wodę i wrzosy?

— Tak panie.

— To jesteśmy już w naszej „Jeziorowej Karczmie” nad Jeziorem Dobrowieckim. Mapy Żyrosławie mówią, że szlak którym podążamy, był znamy już w czasach rzymskich, ludy nasze transportowały tą drogą bursztyn, sól i ryby.

To dobra droga, utwardzona, szybka, a podróż na Pomorzu przez lasy chroni nas przed palącym słońcem, nasze konie w upale miałyby zbyt ciężko w drodze powrotnej. Nasz los ciągle taki sam, załadować się solą i suszonymi rybami w Colobregu, a potem wrócić się do Białego i Barwitz i dalej w stronę Gniezna, a potem aż po Śląsk.

— Panie nigdy w życiu nie widziałem tak wspaniałych lasów!

— Żyrosławie, to lasy królewskie, biada temu, kto podniesie na nie rękę. Pamiętaj tu w okolicy wiele dębów, a dąb to symbol królewszczyzny Słowian.

U naszych przodków zawsze powiadaliśmy, że dąb to dub, tak jak Dubrava, czyli las, a miejsce o rodowodzie królewskim. My zawsze honorowaliśmy dęby, jako królów lasu.

— I była Żyrosławie legenda, że tam za Borislawem była w lesie osada, zwana Dobrowo, Małe i Duże Dobre, bo matka Chrobrego zwała się Dobrawa, Niemcy mówili na nią Dobra. Pamiętaj szanuj królewskie dobro Słowian.

— Chłopcze, zatrzymaj konie i wozy, w karczmie przenocujemy, nasze konie zostaną napojone i odpoczną, a my skosztujemy szlachetnego trunku, z tutejszych lasów miód ma moc! Po kilku kubkach będzie nam się lepiej słuchało dziwacznych opowieści innych wędrowców.

— Dajże koniom porządnie się napoić w jeziorze, a potem niechaj odpoczywają w stajni za karczmą z sianem pod głową, puste wozy zostaw wzdłuż drogi do Białego.

Karczma drzewem budowana, przy Jeziorze Dobrowieckim, naprzeciw wiele starych dębów. Dwoje wrót, jedne od drogi do Białego, drugie tylne z dostępem do jeziora, w tej karczmie trzy izby, w jednej gospodarz z rodziną, a w drugiej wielka powierzchnia dla przybyszów z dostępem do jadła i picia, w trzeciej nocleg. Ławy koło ścian i przy piecu, dla tych, co w zimie wędrują.

Podłoga i powała z drzewa ułożona. Za karczmą obora i stajnia, drzewem w słupy zarzucona, wszędzie słoma. Komin z gliny lepiony. Naprzeciw karczmy spichlerz. W sieniach odbywa się gotowanie i piec piekarski ma swe miejsce. Dookoła wielkiej izby beczki z trunkami. Z przodu wielkie podwórze i pomnik Trygława o trzech głowach i trzech obliczach, a wysoki na wzrost dużego mężczyzny, z mieczem w ręku i napisem na nim: chalybus eburnus. Trzy okna patrzą na drogę do Białego.

— Chłopcze? Wykonałeś zadanie?

— Tak panie.

— Więc idziemy do karczmy na jadło i picie. My Słowianie lubimy tradycyjne potrawy, przysmak to kapusta z grochem i suszone mięso. Mamy wolną ławę z lewej strony izby, siadaj ino młodzieńcze, a jam zajmę się jadłem i piciem dla nas.

— Gospodarzu Radogoście! Dla mnie i mojego towarzysza kapusta z grochem, suszone mięso i dobry kubeł miodu pitnego.

— Już się robi Gościwuju!

— W zamian przyjmij zdrową, lisią skórę!

— Obyś panie ponownie nie spił swego młodego towarzysza! Rano po wschodzie słońca bramy Białego ponownie zostaną otwarte, a w południe ma odbyć się na forum grodu narada między władcami grodu, wojami, a mieszczanami, co począć panie w obliczu nieuchronnej wojny z wojskami przeklętych chrześcijan.

— Gospodarzu, dobrze żeś nam to mówisz, musimy usłyszeć jakie zapadną decyzje. My Słowianie powinniśmy stanowczo odpierać próby podbicia nas i chrystianizacji naszej wiary.

— My nie chcemy ich nawracania, będziemy musieli stoczyć walkę w obronie naszej samorządności lubo religii ojców.

— Gościwuju! Wojna będzie nieuchronna, Bolesław Krzywousty, jak i jego ojcowie, zdradzili nas Słowian, przyjmując podstępne chrześcijaństwo. Wstyd panie, że z naszej królewszczyzny zrodzili się synowie Piastowie, którzy zapomnieli o naszej wierze i przodkach.

— Radogoście! Mieszko I przyjął ich wiarę, a teraz jego potomkowie w imię władzy, pieniędzy i tytułów niszczą naszą wiarę, naturę i grody. O biada nam, przyjdą koloniści niemieccy, a potem chrześcijaństwo, by rozbić naszą wspólnotę i siły.

— Musimy być pełni nadziei, że rada Białego sprosta wzywaniu i obroni się przed przyjęciem chrześcijaństwa, w przeciwnym razie Krzywousty nas zniszczy!

— Nasz los gospodarzu będzie w rękach Trygława!

— Chłopcze! Podejdź no po jadło i picie!

— Już się robi panie.

— Gościwuju, czy w tych lasach, tak jak u nas na południu grasują smoki Kraka?

— Żyrosławie najedz się w spokoju i napij, a po naszej prawej stronie siedzi strażnik tych lasów, co ma wiedzę większą niż nie jeden z tych przeklętych kapłanów chrześcijańskich, chcesz historii o słowiańskich smokach, to będziesz ją miał, zjedz, a potem pytaj się strażnika, co nasi przodkowie robili w dawnych czasach, w wiekach Rzymian i wojnach z naszymi Sarmatami.

Ów strażnik lasów odziany był w długą szatę z białego płótna, by był wolny od wszystkich przeszkód. Płótno było zdobione czerwonym haftem u góry, po to by symbolizować ogień słońca, krew oraz uosobić siły życiowe i męską energię.

Dół płótna na przemian zdobiony nićmi ciemno niebieskimi i zielonymi. Symbolizowało to niebo i wodę, a noszący szaty nie ginął od szalejących żywiołów. Zielony natomiast jako symbol roślinności i fauny, chronił noszącego od ran.

Strażnik nosił długie, białe włosy, a grzywka opadała na jego wielkie, zielone oczy. Na piersi wisiał starożytny talizman z orłem białym. Buty wysokie do kolan, skórzane, w kolorze brązowym.

— No Żyrosławie! Prędko idź no do strażnika Widuna, chciałeś słuchać opowieści o smokach, lubisz tego z grodu Kraka, a jam powiadam tobie, że strażnik zna i lepsze historie.

— Usiądź chłopcze przy mnie. Czy wiesz, że Smoki to tradycja i kultura naszych przodków?

— Widunie! Na południu, w grodzie Kraka, tamże żyły smoki.

— Żyrosławie! Słuchaj teraz uważnie, to co opowiem tobie, to historia przekazywana od wieków przez naszych przodków Gotów i Wandalów:

Jak to liczą chrześcijanie, w II stuleciu po narodzinach ich Boga, Chrystusa. Nasze plemiona jak Sarmaci, Alanowie, Jazygowie i Scytowie walczyli z Rzymem. Wojna toczyła się na wschodnich ziemiach.

Było wśród nas wielu wspaniałych jeźdźców i wojowników. Ale zostaliśmy pokonani przez Marka Aureliusza. Wówczas wziął do niewoli trzy tysiące naszych sarmackich wojowników. Rzym wówczas praktykował stacjonowanie obcych wojsk w najbardziej odległych placówkach ich imperium. Dlatego wysłał naszych sarmackich wojowników do Brytanii.

Nasi wojowie stacjonowali w sarmackim kontyngencie, w forcie Camboglanna — tam gdzie odbyła się ostatnia bitwa króla Artura przy Camlan. Część naszych przeszła do garnizonu przy „Wielkim Murze”, zbudowanym przez Cesarza Hadriana. Schronili się tam przed Piktami z dalekiej północy, a władali językiem Celtów.

Nasi Sarmaci umocnili się w Brytanii przez silne relacje i wspólne interesy, pozwolono nam zachować własne zwyczaje, bogów, tradycje i praktyki religijne. To my Sarmaci czciliśmy miecz, który utknął w kamieniu.

Tam na ziemi Celtów, nasi wojownicy walczyli pod przywództwem rzymskiego oficera, zwanego Lucius Artorius Castus, był on zaprawionym prefektem VI Legionu Vecxtrix, wyróżnili się oni w kampanii przeciw plemionom z terenów starej Kolchidy.

Nasze oddziały sarmackie walczyły w Brytanii pod szyldem wietrznym w kształcie smoka, zwanym Draco. Było słychać ryk, gdy szli do walki. Nasi wojowie zawsze byli ostrzy i dumni.

Nasza potęga, wiara i tradycja wpłynęły na króla Artura, który prowadził nasze sarmackie, zmontowane oddziały pod banerem smoka, z naszej sarmackiej tradycji — Artorius udowodnił swoją wyższość przez wyciągnięcie miecza z kamienia, zwanego Excalibur.

— Pamiętaj Żyrosławie! Broń Artura miała sarmackie źródło, starą nazwą tego miecza jest Caliburn. Nasi sarmaccy kowale z Kaukazu, znani jako Kalybes, kuli miecze dla wojowników zza mórz.

— Dlatego Żyrosławie przed tą karczmą stoi pomnik Trygława z mieczem w ręku, a napis na tej broni głosi: chalybus eburnus. To my Sarmaci stworzyliśmy legendę o królu Arturze, a nasi sarmaccy rycerze, to w rzeczywistości „Rycerze Okrągłego Stołu”.

— Zapamiętaj Żyrosławie! Przed Sarmatami w Brytanii nie było kultu smoka!

— Widunie, a dlaczego to Trygław trzyma ten miecz w ręku?

— Młodzieńcze, to kolejna stara historia z dziejów naszych przodków. Mawiali, że:

chrześcijanie określili Bitwę pod Hadrianopolisem w roku 378 po urodzeniu ich Boga Chrystusa. Nasi Żyrosławie, zwali się wówczas barbarzyńcami, w tamtych czasach przybyliśmy w pobliże stacji Nike, ich cesarz z bezmyślnym impetem zdecydował się na atak od razu, co doprowadziło do takiej pomyłki, że ich korpus nie przekraczał dziesięć tysięcy ludzi.

Nasza lewa flanka rozszerzyła się do sarmackich domów — wagonów. Część kawalerii została przytłoczona i pobita. Powstały takie chmury pyłu, że nie było możliwości zobaczyć niebo. Rozbrzmiały straszne krzyki, w konsekwencji, rzutki, które niosły śmierć po każdej stronie, osiągały swój cel, spadając ze skutkiem śmiertelnym. Nikt nie mógł ich wcześniej dostrzec, by ustrzec się przed nimi.

W między czasie Goci powrócili z Alatheusem i Sophraxem, a z nimi batalion Alanów, schodzący z gór jak piorun, szerzyli zamęt i rzeź wśród wszystkich — napotkanych w ich błyskawicznym szarżowaniu.

Potem Dajbog i Stribog wyciągnęli ciało cesarza rzymskiego Walensa z budynku podpalonego przez Gotów. Następnie przez chwilę stali w kręgu wokół zabitego władcy. Svarog umieścił miecz w ziemi, reprezentując naszych sarmackich bogów wojny — Jarilo i Triglav.

— Długo po tamtych wydarzeniach mawiano Żyrosławie o tym zwycięstwie przywołując słowa:

„Ja jestem Perun, jeździec Alanów, nazwany na cześć naszego Boga grzmotów i błyskawic. Jadę na południe Dunaju spotkać się z naszymi sojusznikami Gotami, by jechać przeciw ich cesarzowi Walens, w stronę bitwy przy Hadrianopolis”.

— Oj Gołowąsie, to było wspaniałe zwycięstwo naszych przodków, pokonaliśmy ich cesarza.

Musisz to zrozumieć, teraz gdy chrześcijanie chcą upadku naszej religii i kultury, musimy się bronić, musimy Żyrosławie ponownie wygrać!

W przeciwnym razie nic tu się nie ostanie, zniszczą grody, obrabują ludy i zaprowadzą swoje podłe rządy!

Tam, w dawnych czasach, nasi przodkowie wygrywali, bo łączyli swoje siły przeciw wspólnemu wrogowi, teraz chłopcze jesteśmy podzieleni, Krzywousty pragnie korony króla, zrobi wszystko, by nas tu na Pomorzu chrześcijanom oddać. Tytuł jest dla niego ważniejszy, chce pójść śladami swoich dziadów Mieszka II i Chrobrego.

— Gościwuju! Pozwól mi zabrać twego sługę do mej chaty, tam z tyłu za karczmą i jeziorem, na wrzosowiskach. Krótka droga, prędko będziemy z powrotem!

— Widunie! Twoje życzenie będzie spełnione, tylko nie zamęcz chłopaka, tymi swoimi opowieściami! Przed nami jutro jeszcze długa droga, a rano trzeba się zbudzić.

— Chłopcze, chodź no ze mną, do mej chaty, tam na miejscu wiele mam jeszcze tobie do opowiedzenia, a gdy zobaczysz mą chatę, to opowiem, jak mieszkali nasi słowiańscy przodkowie, dawno temu, tam na stepach przy Morzu Czarnym.

— Widunie! Nie tak prędko, biegnę już!

Wyszli z karczmy tylną bramą, szli początkowo przez gęstwiny cisów, jałowców, wśród mokradeł. Minęli skarpę ze starymi dębami, z daleka na niewielkich wzniesieniach widoczne były stare kopce, w których pochowani zostali starzy Słowianie — pierwsi osadnicy na tych ziemiach.

Podczas ich marszu do chaty strażnika, towarzyszyły im w górze orły białe, krążyły nad ich głowami i czubkami starych drzew, przypominając o przodkach Słowian i właściwej drodze do leśnej chaty Widuna.

Minęli orle gniazdo na olbrzymim świętym dębie, a oczom Żyrosława ukazało się wzniesienie, a na nim niska, podłużna chata strażnika, z dwoma oknami i niewielkimi drzwiami wejściowymi, dach był płaski. Dookoła było pełno wrzosów, ziół i niskich traw, wszystko to w połączeniu z nadnaturalną ciszą i zapachem roślin, sprawiało, że człowiek doznawał w tym miejscu specyficznej harmonii duszy z naturą, głos serca był bardziej wyczulony na wszelkiego typu energie i zrozumienie, bez wypowiadanych słów.

— Strażniku, wiele wędrowałem z mym panem po różnych krainach i ziemiach, ale takiej chaty, jak twoja nigdy żem nie widział! Nigdy bym nie wyśnił tak wspaniałego miejsca! Te zapachy ziół i ta cisza, to baśń, która rodzi się w mej głowie!

— Wejdź no chłopcze przez próg mych drzwi. Siadaj przy oknie, mam tobie jeszcze wiele do opowiedzenia. Jest pewna tajemnica, którą musisz poznać. Ale za nim do tego dojdziemy, zjedz trochę białych jagód — nie ma nic zdrowszego z tychże lasów!

— Widunie, dlaczego twoja chata jest taka nietypowa, inna niż wszystkie inne?

— Dla mnie tradycja naszych przodków Słowian jest najważniejsza. Zbudowałem chatę, by wrócić w pamięci do tych odległych czasów, z powrotem, tam do stepów, gdzie żyli nasi przodkowie.

A było to chłopcze tak:

Tysiąc lat po upadku Imperium Asyryjskiego, po śmierci ich króla Esarhaddona i Ashura — Banipala, długo po zniszczeniu asyryjskiego miasta Nineveh. Sarmaccy łucznicy konni i ułani, jak Stribog i Dajbog, żyli w ich domach — wagonach na stepach.

Sarmackie terytorium było na wschód od Dunaju i na południe od gór Uralu. Długo po śmierci króla Scytów — Partatua i jego pół — asyryjskiego syna — księcia Madyasa, Sarmaci z ich krewnymi Saka, dotarli do Krymu.

Część Sarmatów była hodowcami bydła. Część naszych plemion pozostała nadal koczownikami, przenosząc stada z pastwiska do pastwiska. Niektórzy wciąż zbierali swoje plony zbóż i byli rolnikami — farmerami.

— Pamiętaj Żyrosławie, to nasi przodkowie udomowili konie!

Nasze sarmackie konie bojowe mogły ponieść ich jeźdźców na ponad sto mil w ciągu jednego dnia. Potrafiły trzymać tępo dziesięć dni z rzędu. Na najazdy były używane extra konie, zwierzęta były małe, ale mocne! Potem nazwano je kucykami Mangoł. Nasi scytyjscy przodkowie grzebali swoich wojowników z razem z końmi, by te służyły im po śmierci, ale potem Żyrosławie, Sarmaci już tego nie praktykowali.

— Powiadam tobie Żyrosławie, że nasi przodkowie, tam na stepach, w dalekiej przeszłości toczyli wielkie wojny i je wygrywali. Mieliśmy dobrze wyszkolonych ułanów, żyliśmy w starożytnych czasach na terytorium pomiędzy Wołgą, a Donem. My Wenedowie żyjemy wzdłuż Wisły, aż po Bałtyk, a jesteśmy potomkami tych walecznych ułanów ze stepów.

Nigdy nie zapomnieliśmy starożytnej sztuki walki w boju z końmi, a w Białym mamy wielu dobrych łuczników, ułanów i innych wojów. Niech Krzywousty będzie świadom, że będzie walczył ze swoją własną historią i bronią! Przeciw własnemu duchowi naszych wspólnych przodków!

— Młodzieńcze tutaj czuję się jak w domu Słowian. Wziąłem ciebie do mej chaty byś obaczył te wielkie orły białe, które przelatywały nad naszymi głowami. Tam, dawno temu, gdy nasi słowiańscy bogowie chodzili po Ziemi, Lechici mawiali, że słowiańska dusza jest jak orzeł biały, jest duchem naszego państwa.

— Tam, w czasach naszych przodków, Lech siedział na królewskim tronie, wykonanym z czystego złota, wszędzie na jego szatach były emblematy orła białego, to on trzymał zespół sędziowski.

— Sam chłopcze widziałeś po drodze te wielkie orle gniazdo na starym dębie. Pamiętaj, że po wielkiej powodzi Deukalion odbudował Grecję, ziemię Hellenów, a tam blisko niego był nasz pierwszy władca Lechitów — Lech. On założył Lechię w osadzie zwanej Gniezno, oznaczającej orle gniazdo. Znalazł on młodzieńcze wspaniałego orła białego na szczycie drzewa dębowego, opiekuna gniazda.

— To Lech założył swoją warownię i kult w centrum orlego gniazda i przyjął orła białego jako godło swego ludu. Słyszałem Żyrosławie, że lubisz opowieści z południa o smoku z grodu Kraka?

— Muszę tobie powiedzieć, że Krakus był posiadaczem tego państwa, a mówili o nim Lech — w sensie oba. Krakus założył miasto Kraka, prawdziwej stolicy naszego państwa, a zdobył chłopcze ten tytuł właśnie przez aktywacje smoka rezydenta — Smoka Wawelskiego. A ten stwór jest narodowym smokiem naszego państwa. Znajduje i opiekuje się narodowym pępkiem naszego królestwa.

— W naszej pamięci, w pamięci tych lasów przetrwała wiedza, że Krak pochodził od Krakuli, a jego imię po dziś dzień oznacza drzewo dąb, to był ten, który przewodzi, on był ojcowski nad wszystkim. To byli nasi dawni Herukas!

— O Żyrosławie! Jeśli w tobie, czy w innym człowieku płynie słowiańska krew, to gdy przyjdziesz tu, to, to coś słowiańskiego wibruje w twej istocie, chwyta twoje ciało, emocje, umysł i potrząsa nim — gdy tylko ta słowiańskość obudzi się w tobie, to możesz stanąć razem z Krakiem i Lechem i wszystkimi twoimi słowiańskimi przodkami przy naszym pępku — na Wzgórzu Wawel!

— Czy ty chłopcze rozumiesz po co jam tobie, to wszystko opowiadam? Czy teraz rozumiesz przyszłe zamiary Krzywoustego? Przekazuję tobie wszystko byś zrozumiał, po co Krzywousty przybędzie tutaj razem ze swoim wojskiem lubo kapłanami.

Muszę tobie opowiedzieć jedną z tutejszych tajemnic, byś to w pełni zrozumiał.

— Czy ty Żyrosławie choć trochę zrozumiałeś, to co jam tobie próbuję przekazać? Mówię to, boć nadzieja zostanie tylko w takich jak ty! Nie zdołamy się obronić przed Krzywoustym, a przeklęci kapłani wiary krzyżowej wymażą naszą historię, a my strażnicy musimy przekazać, to wszystko, co wiemy, by nigdy wiedza o naszych przodkach nie przepadła!

— Chłopcze, gdy tutaj nas już nie będzie, rozpowiadaj toć wszystko com tobie powiedział.

— Dobrze Widunie, tak uczynię, a co za tajemnicę chciałbyś mi wyjawić?

— Słuchaj mnie dobrze, byś wiedział, co znaczy ta ziemia, ten Biały Gród. My tu na tej ziemi pomorskiej już od dawna znamy zamiary Krzywoustego. On chcę zdobyć nasz gród Biały, by zostać królem.

— Żyrosławie powiadam jam tobie, że on chce zdobyć to, co tutaj jest królewskie, by zostać królem. Jego ojcowie i dziadowie obozowali dawno temu w Borislawiu i oddawali cześć naszym słowiańskim Bogom w Tichow, składali tam ofiary, by trzymać dalej władzę i jednoczyć nasze ludy, by słowiańska potęga przetrwała na wieki.

Tam w Tichow leży wielki kamień — ołtarz dla boga wojny Trygława, każdy z przodków Krzywoustego składał na nim swoje ofiary, by wygrywać z największymi armiami. Mówią, że ten kamień dwa razy większy w ziemi niż na powierzchni! „Piastowicze” wygrywali, a teraz zdradzili wiarę Trygława!

— Ależ Żyrosławie, tutaj chodzi o coś więcej niż tylko o wprowadzenie chrześcijaństwa w Białym, Krzywousty chce pokonać naszą królewską urbs Alba i przejąć lud słowiański pod swoją kontrolę, chce pokonać kastę kapłańską, który włada tym grodem i osadami dookoła.

— Chłopcze on jest w błędzie; myśli, że zjednoczy lud słowiański, ale prawda będzie inna, zyska tylko ziemie, a lud nasz będzie wymordowany z wielką okrutnością. Dla tych przeklętych chrześcijan liczy się tylko cel zdobycia lubo złupienia.

— Ale tutaj znają plany Krzywoustego i jego wielką tajemnicę, a zarazem wielką słabość, miłość do pewnej słowiańskiej dziewki, tu, u nas, w królewszczyźnie, w tej leśnej krainie, zakochał się!

— Gdy Trygław w starych czasach chodził po tej ziemi, zabrał z Tichow odłamek tego wielkiego kamienia, com tobie chłopcze mówił i umieścił go u podnóża Kamionki. Rod, przodek naszych słowiańskich bogów i Wszechświata, stworzył nasze słowiańskie, boskie prawo, a z grzmotów i błyskawic wykuł miecz, który Trygław umieścił w kamieniu u podnóża tejże góry.

— Rozumiesz chłopcze? Krzywousty przyjedzie na nasze leśnie ziemie, obali królewski gród w Białym, księcia w Colobregu, a potem przez udowodnienie swojej wyższości będzie chciał wyciągnąć ten miecz, jak jego przodkowie, by zostać królem Słowian i zjednoczyć lud, ale już nie z religią naszych ojców, a nasza słowiańska samorządność Żyrosławie, to nasza wolność!

— My strażnicy starej wiedzy Słowian, wiemy, że nowa wiara zgubi księcia Piasta, on królem nigdy nie będzie!

— My sarmaccy Wenedowie, mieszkamy tu na wybrzeżu Bałtyku, jesteśmy przodkami Antów i Sclavenów. Nasze domy znajdowały się od źródeł rzeki Vistula i zajmowaliśmy Żyrosławie wielkie połacie ziemi.

— Zawsze czerpaliśmy z sarmackich sposobów, mieszkaliśmy w takich domach jak mój lub na grzbietach końskich — tak jak nasi starożytni przodkowie Scytowie z Krymu i tam ze stepów z dalekiego Morza Czarnego.

— Potem przybyliśmy z Jutlandii do Kujaw, Mazowsza i Podlasia, osiedliliśmy się w Besarabii, a nad Cibricą walczyliśmy z Cesarstwem Rzymskim.

— My zawsze modliliśmy się do swoich bogów, do Peruna, Striboga, Dajboga, Jarilo i Trygława, by wygrać chłopcze, by odnieść zwycięstwo przeciwko Rzymowi.

Dzisiaj musimy zrobić to samo, musimy się modlić w Mandleti, by wygrać z Krzywoustym!

Zanim chłopcze wrócimy do karczmy, to pamiętaj, że gdy król Persji, Cyrus Wielki najechał naszą starożytną ojczyznę. Nami wówczas rządziła królowa Tomyris. Persowie pojmali syna królowej — księcia Spargapisa, a on biedny popełnił samobójstwo, przez zasztyletowanie się, ale nasza dzielna królowa powzięła odwet i dostała głowę Cyrusa Wielkiego.

Nasi dziadowie wspominali, że królowa Tomyris zanurzyła głowę króla Persji w wannie pełnej krwi, mówiąc: „Teraz Tyranie, masz swoje wypełnienie krwi.”

Potem król Persji, Dariusz I, zwany Wielkim, przybył do nas na stepy, by pomścić Cyrusa. Nasi Sarmaci pod wodzą króla Scopasisa sprzymierzyli się z siłami Saka książąt Idanthyrusa i Taxacisa. Był plan, by wyprowadzić Dariusza I Wielkiego poza stepy, z powrotem do Pontu, a potem do Persji.

Tam, w tak starych czasach, Perun i jego żona czekali przy domach, a ich syn Scopasis był gotów, by dosiąść konia, zająć lance i ruszyć z grzmotem, dalej. Lada, żona Dajboga była z córkami Zivą i Moraną. A Zosia modliła się o powrót jej kochanka, sarmackiego ułana Striboga.

Ni straszne nam były ciężki pogody, wytrzymywaliśmy chłód przy zatoce, w skórach i spodniach, tylko twarze naszych dziadów były widoczne, z soplami we włosach, i brody były białe, z mrozem poniżej ich warg.

— Opowiadam to chłopcze, boć Krzywousty tutaj, w naszym grodzie, Białym, przeleje krew swych braci Słowian, powiadam tobie, że on spali gród do goła, a ludność wytnie w pień, a część ludu tysiącami przesiedli w głąb zjednoczonego państwa.

— Widunie! Pora wracać, słońce już zachodzi, a mój pan czeka na mnie w karczmie, rano musimy wjechać do Białego, Gościwuj wspominał, że jutro w południe ma odbyć się narada kapłanów, księcia, mieszczan i wojów, co począć w obliczu nieuchronnej wojny z wojskami Krzywoustego.

— Idźmy chłopcze prędko, w tych leśnych gęstwinach, gdy zapadnie zmrok można z łatwością zabłądzić.

Widun podczas powrotu do karczmy począł śpiewać:


Tam na stepach moja chata stała

Gdy z Rzymem wojna trwała

Tam spod chaty z grzmotem

Na grzbiecie Mangoła

Ruszył Perun

Stribog i Dajbog, Walensa ugodzili

Svarog miecz Trygława w ziemię wbił

Tam w kręgu wszyscy stali, nad cesarzem nie płakali


Gdy zbliżali się do karczmy ostatki słonecznego blasku odbijały się od Jeziora Dobrowieckiego, zapach leśnych traw, ziół i runa leśnego przypominał o duchowości słowiańskiej istoty. W górze było słychać dźwięki wydawane przez orły białe. Ryby podpływały pod powierzchnie wody, by łapać leśne owady. Zapanowała leśna cisza, wiatr całkowicie ustał, była tylko leśna głusza, ptaki i chód zwierząt.

Widun prowadził Żyrosława przez nieznane nikomu ścieżki. Z oddali, od grodu Białego, było słychać krzyki: Słońce zachodzi, zamykać bramy do grodu! Opuścić kraty! Podnieść mosty. Wszyscy wojowie na swoje miejsce! Strzec wjazdu do grodu! Z Białego było słychać rżenie wielu koni. Nagle zapadła cisza. Dotarli do karczmy.

— Mój sługo, gdzież cię Widun przetrzymywał? Martwiłem się o ciebie, bo kto rano mi pomoże przygotować konie i wozy. Masz tu trochę podpłomyków, posil się dobrze, napij miodu, obmyj w jeziorze i złap dużo snu. W izbie siana wiele, będziesz dobrze śnił w tej leśnej ciszy.

— Widunie! Dziękuję za tak wspaniałe opowieści, teraz wiem, co dla nas Słowian znaczy nasza wolność, tu pośród tych magicznych lasów, gdy duchem jesteśmy tam daleko, tam w przeszłości, na stepach. Nigdy nie zapomnę coś mi powiedział. Wierzę teraz, że my musimy wygrać z Krzywoustym, byśmy mogli dalej cieszyć się wolnością, tak jak nasi dziadowie!

— Gościwuj zamyślił się przed snem, tak jak jego przodkowie, transportował sól z wybrzeża Bałtyku na południe, aż po Śląsk. Przypomniały mu się opowieści przekazywane przez pradziadów, z pokolenia na pokolenie, że:

już w dawnych czasach sól była produkowana ze źródeł solanki w Colobregu poprzez warzenie solanki, i ta sól była głównym przedmiotem wymiany handlowej grodu z innymi ziemiami. Naturalne źródła solanki znajdowały się w ujściowym odcinku Prośnicy, po obydwu brzegach rzeki, były znane od przełomu VI i VII wieku po Chrystusie.

Transport soli odbywał się szlakiem z Pomorza do wnętrza kraju za pomocą zadaszonych wozów. Surowcem do ogrzewania solanki w Colobregu było drewno pochodzące z lasów wokół karczmy nad Jeziorem Dobrowieckim Małym, transport drewna odbywał się drogą rzeczną, Prośnicą, do Colobregu, a sól z tamtejszego grodu służyła do wymiany „towar za towar”.

Kupcy — wędrowcy mogli przenocować po zmroku w Białym, ale bez koni i taborów — taki był zwyczaj, że konie z wozami musiały pozostawać poza murami grodu. Dlatego w karczmach przed Białym można było się przespać, a i były stajnie dla koni, również karma.

Wozy z towarem były bezpieczne i pod okiem właściciela. Mógł doglądać swoich koni, miał wszystko pod okiem, mniej był narażony na kradzież, czy inny napad. Dla gości — wędrowców dostępne było gorące jedzenie i domowy, destylowany alkohol.

Wszyscy się pospali, konie odpoczywały w stajni, księżyc świecił wysoko na bezchmurnym niebie. Z oddali było słychać sowy i łamany chrust pod przechodzącymi zwierzętami. Blask księżyca oświetlał pomnik Trygława przed karczmą, a miecz w jego ręku odbijał promienie światła księżycowego w stronę Białego Grodu.

Piece w karczmie wygasły, lekki dym unosił się z glinianego komina, pozostały zapach jedzenia w izbach powodował, że sen co niektórych był niespokojny. Przez szczeliny w drewnianej ścianie wpadały komary i uprzykrzały sen poprzez częste ukąszenia.

Noc dobiegała końca, Słońce leniwie wschodziło ku górze nieba, a jego promyki i rześkie powietrze zbudziło wędrowców, kupców i gości.

— Żyrosław jako pierwszy podniósłszy swoje powieki, wstał, ubrał się w odzienie i poszedł nad brzeg jeziora, obmył twarz, a w lustrze wody dostrzegł odbicie wielkich skrzydeł orła białego. Odbicie posuwało się dalej w stronę środka jeziora, nagle ów orzeł z dużą prędkością mknął w stronę wodnej tafli jeziora i odbił ku górze, mała kaczka schowała się pod lilię wodną, i nie stała się pokarmem dla ów olbrzymiego ptaka.

Gościwuj leniwie podnosił się ze snu, jego zbudził zapach dochodzący z izby, gdzie Radogost wraz ze swoją rodziną przygotowywał śniadanie.

Widun został w swojej chacie, wcześniej chłopcu przekazał amulet-wisior z orłem białym, mówiąc: niech ten amulet strzeże twej słowiańskiej duszy i przypomina tobie, skąd twoje plemię i przodkowie, gdy twa słowiańskość przebudzi się w tobie, to amulet zawsze wskaże właściwą drogę, pamiętaj com tobie opowiedział, gdy przybędzie Krzywousty, skryj się i przeczekaj, nie walcz, przeżyć musisz!

Słońce już wschodziło, rozświetliło stare korony dębowych drzew, owady zasiadły na leśnych kwiatach, ziołach i trawach. Lekki podmuch świeżego powietrza orzeźwiał umysł. W Białym ponownie było słychać rżenie wielu koni, przypominając nieco starożytną Troję, gdzie syn Dary, założyciel Troi i królewskiej linii Trojan, Erichthonios, posiadał duże stado klaczy, liczące trzy tysiące sztuk, a mokre łąki pozwoliły mu na utrzymanie tak dużego stada, i padły słowa niesione z wiatrem z grodu: Podnieść kraty! Opuścić mosty! Zmienić wartę! Słychać było przetaczanie łańcuchów na kole.

— Radogost krzyknął z izby: kupcy i wędrowcy! Śniadanie gotowe!

Nagle zjawił się Żyrosław i Gościwuj, sprawdzili swoje konie i wozy, nie znaleźli żadnego uszczerbku. Zapach jadła powodował, że coraz bardziej burczało imże w brzuchu. Zasiedli ławę w izbie i poczęli jeść kaszę jaglaną na słodko z owocami, mlekiem i miodem.

W karczmie, w przedsionkowej kuchni, ogień w piecu buzował, przy palenisku stały garnki z już gotowymi potrawami, żona Radogosta doglądała co trochę potraw. Rodzina karczmarza w pobliskich lasach i łąkach zbierała dzikie rośliny, zioła, warzywa i owoce. Tak bogata kuchnia powodowała, że pokarm był urozmaicony i zdrowy.

— Gościwuj zapytał swego sługę: o czym śniłeś chłopcze, w tej leśnej ciszy?

— Panie to był dziwny sen, widziałem wiele koni z rycerzami, pędzili bez odpoczynku, ale ich konie wbrew naturze pokonywały wszelkie przeciwności losu. Na ich czele był książę — rycerz, a inni mówili na niego: syn Marsa, wielki to wojownik. Gdy przemierzał różne krainy, ludzie rzucali mu słowa: Panie przelewasz krew swoich ludów i ducha przodków. Pohamuj się i zawróć z tej złej drogi!

O on im na to: wytnę w pień wszystkich pogan i wprowadzę w ich serca wiarę w Chrystusa!

— Gościwuj odpowiedział: Żyrosławie! Toć naprawdę dziwny sen. Obyśmy nigdy nie natrafili na wojska tego syna Marsa, bo byśmy się nie uratowali spod ciosów takiej armii. Teraz mój pomocniku, czas zaprzęgać wozy do naszych koni i ruszać do Białego! Posłuchamy, co rzekną w samym grodzie wobec nadchodzącej wojny z Bolesławem III.

— Żegnaj Radogoście! Dziękujemy za twą gościnę, za iście w stylu naszych przodków Słowian, czas ruszać do Białego, by złapać świeży oddech królewskiego splendoru.

— I jam was żegnam moi drodzy bracia, uważajcie na siebie, na zbójów i złe moce odpędzajcie waszym słowiańskim uroczyskiem! A gdy zarobicie na soli i rybach, prędko tu z powrotem powracajcie, w nasze królewskie lasy! Ma karczma zawsze dla was rada i gościnna.

— Dziękujemy łaskawy gospodarzu, czas już na nas, Żyrosławie, w drogę!

Wozy przy ruszaniu zatrzeszczały, podskoczyły na nierównościach przy wyjeździe z karczmy, a wjeździe na szlak solny i bursztynowy, w stronę Białego Grodu. Konie leniwie się rozpędzały. Wjechali dalej w gęstwiny lasów, z prawej strony minęli stare bagniska porośnięte wysokimi, suchymi trawami. Na szyi Żyrosława błyszczał w słonecznym świetle starożytny talizman orła białego, podarowany mu przez strażnika Widuna.

— Chłopcze? Posiliłeś się dobrze? Bo przed nami jeszcze daleka i ciężka droga. Gdy moi dziadowie wędrowali tą drogą, to powiadali, że tutaj, te leśne powietrze, z wiatrem od morza, wzmagało bardzo apetyt. Wyjeżdżali o pełnych żołądkach, a za cztery staje byli już spragnieni i głodni. Wówczas to, jak mój dziad mawiał, biegiem szli do lasu po runo leśne i grzyby, by choć trochę nabrać sił i ruszyć dalej.

Nagle Gościwuj wybuchnął śmiechem i rzekł do swego sługi:

— Słuchaj no, ale gdybyś naprawdę zgłodniał, to za jedną staję będzie kolejna karczma, tam gdzie kończą się królewskie lasy, a zaczynają łąki i mokre ziemie, to będzie Żyrosławie ciężka droga, bo od „wiosennej karczmy” do Białego zostaną nam jeszcze ze dwie staje. A droga będzie nie łatwa, oby żadna ulewa nie spadła z niebios, bo inaczej wozy z końmi staną w błocie i wodzie, a my razem z nimi. Much wówczas i innych żarliwych owadów będzie pełno.

Konie z wozami poruszały się wolno, minęli stare skrzyżowanie dróg, w prawo było do Małe i Duże Dobre, a w lewo przez stare dębowe lasy do Veneti Tichow.

Młodzieniec nagle wyciągnął fujarkę wykonaną z jednego kawałka drewna, z czarnego bzu. Począł grać, a poprzez słowiańskie dźwięki umilał podróż panu i koniom. Podczas jego grania, w ich głowach przypominały się słowiańskie legendy i podania ludu.

Dusza odpoczywała i odnajdywała ukojenie wśród leśnej ciszy i śpiewających ptaków, które zasiadały okoliczne drzewa przy starej drodze do grodu. Konie i wozy posuwały się do przodu, a od północnej strony było widać coraz więcej promieni słonecznych, to był znak, że „wiosenna karczma” jest granicą królewskich lasów.

Nagle, gdy kończyły się lasy, a zaczynały łąki przed grodem, z lasu, z prawej strony wyskoczył z galopem koń, stanął na drodze przed końmi z wozami i spoglądał w stronę młodzieńca i jego pana.

Gościwuj krzyknął do Żyrosława:

— Spójrz no chłopcze! Toż to czarny koń o niezwykłej sile, wspaniałej grzywie, bystrych oczach i smukłych nogach! Czarna sierść jego lśni jak srebro, a teraz jego oczy patrzą na nas mądrze i radośnie.

— To słowiański koń wróżbita! To on przepowiada, czy zbiory będą dobre, czy złe, jaka będzie zima, sroga alibo lekka, czy należy rozpoczynać wojnę, czy też wstrzymać się od niej.

To święty koń! To posłaniec samego Trygława. Na polecenie bóstwa odpowiada na zadawane pytania: tak albo nie, to przez niego przemawia Trygław. Mój dziad mi opowiadał, że gdy podróżował na Pomorzu, to zawitał do potężnego miasta Wolin, gdzie stały cztery gontyny — świątynie Trygława. Koniem zawsze opiekował się odpowiedni żerca. Czarny koń zawsze witał go rżeniem, dziękował za pieszczoty, ocierając się łbem o ramię starca.

Kapłan Trygława rozkładał przed koniem na ziemi dziewięć włóczni, równolegle jedną przy drugiej, w odstępach jednego łokcia. Potem żerca prowadził konia w poprzek tych włóczni. Jeśli koń przeszedł ponad wszystkimi żadnej z nich nie trącając kopytem, oznaczało to dobrą wróżbę. Jeśli natomiast dotknął chociaż jednej — oznaczało to złą wróżbę.

Główny żerca Żyrosławie, decydował, by czarnego konia używano tylko do ważnych spraw, które dotyczyły całego kraju Pomorza, a potem przyjął się zwyczaj, że opiekun konia za worek owsa wróżył także pojedynczym rodzinom, a nawet osobą. I tak oto koń wróżbita decydował o zamążpójściu córki rzemieślnika albo o przedsięwzięciu wyprawy handlowej kupca. Na jego kopyta, stąpające pomiędzy rozłożonymi włóczniami, z natężeniem spoglądał i ojciec wydający za mąż córkę, i kupiec gotujący się do wyjazdu za morze, i przedstawiciel władz miasta przysposabiającego się do wojny.

— A ty mój drogi sługo, o co byś chciał zapytać konia?

— Panie, jam bym bardzo chciał bystro spytać, co tu będzie na Pomorzu, z nami, z grodem, z naszymi braćmi Słowianami.

Nagle czarny koń wróżbita patrząc w oczy chłopcu, jakby sam przemówił: On z daru Boga został narodzony, gdy rodzicom brakowało dziedzica. Odlano ze złota ludzką postać i wysłano do świętego na intencję do Prowansji. Modły świętego Idziego, przyczyną narodzin jego. Dziecię te będzie zwane synem tygrysowym, lwem srogim, smokiem ziejącym ogniem, piorunowym grotem. Będzie go ożywiał potężny duch, będzie zamiłowany w wojowaniu.

I będzie on stał na czele najlepszych wojów i koni, i przybędą tu na Pomorze, tu pod pomorskie grody, a ziemia wówczas będzie drżała, bo w sześć dni przybędzie, by uwolnić białogłowę.

I powiadam Wam, byście wówczas się schronili, bo nic się nie ostatnie na tej ziemi, padną posągi Trygława. Po tych dniach, po latach kilkunastu, przybędzie do Białego, kapłan jego, zwany Otto. Będzie tu w grodzie kilka dni i będzie nauczał, byście przyjęli nową wiarę z nakazu księcia, lecz bezskutecznie.

I w czasach tego Ottona, tu, na Pomorzu, będzie on nawracał Wenedów na chrześcijaństwo, będą niszczyć ich świątynie i wyobrażania ich bogów. I prześle on papieżowi szczecińskiego bożka Trygława, lecz nie odnajdzie złotego posągu Trygława wolińskiego. Żercy Wenedów z osady Julin, ukryją bowiem złoty posąg w innej wsi pod Nova Civitas, a po wieki ta osada będzie nosić imię Trzygłowa. Lecz ludzie ów Ottona będą szukać złotego posągu i wówczas przybędzie stary kapłan Wenedów i zabierze z tejże wsi złoty posąg, będą go ścigać, on jednak zgubi pościg i przywiezie posąg do Tichow, tam go po wieki zakopie pod wielkim kamieniem, ołtarzem Trygława.

Czarny koń skończył jakby mówić, ruszył z galopem, z powrotem do lasów. A konie z wozami i ze zdziwionymi kupcami ruszyły dalej. Do końca nie dowierzali, czy to czasem jakiś obcy głos z gęstwin leśnych nie był, a ni żaden koń!

I ujrzeli oni wielkie połacie łąk królewskich przed Białym Grodem, wiele koni wypasało się. Gród wielce sławny — Białym zwany, położony na nizinie, wśród szerokich rozlewisk rzeki Parsęty. Istniał od niepamiętnych czasów. Gród słowiański, ludny i bogaty. Zwany przez Pomorzan Białym. Położony na uboczu z dala od wybrzeża morskiego — nie był narażony na najazdy Wikingów i innych zbójów morskich.

Mieszkańcy tamże żyli dostatnio pod władzą książąt, którzy gromadzili swoje skarby. Miał wyższe znaczenie niż sąsiednie grody, bo u Słowian biały przyrastał do pojęcia o piękności i szlachetności. A było to znamienite, królewskie miasto, zwane Alba. I były legendy, że Biały Gród w zaraniu dziejów był miastem rządzonym przez słabą płeć, białogłowych — istot o białej, pięknej głowie. Był to też gród obronny.

Bramy grodziszcza były szeroko otwarte, rozległy gród stał na wolnej przestrzeni, obwarowany ziemnymi wałami. Gęsta palisada broniła dostępu do miasta. Centrum grodu znajdowało się na wyspowym wzgórku, wyniesionym do trzech i pół metra nad okoliczne bagna i łąki. Pośrodku grodu, dookoła od wewnętrznej strony — był majdan.

— Spójrz no Żyrosławie! Nasze królewskie miasto, w zasięgu naszych oczu. Gdy pierwszy raz przybyłem tutaj ze swoim dziadem, powiadał mi, że w widłach Parsęty i Liśnicy, dawno temu, powstało tu słowiańskie grodzisko. Broniło się tu dzielnie siedemdziesięciu mieszkańców z naszego słowiańskiego plemienia. I tak oto chłopcze z grodziska powstał gród plemienny, potem gród piastowski, aż w końcu stał się grodem książęcym lubo czołowym ośrodkiem władzy.

Gdy Mieszko I wojował pod Cidini, my Polanie pokonaliśmy margrabiego Hodona, który wbrew woli cesarza, zaatakował nasze ziemie, choć nasz Mieszko wierny cesarzowi, płacił trybut, aż po rzekę Wartę. Oj brat Mieszka, Czcibor, zadał im straszną klęskę, i położył trupem wszystkich najlepszych rycerzy. I tak oto nasz Mieszko przyłączył Pomorze z Białym Grodem do państwa piastowskiego.

Ale tu Pomorzanie, to dzielni Słowianie i samorządu chcieli, więc wypowiedzieli posłuszeństwo synowi Mieszka I, Bolesławowi Chrobremu. Upierali się przy swojej wierze, i tedy poganami ich pozwali. Wielki to był władca, sławny, mężny i waleczny. Tu w Borislawiu mawiano o nim: „Słowianin znany z niemieckiej sławy, Borislaw słynnej sławy.” Długo pamiętano jego poczynania, i tak dla jego chwały, imieniem jego Borislaw nazwany.

— Gościwuju! Jeśli tu w Białym władają książęta, krewni Krzywoustego, toć czym oni mu zawinili?

— Chłopcze, Bolesław III pragnie podbić ziemie Pomorzan, wypędzić podług nich pogaństwo i wprowadzić chrześcijaństwo. Gdy Władysław Herman wojował z Pomorzanami, a jego palatyn Sieciech wobec ludu na Pomorzu począł stosować brutalną politykę, to i zmusił ich ponownie do buntu, i ponownie Piastowie utracili zdobyte grody. Herman zarządził, by obsadzić grody swoimi załogami, a część kazał spalić. Myślał, że w ten sposób Pomorzanie nie zbuntują się.

Herman wpadł w złość i ponownie zorganizował wyprawę odwetową, zebrał najlepszych wojów w liczbie kilku tysięcy. I ruszył ponownie na Pomorze. Kilka tygodni plądrował ziemie, a pod Drzycimiem doszło do krwawej bitwy, trwającej cały dzień! Pomorzanie znienacka wyskoczyli z zasadzki, obie strony poniosły straty, była to wielka rzeź, od trzeciej godziny dnia, ledwo co przerwał ją nocny mrok. Wściekły Herman wrócił ze stratami do Wielkopolski. Lecz dzielny Piastowic się nie poddawał, ponownie uderzył, ale przegrał pod Nakłem i musiał ratować się ucieczką.

Wówczas Pomorzanie podążyli za uciekinierami, palili ziemię i niszczyli wszystko, co napotkali na drodze. I tak oto chłopcze, Herman utracił zwierzchność nad Pomorzem. Jego synowie o tę ziemie toczyli bratobójczą walkę. Najpierw Krzywousty zgodnie z bratem Zbigniewem postanowili zająć dzielnice pomorskie, aby ukrócić zuchwałość Pomorzanom. Zbigniew udał miłość do brata Bolesława III, przyrzekł mu wierność, zobowiązali się wzajem przysięgą, klnąc się, iż żaden bez drugiego nie będzie stanowił o pokoju lub wrogim zatargu z kimkolwiek, że jeden drugiemu jak najwierniej służyć będzie zdrową radą i gotowością śpieszenia na pomoc.

I gdy bracia książęta, wspólnie przy ataku na Pomorzan wybierają miejsce, czas i sposób ściągnięcia, sprawienia i wyprowadzenia wojsk, to książę Zbigniew wyjawił to wszystko Pomorzanom. Rodzony brat księcia nie dotrzymał przyrzeczonej wiary, ani samowolnie sam się ze swoimi nie wstawił i przyjaciół i poddanych Krzywoustego odwiódł od zamiaru.

Wówczas to wojowie pomorscy potężnym oddziałem najechali graniczne ziemie Polski, wzniecili pożary, rabowali, a Bolesław brat jego nigdy czegoś podobnego się nie spodziewał. Zbigniew z zazdrości niewieście łzy ronił. Teraz Krzywousty szykuje zemstę, bo tak jak jego rodzony brat Zbigniew, Pomorzanie podstępem wdzierali się w jego dzielnice, okrutnie łupiąc jego miasta i grody. Potrafili zastawić sidła, otruć, udusić lub jakimkolwiek sposobem zgładzić. Knowali zamachy z podstępną niegodziwością, bo zabraniano im bałwochwalczych obrzędów.

— Tu Żyrosławie, w Białym, jak i w okolicznej ziemi władają książęta, dawni krewni Piastów, z przodków naszych Lechitów. Wszędzie tu ziemia królewska, bo gdy bowiem Włosi naszli na Słowian naddunajskich i osiadłszy pośród nich ciemiężyli ich, to Słowianie ci przyszedłszy, siedli nad Wisłą i przezwali się Lachami, a od tych Lachów przezwali się jedni Polanami, drudzy Lachowie Lutyczami, inni Mazowszanami, inni — Pomorzanami. A krew jedna i ta sama, z tego samego pnia, z tej samej krwi i przodków naszych.

— Mówią, że w Białym rządzili bracia z krwi i dynastii Krzywoustego, bo dawniej żył Dytryk, tytularny, polski książę dzielnicowy, był on synem przyrodniego brata Bolesława Chrobrego, a wnukiem Mieszka I i Ody, urodził się w Niemczech, boć Chrobry wygnał jego ojca. I powiadali, że Dytryk, to I książę pomorski, ojciec Siemomysła, twórca piastowskiej gałęzi dynastii książąt pomorskich.

Jego syn Siemomysł, przyjął imię po jednym z książąt Polan, z dynastii Piastów, a praski biskup w Gdańsku udzielił mu ślubu z córką Bolesława Chrobrego. Był to potężny władca, traktowany na równi z innymi naszymi władcami słowiańskimi, a zasięgiem obejmował całe Pomorze.

— Teraz chłopcze, w zachodniej części Pomorza, tu w Białym, w Colobregu i w okolicznej ziemi włada, syn tego potężnego Siemomysła, Świętobor, mówią o nim kuzyn Bolesława III. Syn jego Warcisław I, to protoplasta dynastii Gryfitów, i jemu Żyrosławie będzie dany Biały Gród nad Prośnicą. Ziemia jego sięga do granic Pomorzan z Polanami wraz z głuszą zawartą w tych granicach. Władza księcia sięga nad grody, osady i wsie. A w podgrodziach chłopcze już kwitnie rzemiosło i handel. Tu w Białym dostaniemy wszelkie, potrzebne nam narzędzia, odzież i broń. Tkactwo też tu bogate i w domach powszechnie obecne. Mógłbym ciebie mój drogi sługo wyszkolić na kogo byś tylko chciał, garncarstwo, tkactwo, rybołówstwo, bartnictwo, żegluga, a może byś chciał tutaj zostać kowalem lub obrabiać rogi alibo bursztyn?

— Mój panie, jam pierwsze co, to tylko podróżować z tobą i zwiedzać kraj naszych przodków!

— Spójrz no w stronę grodu, dwie chorągwie na wietrze chłopcze.

— Panie na jednej, to zwierzę, ma ciało lwa, głowę i skrzydła orła oraz końskie uszy, jakby to panie orzeł z łapami, ze złotym dziobem w srebrnym polu; silny, zręczny i podstępny. Jakby o boskiej mocy! To jakby sarmacki smok z opowieści Widuna!

— A druga flaga panie, to ptak! To orzeł biały!

— Widzisz chłopcze, to wszystko, to znaki królewskiej władzy na tej ziemi, to znaki od naszego, starego władcy Lecha.

Przed nami ostatni, najtrudniejszy kawałek drogi do Białego, ziemia z boku miękka i wilgotna, niby zwarta trawa, ale nie jedno koło od naszych wozów ugrzęzło w tej ziemi. Chłopcze, ostrożnie, by wozy nie zboczyły z drogi. Widać już szeroką, otwartą bramę do grodu, przed wjazdem pozwól posilić się naszym koniom trawy i napoić wody z okolicznych rozlewisk. Pobędziemy chwilę w Białym, a potem czeka nas dalsza droga, w stronę wybrzeża Bałtyku, po nasz towar.

Słońce wysoko świeci, będzie zaraz południe. Przybędzie książę, wojowie Pomorzan, kapłani lubo mieszczanie, wszyscy zasiądą na majdanie w grodzie, by każdy mógł przedstawić swoją sprawę.

Oj będzie tam wielka kłótnia, książę choć Słowianin dzielny i mądry, lecz wierny sercem swoim braciom z Piastów, próbował będzie przekonać kapłanów, wojów, do zjednoczenia z Piastami, braćmi. By uniknąć zniszczenia i rozlewu krwi. Lecz reprezentanci warstwy kapłanów, Wenedów, posiadają tu w okolicy znaczą władzę, wierni są naturze i jej bóstwom poprzez składanie ofiar w ich świętych miejscach, gajach lubo wzgórzach. Oni chłopcze nie chcą utracić swych wpływów w plemiennych społecznościach i oni byli i będą przeciwni tendencjom zjednoczenia pod mieczem i władzą Krzywoustego.

Będą bronić wiary przodków do samego końca, a wojowie dobrze wiedzą, że grody są oddzielone dziewiczymi lasami i moczarami, a to służy Pomorzanom, by uporczywie bronić się przed zjednoczoną Polską. Nieprzebyte puszcze i bagna, kto wie chłopcze, co tam się kryje!

— Panie! Gród już w zasięgu naszych rąk, dajmy jeszcze naszym koniom wypaść się i napoić. Słychać gwar ludzi i szum rzek. Nigdy jeszcze tu nie byłem, w tym królewskim mieście, na południu tylko legendy ludzi o nim wspominają, że bursztynem bogate, samorządne i waleczne. Jednoczyli się z Piastami, lecz wiarę swoich przodków zachować potrafili.

— Mój drogi sługo, czas już z południa, pozostawmy konie na tych łąkach, niech się wypasają dobrze, bo potem czeka nas ciężka droga do Colobergu. A my sami wejdziemy do grodu i posłuchamy, co rzekną nasi bracia Pomorzanie. Pogoda dopisuje, niebo bezchmurne, wiatry ustały, będzie słyszeć dobrze na majdanie, bo z pewnością będzie tam gwarno i ciasno, gdy zjadą się wszyscy. Chodź chłopcze, już czas na nas.

Przeszli przez szeroką bramę i most, po bokach stały straże, z wojów złożone, u góry nad bramą, wieżyczka z łucznikami, szli szeroką aleją pod bramą. Gród od osady oddzielony był majdanem, otaczającym go dookoła. Po majdanie tym poruszano się dążąc do grodu. Majdan był miejscem strategicznym i służył gospodarce grodu, gdzie znajdowała się również głęboka studnia.

Majdan okolony był domostwami i pracowniami produkcyjnymi: dzięgciarnie, wędzarnie, pracownie kowala, rogownika i obróbki bursztynu. Na miejscu dokonywano wymiany handlowej. Większość budynków drzewem budowana. Sam środek grodu, stanowił pusty majdan.

I szli do środka grodu słowiańscy rycerze, trzymali ze sobą sztandary i godła, na których widoczne były ich bóstwa — Trzygłowych Bogów. Rycerze ci byli bez służby i tak w boju też walczyli. Nie było wśród nich najemników i żołnierzy, walczyła tu sama rodzina. Do ćwiczeń wyrazem ćwik wzywano, a do męstwa odgłosem nu, nu zachęcano. Do potka, prowadził ich naczelnik, byli uzbrojeni w oszczepy — strzały i szczyty — puklerze. Mieli przy sobie pęki zatrutych strzał — nalepy.

Byli atletycznej budowy, znacznej siły fizycznej. Szli pieszo, mając w ręku tarczę, włócznię, pancerza dziś nie włożyli. Bez koszul i płaszcza, w długich spodniach podkasanych do kroku. Przyszli tak odziani na spotkanie, by upamiętnić swych przodków, którzy tak stawali do walki z nieprzyjacielem. Ich konie pasły się frywolnie przed grodem ma podmokłych łąkach wokół Alby.

Sługa Gościwuja z podziwem spoglądał na wojowników Pomorzan, którzy w ten sposób upamiętniali swoich przodków — rycerzy. Rozpalono ognie na majdanie, by poprzedzić przybycie najważniejszych kapłanów. Głosili oni zawsze wolę bogów, a nie swoją. Na majdanie stała już figura Trygława, wokół której mieli zebrać się najważniejsi żercy.

Gościwuj na tyłach majdanu począł rozmawiać z ludźmi z grodu, o sprawach handlowych i podróży do Colobregu po towar. Również doglądał wyrobów z bursztynu.

Kapłani przed przybyciem do Białego byli wcześniej w Tichow złożyć ofiary na kamieniu dla Trygława, a w drodze do grodu odbyli również swoje modły w Mandleti, by ich prośby zostały wysłuchane. Żercy Trygława mieli prawo zagrozić łamiprawcy śmiercią.

Kapłani nosili długie włosy i zapuszczone brody, wywierali wielki wpływ na sprawy publiczne, jak i prywatne. Oznaczali dni uroczyste i sprawowali obrzędy. Byli sędziami, prawodawcami i tłumaczyli ludowi wolę ich bogów. W dni poniedziałkowe, zasiadali i rozsądzali rozmaite sprawy przez nich wytaczane. Żercy prowadzili lud na wojnę, niosąc zamiast chorągwi, posągi bogów dla postrachu nieprzyjaciół. W świątyniach tylko oni mogli siedzieć, lud stał. Przy każdej gontynie był osobny kapłan. Lud miał szacunek dla swojego kapłaństwa słowiańskiego.

I szli kapłani do grodu niosąc przed sobą figurę Trygława, mająca trzy głowy ludzkie, z których jedna patrzyła w górę, a dwie w dół. Za nimi ciągnął się lud, kapłani zasiadali wokół majdanu, w środku grodu, za nimi stali wojowie, a za wojami lud.

Jeszcze przed przybyciem księcia ze swoim rycerstwem do grodu, najstarszy z kapłanów Trygława wstał i przemówił do ludu:

— Drodzy bracia! Pomorzanie, Wenedowie, Sławianie. Pamiętajcie, że książę nasz i jego majestat władzy, szukał będzie pojednania z bratem, Piastem Krzywoustym i jego kapłanami, by uniknąć wojen, bo boi się o swoje skarby, grody i utrzymanie swojej władzy. I nas namawiał będzie na chrześcijaństwo, byśmy wedle ich wiary nawrócili się na ich Boga, a wyparli się bogów pradziadów naszych. Przybędą na naszą ziemię ich kapłani, mężowie apostolscy i będę opowiadać o swojej wierze.

Przybędą odziani w skromny ubiór i będą wam mówić, że są sługami prawdziwego Boga, który stworzył Świat i Ziemię, a ich Bóg jest jedyną drogą prawdy. A jam wam mówię mój drogi ludu słowiański, że skoro oni są posłami Najwyższego Boga i on taki wspaniały i we wszystko obfitujący, toć czemuż wysyłają do nas Żebraka?

— Lud w grodzie począł krzyczeć: Prawda to! Prawda to!

I powiadam wam Sławianie, że skoro oni mają taką ochotę do kazań, to niech gadają sobie to rybom i ptakom morskim i niech uchodzą z naszej ziemi. Bo tu w naszej słowiańskiej królewszczyźnie nie znajdą nikogo kto by chciał ich słuchać.

Wkopują oni w naszą świętą ziemię, w trzech miejscach, trzy ogromne naczynia i napełniają je wodą. W koło tych naczyń wbijają w ziemię tyczki, a na sznurach rozwieszają zasłony. Ich biskupi odprawiają ich święty obrzęd, namaszczają olejem, a potem prowadzą oddzielnie naszych słowiańskich mężczyzn, kobiety i dzieci do ich chrzcielnicy, rozbierają się oni i wchodzą w naczynie napełnione wodą. Potem ich kapłan zanurza ich ciało trzy razy, namaszcza głowę olejem. Lud nasz tedy wychodzi z wody, ubiera się i opuszcza namiot.

— I powiadam wam ponownie, że z nimi nie chcemy mieć nic wspólnego, nie porzucimy naszych ojczystych obyczajów, boć jesteśmy z nich zadowoleni. Między tymi chrześcijanami są złodzieje i zbójcy, ucinają naszym braciom nogi, wykłuwają oczy. Sami chrześcijanie niegodziwością się obdarzają. Taka wiara niechaj będzie od nas daleka!

— Lud ponownie począł krzyczeć: Prawda to! Prawda to! To obraza i zdrada naszego boga Trygława! Precz z nimi! Dumni wojowie unieśli swoje tarcze w górę, kapłani bożki Trygława, a lud bochenki chleba.

Nagle zerwał się silny wiatr, od północy z chłodem, zdmuchnął ognie na majdanie, bursztynowe wisiory zabrzęczały, konie wokół grodu na łąkach jednogłośnie zarżały, lud zgromadzony w środku grodu zamilkł z przerażeniem w oczach. Wiatr odszedł na południe, nastała cisza.

— Kapłan począł mówić: Nie lękajcie się moi bracia, to znak, że Trygław jest z nami! Wobec ich zbrodni, nam zarzucają, że my córki swoje zabijamy, że żenimy się z matkami i bliskimi krewnymi, że grzebiemy zmarłych w lasach za grodem i że czcimy zmarłych. Teraz, gdy nasza ziemia obfita jest we wszystkie dary natury, im potrzebna jest, by nas wywłaszczyć!

Oni z nami chcą wojny o zasady, o obyczaj nasz, nas groźnymi i okrutnymi barbarzyńcami nazywają, dzikimi, nieokrzesanymi i godnymi wszelkiej pogardy. Im w głowach tylko nasze piękne i bogate świątynie, nasze posrebrzane i złote posągi bogów. Powiadam wam ponownie, że my nie chcemy mieć nic wspólnego z chrześcijanami, nie chcemy porzucić praw ojczystych i odstąpić wiary, która nas zadowala wielce.

Tu, u nas złodziejstwa i zdrady nie ma, skrzyń swoich i domostw nie zamykamy. Nam samorząd zabrać przyjdą i swe nędzne obyczaje narzucić pragną. Powiadam wam, że precz z taką wiarą!

Lud i wojowie jedocześnie krzyczeli:

— Precz z chrześcijanami! Precz z ich wiarą!

— Mowa nasza jak u naszych braci Polan, lecz my ich religii nie chcemy, to oni zdradzili wiarę naszych przodków Lechitów. Myśmy wierni do samego końca, chrześcijaństwa nie pragniemy i ich nieprzyjaciółmi pozostaniemy! Jednoczyliśmy się już z Piastami, a teraz walka idzie o nasze obyczaje. Ale my i od miecza, naszych serc nie oderwiemy — od wiary naszych przodków!

Nagle wstał przywódca wojów, z imienia Bolemir i mówił:

— Słuchajcie przeto: My tu na Pomorzu w borach mieszkamy i nie ulękniemy się miecza Krzywoustego. Rody nasze połączyły się w plemię Wenedów, my tu na ziemi naszej jesteśmy panami i strażnikami wiary naszych dziadów i im wierni zostaniemy. Walczyliśmy w dawnych czasach z przodkami Krzywoustego i wiarę naszą i obyczaje zachowaliśmy. I tak będzie i tym razem. Jednoczyć się chcą i państwo wielkie tworzyć, lecz Niemców nam tu przyślą i język nasz pragną zrzucić. Władza nasza książęca, zawsze oparta była na starej drużynie wojskowej. Nasze nieustanne wojny obronne i szczęśliwe wyprawy zdobywcze budzą wśród nich zazdrość i chęć zemsty.

My i Prusacy nie będziemy im posłuszni. Zakazywaliśmy oddawać im daninę, a starostów i murgrabich książęcych pobiliśmy i ze sromotą wypędziliśmy. Tu, ta ziemia na Pomorzu zroszona jest i przesiąknięta krwią naszych ojców, jak żadna inna.

Wolin w naszych dziejach był największym miastem naszej zachodniej słowiańszczyzny. Nasi bracia tamże sami rządzili, religie ojców zachowali. Na błotach mieszkali i z Mieszkiem I walczyli, boć ten Piast chciał łączyć naszych dziadów i zdobyć ich największy gród Wolin. On wiedział, że my bracia jego, lecz mu w głowie wielkie państwo było i ruszył Wartą i Odrą ku morzu.

I Mieszko tedy, był naszej wiary z bratem swoim ruszył na Wolin i tamże zjawił się wtedy Niemiec, awanturnik graf Wichman, z cesarzem się skłócił i księciem saskim Hermanem. Ze swym stryjem stanął na czele Wolinian i zwyciężył Mieszka! Walka była zacięta, a w jednej z bitew padł brat jego!

I powiadam wam moi bracia, że i tym razem nie oddamy bez walki ziemi naszej, obyczajów i religii!

Lud zgromadzony wokół majdanu w Białym Grodzie począł ponownie krzyczeć:

— Będziem bić się zacięcie i ziemi naszej nie oddamy! Niech poczują krew dziadów naszych!

Bolemir uciszył lud w grodzie i kolejno z jeszcze większym krzykiem przemawiał:

— Ten brat Mieszka, to pierwszy Piast, co zginął w walce, by nas Pomorzan z Polanami łączyć i im dostęp do morza dać. Ponieśli tedy klęskę i cesarzowi daninę winni byli płacić, za ziemie Pomorza, od południa aż do Warty.

Nasza wiara poczęła Mieszkowi tedy przeszkadzać, lecz on był tam w Gnieźnie jeszcze naszej wiary, a gród jego tamże i był skromniejszy od Wolina naszych braci. I oczy mu się otworzyły, gdy przegrał i Wolina chciał za wszelką cenę! Nas tu na ziemi pomorskiej poganami nazwał i by ku nam więcej wojsk zarzucić wziął wiarę chrześcijańską, z żony Dąbrówki, dynastii czeskiej. Zdradził on tedy wiarę naszą! I jako chrześcijanin wziął wojska teścia i czeską konnicę, pobił Wichmana i zajął Wolin! To podstępna wiara! I Piasty bracia nasi, to zdrajcy wiary ojców naszych!

Od tych zdrad wiary naszej, Mieszko I począł walki o Pomorze, ruszył na Hodona pod Cedynią, wygrał i zaprzestał płacić cesarzowi trybutu, już się nazwał tedy władcą naszym! Zaszczepiać ich wiarę nam poczęli, a Chrobry w obstawie trzydziestu wojaków wysłał do Gdańska kapłana swego, Wojciecha zwanego. On z bratem swym Radzymem i kapłanem Boguszem, krzyż u ujścia Wisły nakazali postawić. I wbili naszym braciom ich wiarę do głów ich prędko, a potem przez tę zdradę, Polan prędko wysłali, by nad Wisłą u północy zamieszkali. Taki ich podstępny plan do dzisiaj, lecz ni Polan nam tu przyślą, a zdrajców zostawią!

Wolin gród nasz kapłański potężny był przed czasem Mieszka, bogaty, naszym obyczajem obdarowany, religią i kapłaństwem wiernym Trygławowi wychowany. Teraz, gdy my tu w naszym grodzie królewskim Białym, bogactwem stoimy, wiarą naszą wychowani i wierni jej do śmierci, gdy gród nasz sam do urodzaju dążył i go zdobył, bośmy teraz złotem stoimy, to Krzywousty, jak dziad jego Mieszko, chce zdobyć nas dla powiększenia swego skarbca. Tenże syn Piastów, to samo nam chce uczynić, jak i jego przodkowie w Wolinie robić poczęli, że my poganie i chrześcijaństwa nam trzeba, ale powiadam wam bracia moi, że im tylko w głowach nasz bursztyn i złoto!

— Nie oddamy! Nie oddamy! Walką będziem bronić tego co nasze! Precz z synami Piasta i dziadami jego! — krzyczał lud na majdanie w Białogrodzie.

— Ludu mój, w Trygławie chowany — mówił dalej Bolemir, braci nasi w Colobregu też bogaci i potężni, ich biskupstwem byli siłą obdarowani, Niemca biskupem Reinberna uczynili w służbie dworu polskiego, tu na ziemi Colobregu, bo gród ten sławny jak Kraków, czy Wrocław. Lecz bracia w Wolinie znak swej wiary ponownie dali i Chrobremu gniewem swym odpowiedzieli, lecz Piast ten triumfem i koroną władzę pokończył, a na Pomorzu biskupstwo utworzył. Lud nasz wierny Trygławowi lubo Swiatovitowi, wygnał Reinberna, a kołek żeśmy wbili w katedrę gnieźnieńską i nam zarzucali, że nasze kapłaństwo szkodę im wywarło.

Różne nasze losy były, w walkach z Polakami, a zawsze naszą wiarę utrzymaliśmy. Gdy Polska słaba była, a Kazimierz na Węgry przymuszony musiał uciec, wcześniej matkę jego wypędzili, a mu tron w pozorach zachowali. Uwolniony z Węgier za św. Piotra, ruszył w orężu, w szatach bogatych, mając przy sobie sto koni i rycerzy, najpierw w ziemi niemieckiej u matki i cesarza się zatrzymał, wojownik był to wielki. Gdy Polska spustoszona już była, to Kazimierz wziął od cesarza pięćset konnych rycerzy i do Polski prędko wkroczył. I od razu na nas, Pomorzan ruszył, by odebrać nam to cośmy wcześniej wzięli. I był Miecław — cześnik Mieszka, co księciem Mazowsza się obwołał i przyjaciel nasz. Buntował się Kazimierzowi, bronią i podstępem, ambicji miał wiele i chciał wziąć, to co mu z urodzenia nienależne. Więc Kazimierz wziął ze sobą najlepszych rycerzy i zbrojną walkę z Miecławem stoczył i wygrał Polskę i pokój, a Miecław zginął. Wnet potem Kazimierz naszym wojskom wszedł w drogę, bośmy Miecławowi pomoc nieśli. Myśmy cztery legiony rycerzy mieli, Kazimierz niby pół — lecz swoich cnotą i ich Bogiem zachęcił. I wygrał z nami tedy, a my wiarę naszą ponownie w zaszczycie zachowali.

Potem Bolesław Szczodry, jego syn władał nami. Z nami gród Gradec zdobyć chciał, lekkomyślny był, ucieczką ratować się musiał, a my tedy, Pomorzanie, ponownie spod jego władzy odeszliśmy i do jego kraju rycerstwem naszym wjechaliśmy. Prawie byśmy wygrali, bo wielu jego wojów w kolczugi odzianych potopiło się w rzece, w jej głębokim nurcie. Zrzucali je prędko, by wody się nie upić i z wielkimi stratami nas za rzeką pociachali. Zbrojnie wygrali, a my dalej swoją wiarę zachowali.

I nas Piastowie tak łatwo nie poskromią, bośmy oddzieleni od nich Niecieczą, co płynie od wschodu na zachód i do Warty uchodzi. Gdy rozlana tworzy zastoiska, bagna nieprzebyte w wyziewy i ogniki wodne bogate, i ów rycerze Hermana niby wielcy dostojnicy — przerazili się przeprawy i mieczami próżnię siekali.

To nas okrężną drogą brać chcieli, przez Wisłę i Odrę, lecz i gdy przebyli te trudności to od razu w kolejną, świeżą wpadali, bośmy na tej ziemi gęstą puszczą stoimy, lasami, rzekami i jeziorami. Sił im tedy brakowało i do walki z niechęcią się stawiali, Herman z wojskami, trzy razy próbował i klęską się owiali, bo u nas i natura w sile, z naszych bogów, których zdradzili. Ze swym palatynem Sieciechem zdobyć nas chcieli, zbrojnie i nieudolnie. My swą samorządność i wiarę utrzymaliśmy. Tak wojowali w Czechach, że my wówczas od Polski z daleka trzymać się poczęli. Pycha ich niosła do władzy, bo Sieciech pod Nakłem wygrał walkę o Pomorze Gdańskie i Hermanowi zjednoczył tam władzę, lecz mało mu było i naszych zarządców grodów zrzucił i wziął sobie swoich zaufanych, z polskich załóg. Resztę naszych siedzib kazał palić na Pomorzu i my tedy przeciw nim broń Trygława unieśli i wygnali tych Polaków. I rok później ruszyli w te ziemie ponownie, już z czeskimi posiłkami, i tym razem Nakła nie zdobyli.

Nagle na rozkaz kapłanów w grodzie, wszyscy powstali i zaczęli śpiewać słowami:

Radoro Daro Slawo

Wiele razy powtarzali słowa tej pieśni, by poprzez Radoro wprowadzić równowagę sił w ludzkim ciele, by zbliżyć między sobą relacje ludzkie, by energia w nich swobodnie płynęła i na dobry los wpłynęła.

I gdy Daro powtarzali, to równowagę ciało — duch zachowali, wszelkie zło odpychali, obdarzyli się w entuzjazm i wyzbyli wszelkich obaw i lęków.

W ich ustach Slawo negatywne emocje i myśli wypędziło, tym samym ich źródło wskazując. Dodało im sił i zdolności intuicji.

Nastał upał, słońce było już wysoko na niebie, nieliczne ptaki przelatywały nad grodem, część spragnionego ludu poczęła pić wodę ze studni i jeść swoje bochny chleba. Promienie słoneczne rozświetliły środek majdanu, w oddali było słychać szum rzek, które bez pomocy wiatru płynęły swobodnie wokół grodu. Do zebranych w Białym od strony lasów dochodził zapach leśnych drzew i krzewów, wymieszany z trawami i ziołami z łąk przed grodem. Niebawem miał przybyć sam książę ze swoimi wojami i świtą.

Było w grodzie słyszeć trzęsienie ziemi i stukot wielki, boć książę Świętobor w orszaku ze swoją świtą i rycerstwem pędził, od strony Colobregu do Białego, na spotkanie z ludem, kapłanami i wojami Pomorzan. Książę siedział na białym koniu, ozdobionym w czerwone szaty z wizerunkiem gryfa, złotymi nićmi szyte na krawędzi, po bokach z emblematami orła białego. Na głowie jego haftowany kołpak, zdobiony motywem jeleni wśród wici roślinnej, bo w lasach tych bogactwo tejże zwierzyny. Szata na nim ciemno zielona, zdobiona złotym sznureczkiem z aksamitu. Dopasowana, z lekko wydłużonym przodem u dołu czteroczęściową baskinią wykończona. Brzeg kaftana i szwy pleców obszyte podwójnym sznureczkiem z pętelkami. Z przodu i z tyłu trójkątne karczki wyzdobione w złotą, rybią łuskę. Talia podkreślona. Spodnie obcisłe sięgające za kolana z jednej części, u dołu tasiemką związane, i spodnie wierzchnie. Pierścień złoty na małym palcu prawej ręki, potrójny złoty łańcuch i para złotych bransolet, zdobi ciało jego. Wokół szyi niewielka kreza. U doły para pończoch.

Przed nim na koniach dziesięciu rycerzy, za nim trzydziestu, w zwartym szyku i po bokach po trzech rycerzy, z lewa i prawa, przy księciu. Na głowach ich hełmy w kształcie kłobuka z ochroną kolcową na przedzie, z boku naturalne skrzydła orłów z dworzyszcza królewskiego. Uzbrojeni w miecz lubo tarczę. Kolczuga do kolan im sięgała, nogi obleczone osobną siatką drucianą. Pod zbroją kaftan do kolan. Rękawy siatki obejmują ręce z dłońmi i palcami.

Przed grodem, po boku bramy stali młodzieńcy z trąbami wykonanymi z rogów zwierzęcych, by uczcić wjazd do grodu panującego księcia. Tacy sami stali z boku pod bramą, i za bramą, od wewnątrz grodu i wzdłuż trasy do majdanu. Gdy książę wjeżdżał wszyscy zgodnie tedy grali na ów rogach, ostro i dumnie. Cały orszak księcia prędko wjeżdżał, za nimi chmury kurzu i liście targane od podmuchu z orszaku. Rycerze wjeżdżali z mieczami uniesionymi do góry, tarcze z boku, oparte z lekka o koński grzbiet.

Orszak księcia stanął w środku grodu, lud zamilkł, w tej chwili nad grodem przeleciały trzy orły białe, szybując, jakby bacznie obserwując całe zdarzenie, a książę zeskoczył z konia w asyście swoich rycerzy. I przemówił do ludu:

— Dzięki wam moi bracia za tak uroczyste powitanie! Lud odpowiedział — witaj nasz panie!

Książę ponownie:

— Jam jest Świętobor, książę pomorski, syn księcia całego Pomorza, potężnego Siemomysła, Jam Świętoborzyców założyciel. Jam wnuk Dytryka, polskiego księcia dzielnicowego — syna przyrodniego brata Chrobrego i Jam potomek Mieszka i Ody. Władza ma, tu, na tejże ziemi z urodzenia mego pochodzi i Bogiem na wieki wsparta.

Ziemia ma, tu, wokół Białego aż od Colobregu, do mnie należy, a Piasty to bracia i kuzyni moi. Przybyłem ja tu do was ludu słowiański, mój drogi, bom chciał jam was prosić w pokoju i w imieniu swych braci z królewszczyzny zrodzonych, byście w zgodzie chrześcijaństwo wzięli, bogactwo swe zachowali, a tym samym lud swój pokojem uradowali!

Jam bowiem z tego samego pnia i z tej samej krwi piastowskiej, co brat mój Krzywousty — bliski krewny mój. Rycerz to potężny, nieustraszony i dzielny. W boju od młoda zaprawiony, doświadczeniem walk uduchowiony, nie straszna mu przewaga wroga, ni najwięksi wojownicy, boć zjednoczyć nas jemu dano, on z Bożego daru ostał zrodzony.

Gdy chłopcem był nie godne mu były zabawy z psami i ptakami, jemu w głowie prędko służba rycerska była, naśladował za młodu dzielne i rycerskie czyny. Książę nasz wielki, polski, wbrew woli swego ojca Hermana, bez sił, by dosiąść lub zsiąść z konia wyruszał przeciw wrogom jako wódz rycerstwa.

Jam książę tej ziemi mówię wam to Pomorzanie, nie po to, by umniejszyć waszą dzielność, godność i waleczność, lecz po to byście z bratem swym, polskim księciem nie wojowali, a przyjęli jego zwierzchność, władzę i religię! Pragnieniem jego wielkie państwo Polska jest, lecz nie bez was bracia moi!

Jam książę, krewny Bolesława III, Piasta z urodzenia, powiadam wam, że gdy ojciec jego słaby był, wojsko swe powierzył komesowi pałacowemu Sieciechowi i on tedy pustoszył ziemie nieprzyjaciół, na Morawy najechali i ze sobą miał chłopczyka, dziś kuzyna mego, co z imienia tylko walczył. Łup i jeńców wzięli, bez krzywd dla nich żadnych.

Jam brat wasz mówię wam to, byście wiedzieli, że nie ulęknie się on lasów, mokradeł, bagien i zwierząt waszych! Boć wtedy miał on tylko siedem lat, a wojak był już to wielki! Odważny on i męski i gdy chłopcem był, w lesie na śniadaniu siedział i ujrzał ogromnego dzika w leśnych gęstwinach, ni strach mu tedy był, ni trwoga, wstał od jadła, sam, bez psów, z oszczepem w ręku atakował nieustannie, w szyję ugodzić potwora chciał, a inny rycerz powstrzymać jego ramię chciał i oszczep mu odebrać, tedy młody książę wygrał podwójny pojedynek i ze zwierzem i z ów rycerzem.

I Jam ponowie powiadam wam, że nie straszne mu wasze smoki, orły i wszelkie leśne bestie, boć on za młodu pokonawszy je stał się wielkim mężem! On sam, gdy młody był, wędrował po lesie i z góry zjechał na równinę do niedźwiedzia i niedźwiedzicy, na koniu, z pędem wielkim i z oszczepem, a gdy stwór rzucił się z łapami na niego, on tedy ugodził go oszczepem. Odwaga i charakter jego wielki, wprawił obecnym tam podziw nieopisany, że legendą obrósł po wieki.

On sam wszelkim wrogom koszmarem sennym był i gdy usłyszawszy, że ktoś łupi ziemię jego, prędko z innymi młodzieńcami odwet uczynił, spalił wsie i grody, łupy i jeńców wziął. On wielkiej sławy rycerskiej, wielbiony przez możnych i lud swój.

Nie straszna mu ta pomorska ziemia, bo objawił on sławę swego imienia, tu, na Pomorzu, gdy gród międzyrzecki oblegał, wielkie siły zgromadził i rycerskim szturmem ten gród oblegał, nie minęło ledwie kilka dni i kuzyn mój Piast zmusił ich do poddania się.

Jam potomek Piastów i pan na Pomorzu, ludu mój słowiański, proszę was w pokoju i w dobytku mym, byście wyrzucili z ciał i dusz swych pogańską wiarę przodków Wenedów i boga ich Trygława, a wzięli do serc swych Pana mego Jezusa Chrystusa. On z ojcem swym i duchem świętym jedyną drogą dla tego Świata jest, nie ma większego od niego! To miłość, dobroć i życie wieczne dla dusz waszych, ni straszny mu wasz Trygław, ni Rod, gdy tylko jego miłość i łaskawość w serca wasze zapuka, to miejcie wiarę, że to On jedynym Bogiem tej ziemi jest.

Zaprzestańcie swych złych obrzędów i obyczajów! Zaprzestańcie czci bóstw wielogłowych! Bo grzech to wielki i obraza Pana Boga mego! Nie budujcie ich w grodach, lasach i świętych gajach! W świątyniach swych nie wznoście ni tarcz Jarowita, ni posągów Rujewita! Tam gdzie wasze boskie posągi i słupy stoją, tamże kościoły chrześcijańskie będą.

Wy kapłani wieszczbiarze! Biada wam, gdy stawiacie świątynie ku czci Świętowita, kwadratowe, drewniane budowle, z czterema słupami, z zawieszonymi z czterech stron zasłonami, a za nimi czworoboczny słup Świętowita z czterema twarzami. W ręku jego róg do picia, winem wypełniony, co wy kapłani z niego pijecie, boście wieszczbiarze. Lecz powiadam jam wam, że grzech to wielki i obraza majestatu Pana mego!

Ty arcykapłanie i wy wszyscy kapłani, Boga chcecie zastąpić tu na Ziemi i dotąd waszej władzy podlegali wszyscy, książę i lud jego, lecz czasy te końcem nastały i nowy porządek przybędzie! Władza wasza zblednie i skróci się prędko, gdy krzyż boski dojrzycie!

Zbieracie dziesięciny od ludu swego, zdobycze wojenne i skarby w świątyniach słowiańskich skrywacie, chorągwie wasze stanice tamże też, wy z podniety i wiary lud do walki wzywacie, władzę religijną i świecką trzymacie, do dworzyszcza królewskiego upodabniać swe rządy chcecie! Lecz gdy mój brat z krwi piastowskiej nadjedzie nic się tu z tego pogaństwa nie ostanie. Dlatego jestem tu, w dniu tym wielkim, by was w pokoju i w szacunku prosić o poddanie się polskiemu księciu Krzywoustemu i poddanie się nowej wierze, wielkiej, miłościwej i łaskawej!

Wnet wstał arcykapłan i przemówił:

— Książę, panie mój, twierdzisz żeś w pokoju przybywasz i szacunkiem nasz darzysz wielkim, lecz dziwne to słowa z ust twoich, gdy mu tu na majdanie cię obaczyli w tak wielkim rycerskim orszaku, z mieczami w rękach i zbrojach lśniących w słońcu. Tyś twierdzisz, że do przyjaciół swych przybywasz, lecz widok twój i wiernych ci rycerzy, sądzi żeś do nieprzyjaciół przyjechał!

Lud począł tedy głośno krzyczeć: Prawda to! Prawda to!

Zaś arcykapłan ponownie mówił:

— Zaprawdę Piasty, to byli nasi bracia, boć język ten sam jak i u nas na pomorskiej ziemi, lecz dla zdobycia grodu wspaniałego i bogatego Wolina, przodek twój Mieszko chrzest wziął, ni dla Polski, ni dla jej chwały, a dla siebie, by swój dobytek i skarbiec powiększyć, to prawda jego sumienia, ni chwały. Tyś jak bracia twoi wiary nowej chcesz dla nas, lecz nie o łaskawość waszą idzie, a o nasze bogactwa.

Arcykapłan dalej kontynuował:

— Wy nas uważacie za plemię polskie, dziad twój książę z krwi piastowskiej Mieszkiem zwany, zagarnąć Wolinian chciał i nas tu wszystkich z ludu Pomorzan, boć twierdził, że my dalej polskie plemię i w błotnistych miejscowościach kraju Mszki mieszkamy. Prawdą jest, że my Pomorzanie ubiorem, językiem, obyczajami nie różnimy się od was Polaków.

My tu do Bałtyku przypieramy, a tyś książę wiec, że Słowianie nad Wisłą przezwali się Lachami, a od tych Lachów przezwali się jedni Polanami, drudzy Lachowie Łutyczami, inni Mazowszanami, i my nazwali się od nich Pomorzanami. U nas też pełno książąt, książątek i malutkich magnatów, a tyś książę namiestnikiem i wielkorządcą polskim jest.

Mówię przeto jam, arcykapłan, że tyś książę Piast, a cel wasz ten sam, co u Niemca i Sasa, że zachłanność na naszą ziemie wielce żarliwa jest. Ty i rząd twój oskarżacie nas, że my poganie, wasi bracia, a najgorsi ludzie na ziemi tej, ale ziemia nasza najlepsza jest, obfita w mięso, miód, mąkę, ptactwo, sól i bursztyn, i żadna inna nie równa się z nią. I powód wasz jeden jest, że my poganie i wyprawy krzyżowe na nas urządzać chcecie, lecz cel wasz taki jest, by tu od nas pozyskać najlepszą ziemię do zamieszkania, ni to jednoczenie się, ni wspólne rządy, a kradzież to jest!

— Zbawiać nasze dusze chcecie, a przy tym jeno wywłaszczać pragniecie, bydła pozbawiać, łupy i jeńców najpierw brać, a niby my wasz lud braterski, a w niewolę idzie słowiański tłum. My niby bracia wasi, a tyś książę lennik kuzyna swego Krzywoustego, płacisz mu jeno daniny po trzysta grzywien srebra, a co z dziesiątego domu wojsku lud dostarczasz do drużyny jego! Więc drogi książę, jakie my bracia wasi?

Prawda taka jest, że on grodów naszych w całości chce, tedy usuwa naszych magnatów dynastów, a osadza urzędników swoich! Gdy my tylko na ziemi naszej samorząd tworzyli, to polski książę, kuzyn twój, gródki i warownie nasze palił i do cna niszczył i gdy my Pomorzanie, by ratować ustrój swój, tępili i mordowali urzędników tych, to my tedy ludzie źli i najgorszym obyczajem splamieni byli!

I gdy z drobnych, naszych grodów Piastowie poczęli usuwać naszych pomorskich, rodowitych magnatów i gdy w ten swoich zaufanych wprowadzili, to tylko po to, by dochód ciągnąć, tu z ceł morskich!

— I mało tego było tedy, boć płacić Piastom lud nasz pomorski miał, i waszym biskupom też, dziesięcinę ze zboża i okrętowych ceł. Więc książę drogi nasz, jakie my wasze braty, przeto prędzej niewolnikami przyjdzie nam tu być!

— Niby nasz obyczaj i bogowie w waszych oczach drzazgą, lecz ni chodzi tu o chrześcijaństwo, ni zbawienie dusz naszych, a jedynie o dochód z nas, co w skarbcu dworzyszcza królewskiego u polskich książąt jest.

Lud, kapłani i słowiańscy wojowie Trygława, powstali razem prędko i krzykiem do księcia i rycerzy jego: Precz! Precz! Precz z ziemi naszej!

Tedy książę strachem się przeraził, że do buntu dojść jakiego może, jego twarz jakby stwardniała, zbladła, a oczy przerażenia jakiego dostały, wnet przy nim stanęli jegoż rycerze, którzy w rękach trzymali swe miecze i tarcze, gotów byli bić się i walczyć o dobre imię ich pana z krwi Piastów. Również wojowie Pomorzan swe włócznie skierowali w stronę wojowników księcia, patrząc sobie ostro i wzajemnie w oczy, które spod hełmu zbroi bacznie obserwowały, co wydarzyć się może.

Lud Pomorzan na majdanie, jakby strachem się ogarnął i prędko stanął z boku, by nie wchodzić tamże wojom w drogę, między ich miecze, tarcze, oszczepy i co niektóre topory. Konie ich jakby przeczuwały, co stać się może, nerwowo kręciły się wokół swoich prawowitych rycerzy, głowy ich do boju były już gotowe. Z lekka wiatr się zerwał, a słońce pokryło się chmurami.

Nagle przemówił dowódca wojów Pomorzan, Bolemir:

— Braci moi, z którymi żem walczył przeciw Sasom, Niemcom, a i Piastom też, w dół zarzućcie swe oszczepy, boć to nie czas, by walczyć, a czas, by siły zebrać przeciw księcia krewnym Piastom. Wiadomym dla nas jest, że z owej sytuacji innej drogi nie ma, wojna z Bolesławem nie unikniona dla nas jest. Tyś książę stawiłeś nam wszelkie ultimata, co my wierzyć w nie mamy i co nas odwieść mają od tej wojny, lecz jam doświadczony w bojach z różnymi dowódcami, palatynami i książętami, wiem jeno dziś, że gdy my zgodziwszy się na co byś chciał, to tyś tylko korzyść będziesz miał. Swą władzę zachowasz i tytuły, bogactwa, skarby też, lecz nas twój polski książę i tak złupić będzie chciał, więc decyzji od nas żadnej nie będziesz miał.

Książe Świętobor wnet przemówił:

— Rycerze moi miecze swe do pochw skryjcie, a tarcze na koński grzbiet. Walki mi teraz nie potrzebne, a słowem od tych decyzji odwieść żem was chciał. Do poddania się wobec władzy Bolesława — polskiego księcia wzywam cały wasz lud, tedy jego łaską się okryjecie i żaden miecz jego wojsk nie będzie ciążył na ludzie i grodzie tym.

Rycerze prędko posłuchawszy się swojego dowódcy — księcia wykonali rozkaz jego, wówczas to napięcie między dwoma obozami spadło. Lud z powrotem poczuł się bezpieczniej, arcykapłani wróciwszy na swoje miejsca poczęli bożki Trygława w ręce brać.

Książę z większą siłą w głosie i tonie ponownie przemawiał:

— Słowianie moi bracia! Jeno mogę także mówić Polanie, gdyż mowa nasza i obyczaje stare, takie same. Ziemia ta szacunkiem mi leży, bo was na tej ziemi Germanie nazwali Wenedami, u nas wiele osad pozwano od naszych ludzi, i tu na waszej ziemi jest osada, co zowie się Borislaw, a znaczy ona człowieka z waszego plemienia Wenedów, a dziada mego. Ojciec mój z krwi Piast, wspomnął mi, że lud w tejże osadzie wspomina władcę wielkiego słowami: „Słowianin znany z niemieckiej sławy, Borislaw słynnej sławy”. A prawdziwe imię jegoż to Bolesław — znaczy oba, nasi wspólni, polscy władcy, Mieszko I i syn jego Bolesław I Chrobry. Nasi wrogowie w Skandynawii — Wikingowie tak jak waszą osadę, tak samo nazwali króla naszego Chrobrego. Że on władcą Polan był i Wendów też, wielkiej sławy, potężny Burisleif — król Burysław. Jam mówię to wam, bom był on władcą Wendów — przeto was, na ziemiach nad Bałtykiem, a trzymał tytuł „Burislaf z Wendland”. Ojciec jego Mieszko I, a mój dziad, objął całe Pomorze, od Wisły do Odry i was. I bywał Chrobry w lasach waszych, osadach i grodach, by nową wiarę ludowi z Wendland dać. Stąd też Borislaw tu się wziął.

I my szacunkiem obdarować chcemy tu wszystkich, boć symbol sławy Chrobrego przecie stąd. Tedy światłość niebiańska nawiedziła królestwo polskie, bo z żony Mieszka I, błogosławionej niewiasty, spłodził sławnego Bolesława, a za łaską Bożą Chrystusa, wrósł cnotę i potęgę, ozłocił Polskę swą zacnością. Ujarzmił on Morawy i Czechy, Węgrów pokonał, a i waszych wrogów Sasów tak poskromił, że słupami żelaznymi na ich ziemi granice Polski oznaczył. U was dziś srebro pospolite, a za jego czasów było tylko złoto! Każdy rycerz i każda niewiasta tedy byli tylko w kosztowne tkaniny odziani i skóry cenne i gdy sam cesarz rzymski obaczył jego chwałę, potęgę i bogactwo zawołał w podziwie: „Na koronę mego cesarstwa! To, co widzę, większe jest, niż wieść głosiła! Nie godzi się takiego i tak wielkiego męża, jakby jednego spośród dostojników, księciem nazywać lub hrabią, lecz chlubnie wynieść go na tron królewski i uwieńczyć koroną”. Tedy zdjął z głowy swej diadem cesarski i włożył Bolesławowi na głowę, dawszy mu gwóźdź z krzyża Pańskiego z włócznią św. Maurycego. Przyjaźń to i miłość ich wielka była, brat cesarza i narodu rzymskiego! On Boga czcił z najwyższą pobożnością, Kościół święty wywyższał i obsypywał go królewskimi darami. Wszystkich wysłuchał, czy ubogi wieśniak, czy kobieta, sprawiedliwy on i pokorny był.

Powiadam jam wam, boć król ten władca waszym i naszym był, i u was na ziemi tej, sławnym też się stał, a lud Wenedów w pamięci go ma. Krew ta sama, nasza i wasza, moja i polskiego księcia. Odejdźcie od walki z bratem mym, zrzućcie pogańskie posągi trójgłowego Trygława, a przyjmijcie w wasze serca wiarę wielką i miłościwą, co życie wieczne od Chrystusa da! Innej drogi nie znajdziecie, tylko zjednoczenie ziemi naszej, polskiej, potęgę temu państwu na wieki przyniesie.

Powiedziawszy toć, książę Świętobor, prędko wskoczył na swego dostojnego i wysokiego konia, a za nim wszyscy jegoż rycerze, utworzywszy orszak powrócili ponownie przy dźwiękach rogowych trąb do drogi, w stronę Colobregu.

Żyrosław początkowo skrył się za drewnianą chatą przy majdanie, z przerażeniem obserwował, co się dzieje i ręką przy sercu trzymał amulet, który Widun mu dał. Czuł, że krążek ten ma dziwną moc i ruszyć się nie było mu wolno. Rozmyślał, że orzeł biały opieką skrywa go i nie pozwoli, by ktoś mieczem go tknął.

Gościwuj, jako stary kupiec i handlarz był bardziej pogrążony w rozmowach z innymi w interesie siedzącym. Już w głowie liczył, ile to soli i bursztynu zabierze z Colobregu i sprzeda wszystko za dobrą cenę lub wymieni na towar bogatszy. Mniej interesował się możliwą wojną z polskim księciem, a myślami był już z powrotem na bogatym Śląsku.

Wysłuchawszy tego wszystkiego, kupiec i sługa jego zaprzęgli swoje konie ponownie do wozów, po uprzednim napojeniu i wypasaniu, wyruszyli także tą samą drogą, co orszak książęcy do Colobregu, by załadować się tamże solą, bursztynem i towarem, który by zaciekawił Gościwuja, i za który mógłby dostać dobrą cenę lub towar o wiele bogatszy.

Na ich minowych twarzach rysowało się z lekka jakie przerażenie, które miało związek z tym wszystkim, co usłyszeli, ich oczom ukazał się bogaty i silny gród przy Prośnicy, z wielkimi i walecznymi wojownikami — rycerzami Wenedów i wielką władzą kapłanów, ni mniejszą niż władza księcia, potomka Piastów. W ich głębokich myślach i tym, co widzieli na Śląsku, powstawała trwoga, że tak wspaniałe osady, ludzie z wiedzą i królewskie lasy w wyniku potężnego oblężenia polskiego księcia, mogą przestać istnieć, bo wysłuchawszy tedy całych historii, wiedzieli oni, że weźmie on wszystkie łupy, a jeńców porozdaje swoim rycerzom, i że nic się nie ostanie na tej ziemi. Byli oni świadkami starych posągów Słowian i wiary ich, co przyszła ze Wschodu i Południa, ze stepów i starożytnego Krymu.

Opuścili w wolnym tempie Biały Gród, za sobą zostawili zapach świeżego lasu, runa leśnego, wrzosów, ziół, traw, dźwięku leśnego ptactwa i owadów, cisza panowała tamże wielka, co ukojenie w duszy dawała. Przed sobą mieli już wiatr od morza, który świeżością swą pobudzał wszelkie ich zmysły. Z dala słychać było dźwięki mew i innego ptactwa morskiego. Łąk bogatych było wiele, wszelkimi makami, chabrami, stokrotkami, kwiatami w fiolecie, czerwieni i zieleni ozdobionych. Osad małych, dużych, wiele, gdzie horyzont poniesie. W bydło, owce i konie bogate, małych rzemiosł ni brak. Widziawszy tamże ludzi podziwiali tedy wszędzie ich bursztynowe wisiory i amulety. Kraina to bogata i urodzajna.

Przy głównych drogach szlaku, straży księcia wiele, arcykapłanów też, na koniach, pieszo i w ukryciach, przy leśnych skarpach i górkach. Zbójów mieli odpychać i chronić tych, co tu podróżują, z bliska i z daleka. Krzywd tedy mało było, a handel i rzemiosło kwitło. Gdzieniegdzie słychać było grajków na fletach, rogach, słowiańskich lutniach i grzechotkach, wdzięczny to śpiew w osadach przy szlaku umilał czas podróżnym. Mniej lasów było, jeno tylko przy samej drodze wielkie, stare, pachnące lipy i głogi szeroko rosnące. Tedy podróżni cień łapali, by przed palącym słońcem odetchnąć w półmroku. Czym bliżej grodu nad morzem, to i konie bardziej zmęczone, a wozy z jakim to ciężarem do przodu się posuwające. Zmęczeni podróżą kupcy mało już mieli ochoty na wszelkie rozmowy, a trzymać musieli swe siły na negocjacje, kupno i załadunek, i na bogatą, jakąś strawę.

Pomorzanie zwali Colobreg osadą ludną i bogatą, czymś wyjątkowym w ich życiu, wierze, handlu i obronie przed wrogami od strony morza. Był to gród bardzo bogaty i silnie ufortyfikowany, usypany w zębate mury. Często obywateli miasta nie było w grodzie, boć przebywali w dalekich morskich podróżach kupieckich, miasto wówczas było bardziej bezbronne. W pobliżu grodu znajdowało się olbrzymie targowisko i w dni rynkowe gromadziły się tamże tłumy.

Nie tylko wozami przybywali kupcy do Kołobrzegu na owalnym pagórku — opadającym stromo do rzeki, lecz tędy prowadziła droga śródlądowa, wodna, łącząca gród przez jezioro Liwia Łuża z Dziwną. I transportowano nią sól łodziami do ośrodków miejskich przy ujściach Odry. Osada ta miała także swój gród warowny Arkona, wały wysokie były do pięciu łokci, dolna część wałów usypana była z ziemi, a wierzchnia wypełniona była grubymi tramami z drewna, przykrytymi ziemią. Osobne warownie były przeznaczone do obrony drogi — szlaku solnego lubo bursztynowego i drogi w północnej części grodu do źródeł zasilających Arkonę wodą. Brama Arkony wieżę swą miała. Cała zabudowa dość zwarta była i gęsta. Wokół obwarowania, chat drewnianych było wiele, kryte trzciną i słomą, bokiem do drogi stojące. Bogaci kupcy, co trapili się handlem morskim, posiadali rozległe dwory, pomieszczenia dla służby i składnice na towary.

Wokół osiedla słowiańskiego i grodu, fosy były. Na wzgórzu stał zamek książęcy Świętobora i świątynia słowiańska Świętowita. Świątynię ową wypełniał rdzawy półmrok. Dookoła unosiły się smugi pachnącego żywicą dymu. Stamtąd dobiegał szmer ludzkich głosów, tłumiony miękkością purpurowych zasłon, sięgających samej ziemi. Po środku świątyni znajdował się tors Świętowita — poczerniały, bo lat wiele liczył, owiany był dookoła dymem z kadzideł, olbrzymi, wyciosany z drewnianego pnia. Na swych barkach unosił głowę o czterech twarzach, rozglądających się w cztery strony świata. Dziwna to moc biła od niego. Lewa ręka jego na biodrze osiadła, a prawa z kolei róg trzymała, z drogocennego kruszcu, wypełniony miodem. Na słupach, podtrzymujących ramy z zasłonami, wisiały szczyty i łuki, miecze i oszczepy oraz inna broń, którą w boju zdobyli wojowie i ofiarowali w darze bogu. Obok widoczne było siodło i uzda — oznaka boskości.

Przed jego słupem stał kapłan w białej szacie, do samych stóp. Długie, jasne włosy opadały mu na ramiona, był w stanie nabożnego skupienia. W pozycji pochylonej, skrzyżował dłonie na piersiach i modlił się długo, jeno tylko wargami bezgłośnie poruszając. Następnie zbliżył się do posągu i wyjął z ów ręki boga złotem nabijany róg. Wylał stary miód i napełnił świeżym z powrotem. Znak to był, że kolejny rok przyniesie obfite plony. Modląc się ponownie wypił jednym łykiem miód i nalał ponownie świeżego. Róg znalazł się z powrotem w ręku Świętowita. Ów bóg stał jak zimny, nieruchomy, zapatrzony w dalekie wody Bałtyku, z wyrazem obojętności na składane hołdy.

Podgrodzie oddalone od morza prawie półtorej mili, a wzgórze zabezpieczone od północy, zachodu i wschodu, bagnami i strugami. Podróżni mówili, że Kolobfeg miał wzmocniony palami brzeg. Były tu zaczątki plemiennej organizacji państwowej Wenedów.

Gród ten i sławny był, bo miał rozległe kontakty handlowe, lądowe i morskie. Z innymi słowiańskimi miastami z Pomorza, kołobrzescy Wenedowie aktywnie uczestniczyli w starciach zbrojnych z Duńczykami i skandynawskimi Wikingami. Flota okrętów mnogą sławą okryta. I Mieszko I zostawił tu swe ślady, boć począł konstrukcję hakową w budowie wału grodowego.

Głównym zajęciem mieszkańców grodu było ważenie soli, potem sprzedawano ją w Wielkopolsce i na Śląsku. Wszystko poczęło się w VII wieku na Wyspie Solnej Parsęty, w której to osadzie ludność pozyskiwała sól z solanek. Było to ich główne bogactwo, dzięki którem gród się rozbudował i ostał się bogaty. Zbudowano tedy port, handlowano śledziami obsypanymi solą kołobrzeską. I rzemiosło rozkwitło, obrabiano w grodzie żelazo, poroża i bursztyn, a następnie sprzedawano te produkty Wikingom. I wielkie bogactwa stąd powstały, że dotarły wieści o tym do Mieszka I, a ten wysłał tam swoich wojów, którzy gród ten zdobyli i swoją załogą obsadzili. Odtąd naturalny port morski przy ujściu Parsęty, łączący Gdańsk z Wolinem, stał się silnym ośrodkiem władzy Piastów na Pomorzu Zachodnim.

Powoli zbliżał się wieczór, słońce czerwonym kolorem raziło kupców zmierzających do Kołobrzegu. Ucichł wiatr od morza, drzewa stały jak słupy. Przed kupcami ukazał się już w swej całej okazałości gród kołobrzeski. Gościwuj z Żyrosławem zmęczeni podróżą, wygłodniali i przerażeni tym, co usłyszeli w Białym, po zwodzonym moście, a następnie pod bramą z całych bali i wieżą obronną, wjechali do grodu. Wjazd obstawiony był wieloma wojami uzbrojonymi w miecze, topory, kusze, oszczepy i tarcze obronne. Na wyższych kondygnacjach stali łucznicy. Nad miastem unosiły się chorągwie książęce z orłem białym, jako symbolem władzy i krwi piastowskiej Świętobora. Na dziedzińcu zamku księcia panował wesoły gwar, na placu sporo rycerzy, sokolników, giermków i służby dworskiej. Słychać było tamże ujadanie psów, trzymanych przez pachołków i brzęk broni noszonej przez wojów i rycerzy księcia. Gdzieniegdzie słychać było opowieści o łowach, walkach i legendach z lasów królewskich. Z chat wychylały się niewiasty witając swymi uśmiechami, wzrokiem i gestami rąk, przybyłych podróżnych. Gwar na rynku z wolna ucichł, bo jeno wieczór prędko się zbliżał.

Nad grodem unosiły się słupy dymu, co niosły zapach przygotowywanego jadła. Gościwuj i jego sługa, zajechali do chaty przyjaciela swego Dobiesława. Wyszedł on im na powitanie i rzekł:

— Mój drogi przyjacielu, dawno ciem nie widział i stęsknił się jam za tobą, to już wiele miesięcy minęło, gdyś ostatni raz tu byłeś na ziemi pomorskiej. Niech no cię uścisnę. A i widzę, że i młodzian z tobą przyjechał, dobrze to, bo przed nim nauki wiele, a sól nasza warta tyle, co złoto na Śląsku i w Wielkopolsce. Chata moja jak zwykle dla was bogata będzie, ryby żeśmy świeże i wędzone dla was przygotowali, córka ma już osiemnaście wiosen liczy, piękna to kobieta, włosy ma złote po matce, a oczy niebieskie i błyszczące, jak blask kołobrzeskiego bursztynu. Za mą chatą ostawicie wozy i konie, niechże tam się wypasają i napoją po waszej dalekiej podróży.

— Witaj mój drogi bracie, Dobiesławie, i jam żem się za tobą stęsknił miło, w podziękowaniu za twą ostatnią gościnę, przywiózł żem jam trochę skór z lisów, co by wam cieplej zimą było. Poznaj mego sługę Żyrosława, jest tu jeno pierwszy raz ze mną, a już przygód i legend pomorskich doznał nie mało.

— Dobrze to mój przyjacielu — odpowiedział Dobiesław. Niechże on wie i pamięta jaka była nasza historia i skądże my pochodzimy. U nas nastrój wielce zmienny, wszędzie tu powiadają, że wojna nadchodzi z chrześcijanami, rycerzami polskiego księcia, Krzywoustego, lecz mu tu się nie boim jego, wielu wojów i rycerzy mamy, a ich broń nie jednego i nie jedną zbroję posiekała. Książe pan nasz, wiadomo, wierny jemuż będzie, dla władzy i tytułów. Ależ my Pomorzanie też samorządem stoimy, a głos naszych kapłanów równy i jemu. Tylko strach jeno nasz, co z naszymi chatami będzie, bo ludne i bogate, nie jednemu w głowie, by po łup się tu wybrać.

I problem tu też wielki, boć Świętobor, książę nasz, wasal, wierny chrześcijaństwu i krewnemu swemu Bolesławowi, a tu przeto władza naszych kapłanów równa i jemu i w pobliżu książęcego dworzyszcza świątynia Światowita stoi, a lud nasz to jeno sami Słowianie, rodowici, co czczą nasze bóstwa i im wierni i oddani.

— Dobiesławie, myże tom wszystko słyszelim w grodzie Białym, gdy książę nadjechał z uzbrojonym orszakiem, mało co nie doszło do potyczki między wojami Pomorzan, a rycerzami księcia. Prędko dwie strony doszły do porozumienia i broń opadła, całe szczęścia mój przyjacielu — powiedział Gościwuj.

Sam Żyrosław był przerażony wielce! Zaśmiał się kupiec, a młodzian skinął głową z wielką nieśmiałością. Obaczymy, co wyrocznie Trygława okażą i czy los będzie ponownie dla nas łaskaw — rzekł Dobiesław. Teraz prędko do chaty mej, by ryb naszych kołobrzeskich skosztować z tutejszą solą, co krzepy nam daje! Ino wchodźcie, stół już przez moją córę kochaną bogato wyposażony! Oj mój przyjacielu, ile to już lat minęło od śmierci żony mej, co ją tedy Wikingowie pomordowali — powiedział smutnym głosem gospodarz. Na to kupiec odrzekł prędko:

— Nie martw się na zaś mój przyjacielu, obacz tylko raz na swoją córkę, a żal i gorycz tedy prędko przeminą.

— O! Racja to, Racja, teraz ona w rękach naszych przodków!

Weszli to tedy wszyscy do tejże chaty, co drewnem zbudowana została. Składała się z trzech izb, środkowej — sieni i dwóch bocznych — czarnej i białej. W izbie to czarnej stał piec, a rolą jej była kuchnia i sypialnia także. Dym uchodził przez niewielki otwór w dachu. W białej za to gości poczęło się przyjmować i celom mieszkalnym służyć. Wszak obok białej izby dobudowano dodatkowe pomieszczenie, magazynem — komorą zwane. Dobiesław oprócz tychże wszystkich pomieszczeń, posiadał jeszcze sypialnię — alkierz. Jak to przywykło w tradycji słowiańskiej, dookoła wszędzie było czuć lasy, błota i szuwary. Przed chatą i studnia była. Że gród kołobrzeski potężny był i bogaty, to tamże i chaty bogate, drewnem już budowane. Szpary między dechami i belkami uszczelniono mchem i gliną, i do prostokąta podobne były. A gdy srogie zimy były tedy norę w ziemi kmieć kopał i nakrył dachem z drzewa i ziemią obsypał, co by cieplej było tedy — że cała rodzina przed srogim mrozem się skryła. Ciasne to chaty były, tylko po to, by noclegu złapać, a w dzień poza chatą być. Gdy zima blisko była, tedy kamienne palenisko po środku chaty ogrzało i oświetliło dom.

— Siadajcie prędko moi słowiańscy goście, my tu Świętowita czujem, on pan nieba, bóg przyrody i płodności, to nasz mężczyzna o czterech twarzach, na cztery strony Świata naszego zwrócony.

— Chwała jego — rzekł kupiec.

— Bierzcie prędko w usta nasze śledzie z wód Bałtyku, tłuste one i zdrowe, jutro obaczycie jak energia w wasze ciała przybędzie. Ot moja córka idzie, mój skarb, zrodzony z krwi mej i przodków naszych, mówię wam jam, że to kołobrzeski kwiat, ładniejszej ni tu na Pomorzu, ni u was na Śląsku, boć to Wenedka z krwi i duszy jest. Niejednemu miłości dech dała! — Zaśmiał się gospodarz.

Na imię jej było Mojmira. Twarz jej z lekka podłużna — niezbyt szczupła, o kościach policzkowych mocnym zarysem uwieńczonych, brwi — jakby piękny łuk, włosy długie w grubym warkoczu, blond, oczy niebieskie pełne blasku i duże, widzą szeroko i przenikliwie, szczupła, o wyrazistych piersiach i mocnej budowie. Jej urok podwajał uśmiech i serdeczność, harmonijna budowa ciała mówiła przeto, że ona w pełni zdrowa. Na szyi jej był metalowy wisiorek — Lunula zwany, w kształcie półksiężyca. Symbol to kobiecości i płodności, przychylność bogów i ochronę przed złymi urokami zapewnić ma. W sukni spodniej, o kolorze naturalnym, odziana, z lnu wykonana, luźna i swobodna, co na gorące dni sprzyjało. Długa do ziemi, z prostym korpusem, dwa szerokie kliny po bokach. Rękawy wszyte do tułowia, długie i zwężające się.

Na sobie miała także zapaskę — fartuszek z wełny w pasy, z dwóch części wiązanych sznurkiem z boku. Czerwono brązowy. Bez chusty na głowie, boć to panna jeszcze była.

— Mojmiro, córko moja, podejdź no do ojca swego, ot moi goście przybyli! A tobie dziękujemy za tę pyszną strawę.

— Ojczulku mój kochany, przeto jam z miłości do ciebie, dla twych gości, żem to zrobiła! Powiedziała to Mojmira lekkim i słodkim głosem.

— Gościwuju! Oto moja krew, pełna serdeczności i miłości do braci swoich Słowian! Rzekł gospodarz domu, a na to kupiec: i jam dziękuję córko Colobregu!

Nagle Mojmira obróciła swój wzrok w stronę Żyrosława i wydała jakby odgłos zdziwienia i tchu jej zabrakło, wzrok jej zatrzymał się na oczach Żyrosława przez chwil kilka, jakby blaskiem swych oczu połączeni, z wielką nieśmiałością w siebie wpatrzeni. I czas przeto, jakby się zatrzymał, nic nie powiedziawszy sobie, głowy swe jednocześnie odwrócili. W umysłach ich przebiegła nieświadoma myśl, że ot bratnia dusza się znalazła, co miłością i przeznaczeniem ich napełnia. Kupiec i pan tego domu nic nie obaczyli z tego, boć już rozmową byli zajęci.

Wnet panna do kuchni wybiegła, zmartwiona i jego spojrzeniem pobudzona, on zaś siedział nieśmiało i myśl w głowę mu trąciła, czy to była ta miłość, co z oczu do serca i duszy idzie.

— Teraz miodu się popijemy, to pośpimy się do rana, wy po tej męczącej podróży, a my po całym dniu pracy. Sen nas mocno zmorzy, dali miód z barci z lasów za Białym — powiedział gospodarz. Wypili od razu na zaś po dużym kuble, co przez ich gardło prędko wpadło. Umęczeni byli, toć od razu moc tegoż trunku w kościach poczuli, że języki im się prędko plątały.

Żyrosław kończył dojadać śledzie solone, które zagryzał dużą pajdą chleba. Głodny był bardzo i wycieńczony, lecz chciał dojeść do końca, a tu mu apetyt odebrało, bo w pragnienie jedzenia wchodziła mu myśl oczu jej spojrzenia. I poczuł jakby w żołądku mrowienia, a serce mu szybciej bić poczęło, zląkł się i zmartwił, boć pomyślał, że to jakaś choroba. Ojciec Mojmiry i pan Żyrosława już prawie na stole z łokciami leżeli.

Córa jego nagle weszła do izby, gdzie pić się poczęli, i doniosłym głosem rzekła:

— Tatulku! Gościwuju! Wstańcie prędko proszę, boć się na stole, w strojach pośpicie! Wnet się zbudzili, z pomrukiem i zniecierpliwieniem. Pora spać drodzy goście! Rzekł gospodarz. Tedy kupiec i jego sługa obmyli się za chatą, wodą ze studni i wróciwszy do izby, położyli się na łożach ze skór zwierzęcych. Noc była cicha, bezchmurna, bezwietrzna, panował upał. Z daleka słychać było szum morza, pojękiwanie ptaków morskich i ciche rozmowy ludu w grodzie. Słychać było strzelanie palenisk z grodu i dryfujące łodzie w porcie.

Żyrosław pragnął szybko zasnąć, by zmęczeniu sprostać i siły ostawić na kolejne dni, kupno towaru i powrót szlakiem solnym, z powrotem na południe. Lecz dla niego noc została prawie bezsenna, nie mógł on spać, gdyż serce biło mu szybciej i czuł jakby delikatne, kobiece ręce Mojmiry dotykały jego duszy. Każda myśl w głowie jego, została wypełniona widokiem uroku postaci Mojmiry. Przysypiał na chwilę, a tedy śniło mu się, że stykają się głowami z Mojmirą i jest to uczucie ukojenia duszy jego. Śniło mu się także, że jej anioł — kobieta obejmuje go swoimi ramionami i szepcze mu do ucha: Nie obawiaj się, kocham Cię, czemu tego nie rozumiesz. Po każdym takim krótkim śnie, budziło go bicie jego serca, czuł jakby jego głowa stykała się ciągle z aurą Mojmiry. I uczuciu temu towarzyszyło wielkie utęsknienie, by ciągle być z Mojmirą, w jej objęciach, by czuć bicie jej serca.

Natomiast córka Dobiesława spała w izbie z ojcem swym i dla niej również noc była prawie bezsenna, przerywana krótkim snem o miłości i uczuciu do Żyrosława, co jakby z niebios pochodziło i przeznaczeniem było. Czuła ona, że to ten, którego spotkać miała na swej drodze życia, że to ten, o którego serce walczyć warto. Lecz przesiąkła ją myśl, że on powróci z panem swym na południe i straci go ze swych oczu, a pustkę jej ostawi w sercu. I wiedziała w głębi duszy, że przez te kilka dni musi dokonać niemożliwego, by przekonać jego do ostania, tu, na ziemi pomorskiej Colobregu. Z drugiej strony towarzyszyła jej myśl wielka, co serce jej rozrywa, że tylko spojrzała mu w oczy, bez poznania się dokładnego, a już wiedziała, że to ten jedyny. I dziwiła się wielce, że jego spojrzenie przenikło w jej duszę, serce i rozpaliło uczucie jej, że sił i tchu brakło jej. Każda chwila z myślą o nim trwała jakby całą noc i wielce niezręcznie było jej, boć się zastanawiała, czy on uczuciem tym samym stoi, i że jak to będzie przeto, bo ciężko będzie jej powiedzieć mu o miłości tej.

I on podobną myślą napojony został, bo w chwili tej począł dumać, czy ona o tym samym śni, i czy w duszy jej, to samo jest. I jego z lekka strach ogarnął, czy będzie umiał opowiedzieć to wszystko jej, o czym śnił, co poczuł, bo tęsknił już. Poczuł, że wbiła mu się w serce jego, strzała z wiadomością, że będzie musiał jeno za kilka dni wyjechać stąd i zostawić Mojmirę — tedy serce poczęło mu bić jeszcze szybciej, że aż musiał wstać na chwilę, by uspokoić tętno swe. Nie myślał już o jedzeniu, piciu, poznawaniu tutejszych ziemi, czy też legend, myślał on tylko o niej.

Było już minęło z pół nocy, większość mieszkańców, kupców, kmieci, wojów, pospała się mocno, nieliczni oka zmrużyć nie mogli, boć na warcie stali lub pilnować dobytku musieli. Z nudy i spokoju poczęli wartownicy opowiadać o Czarnym Lewiatanie — o człowieku zjawie, co prześladował wszystkich żeglarzy na Bałtyku. Podróżował on czarnym, wysmukłym okrętem, co zjawiał się wszędzie i niepostrzeżenie, błyskawicznie stawał przy ofierze i porzucał ją, jak pająk porzuca wyssaną muchę. Puste wraki dryfowały po falach, a potem w wielkim wirze szły na dno. Lewiatan nigdy nie brał ludzi w niewolę, wszyscy oni pomierali wśród wodorostów, przy meduzach leżeli Wikingowie, Wenedzi i Germanie, był dla nich bezlitosny. Woda wypłukiwała im oczodoły w ciałach leżących w zielonkawej poświacie. Żeglarzom na trasach od Winety do Colobregu wydawało się, że Lewiatan jest wszędzie. Uważali oni, że wszechobecność Lewiatana, to znak, że to zły duch Bałtyku, a można go tylko pokonać modłami i czarami. Tedy wszędzie składano dary Trygławowi, a przybywających do portów pytano, czy widzieli Lewiatana. Lecz wszyscy zgodnie odpowiadali, że go nie widzieli, boć mieli noce bezsenne i dni trwożne. Opowiadającym pojawiały się na ciele ciarki i chłód poczuli, jakby duch Lewiatana nagle na przywołanie imienia jego zjawił się i dał im znać. Tedy oni prędko przestali rozmawiać o nim, by nie ściągnąć na siebie nieszczęścia. Noc zbliżała się końca, słońce leniwie podnosiło się. Czuć było powiew świeżego powietrza od morza i był to znak, że zaraz dzień rozpocznie się i gród wypełni się ponownie przybyszami ze wszystkim stron Świata, kupcami z południa i wojownikami.

Tu ściągali kupcy, boć ten region Pomorza dostarcza mieszkańcom wielkiej obfitości ryb i dzikich zwierząt, tu wielki urodzaj zboża lubo jarzyn i owoców, tu najlepsze miody pitne, nigdzie nie ma lepszych traw i pastwisk. Wino im nie potrzebne, bo swój miód mają i piwo dobre warzą. Jest tyle ryb z morza, rzek, jezior i stawów, że za denara otrzyma się wóz świeżych śledzi, pachnących i tłustych. Całe Pomorze obfite w jelenie, tury, dzikie konie, niedźwiedzie, dziki, wieprze i inne dzikie zwierzęta. I ziemia ta pomorska masłem z krów i mlekiem z owiec stoi, tłuszczem z baranków i jagniąt. Lasów bogatych również pełno, miodu i pszenicy, konopi i maku, warzyw wiele, drzew owocowych mnóstwo. Bursztyn kołobrzeski równy złotu na południu.

Ranek już na dobre zawitał do chaty Dobiesława, prędko już wszyscy byli na nogach, z dala było słychać gruchanie gołębi i pianie kogutów. Rześkie powietrze dodawało mnóstwo energii. Mojmira przygotowała dla wszystkich śniadanie, świeży chleb z pieca i suszone śledzie.

Dobiesław przemówił:

— Kupcu mój drogi, jedz dobrze, boć sam wiesz, że u nas klimat taki, że zaraz będziesz z powrotem spragniony i głodny, nasze powietrze wyciągnie z ciebie wszystko i pobudzi ponownie do jadła.

— Obaczę mój gospodarzu, myślami już jestem z solą i bursztynem na wozach. I coś ci powiem: widzę jam, że mój pomocnik i twoja córka bliscy są sobie, to zerkają na siebie co chwile, a jeden bez drugiego myśleć normalnie nie może. A boję się teraz wielce, boć nie chciałbym stracić jego, gdy zakocha się na dobre i nie będzie chciał powrócić ze mną na południe. I miłości tej jam nie będę mógł blokować, boć mi prędko samemu serce pęknie, żem mu nie pozwolił tu ostać. Cóż znajdę tedy innego chłopaka, tu na ziemi pomorskiej, sowicie mu zapłacę, by ze mną powrócił i pomagał jak należy — powiedział szeptem kupiec.

— Ano, i jam sam wczoraj już z wieczora zauważył, że córka ma w niego wpatrzona jest i że oni razem od siebie oczu oderwać nie mogą. Dobrze, że teraz na zewnątrz wyszli, tam bez nas się dogadają — powiedziawszy to jej ojciec uśmiechnął się od ucha do ucha, a Gościwuj przytaknął mu głową.

— Oj my sami jeno młodzi byliśmy i wiemy, że co z serca, to i z duszy jest, hamować nam tego nie wolno! Niech się kochają i sobą nacieszą! — odpowiedział kupiec ze zmartwioną miną.

Tedy na zewnątrz przy studni stanęli razem Żyrosław i Mojmira, zapatrzeni byli w studnie, w odbicia swoich twarzy na głębokiej i ciemnej wodzie. Tedy on objął ją swymi rękoma, a ona wtuliła się w niego patrząc mu głęboko w oczy. I poczuli razem wówczas, że są sobie przeznaczeni, a uczucie to nie pochodzi z ziemi, a od ich bogów, i że nic ich rozdzielić nie może. I smutno nagle im się zrobiło, boć oboje w głębi duszy zastanawiali się, co będzie dalej, czy Żyrosław będzie musiał wrócić ze swoim panem, czy też ostanie tu na ziemi kołobrzeskiej, w której zakochał się od samego początku. Stali w objęciach chwil kilka i trudno im było rozdzielić się.

Słońce już na dobre było z wysoka. Zrobiło się gwarno i ciepło w dworze. Na nowo słychać było brzęki broni rycerskiej na dworze księcia Świętobora. Przez bramę do grodu wjeżdżali kupcy, wędrowcy, kapłani i lud zmierzający do świątyni Świętowita. W oddali słychać było ruch wioseł od łodzi, co wypływały w morze z towarami i okrzyki ludzi, którzy siłą swą napędzali kołobrzeską flotę. W podgrodziu zebrali się rolnicy, rzemieślnicy i drobni kupcy i jak każdego dnia poczęli zajmować się swoją profesją. Rybacy pozastawiali swoje sieci licząc na kolejny obfity dzień w tłuste ryby Bałtyku.

Żyrosław wrócił do swego pana, przygotowali wozy i konie, uprzednio napojone i wypasione. I ruszyli w stronę rynku, by obaczyć sól, ryby, bursztyn i inne towary pochodzące z północy. W powietrzu czuć było z wiatrem zapach warzonej soli z solanek i widać było kłęby dymu spod pieców, w których dokonywano produkcji soli.

— Obacz chłopce! Czuć naszą sól w powietrzu i widać robotę warzelników w powietrzu — powiedział kupiec.

Chłopieć odpowiedział jedynie: O wa! A jego pan zrozumiał, że jego pomocnikowi na ten czas nie był w głowie już handel i ciekawe historie z Pomorza, a jeno liczyło się teraz tylko uczucie miłości do Mojmiry.

I ojciec Dobiesław widząc zatrapienie córki, rzekł do niej:

— Ma kochana, jam w młodości wiele miłości przeżył i myślał jam, że ta największa miłość, co była, to już się nigdy nie wydarzy, lecz mylił się jam wielce, boć przecież to w niebiosach jest zapisane, że jeszcze może być większa miłość, większa niż wszystkie, którem przeżył.

— Tatulku mój kochany, jeno jam czuję, że to ten jedyny, wybrany i przeznaczony dla mnie, innego nie chcę, przytul mnie mój ojcze kochany, boć brak mi matki mej — odpowiedziała Mojmira posmutniałym i cienkim głosem.

Przytuliwszy ją rzekł:

— Córko moja kochana, tyś przecie najważniejsza dla mnie ponad me życie. Miłuję jam cię bardzo i chcę, by dla ciebie było jak najlepiej, twoje szczęście w moim sercu leży, a teraz widzę, że twoje oczy lśnią jak bursztyn z Bałtyku. Nie mogę jam teraz wstrzymać tego, co przeznaczeniem jest dla ciebie, boć potem serce pękłoby mnie. A i teraz wracam myślami do matki twej, a i mojej wielkiej miłości, że to nie był przypadek, a jeno z oczu słowiańskich miłości sen. I teraz tyś w tym uroku jest, co zeń przyszło i ostanie się do końca twoich dni. Więc jeśli kochasz go, to goć bierz, boć z tych oczu płynie miłości pieśń!

— Tatulu mój drogi! Dziękuję jam, żeś ty mnie tak miłujesz mocno, bom jam zakochana w nim jestem, a serce me bije od wczoraj jak szalone i czuję jam dotyk jego dłoni na duszy mej, a gdy śnie, budzi mnie łaskotanie na szyi mej. O wa! Ja wiem, że to nie tylko sen! To wszystko znaki, że on tym wybrańcem jest, a gdy matka moja żyła, rzekła mi tedy, co w miłość sygnałem jest.

— Córko moja! Łap to, co w twym sercu jest i nie puszczaj póki on przy tobie jest, walcz oto coś, byś szczęśliwa była, co każdą noc. Na mnie nie wróż, bom ja swoje przeżył i wiem co jest.

Gościwuj widząc posmutniałą minę swojego sługi, począł sam rozmyślać i dumać, co począć w tej sytuacji. I jego serce wielce zabolało, że on do hamowania tej wielkiej miłość przyczynić się może, a to by gryzło go do ostatnich dni życia jego. Oczy zrobiły mi się czerwone od łez, a twarz nabrała lekkiej nerwowości. Trzymał konie na lejcach, a ręce jego coraz mocniej się zaciskały. Nagle zatrzymał wozy z końmi, odwrócił głowę w stronę Żyrosława i rzekł:

— Słuchaj no mój synu! Jam twego szczęścia nie będę hamował, tego nie znajdziesz ni w górach, ni w morzach, ni w powietrzu. Zdarzyła się tobie wielka miłość i szczęście, teraz jeno musisz oto walczyć, więc powiadam jam tobie, tyś walcz o tę miłość. Jesteś wolny! Tu trzymaj zapłatę, na którą zasłużyłeś, byłeś mi wierny i oddany, posłuszny i uczciwy. Nigdy nie zapomnę o tobie, a teraz zeskakuj z wozu i pędź ile sił w nogach do dziewczyny, którą darzysz tym wielkim uczuciem, i nie zatrzymuj się i nie oglądaj na mnie! Idź za przeznaczeniem twym!

— Panie mój! Dziękuję wielce, lecz jam tobie zawsze wierny był i nie chciałbym jam ciebie zostawiać teraz samego, kiedy to największa praca będzie!

Gościwuj po chwili ze łzami w oczach rzekł:

— Powiadam jam tobie jeszcze raz, nie pracą się teraz przejmuj, na to przyjdzie i czas i miejsce, walcz teraz oto, co w twym sercu jest, walcz póki nie będzie za późno. Gnaj ile tchu ci starczy i powiedz jej, co tobie w duszy gra, nie bój się i nie wstydź się!

Po chwili kupiec objął chłopca w objęcia swe i mocno uściskał go, łzy jego leciały na odzież Żyrosława i szepnął w ucho jego, że on zajęty pracą wielce w swojej przeszłości i młodości był, zmarnował swą miłość i szansę, i że teraz on nie dopuści, by Żyrosław poszedł tą samą drogą. I chłopiec swymi łzami i słowami pełnymi smutku i skruchy powiedział Gościwujowi, że dziękuję mu za pracę, podróż pełną przygód i wrażeń, i że jak tylko będzie mógł to go odwiedzi na południu lub tu z powrotem na Pomorzu. Objął go mocno przez chwilę, pożegnał się z końmi przy wozie i ruszył z powrotem w stronę chaty Dobiesława i córki jego Mojmiry. Przytłumiony i posmutniały tym, że musiał się rozstać ze swoim dobrodziejem, a z drugiej strony uradowany w duszy, że ujrzy Mojmirę i będzie podążał za swym szczęściem, tu na ziemi pomorskiej.

I biegł przed siebie z błyskiem w oczach i był pełen nadziei, że sen o wielkiej miłości się spełni. I gdy dobiegał do chaty gospodarza, drzwi się wnet otworzyły, a u progu stanęła Mojmira, córka Dobiesława, jej źrenice na widok chłopca nagle powiększyły się, serce poczęło bić jeszcze mocniej i westchnęła głośnym dźwiękiem. Wpadli sobie oboje w ramiona i tulili się mocno, patrząc sobie głęboko w oczy. Z boku stał ojciec Mojmiry i patrząc na to wszystko uronił łzy, co spadały jak groch na ziemię, powodując, że ziarenka piasku odskakiwały na boki.

Mojmira rzekła:

— Coś ty tu robisz mój miły?

— Mój pan rzekł, że służba ma dobiegła końca i mam iść za swym sercem i walczyć o szczęście swe, więc jam prędko do ciebie, ilem jam tchu miał, aż serce mi mocno biło, bom jam się bał, że stracić cię mogę.

— Mój ty kochany! Twój pan wielkie serce miał i jam podziękować jemu muszę, że tak postąpił, on zawsze naszym zacnym gościem tu będzie.

Ojciec Mojmiry stał z boku, słyszał i widział to wszystko, podszedł do nich i rzekł:

— Moi kochani, teraz jam wiem, co was łączy, tam głęboko w sercu i w duszy. Mam jam dla was w niespodziance dwa rumaki, weźcie je w podróż waszą wspólną i udajcie się w królewskie lasy za Białym Grodem, w stronę Tichow, gdzie legendy mają swoje źródło. I cieszcie się sobą, z każdej chwili, z dnia każdego, a gdy napełnicie się szczęściem, wracajcie tu do mnie prędko!

— Tatulku! Kochany jesteś, tak uczynimy i wielce dziękujemy.

Za chatą stały już przygotowane dwa rumaki, wytworne, wielkiego wzrostu, o żywych oczach, dumne, o długich i gęstych ogonach. Jeden kasztanowaty, a drugi srebrny. Zaopatrzone już w skóry, jadło, broń i picie. Srebrny dla Mojmiry, a kasztanowaty dla Żyrosława. Pożegnali się z Dobiesławem, dosiedli konie i opuścili Colobreg, udając się w kierunku drogi do Białego. Pędzili końmi przed siebie, ścigali się wzajemnie patrząc sobie w oczy, co chwila. W ich oczach było widać błysk i szczęście jednocześnie. Minęli Biały Gród, na który Pomorzanie mawiali, że to środek ich ziemi. I pędzili dalej w stronę Borislawia, drogą, szlakiem solnym, przez bujne, królewskie lasy. Żyrosław chciał dotrzeć do miejsc z opowieści Widuna i poznać bliżej tamtejszą okolicę. W głowie jego tkwiła myśl o kamieniu u podnóża Kamiennej Góry, w bliskim sąsiedztwie Borislawia, gdzie podług opowieści strażnika lasów, tkwił stary, sarmacki miecz — a ten kto go wyciągnie, czuć może prawo do tronu Słowian. Gdzie w czasach rzymskich wojownicy, którzy zawędrowali w tamto miejsce, ujrzawszy miecz, próbowali wyciągnąć go, zostali porażani piorunem z nieba, boć nie byli godni tego miecza, a ich ciała pogrzebano w urnach — pod tamtejszą górą. Od tamtej pory, w pamięci mieszkańców tej ziemi tkwi w głowie legenda ta i przestrogą jest dla tych, co nie godni są miecza tego, a chcieliby go stamtąd wyciągnąć.

Tuż za skrzyżowaniem dróg, na szlaku, za Jeziorami Dobrowieckimi, na szczycie góry, zatrzymali się, by konie napoiły się i napasły. Leżeli wówczas w objęciach, na skórach i na wrzosach leśnych, czuli zapach okolicznych ziół. Świeże powietrze z lasu od morza koiło duszę, nerwy i dodawało energii do dalszej podróży. W koło było wiele runa leśnego, jagód, grzybów i borówek. Konie napasały się świeżą, zieloną, leśną trawą. Czas mijał im wolno i troskliwie, zakochani w sobie byli od pierwszego wejrzenia, czuli wzajemnie, że to ich przeznaczenie, i że nic tego nie może przerwać. Leżąc na górze w objęciach, słońce delikatnie przecierało się przez korony drzew i padało na ich twarze, dodając uroku całej sytuacji. Oni wpatrzeni w siebie, w błysk swoich oczu, co chwila razem, jednocześnie spoglądali w niebo i podziwiali kształtne obłoki. Czuli, że czas dla niech zatrzymał się w tym miejscu, bez problemów i przeszkód, w zupełnej głuszy leśnej.

I gdy oni sami najedli się i napili, dosiedli ponownie swoje rumaki i dalej przez mieszane lasy i gaje pognali w stronę Borislavia, pod Kamienną Górę, by obaczyć tamtejszy kamień i biały miecz, który podług legendy został tam umieszczony przez samego boga Słowian. Wokół szlaku, którym podążali, pełno było wszelakich, starych i młodych drzew. Chrześcijanie wprowadzając swoją religie na Pomorzu chcieliby, by tutejszy lud czcił ich kościoły i figury, jednakże u Słowian na ziemi pomorskiej czczono drzewa, bo one nawiązują do mocy bogów, i tę moc mają w sobie. Dąb był symbolem męskiej mocy lub jesion, a dla kobiet ważna była lipa lub brzoza.

I gdy Żyrosław z Mojmirą podróżowali w lasach, w stronę obranego celu, podziwiali te wszystkie drzewa. Dla Mojmiry brzoza z drobnymi listkami, przywracała i dodawała sił, wewnętrzną moc. Biała, delikatna, prostolinijna — była dla córki gospodarza, symbolem panieńskiej czystości duszy. Przytulała się ona do brzozy i wymawiała słowa: trzęś mnie jak jam ciebie, a potem przestań; na wycieńczenie: tulić się siedem dni. W ich głowach tkwiła również myśl, że brzozowy krzyż był orężem boga Peruna, chronił on świat żywych przed zmarłymi. I ze swoich tradycji przodków wiedzieli oni, że brzozy sadzono za głową pogrzebanego zmarłego, a ich dziadów chowano nogami na wschód, a brzozę sadzono od północy, opłakiwała ona tedy zmarłego i nie zasłaniała mu słońca.

I mijali także stare, ogromne buki, w których mieszkały mądre sowy i wrony morskie. Dla ich przodków było to drzewo płodności, gdzie zaganiano pod nie zwierzęta jałowe, by przywrócić im moc rozrodczą. Były one opiekunami cmentarzysk, drewnem opałowym i budulcowym. Gdy byli wokół buka, to tedy żadne czary i gusła niestraszne im były.

Potem, gdy wjechali w cisy wiedzieli, że ich chaty były przez ich rodziców posypywane cisowymi igłami, i izby, w których przebywał zmarły, a w drodze do pochówku robiono to samo na tyłach, by nie wrócił jako duch. Palono również ogniska pod cisami w lesie, a potem brano pod nie chorych i dzieci i tedy oni uodparniali się na choroby. I również cisy były w pamięci książąt piastowskich, którzy podróżując na wyprawy wojenne, odpoczywali pod tymi drzewami, aby dały im nieśmiertelność w bitwach.

I konie swoje przy dębach ostawiali, a dla nich samych były to święte drzewa nieba, ognia i piorunów. To symbol męskich mocy i cnót moralnych. Śpiewano wokół nich, składano dary z owoców, miodu, nabiału. Zbierano się przy nich, przy każdej środzie, padano na twarz, często przy nich były płotki z furtami, a przejść przez nie mogli tylko w czasie nabożeństwa kapłani i książęta, kto inny tam wszedł temu śmierć prędko groziła. Do wyrobu posągu Świętowita używano tylko drewna dębowego, a sami mieszkańcy ziemi pomorskiej bronili swoich świętych drzew przed wycinaniem ich podczas misji chrystianizacji.

I zbliżał się półmrok, wiatry ucichły, szelest liści ledwo co słyszalny, gdzieś w oddali słychać było przechodzącą zwierzynę, konie Mojmiry i Żyrosława były już nieco zmęczone, a i sami zakochani potrzebowali dłuższego odpoczynku. Zwolnili oni tempa, bo nieco piaszczysta droga się rozpoczynała, na horyzoncie widać było górę, pokrytą gęsto drzewami, przypominającymi kształtem smoka. Był to znak, że przed nimi jest Kamienna Góra koło Borislawia, a więc zbliżali się do symbolicznej osady dla książąt z dynastii Piastów, których przedstawiciele obozowali w pobliżu, nosząc tytuł władcy Wenedów. Droga prowadziła równolegle do podnóża ów góry, a wcześniej przed dojazdem na miejsce, młodzi napoili konie w stawach, znajdujących się przed skrzyżowaniem dróg Borislawia, z drogami prowadzącymi na południe, w stronę Barwitz.

Góra otoczona była wieloma warstwami drzew, najpierw strzegły jej gęste stare cisy, potem gęstwiny jałowców, które miały odstraszać złe demony. Potem wiele jaworów było, by chronić przybyłych przed złymi mocami i tym drzewom zwierzali się zakochani w sobie Mojmira i Żyrosław. I było tam także w kręgu wiele jesionów, na najwyższym znajdowało się gniazdo orła białego, który miał strzec okolicznej ziemi. I widać było w ich koronach skaczące wiewiórki, które były łącznikiem między orłem, a ludźmi.

Jako, że była to góra i wiele piorunów mogło znaleźć na niej swoje miejsce, to powyżej podnóża góry rosły bujnie topole, one miały zbierać pioruny, a same demony ich się bały. Nad samą górą z daleka widać było jakby niewielkie wyładowania i przeskakujące białe iskierki.

Sama droga do podwzgórza przez ów gęstwiny była wąska i ciernista, jeno w rzędzie trzeba było iść, pierwsi młodzi zakochani, a za nimi ich konie. I szli tamtędy pod zbocze od strony drogi do karczmy nad jeziorem, przedarli się przez wspomniane drzewa, lecz nad ich głowami krążył już wielki orzeł biały, jakby czuwał, któż zbliża się do kamienia lubo miecza. Im już serca mocniej bić poczęły, a i z lekka dreszczem zostali przesiąknięci. Mieli i w oczach strach, a konie szły niespokojnie, boć czuły moc z tego miejsca.

Jako, że wieczór już nastawał, to światło nabierało barwy bardziej żółto — pomarańczowej. Przeszywało korony drzew i gęstwiny, padając na okoliczną ziemię. I doszli oni do gęstego kręgu wielkich dębów, jeden przy drugim, że prawie stykały się pnie o swoją korę, a ich korony wysoko w górze zazębiały się wzajemnie. I ujrzeli oni tedy przez szczeliny pośrodku tego kręgu, kamień, który mienił się w świetle pomarańczowym, nie obrośnięty mchem i coś im błysnęło po oczach, mocno i zdecydowanie. Gdy oślepienie minęło, uwidocznił się tedy wbity w ów kamień, biały, sarmacki miecz. Błyszczał i lśnił w świetle słonecznym, nagle z góry nadleciał wielki orzeł i usiadał na rękojeści jego, wówczas to od białej stali w stronę kamienia przeskoczyły jakby małe piorunki, był to dla nich znak, że wejść do kręgu nie mogą, boć nie są jeszcze godni, by być w jego pobliżu, nie mówiąc już o jego dotknięciu, tedy śmierć byłaby blisko. Więc przed dębami rozłożyli swoje skóry, pożywiali się pokarmem od Dobiesława i leżeli w objęciach, czekając na całkowity zmrok. Żyrosław się ożywił i wiedział, że Widun go nie oszukał.

Zasnęli w swych objęciach, otoczeni ciepłym, letnim powietrzem, na niebie było wiele gwiazd, brak chmur. Leżeli w symbolicznym, słowiańskim miejscu, gdzie wszystkie znaki ich kultury przodków miały znaczenie. Byli w miejscu, gdzie wierzenia religii Słowian spotykają się z praktyką, przyniesioną z dalekiego wschodu, z czasów starożytnych. Młodzieniec śnił o smokach, rycerzach z mieczem w ręku i o swojej pięknej wybrance, gdzie walczył o jej serce u boku sarmackiego smoka. Mojmira w głębi snu widziała swoją zadowoloną matkę, którą zamordowali Wikingowie podczas walk na Pomorzu, w okolicach Colobregu. Śniło jej się, że matka szczęśliwa była, iż jej córka odnalazła miłość swojego życia. We śnie uroniła wiele łez, myśląc o matce.

Byli oni w bliskim sąsiedztwie drogi do Tichow, przez Borislaw. Z tej ostatniej osady dobiegał słowiański śpiew i granie na lutniach, widać też było na niebie kłęby jasnego dymu z dogaszanych na noc pieców. Powoli zbliżał się ranek, leśne ptaki z wolna poczęły swoje śpiewy, a gołębie gruchanie. Promienie porannego słońca leniwie wpadały w gęstwinę leśną na twarze zakochanych. Tedy oni nieco twarze swoje wykręcali, by uciec od światła i jeszcze trochę pospać. Pojawiła się i rosa na trawach i niskich krzaczkach, czuć było świeże powietrze i zapach zbóż od strony pól przy osadach. Gdzieniegdzie dziki spłoszone porannym słońcem biegły przez wysokie trawy w stronę szczytu wzgórza, wywołując hałas i tupanie ostre, kopytami w ziemię. Te dźwięki spowodowały, że wnet dziewczyna i chłopak zerwali się na nogi, jakby oszołomieni z lekka tak głośnym waleniem w ziemię. Byli lekko zdezorientowani i ospali jeszcze. Spakowali skóry, ponownie osiodłali swoje konie i ruszyli w stronę rzeki Liśnica, by obmyć się trochę i orzeźwić swoje konie. Potem mieli w zamiarze dojechać do Borislawia, by na własne oczy obaczyć osadę, w której walczący na Pomorzu książęta z Piastów, obozowali przy rzece za osadą, na szerokich polach przed lasem, w stronę Białego Grodu.

Powiał im lekki wiatr, z zapachem polnych kwiatów i drzew lipowych. Ochlapywali się wodą wzajemnie w rzece, trzymając się co jakiś czas za ręce, w ich oczach widać było wielkie szczęście. Nagle Mojmira z krzykiem do Żyrosława:

— Ino patrzaj w wodę teraz, tu, przy brzegu, to spora ryba, takie w Colobregu widzieliśmy przy brzegach Bałtyku, srebrne łososie — tak tatko mój mówił. Często w naszej chacie jedliśmy, pożywne i smaczne były. Weź prędko kochany mój oszczep z konia, toć jeno śniadanie bogate i świeże będzie.

Wówczas Żyrosław chwycił w jednej chwili oszczep i dźgnął nim ową rybę i wyciągnął z wody, ruszała się jeszcze chwil kilka, a potem zamarła. Mojmira starannie ją przygotowała z dodatkiem polnych i leśnych ziół, które rosły przy rzece, a w tym samym czasie jej ukochany rozpalił niewielkie ognisko, by ów zdobycz obsmażyć w ogniu i ze smakiem zjeść. Starczyło dla nich obu, najedli się do syta, a ogień wodą zagasili. Mięso rybie ożywiło ich i energii dało, konie wody wzięły z rzeki w swe gęby i do syta napojone były, również ich jeźdźcy uzupełnili swoje zapasy wodą. W oddali widać było chaty w Borislawiu, to znak był, że już niedaleko jest ta osada, sławna dla Piastów lubo Pomorzan, słynna z męstwa i odwagi Chrobrego i z imienia jego. Za nią widać było bujne i gęste lasy, oddzielone od pól rzeką. Lud z rana stał już przy wodzie, uzupełniał swoje zasoby, prał tkaniny swe i napajał zwierzęta. Zwierzęta gospodarskie pasły się na bogatych i zielonych łąkach wzdłuż rzeki.

Również większość chat miała swe miejsce przy rzece, gdzie łatwy był dostęp do wody, bogactwa łąk, obfitości ryb i szybkiego spławienia rzeką cięższych przedmiotów do wszelkiego typu budowli z drewna. Czy też sprowadzania rzeką tego surowca z sąsiednich gajów. Gdzieniegdzie wisiały i suszyły się skóry zwierzęce, przygotowywane na srogie zimy, co ze Skandynawii często przychodzą na ziemię pomorską. Lud z wesoła codziennie tamże pracował, śpiewając i grając na wszelkich, własnego wyrobu instrumentach. To na małych lutniach, harfach, rogach i fletach. Miłe to były słowiańskie dźwięki. Wszyscy ubrani w lekkie z białego putna odzienia, kobiety włosy w warkocze spięte i głowy przyozdobione wiankami z kwiatów. Dzieci biegały wokół chat i bawiły się w rycerzy, dzielnych i walecznych, trzymając w rękach drewniane repliki mieczy sarmackich. Były wesołe, jak nigdy wcześniej.

Ludowi uśmiechu na twarzy nie brakowało, szczęśliwy wszyscy byli, boć żyli zgodnie z naturą i swoimi słowiańskimi bóstwami. Ich chaty stały otwarte, piwniczki nie zamykane, zapasy dostępne dla wszystkich, kosztowności swych nie chowali, boć złodziejstwa u siebie nie znali. Dla gości i przyjezdnych zawsze byli mili i gościnni, jadła nie żałowali, ni noclegu, ni wskazówek do dalszej drogi. W osadzie wszędzie czuć było zapach siana, z pobliskich nadrzecznych łąk.

Córka Dobiesława i były sługa Gościwuja leniwie poruszali się końmi, ciesząc się o poranku swoimi uśmiechami na twarzy i błyszczącymi od zakochania oczami, w zupełności rozumieli się bez słów, jakby telepatia z czoła ich łączyła. Wjechali do osady, a już pierwej otoczeni zostali przez bawiące się dzieci, które z wesoła zaczepiać ich poczęły. Podjechali bliżej do ludu nad rzeką, a że byli ubrani podobnie, to widać było od razu, że to swoi Wenedowie, a nie żaden obcy Wiking, Niemiec, czy Polak z daleka. Powitali się z ludem Borislawia wzajemnie słowami: „Sława nasza i wasza, bądźcie pozdrowieni!”.

— Z daleka jedziecie?

— My z Colobregu, z nad Bałtyku, przejazdem po waszej urodzajnej ziemi wędrujemy — odpowiedziała Mojmira.

— Witajcie na ziemi naszej, u nas cisza, harmonia i spokój, bądźcie gośćmi naszymi, ostańce u nas na noc, a dobrobytu wówczas od nas zaznacie, bośmy wszyscy z tej samej krwi i przodków jesteśmy. Chaty nasze bogate, a pola i lasy urodzajne. Przenocujcie u nas, bo na burzę i porywisty wiatr się zanosi, a dalej w lasach w taką pogodę ciężko będzie o schronienie — rzekł Wit — dobry i szlachetny gospodarz tejże osady.

— Dziękujemy wielce nasz panie, będzie nam niezmiernie miło na waszą gościnę i wspólnie spędzony czas.

— U nas, jak i u was, ziemia nasza stara, od dawien zaludniona, teraz widzicie nad wodą łąk i pastwisk wiele, a w oddali gęste lasy, ale przeto mówię wam, że jeszcze dalej w czas, dalej niż nasi przodkowie, tu na Pomorzu, gdy lasy i puszcze były jeszcze gęściejsze, zamieszkiwały tu olbrzymy i olbrzymki. Ino mówię wam to, bo przecie, kto by dał radę tak wielkie głazy w naszej okolicy poustawiać! Oj wielkie to były istoty, ale strasznie naiwne. Nikomu nie wadzili, żyli szczęśliwie — podobnie jak i my dzisiaj. A jak ze stepów nasi przybyli i poczęli tu na ziemi pomorskiej, karczować lasy, tworzyć łąki i pastwiska, a potem pierwej osady, to miejsca już dla olbrzymów brak było.

I przy naszych ludziach pojawiły się czarty i poczęły namawiać olbrzymów, by niszczyli nasze orne pola i wsie. I chcieli oni odpędzić czarta, więc w niego cisnęli wielkie kamienie. I u nas teraz do dzisiaj wiele kamieni na ziemi pomorskiej, otoczaki i inne głazy w okolicy. My je zwiemy także czarcie lub diabelskie kamienie, tu pod Kamienną Górą, w Tichow i w Mandleti. Ale inni jeszcze mówią, że sam Trygław, gdy stąpał po ziemi, je ostawił tutaj na znak naszej wiary i przodków! I tak o to mijały lata i olbrzymy z ziemi naszej wymarły, jeno po nich ostały się kamienie i grobowce.

— Jam wiele opowieści już słyszał — rzekł Żyrosław, i sami na własne oczy widzieliśmy głaz z mieczem, tu, obok waszej osady, pod górą, błyszczał jakby to diament był! Bałem się go tknąć i z daleka żeśmy się trzymali, boć śmiercią, by nam groziło.

— Oj prawda to, nasz głaz nie musi być strzeżony, on sam mocą jest otoczony i tylko wybrany może wejść do kręgu i dotknąć jego białej stali, tylko z rodu królewskiego, nieskazitelny, męski, odważny, rycerski i uczciwy, tylko tedy orzeł biały pozwoli być w jego bliskości.

I było tu wielu rycerzy — książąt, lecz nie wszystkim ta sztuka się udała, wrócić pohańbieni musieli.

— Drogi Wicie, a wy wojny z polskim księciem się nie boicie?

— My wiemy, że to wielki wódz, dowódca, wojownik lubo odważny rycerz, tu w Borislawiu my się go nie boim, ale w Białym Grodzie i w Colobregu bać się go winni, oni wielkie skarby mają, a on pod przykryciem chrześcijaństwa odebrać im wszystko co drogie będzie chciał. U nas to on jedynie z wojskami będzie odpoczywał, boć przecież imię naszej osady od imienia jego dziadów, Piastów!

I my tutaj wiemy też o jego tajemnicy, jeszcze gdy był chłopcem — już rycerzem, z ojcem swym Hermanem był na Pomorzu, by walczyć z naszymi wojami, i w pobliżu, w świętym gaju przebywał. On tedy na dziwną chorobę zapadł, boć myślał, że jest sprytniejszy od swego słowiańskiego przeznaczenia. I pokarało jego wielce, że do dziś w swym sercu ma dziurę i zapomnieć o tym nie może! To z ziemi naszej, jemu pokazano, jaka jego dusza jest naprawdę i czego żąda, lecz on już ugodzony w serce, dać rady nie mógł i ratować go próbowali, boć tedy był bliski śmierci, i nie pomogli mu jego medycy, chrześcijanie, a pomogli nasi Wenedowie!

— Jak to Wicie? A co się tedy stało?

— Oj burza idzie z wiatrem wielkim, prędko moi mili goście do mej chaty, musimy się schronić, będzie ostro wiało i huczało i ulewa z wielkimi kroplami nas nie ominie! Biegiem, my wszyscy na wprost do drzwi!

I oto prędko wbiegli do chaty Wita, powietrze nagle się oziębiło, niebo bardzo ciemne, pokryte gęstymi chmurami. Wietrzysko się zerwało i od strony lasu ze sobą niosło drobne gałęzie na chaty w Borislawiu. Czuć było chłód w powietrzu, począł padać gęsty deszcz, którego wielkie krople wywoływały hałas, odbijając się od drewnianych chat. Ryby w rzece na początku ożywione, podchodziły do powierzchni i łapały latające owady. Zwierzyna prędko uciekła w las, a mieszkańcy osady pochowali się do swoich ziemianek, chat i jam, by pioruny z burzy ich nie powaliły. Konie na łąkach i pastwiskach spłoszyły się i ze strachem w oczach z najeżonymi grzywami prędko w galopie wróciły do stajni u swoich gospodarzy. Wiatr, który gnał nad ziemią, zbierał ze sobą resztki siana, trawy i poczęły się z tego tworzyć kłęby, które uderzały o chaty. Nastała wielka ulewa, woda przez szczeliny w deskach dostawała się do chaty Wita, kapiąc nieco na zgromadzonych w niej mieszkańcach lubo gościach. Dzieci usłyszawszy odgłosy walących w okolicy piorunów, wystraszyły się i prędko pochowały się pod skóry zwierzęce, że tylko w ciemności ich wielkie, napełnione strachem oczy widać było. Gdy przez okna zerkali czekając w niecierpliwości na zakończenie burzy, zaskoczyli się, boć pioruny omijały ów Kamienną Górę, a uderzały z dala od jej boków i podnóża. Koryto od intensywnych opadów wezbrało, a woda zrobiła się ciemna, płynąc rwącym strumieniem w stronę lasu i Białego.

— U nas latem burz wiele, zwłaszcza z wieczora, gdy chłód z nad morza miesza się z ciepłem z południa, ale my tedy zawsze przygotowani — rzekł Wit. Usiądźcie przy mym stole, proszę, częstujcie się wiele rybami, chlebem, runem leśnym i owocami naszej, wspólnej pomorskiej ziemi. A popijcie to naszym miodem!

— Dziękujemy gospodarzu, słychać, że deszcz słabnie, to jeno idzie koniec burzy, a nastanie rześkie i świeże powietrze. My tu będziem jedli dary twojej ziemi, ale byśmy chcieli usłyszeć ciąg dalszy opowieści o polskim księciu, i o tym co się wydarzyło, gdy był on młodzianem i przebywał tu na Pomorzu.

— Jam zaraz będę dalej opowiadał, ale pierwej strawy potrzebuję i mocy naszego miodu, to tedy jam nabiorę ochoty i rozumu do opowiadania, słowa mi lepiej się złożą, byście wszystkiego się o tym dowiedzieli. Dziwna to historia, lecz w pamięci u nas się ostała! Boć przecież tu się wydarzyła!

— Wicie drogi, tu w okolicy, w grodach boją się Krzywoustego, myśmy sami w Białym słyszeli, że to wojownik i rycerz wielki, już od młodu! A jego krewny Świętobor chciał, by wszyscy bez wojny z polskim księciem przyjęli jego zwierzchnictwo i wiarę!

— O naszą ziemię pomorską wiele bitw i wojen już było, my prosty i uczciwy lud, a przeto wiemy, że oni jednoczyć chcą Polskę, ale przy tej okazji złupią nas z kosztowności i bogactw tutejszej ziemi, powiększą swój skarbiec, a potem wojska i jeszcze z większą siłą ruszą na nas. Im nigdy nie po myśli było, że my przyjmowali w przeszłości zwierzchnictwo Piastów, lecz my swą samorządność i wiarę zawsze zachowali! A teraz moi mili opowiem wam tę historię, co z księciem Krzywoustym wydarzyła się u nas na ziemi naszej, to był jakiś rok temu! Krótki to czas, a pamiętliwy. Tedy to nasze wojska z Pomorza zaznały klęski z wojskami Bolesława III.

Myśmy Pomorzanie obok Santoka zbudowali silną warownię, która poczęła zagrażać ludziom w grodzie Santoka, boć to była strażnica i klucz królestwa Piastów. Tedy brat Krzywoustego, Zbigniew, próbował zdobyć naszą warownię, lecz my go tedy odparliśmy, a on z hańbą wrócił. Nasz gród w ich pobliżu był wyższy i my mogli słyszeć wszystko i widzieć, co działo się u chrześcijan. Zbigniew jako, że był starszy od Bolesława i władał częścią ojca, najbliższą nam Pomorzanom, to z wojskiem ojca, bez brata swego Krzywoustego, ruszył na wojska Pomorzan. Niby strachu on nam napędził, lecz w ostateczności, ni zaatakował grodu, ni wciągnął żadnego wroga do walki, z wielkim strachem wrócił do domu! I tedy jego brat, jeszcze nie będąc rycerzem, z mniejszymi siłami na most Pomorzan uderzył i odebrał go, a potem dopadł bram grodu. Chrześcijanie ucieszyli się wielce, że będzie to ich wielki, przyszły władca, a my Pomorzanie przestraszyli się jego do dzisiaj! My od tamtej pory na Pomorzu, Zbigniewa gnuśnym zowiemy, a jego brata Krzywoustego — wilczym szczenięciem, boć potrafił on mężnie wojować, a Zbigniew winien po tym zdarzeniu kościołem chrześcijan rządzić, a nie armią ojca swego Hermana.

Gdy on już powrócił z większymi siłami, by nasz gród zdobyć, my go wcześniej sami zburzyli i nie dostał satysfakcji zdobycia. Ojciec jego, gdy obaczył jako on już sławny, męski, rycerski i wojowniczy, na rycerza chciał go pasować w Płocku, przy ich święcie Wniebowzięcia Panny Maryi. Wielka to niby uroczystość była, wszyscy się na tę uroczystość szykowali, a tu nagle im doniesiono, że nasze pomorskie wojska, oblegają gród Santok i nikt z wielkich dostojników Hermana nie wyruszył na pomoc. Tedy wbrew woli ojca i wobec sprzeciwom innych, Krzywousty jeszcze jako giermek ruszył na nas Pomorzan i odniósł swoje wielkie zwycięstwo. Wrócił do Płocka, a ojciec jego, pasował go na rycerza.

Albowiem chcę wam powiedzieć, że jeszcze przed walką o gród Santok, Krzywousty był krótko, tu, na ziemi naszej w okolicach Borislawia, wziął tedy ze sobą najlepszych wojów i rycerzy, a chciał ujrzeć Biały Gród w okolicach Parsęty i miecz sarmacki, który tkwi w naszym kamieniu. Wędrował przez nasze łąki, lasy i pola, obozował krótko w lasach, w stronę Mandleti, pod przykryciem, by nikt go nie rozpoznał. I być może tedy obudził się w nim duch słowiański, gdy obaczył i poczuł sam na własne oczy i nos, uroki naszej wenedzkiej ziemi. Gdy polski książę ze swoją świtą polował w lasach koło Tichow jechał dumny na swym koniu, zapatrzony w lasy, szukający grubego zwierza do upolowania. Zjechał w lesie z góry i w lekkiej dolinie naprzeciw niego szła słowiańska dziewczyna Matleena, córka arcykapłana Trygława, Anttiego z Tichow i niegdy żony jego Teiji, co miała długie blond włosy, zaczesane na bok — jak królowa z Troi. I córka ich Matleena, to piękna dziewczyna, o wyrazistych, dużych oczach, co kolorem ni to czarnym, ni to brązowym świeciły. Włosy ciemne do ramion jej sięgały, z jej oczu czuć było blask i widać uchwycenie, dosyć wysoka. Szła przez las sama tedy, z dwoma małymi pieskami, Krzywousty wyjechał naprzeciw niej, ona tedy wzięła go za zwykłego rycerzyka! Krótko przytrzymali swój wzrok na siebie, wróciwszy z uśmiechem wzajemnym na twarzy. Lecz tedy nie myśleli po tym zbytnio o sobie. Na drugi dzień, gdy znów polski książę polował, ponownie napotkał tę dziewkę w lesie, już za Ticow, ona wówczas rzuciła na niego swoimi pięknymi oczami spojrzenie, a on udał, że jej nie widzi i tego samego dnia z wieczora ponownie na siebie wpadli w lesie pod Borislawiem, lecz tedy udali oboje, że się „nie znają” przechodząc obok siebie z głowami uniesionymi w górę. Wówczas to Krzywousty upolował oszczepem wielkiego dzika i poznał czym nasza ziemia bogata.

Minęło dnia kilka i polski książę ponownie udał się w las na polowanie, tym razem w grube lasy pod karczmy, w stronę chaty Widuna. I tedy wyjeżdżał on z gęstwin leśnych za jeziorem i naprzeciw niego stała, na środku drogi Matleena z dwoma pieskami, on tedy nie chciał z nią kontaktu wzrokowego trzymać i poczynać jakiejkolwiek rozmowy, więc stanął u boku drogi, ona tedy to wróciła się po swoje pieski i przecięła mu drogę przed jego twarzą z głową uniesioną w górę, i skierowaną w drugą stroną, niż jego własna twarz i odeszła w gęstwiny leśne. On tedy podążył jej kierunkiem, lecz nie za nią, a w las pojechał konno. Gdy wieczór nastał objadł się dziczyzny, którą sam upolował, a świta jego w lesie, w ziołach i runie leśnym upiekła mu mięso na ogniach z drzewa dębowego. I spać już miał książę, lecz jedna myśl nie dawała mu spokoju, czemu ta dziewka przecięła mu drogę, tak mężnemu jak on Piastowi i co to oznaczać miało. Rozmyślał długo w głowie, do środka nocy i pomyślał przed snem swoim, że poweźmie na niej zemstę! W głowie jego plan urodził się taki, że gdy ponownie ją obaczy, to będzie grał na flecie słowiańskie pieśni i przymusi ją tym sposobem, by w oczy jego spojrzała, a on tedy uda, że zobaczył anioła, co go swoim blaskiem oczu poraził. A potem powie sobie w myślach „wykonało się” i odjedzie w dalszą stronę, ostawiając ją samą. I tak było, gdy Bolesław ponownie napotkał w lesie Matleenę. I od tamtego zdarzenia ponownie minęło z dni kilka, i gdy on jechał z rana obmyć się nad rzekę koło Borislawia, ona wracała do Tichow tedy i była od ucha do ucha uśmiechnięta, że on udał tedy, że od jej oczu poraziło go w żartach jej blaskiem. On tylko krótko na nią spojrzał i po zabraniu krótkiej kąpieli wrócił do swoich kompanów.

Gdy bywał jeszcze w tych lasach, z przypadku przy wędrówce, jego drogi krzyżowały się z drogami jej rodziny i było tak kilka razy, że to niby przypadek lub sprawka kogoś z góry — tak obmyślał to sobie Bolesław, boć inaczej wyjaśnić tego nie mógł.

Po długich dniach polowań, przyszedł dzień odpoczynku w lasach pod Tichow, wieczór był cichy, z lekkim wiaterkiem w głuszy leśnej. Bolesław leżał tedy pośród swoich rycerzy i zaufanych sług. Rozmawiali o przyszłości Polski i o tym, czy uda mu się ujarzmić Pomorze, by w jedności władzy polskiego księcia było. Nagle syn Hermana powiedział do swoich oddanych, że czuje w brzuchu, iż chory może być, bo coś jakby z lekka siedziało mu w brzuchu. Pomyślał, że może przemęczył się na polowaniach lub że dziczyzna mu zaszkodziła, którą jadł zbyt często będąc na ziemi wokół Tichow. Wówczas to jego medycy prędko przygotowali mu mieszankę do wypicia z ziół leśnych, co pomóc mu wielce miało, i zasnął łatwiej bez bólu i myślał, że ozdrowiał całkowicie. Niestety, rano książę z Piastów obudził się i ponownie poczuł, że jakby coś mu siedziało w brzuchu i jakąś chorobą mu groziło. Wypił resztę ziół, która została mu z naparu, z wczoraj, z wieczora przyrządzonego i położył się na chwil kilka. Myślał w duszy, że wreszcie go puści uczucie przyszłej choroby, jednakże te dziwne objawy nasilały się, w kolejnych dniach doszło mu jeszcze przyśpieszone nieco bicie serca i bezsenne noce. Jego medycy byli już bezradni, a książę był już zmęczony, boć snu zażyć nie mógł i apetyt mu w kolejnych dniach odebrało. Zmartwieni wielce wszyscy byli i chodzili wokół łoża leśnego księcia, dumali, co począć wobec takiej sytuacji. Mijały kolejne dni, a serce księcia biło coraz mocniej, samo z siebie, apetyt stracił już całkowicie, nie spał już od dawna. I tedy to głupio zrobiło się medykom, że poradzić nic nie mogą na tę przypadłość ich księcia.

Zebrali się tedy wszyscy, by obgadać, co począć dalej, boć już prawie był czas powrotu do ojca Hermana, a polski książę wciąż nie czuł się dobrze. Inni myśleli, że połapał pasożyty z dziczyzny, inni, że to wina leśnych owadów, co kąsały ich każdego dnia lub że to czar z lasów Wenedów albo moc niechrześcijańskich bóstw Słowian. Rozmyślali długo i wpadli na pomysł, że skoro wydarzyło się to na ziemi pomorskiej, to przeto na to mogą zaradzić medycy Wenedów. Głupio im było tedy się pytać niechrześcijański, a braterski lud, o pomoc dla polskiego księcia Krzywoustego, lecz wyjścia z tej sytuacji już nie było. Książę był już słaby.

Wówczas to posłano gońców polskich do medyków — Wenedów, do Tichow, z prośbą o przybycie do księcia Bolesława, by poradzili im co pomóc jemu może, i co to za dziwna choroba opętała jego ciało i duszę. Przybyli prędko, pod przykryciem i strażą księcia, poczęli oglądać jego ciało i słuchać serca i nagle zgodnie przemówili, że na tę przypadłość ciężko lek znaleźć, lecz u nas na Pomorzu pomogą zmniejszyć bicie jego serca, lecz wyciągnąć tego z brzucha nie potrafią. I rycerzom jego powiedzieli, że leczyć będą go na dwa sposoby, pierwej zabiorą go do Grzybnicy — między Koszalicami, a Bobolicami, do lasu na kamienne kręgi i kurhany. Tamże bracia Słowian, Goci, którzy w zapomnianych czasach przybyli ze Skandynawii na Pomorze, pobudowali kamienne kręgi z okolicznych głazów, umieszczając w środku kręgów pojedyncze głazy. W kręgach Goci przeprowadzali uczty obrzędowe, ceremonie rytualne ciałopalenia i chowania prochów. Było to także miejsce spotkań wieców rodowo — plemiennych Gotów, podczas których uprawiano magiczne zabiegi, z wróżb przepowiadano, a ze składanych ofiar zapewniano gromadnie powodzenia, również przy pochówkach zmarłych przodków rozpatrywano sporne sprawy. Było to leśne miejsce, w którym spotykała się energia Ziemi z energią Wszechświata.

I medycy Wenedów z Tichow, by pomóc w chorobie Krzywoustemu, zabrać go chcieli do Grzybnicy, by położyć go w kamiennym kręgu obok środkowego kamienia, gdzie z nieba pada energia na prochy przodków, wówczas to miało jemu pomóc, by serce mniej mu biło i by od tego bicia nie pękło. Zabrali go tam wczesną porą ranną, wieziono go na drewnianych noszach z płozami, które ciągnął koń, korowód rycerzy wyruszył z lasów pod Tichow, w stronę lasów do Ticow, a stamtąd w górę, do drogi z Koszalic na Grzybnicę. Wówczas to lało z nieba, grubymi kroplami, ziemia leśna stawała się miękka, płozy noszy w błocie ostawały co chwilę, że koń musiał większej siły użyć, by pociągnąć polskiego księcia dalej. Parowało w lesie po opadach od każdego konia, rycerza, medyka i księcia, chłód deszczowy był wyczuwalny, a w lesie nastał lekki mrok. Korony drzew już nie były w stanie zatrzymać większej ilości wody, pod grubymi kroplami deszczu uginały swoje gałązki i coraz to więcej wody opadało na leśne szlaki, którymi podążali do kamiennych kręgów. Gdzieniegdzie widać było z boku drogi wilki, które z zaciekawieniem przyglądały się całemu wydarzeniu, jakby liczyły, że woda po opadach zatrzyma na zawsze książęcy orszak w lesie, a one tedy dopełnią swego pragnienia zdobyczy. Czym bliżej było celu, tym opady coraz bardziej ustępowały, książę na noszach był przesiąknięty deszczową wodą, okryli go kocami, by nie zmarzł za bardzo, boć był już osłabiony od bicia jego serca, które dalej samo z siebie biło, z każdą godziną coraz mocniej i szybciej. Obawiano się, że może nie osiągnąć celu podróży, że jego serce może nie wytrzymać. Podawano mu podczas orszaku leśne zioła na uspokojenie. Korowód napotkał trudności wielkie w przeprawie przez głęboką leśną dolinę pod Wojenthinem, zjeżdżali tedy oni z góry wielkiej, na której widniały ruiny starego słowiańskiego grodziska przy źródłach rzeki Chotla. Nie spodziewali się, że zjadą od razu w wielką, bagnistą przepaść, w której utknęły kopyta ich koni, a oni sami iść tędy nie mogli. Wielce zatrwożeni i umęczeni wydostali się z bagien i ruszyli dalej.

Została ostatnia prosta, z daleka widać było już w lesie kamienne kręgi Gotów, opadały ustały już całkowicie, a przez gęste korony drzew poczęło przebijać się słońce, albowiem czarne chmury zostały przewiane przez wiatr. Medycy Wenedów po przybyciu pod krąg nakazali sługom księcia rozpalić pochodnie wokół kamiennego kręgu i jedną pochodnię także umieścić na środkowym kamieniu tegoż kręgu. Następnie nosze z księciem zostały podciągnięte pod krąg, a jego rycerze pomogli umieścić Bolesława pod środkowym kamieniem kręgu. Po wykonaniu tego, wszyscy odeszli poza krąg, a książę z Piastów leżał tamże sam. Tedy to z nieba padło dziwne światło na jego ciało, jasne i promieniste, a Wenedowie z Tichow powiedzieli wówczas: wykonało się.

Od razu do koła z kamieni weszli jego najwierniejsi słudzy i rycerze, przysłuchiwali się, czy serce jego tak mocno jeszcze bije. Wenedowie wzięli ze sobą dziewki z osady Trygława, by te po każdym leczeniu śpiewały słowiańskie mantry zdrowia, co polskiego księcia miały pobudzić. I tak się stało. Bolesław nabrał nieco sił, że o własnych nogach mógł już stanąć na ziemi. W powietrzu tedy było czuć zapach paproci, które po deszczach ożywiły się w górę. Jako że wszyscy słudzy byli zmartwieni o zdrowie księcia, to posłali oni swoich gońców do ojca jego Hermana, z opisem całej sprawy i podjętymi środkami, by doprowadzić go do zdrowia. Wenedowie widząc, że Bolesław III stanął na nogach i serce jego było już stabilne, powiedzieli mu, że to jeszcze nie koniec leczenia, by w pełni serce dobrze pracowało musieli go teraz zabrać do Bukowa. Tamże za osadą w lesie, znajdują się kopce — groby usypane z ziemi, gdzie pochowani są przodkowie Słowian z Pomorza. Wenedowie odprawią tam swoje ostatnie modły do przodków i położą Bolesława na tych kopcach, by ich wspólni przodkowie przywrócili serce jego do normalności. Opuścili oni wszyscy Grzybnicę i z powrotem lasami udali się w stronę Bukowa. Przeprawili się przez rzeki Radew i Chotlę. Mijali wiele podmokłych łąk, osadzonych w leśnych gęstwinach. Książę sam z wolna konia dosiadł i przy bocznych rycerzach o własnych siłach jechał w orszaku, lepiej mu już było, lecz do końca sił nie odzyskał.

W myślach jego wstyd mu było, że medycy chrześcijańscy rady nie dali tej chorobie, a pogańscy Wenedowie od razu wiedzieli jak sprostać temu zadaniu. Myśli te nie dawały mu spokoju, boć przecież on wychowany w wierze chrześcijańskiej i z początku nie dopuszczał do siebie, że poganie go wyleczą z tej przypadłości. On przecież rycerz, książę Piast i wojownik wielki, Pomorzan strąca, a teraz, gdy los mu sprawił chorobę, to Pomorzanie jemu pomogli. I w głowie jego tkwiła ciągle myśl, że dowiedzieć się o tym nie mogą inni Pomorzanie. I mógł się cieszyć, bo Wenedowie z Tichow, obiecali jemu, że prawdy tej nikomu nie powtórzą i jego nie zdradzą. To uspokoiło księcia na chwil kilka. Z daleka widać było już osadę Bukowo, orszak jechał wzdłuż rzeki Chotla, wyjechali z lasu, przed nimi rozpoczęły się mokre i bagniste łąki, na czarnoziemach położone, chat było widać wiele, z ich prawej strony ukazało się wysokie wzniesienie, jakby usypane z ziemi, na szczycie jego tkwił posąg Trygława. Podjechali do drewnianego mostu na rzece i skręciwszy w prawo ujrzeli za osadą stary, wielki las. Więc za swym spojrzeniem ruszyli w dalszą drogę, gdy ich konie posuwały się do przodu, Słowianie ze swych chat wyglądali i ze zdumieniem patrzyli na cały orszak, boć większość z ich uczestników była w pełni uzbrojenia rycerskiego, a oni sami nie zdawali sobie sprawy, że przez ich osadę przejazdem konno sam polski książę był. W osadzie panowała niezwykła cisza, jeno słychać było szum płynącej rzeki i szeleszczące liście na drzewach od delikatnego wiatru. Czuć było w powietrzu zapach miodu, drzew owocowych i mięsa suszonych ryb z pobliskiej rzeki. Orszak dotarł już na granicę wsi i lasu, wszyscy stanęli w miejscu, tedy Wenedowie powiedzieli do księcia i jego podwładnych, by cisza nastała całkowita, boć teraz wszyscy wjadą do lasu, gdzie leżą w kopcach przodkowie Słowian tutejszych z Pomorza, książęta ich i słudzy ich. I kto by tę ciszę naruszył, to będzie narażony na potępienie, na wieki.

Więc po słowach tych nastała zupełna cisza, wszelaką broń rycerską ostawili na granicy osady, by hałasu nie wydawała przy jakimś to obijaniu się o zbroję lub oporządzenie konia. Wjechali z wolna, las był gęsty i stary, drzewa wysokie, z wielkimi koronami w górze. W środku ciemno, jakby półmrok już nastał. W oddali słuchać było kruki i wrony. Orszak poruszał się do przodu bardzo wolno, by nie wydawać za dużo hałasu, Wenedowie zamiast mówić, gestykulowali i ręcznie wydawali polecenia. Dojechali do wielkich kopców — grobowców, które z prawej strony były pobudowane, jadąc od wioski. Było ich kilkanaście, wysokie, porośnięte już runem leśnym. Dookoła otoczone kamieniami. Wenedowie z Tichow nakazali rycerzom księcia, by ci wzięli jego i położyli na największym kopcu — w którym rzekomo leżą szczątki starego króla Słowian pomorskich. Zrobiwszy to słudzy Bolesława, odeszli poza kopce, książę jeno sam tam leżał. Wenedowie poczęli modlić się do swoich przodków, by ci zesłali swego ducha, który mógłby uzdrowić serce księcia. Po tych modłach także odeszli poza kopce. Wówczas to wszyscy byli świadkami, jakby w tym ciemnym lesie, z góry na kopiec, na którym leżał książę spadła ni to jasna mgła, ni to szary obłok, ni to para wodna, a jakaś poświata. Krzywousty lekko zadrżał, a runo leśne poruszyło się, niby wiatrem zerwanym przy ziemi.

I po tym zdarzeniu Wenedowie ponownie rzekli: wykonało się. Książę wstał już o własnych nogach. Nagle w lesie zerwał się silny, porywisty wiatr, począł zrywać z koron drzew grube gałęzie i je zrzucać na ziemię. I deszcz nadchodził od północy z gradem. Był to znak dla wszystkich z orszaku, by prędko dosiąść konie i kierować się w stronę osady, uprzednio zabrawszy pozostawioną broń. Gdy wyjeżdżali z lasu tedy wiele wilków wyć poczęło, że aż mieszkańcy osady powychodzili ze swoich chat i psy ich także wyły.

Byli już z dala od wioski i lasu, tedy medycy z Tichow powiedzieli księciu, że jego serce będzie biło już normlanie, lecz z duszy i brzucha tego nie wyrzucą, boć to nie w ich mocy, i nie w mocy ich przodków. Nakazali mu, by o całkowite ozdrowienie modlił się do swojego Boga. On im skinął głową w podziękowaniu, wynagrodzić ich złotem i srebrem chciał, lecz oni odmówili przyjęcia od niego zapłaty, mówiąc mu: „Panie bogactwa to nie wszystko, zapamiętaj o naszych uczynkach w przyszłości”. On im tedy nic nie mówiąc ponownie skinął głową. I tu rozstały się ich drogi, orszak ruszył w stronę południa Polski, a medycy wrócili do swoich chat w Tichow.

Tymczasem ojciec Bolesława Krzywoustego zastanawiał się na jaką to chorobę mógł zapaść jego syn. Władysław Herman ufał bezgranicznie wierze chrześcijańskiej i miał w głowie, że najlepsi medycy, co rozpoznać mogliby tę chorobę, będą na dworze u papieża. Polecił więc swoim pisarzom, by ci przy jego udziale sporządzili list do Urbana II, w którym zawarł wszystkie informacje uzyskane od gońców, którzy przybyli z Pomorza, spod Tichow, a widzieli na własne oczy chorobę syna jego Bolesława III. Gdy sporządzone były listy, tedy to Herman wysłał najlepsze poselstwo do papieża, do listów dołączył dary wotywne w podziękowaniu za wysłuchane modlitwy i za przyszłe, właściwe rozpoznanie choroby polskiego księcia, Piasta z krwi. Chciał albowiem, by syn jego został właściwe wyleczony i by był w pełni sił, gdy obejmie władzę po jego śmierci. Nie mógł on dopuścić do myśli, że po jego odejściu Polską rządziłby osłabiony książę z powodu dziwnej, nierozpoznanej choroby.

Czekał więc z niecierpliwością na odpowiedź z dworu papieża Urbana II. I doszły już do niego słuchy, że syn jego ma się lepiej, lecz w pełni zdrowy nie jest, co jakiś czas nękają go koszmary senne i bóle brzucha. Na szczęście serce jego ma się o wiele lepiej. Mijały tygodnie, aż wreszcie nadeszło poselstwo od dworzyszcza papieskiego. Natychmiast listy opatrzone pieczęciami papieskimi dostarczone zostały Hermanowi, który tedy to przebywał na dworze w Płocku, w swojej głównej rezydencji, siedzibie władzy i dworu książęcego, stąd bronił północnych granic Polski przed najazdami sąsiadów z północy.

Otworzywszy list, zmarszczył nieco brwi i wielce był niecierpliwy, co też odpisali z dworu papieskiego. Usiadł na swym tronie książęcym w samotności i czytał, że pierwej rad zaczerpnęli od medyków papieża, najlepszych w całym cesarstwie, lecz oni nie byli w stanie rozpoznać tejże choroby. Potem posłano posła do najważniejszych biskupów, oni przeczytali list ze zdumieniem i także odpowiedzieli, że nie znaleźli sposobu uleczenia i diagnozy, w końcu sam papież czytał ze zdumieniem — jak napisano w liście, lecz i on nie znalazł odpowiedzi. Tedy to Herman, jakby zbladł i posmutniał, że tak wielki w swoim majestacie papież i jego dworzanie nie znaleźli przyczyny i nazwy dla tej choroby. Jego obawy wobec bezradności chrześcijan rosły z minuty na minutę, że spać całą noc nie mógł, boć obawiał się o syna swego.

Na drugi dzień ojciec Bolesława III przywołał do siebie swego palatyna — Sieciecha — najważniejszego urzędnika w państwie polskim. Przedstawił mu w całości sprawę i dał do zapoznania się z listami od papieża. Poprosił palatyna, by ten wyszukał w całej polskiej ziemi osobę, która będzie w stanie rozpoznać przypadłości jego syna, Krzywoustego. Sieciech nie czekając za długo, wydał również rozkazy swoim podwładnym, niższym rangą urzędnikom, by obaczyli w swoich ziemiach i dworach, któż byłby w stanie mieć tak wielką wiedzę o wszelkich przypadłościach i chorobach. Za wskazanie właściwej osoby Sieciech zarządził nagrodę w wysokości stu grzywien srebra. I zrobił się wielki popłoch we wszystkich dworach możnowładczych i przy ludziach niższego stanu. O podjętych działaniach najważniejszy urzędnik bezzwłocznie poinformował swojego władcę Hermana. Tedy on optymizmem się wzniósł, że jeszcze nic stracone. Długo szukano właściwej persony, medyków, dworzan, urzędników i uczonych, co by mogli pomóc w identyfikacji schorzenia syna książęcego. I długo nie było odpowiedzi. Zapadła pewnego dnia duchota w Płocku na dworze Hermana. Wszyscy oczekiwali deszczu, wiatru i chmur. Temperatura powietrza była wysoka, ludziom gorąco było i oddychać ciężko także. Życie na dworzyszczu Hermana, jakby stanęło, słudzy, dworzanie, rycerze, giermkowie i goście dworu byli leniwi od tejże pogody, jeno było słychać tylko przelot i brzęczenie owadów. Zbliżył się wieczór, od upałów jeść się nie chciało, więcej trunków dworskich pito. Przyszła pora snu, tedy to ojcu Krzywoustego przyśniło się pewne rozwiązanie problemu, na które szukał on rozwiązania. We śnie ujrzał bijące serce syna swego i piękną kobietę, z koroną na głowie, ubraną w białe szaty, o złotych, długich włosach i zielonych oczach. Na myśl mu przyszło, że rozwiązaniem przypadłości jego syna może być wiedza pięknej kobiety, o rodowodzie królewskim. Więc od razu myślał, kto na polskiej ziemi, czy też w cesarstwie, mógłby spełnić te oczekiwania.

Jako że Herman po śmierci żony swej Judyty, odbył żałobę i ponownie ożenił się z koronowaną królową — Judytą Salicką, córką Henryka III i rodzoną siostrą samego cesarza Henryka IV, to był bliski cesarzowi łacińskiemu, jak żaden inny Piast. I tedy to w głowie Hermana, po jego śnie, zrodziła się myśl, by wysłać swoich posłów do Eupraksji — księżniczki kijowskiej, córki Wsiewołoda I, wnuczki księcia Jarosława I Mądrego — pochodzącego z dynastii Rurykowiczów i wielkiego księcia Rusi Kijowskiej. Wówczas była to cesarzowa Świętego Cesarstwa Rzymskiego, a żona cesarza Henryka IV. Była to niezwykle piękna księżniczka z dynastii Rurykowiczów, po koronacji nazwana jako Adelajda.

Po tym jak jej mąż, cesarz, zmuszał ją do orgii, a ona zbuntowała się i była pod strażą w Weronie, to wówczas cesarzowa uciekła w 1093 roku i schroniła się w Canossie, na dworze Matyldy toskańskiej, boć ona tedy była przeciwniczką Henryka IV, a sojuszniczką Urbana II, u którego we dworze nie znaleziono odpowiedzi na przypadłość syna Hermana. Papież okazał jej wielką życzliwości i wielce ją namawiał, by ta na synodzie w Piacenzie przed wszystkimi zebranymi przedstawiła intymne życie ze swoim mężem. Było jej tedy wstydliwie i z bólem o tym mówić, albowiem oskarżyła męża swego, cesarza Henryka, że ten wbrew jej woli, zmuszał ją, cesarzową, do uczestnictwa w orgiach i odprawianie czarnych mszy na jej nagim ciele. Potem prędko Eupraksja udała się na Węgry i wróciła następnie na Ruś.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 59.28