E-book
18.9
drukowana A5
49.47
Pomarańczowe jezioro

Bezpłatny fragment - Pomarańczowe jezioro

Miniatury


Objętość:
264 str.
ISBN:
978-83-8384-733-7
E-book
za 18.9
drukowana A5
za 49.47

      Alicja M. Kubiak
Pomarańczowe jezioro
Miniatury


Wydawnictwo: Riderò

Korekta: Anna Kokot-Nowak

Projekt okładki: Jacek Rosiak

Szkice/ grafiki: Jacek Rosiak

Wstęp


SŁODKOŚĆ MIRAŻU

Miniatury Alicji M. Kubiak jawią się jako głębokie przemyślenie zdarzeń płynących z osobistych doświadczeń Autorki, jak również sytuacji wyimaginowanych, docierających do czytelnika w formie filozoficznej zadumy. To właśnie one pulsują wizją obrazu malowanego różnobarwną temperą dzisiejszego świata, jak również surową kreską abstrakcji, prowokującą czytelnika do zupełnie innego oglądu rzeczywistości. Świat dobry — świat zły. Człowiek i wynaturzenie. Miłość — nienawiść. Wzniosłość — upadek. Przytoczone rozbieżności uderzają wzburzoną falą o burtę łodzi płynącej po Pomarańczowym jeziorze, na pokład której zostaliśmy zaproszeni, by przeżywać dole i niedole, pod sprawiedliwym nieboskłonem szukać tego, co najważniejsze, w swej istocie jednoznaczne — słów, które za sprawą tajemnego zaklęcia, życzeniem spadającej gwiazdy, przywrócą zatracone segmenty normalnej, stabilnej, pełnej umiaru, wybaczenia i miłości egzystencji. Myśl intelektualna w odniesieniu do słowa, pozostaje jego skutkiem jakże doniosłym w sferze rozpatrywań wartości przeniesionych w zaświaty. Dzięki pisarzom, dzięki Alicji M. Kubiak, ta myśl zapisana istnieje i istnieć będzie w czasoprzestrzeni, gdyż właśnie słowo Autorki tej publikacji, z przekonaniem wyraża wszystko to, co stanowi istotę drzemiącą w naszym wnętrzu oglądem świata w odniesieniu do ludzi, którzy w totalnym zagubieniu, w inkubatorach ułudy, kłamstwa i sprzeniewierzenia, po omacku szukają tej jednej, jedynej iskierki, wzniecającej pożar normalnej, stabilnej i spokojnej aury współistnienia. Alicja swoją falą pomarańczowego jeziora, jego smakiem — nie do końca słodkością objawioną, w sposób komunikatywny, literackim ogromem Swych miniatur, przenosi nas w przestrzeń wspomnień, przeżyć znaczonych nutą dramatu, który zdecydowanie oddalony od smaku pomarańczy, zjawia się niespodziewanie, by omotać przeżywaniem różnorakich sytuacji, wynurzyć się z topieli jeziora na spotkanie słońca, które trwa w zenicie oczekiwania uśmiechu. Pejzaż przedstawiany w miniaturach to Kraina Czarów, nasycona akcentami słowiańskimi, klimatem baśni, tajemnicami kosmosu, studium ludzkich zachowań, co w odniesieniu do aktualnej sytuacji świata pełnego nienawiści, wojen, cierpienia i śmierci stanowi ważne ogniwo w nadziei naprawiania łańcucha pokoju, wzajemnego zrozumienia, miłości. W tym zaczarowanym obszarze, Alicja (nomen omen) — porusza się z pełną świadomością doznań zachwytu, jak również politowania nad jego kalectwem. Autorka, z gąszczu publikowanych w książce utworów, przywołuje nieżyjącego pisarza — Tomasza Rębacza, którego twórczość wycisnęła piętno na Jej literackich dokonaniach, szczególnie w kontekście „przyswajania świata”, rodzącego się w ułudnej rzeczywistości znaczonej dialogiem. On to we współczesnej literaturze stanowi perełkę słów toczących się majestatycznie po zwariowanym kole ronda melonika Tomasza. Utwór „Kołysanka” odsyła natomiast do źródła nikczemności, zwyrodnienia, zachowań na wskroś patologicznych, których w żaden sposób nie można usprawiedliwić. W plejadzie miniatur dotykamy treści płynących splotem zachwytu, jak również przerażenia. Kreowane sytuacje — osadzone w realiach, dotykają również (a może przede wszystkim) — światów wyobrażalnych, stanowiących literacką dominantę, decydujących jednoznacznie o walorach prozy. Zgłębiamy je, bogacąc się o nowatorskie spojrzenia na otaczającą nas szarą rzeczywistość (daleko jej do pastelowej, ciepłej barwy), którą z pewną dozą przekory przywołuje prozatorka tytułem Swej książki. Różnorodność tematyki prezentowanych utworów, niesiona nurtem dynamiki doznań i wyobrażeń Autorki, spięta klamrą przeżywania i kreowania świata, otwiera przed czytelnikiem drzwi sezamu pełnego skarbów, które oczekują na wybór tych, które w serce zapadły przytuleniem.

Zbiór miniatur, jaki trafia do rąk czytelnika, to wzburzona rzeka pełna wirów wciągających w kipiel przeżywania głębokich refleksji, które twórczo rozkładają teraźniejszość na czynniki nowego oglądu świata.


Zygmunt Dekiert

(Nie)Obecność

Jest we mnie pewna obecność. Gdy się mocniej zastanowić i próbować ją zrozumieć, wydaje się bardziej obecna i w większym stopniu namacalna ode mnie. Byt niezauważalny, a jednak beze mnie — czy może istnieć? I nie wiem już — to jest we mnie, a może ja w obecności tej istnieję? Czy możemy egzystować bez siebie?

Czy istnieje książka bez zapisanych potokami słów kartek? Zatem obecność we mnie przechowuje informacje nadpisywane przez otoczenie. Za każdym następnym razem nic nie jest takie samo jak przedtem. Nowe historie, obrazy i zmieniająca się jaźń — pod wpływem nowych okoliczności, dotykających bezwstydnie mojego jestestwa.

We mnie jest jaźń. To ona mnie stworzyła, kształtując i dzieląc na wzór i podobieństwo przodków. A teraz? W tej chwili, dzisiaj — jestem. Wczoraj mnie nie było. Jutro przestanę istnieć. I tak już będzie zawsze, co działo się kiedyś i staje się teraz. Słowo przetrwa, dlatego zapisujemy to, co myśl strzępi na niezrozumiałe fragmenty.

Dzisiaj Ty jesteś mną, ja czasami Tobą. Jesteś we mnie, a ja w Tobie. Ja umrę — wtedy Ty przestaniesz istnieć. Ty umrzesz — wówczas ja zostanę w osamotnieniu i pustce.

Zwykły dzień

Zeskrobuję łuskę ze smoczej skóry, którą zdjęłam z wypatroszonego zezwłoka. Każda część się przyda — na tarczę, zbroję oraz rosół i potrawkę. Jeśli przyjdą goście, dodam chorego nietoperza do wrzątku. To ich oduczy nieprzemyślanych pomysłów.

Tyranozaur charczy już szósty dzień, przytwierdzony łańcuchem do skały u wejścia do jaskini. Straszył kurczaki, zadeptywał świnki — wszystko dla zabawy tego nierozgarniętego wariata. Spiłowałam więc Rexowi pazury, na zębiska wepchnęłam tytanowe nakładki. Tymczasem raczy się litrami owsianki, którą wciąga metalową rurą, jak przez słomkę. Wciąż jednak głodny, więc niebawem go wypuszczę, niech się pasie z dala od domu, najlepiej u hałaśliwych sąsiadów.

Welociraptory zbijam kijem golfowym, bo niuchają zbyt blisko chlewika. Gdy ogłuszone leżą na ziemi, kury wydziobują im oczy, a świnki odgryzają ogony. T-Rexowi nie smakują, więc zlatują się pterodaktyle i czyszczą ogródek z truchła wszelakiego. Gdy posprzątają, uderzam je metalową packą na muchy, a one ociężale wzbijają się w powietrze. Wtedy podskakuję ze stalową siatką na motyle i odławiam te bardziej niemrawe, albo leniwe. Targam je do stodoły i wyrywam pióra, by mieć czym pisać listy do przyjaciół.

Znikając

Leżę na kanapie, czytam Centuria… Manganelliego. Lampa oświetla niewielki obszar wokół mnie. Reszta pokoju tonie w mroku. Kryją się w nim szafy, biurko, fotel i krzesło. Okno w ogóle nie jest widoczne. Uchylone drzwi wpuszczają lepką czerń korytarza, powoli skradającą się w moją stronę. Podłużne macki pełzają po ścianach, suficie i podłodze, odchylają drzwi, by całą szerokością wedrzeć się i sprawić, że zacznę znikać.

Nie ma mnie. Zniknęłam, odchodząc w niebyt szarych cieni wnikających we mnie. Nie istnieję dla siebie. Uciekłam w nicość, by nie czuć bólu i tej okropnej bezradności. Obiecywano, że więcej tego nie będzie, a jednak wróciło i poszarpało wnętrza. To sfora głodnych psów dopadła zębami do brzucha. Walczę z nimi o każdy kęs wyrwanego ciała, ale w ich pyskach niczego nie ma, tylko porwane strzępy cienia, którym byłam za życia. Wściekłe, nadal głodne zwierzęta odchodzą i znów jestem sama. Nicość mnie przytula i czule głaszcze, łagodnie rozdzielając na części, którym pozwala szybować bezwolnie wraz z podmuchami wichrów.

Otwieram oczy, nadal jestem w pokoju, albo nie ma mnie wcale.

Kegel

Róg ulicy zachodniej i północnej tonie w gasnących promieniach słońca. Cienie wydłużone sięgają kresu dnia, gdzie kocie łby zlewają się w asfalt. Tam mroczny sen przerywany pospiesznymi krokami.

Latarnie rozbłysły, rozproszyły mrok. Przestrzeń gęstnieje od wielu postaci. Spacerują i nagle rozpływają się przy ulicy, gdzie konie zaprzężone do czarnych karet unoszą zagubionych w ciemność.

Jadę w nieznanym kierunku. Woźnica smaga biczem pędzące konie. Wtem pojazd zatrzymuje się. Wychodzę ostrożnie na zewnątrz. Nie ma woźnicy, brak koni i powóz gdzieś znikł. Wokół noc przecięta ostrzem blasku księżyca i ciemny las, na którego końcu błyszczący grobowiec z rozpadliną u boku, jakby wejściem do podziemnego świata.

W deszczowy wieczór

Przepływa przeze mnie strumień ludzi nieznanych. Każdemu mogę wymyślić życiorys — tragedię lub uśmiech losu przypisać według uznania. Nie znam ich. To oni mnie znają dzisiejszego wieczoru.

Ich twarze niby znajome — nic mi dzisiaj nie mówią i tylko uśmiechy rozdawane na drobne, lekkie kiwnięcia głowami. Na nich złote korony i życzliwe maski, które gniotą ludzkie życia ukryte pod makijażami, zarostami, fryzurami poprzetykanymi siwiznami.

Siedzę w kącie okna oparta o księżyc, schowany za deszczowymi chmurami. Wilkołaki nie wyją, zmoczone na skraju lasu się czają. To moje demony, ukrywam je przed przeszłości beztroską. Trochę kąsają i chcą się ujawnić, wtedy wywlekam je na lewą stronę, przepycham przez ucho igielne i wplatam w dusze potępione.

Efemeryda

Nie chcę kaleczyć słowami tego co piękne, silne i niezaprzeczalne. Uczucia mogą stać się trywialne, gdy ubrać je w słowa pospolite, oczywiste, których używanie nasiąka rutyną codzienności. Dotykają i ranią kolcem zdrady, a potem ból wieczności żłobi bruzdy w cudnych twarzach. Stygmatem mroku osiada w źrenicach, plącze myśli, które kołtunią włosy i w obłędzie wygina palce u rąk. Troska to zmęczona zdzira, rozkładająca poszarpane uda dla zdrajców nocnych podbojów. Mamrocze słowa do upiornej muzyki wisielców, kurczowo uczepionych suchej gałęzi spróchniałego drzewa śmierci. I tylko wiatr nimi kołysze, gdy członki poruszają się bezładnie. Czasami coś zgnije, odpadnie i morem zakazi glebę. A drzewo rodzi skawalone owoce — pokarm błądzących wśród bezdroży mrocznych myśli.

Kto w tym blamażu odnajdzie piękno?

Zarodek

Wewnątrz było życie. Zakiełkowało i przeraziło widmem szeroko otwartych oczu wśród nocnych zawieruch, brakiem muzyki, lekkości w tańcu oraz piaskiem pod powiekami. Nadeszły sny pełne niepokoju przed wyolbrzymieniem i przesadą, w decyzjach oraz troskach. Murszejące myśli próbowały zadać kłam obietnicom, zanim zalęgły się w wyobraźni. Nasionko rosło, pęczniało, rozpychało się nadęciem nieistniejących jaźni, nawyków i pasji.

Po domu ktoś chodził i rozwieszał zegary. Ich tykanie wyznaczało rytm życia i czas pozostały do wyjścia z ciemności. Lecz najpierw trzeba było przebyć brukiem wyłożoną drogę, której iluzoryczny koniec lśnił na horyzoncie. Jedna ze sprężyn czasu pękła i coś się zacięło. Wtedy już wszystko było nie tak, jak być powinno. Ruchem domina pokruszyły się mechanizmy, rozsypały wskazówki, odpadły tarcze. Tylko zamarłe serca stanęły w miejscu i wyrzuty rozrywające wnętrzności. Noc zawładnęła całą dobą.

Nigdy może spróbujemy jeszcze nie raz… W innej kolejności. W innym wcieleniu.

Kosmiczny uszak

Mam ulubione miejsce w pokoju, gdzie między szafą a oknem stoi fotel. Jest kolorowy jak wybujała wyobraźnia, której statek rzadko przybija do portu. Mętne myśli dryfują na falach wyobraźni — jedne ślizgają się po ich grzbietach, inne przepadają w toni ciemnej i bezkresnej, by zniknąć na wiele dni, tygodni, lat. Na zawsze. Nie trzeba o wszystkim pamiętać, pozwalać na mrok okrywający świetlistą radość. Najlepiej dozować go ostrożnie, co jest trudne w towarzystwie pstrokatego fotela z kolorowymi poduszkami, futerkiem o umaszczeniu szylkretowym i nonszalancko rzuconym kożuszkiem, którego ciepło — w sposób miękki i przyjemny, odsyła do świata snu.

Każde powitanie dnia i pochwała nocy rozplątują supły skomplikowanych losów i grzeją się przy ogniu rozpalonej wyobraźni przez długie lata świetlne, aż po kres umierającej gwiazdy. Niech tam zostaną — sny bezpiecznie ukryte w szkatułce pełnej skarbów, nieprzeznaczonych dla oczu z tego świata, bo żaden rozum nie pojmie siły drzemiącej w tęsknocie i niespełnieniu.

Uszakowe terytorium to uniwersum o powierzchni niezliczonej ilości parseków i mikrofalowym promieniowaniu tła zamierzchłych dziejów wszelkiego początku, który nie znał pojęcia dobra i zła. Zatem zapełniono lukę wytworami wyobraźni — srogimi i bezwzględnymi, chociaż pełnymi miłości i wybaczenia. Owe twory zapewne stworzono pewnej czerwcowej nocy, gdy zodiakiem wstrząsały wybryki Bliźniąt — dwie jasne gwiazdy pełne psot i sprzeczności. Powstali w takich okolicznościach bogowie nie mogli być pełni powagi i spokoju. Gromowładni skażeni breweriami wisusów sprawiali mnóstwo kłopotów, dlatego powstały liczne kodeksy, księgi i broszury tłumaczące boskie wygłupy, autorstwa przecież śmiertelnego Kastora i nieśmiertelnego Polluksa — dwóch ogników tańczących na masztach okrętów, szukających dróg do domów.

Laboratorium

W jasnym pomieszczeniu, na małym krzesełku, siedzi pluszowy miś. Dawno nie dano mu pić, więc trawi go wielkie pragnienie. Jeden z mężczyzn, ubrany w biały kitel, podaje pluszakowi puszkę z piwem. Miś pije łapczywie, ale musi odstawić napój, by czytać z kartki wiersz. Poemat jest długi, więc pluszak często sięga po piwo. Oczka błyszczą, język się plącze, ale dzielnie odczytuje słowo za słowem.

Za małe to krzesło, za ciepłe piwo, za drobny druk na kartce. W uszach szum, zamazany obraz, ciężko się czyta tańczące słowa. Na widowni siedzą lekarze, na kolanach mają notesy, w zębach ołówki i rękawy na plecach związane.

Piekło dla pisarzy

Kobieta w czarnym habicie i welonie chodziła między rzędami ławek. Uderzała ostrą maczetą w blaty, przy których siedziały pochylone dzieci. Jeśli któremuś z nich zdarzyło się przerwać pisanie, maczeta bezlitośnie odcinała paluszek.

— Proszę siostry — Bobek podniósł rączkę.

— Palec unieś, skarlały idioto, jeśli chcesz coś powiedzieć! — Zakonnica doskoczyła do chłopca z maczetą, gotową ciąć palec za niesubordynację.

— Nie mam już żadnego — uniesiona dłoń ociekała krwią. — Chciałem zapytać jak mam pisać?

Zakonnica zamyśliła się chwilę. Wystarczyło, by dzieci przestały kreślić kartki. Uwolnione z kajdan twórczości, rzuciły się na kobietę i jak opętane zadźgały sadystkę ołówkami.

Jutro znów w ławkach usiądą i będą pisać kolorowymi kredkami.

Mumek

Spojrzał w górę i w ostatniej chwili odskoczył w bok. Duża cegła upadła na ziemię, wzniecając drobinki pyłu. Przyjrzał się jej z bliska. Kolejna z tych pogryzionych, bo pełno w niej głębokich dziurek. Robaki lubią cegły, zwłaszcza czerwone, te twarde, rozbiórkowe, co po wojnie z nich domy budowali. Mówili, że gruzy przywozili wagonami towarowymi ze zburzonych miast. Mumek nie dał się na to nabrać. Wiedział, że pochodzą z tych miejsc, gdzie ludzi mordowano. Czuł gaz sączący się z dziurek. To dlatego nie ma robaków, bo wygryzionymi korytarzami uciekały od gazu.

Cegły mówiły do Mumka okropne rzeczy. Przesiąknięte nienawiścią skazywały chłopaka na śmierć. Dlatego wciąż na niego spadały z nieba. Chłopak musiał robić uniki, by któraś go nie zabiła.

— Zoba, ty! Co on robi ten wygibas przed szpitalem? — Jakiś dresiarz, przechodzący koło bramy, palcem wskazał koledze na chorego, zaklętego w opętańczym pląsie.

— To wariat! Te, tańczący z deszczem. Ucieka przed kroplami, a i tak jest już cały mokry.

Mumek zauważył, że zaczęło się bombardowanie. Musiał coraz szybciej robić uniki. Chciał dostać się do schronu, ale spadające cegły zagrodziły drogę. Już ich nie przeskoczy.

Wtem świat zawirował, pociemniało w oczach. Poczuł w ustach metaliczny smak. Trafili go, zaraz będzie gaz.

— Zoba! — krzyknął znów dresiarz. — Chyba ma atak, bo padł i podskakuje na plecach. Albo łeb chce se rozpierdzielić.

Wariat ostatkiem sił otworzył oczy i z ulgą przyjął pomoc sanitariuszek. Jest ocalony. Zaraz będzie bezpieczny w schronie. Nie, nie! Nie do łaźni, nie chce tam i po co ta maska na twarz? Przecież to gaz!

Struktury

Między korzeniami drzew wartko przemyka strumień. Niesie w sobie pamięć tego, co ulotne i nietrwałe. Cicho opowiada baśnie, aż niebo wzruszone łzami się zalewa i pluszcze delikatnie zraszając ziemię. Emocje wzbierają na sile — jak nurt podczas powodzi, lecz nadal lekkie jak motyle — wpadają w siatkę myśli. Nie mogą wydostać się, by gwałtowną eksplozją roznieść ochronny mur, utkany przez miliony pajęczych odnóży. A one wciąż zadają rany, te wszystkie słowa wypowiadane szeptem, albo wykrzyczane z mocą myśli potarganych wichrami gniewu.

Strukturą płytkich blizn powstaje krajobraz po walce toczonej w człowieku.

Samotny człowiek

Stał pod sklepem i z uśmiechem witał każdego klienta. Znał wszystkich z racji pełnionej funkcji stójkowego pod każdym spożywczakiem. Był zarośnięty, nie tylko włosem, ale też brudem wynikającym z amnezji. Zapominał też zmieniać ubrania. W brudnych dłoniach trzymał butelkę z piwem, którą co chwilę przytykał do ust. Niekiedy stróżka ambrozji spływała po brodziei szyi za koszulkę. Z czasem lepki napój skleił kilka warstw ubrania.

— Poruchałbym, wiesz? — Zwrócił się w moją stronę, uśmiechając nieco lubieżnie.

— Wiem, zawsze to mówisz. Chyba nie było okazji? — odparłam z uśmiechem.

— Okazja była, ale jestem wymagający i nie wyszło.

Spojrzał na butelkę, jakby mierzył ilość płynu. Potem uniósł głowę i zawiesił wzrok na pogodnym niebie. Zamyślił się.

— Jutro jadę do szpitala — powiedział jakby do siebie i uśmiechnął się do jednej z chmur. Marzeniami odpłynął do sobie tylko znanego świata.

Belle époque

Stanęłam na dachu świata, gdy niebo runęło w dół, a Księżyc opadł na ziemski glob. Rozgarniałam płachty ziemi, by dotrzeć na koniec i złorzeczyć niewinnym bogom. A oni trwali, wciąż niewzruszeni i głusi na przekleństwa płynące z milionów modlitw we wszystkich językach świata. Za nic mając maluczkich, rozgniatali na szatach bluzgające kropki. Wtedy ujrzałam ich nagich, jak głupi król z baśni, spasionych modlitwami. Zabrałam im wszystko, by się nie tuczyli i wylałam to w otchłań nieistnienia. A oni zaczęli się kurczyć i znikać, aż porwał ich mały wir ciemności w najdalsze krańce pustki.

Ustał hałas i zaczęła się nowa era.

Odłamki ciemności

Pytasz mnie o ludzi. Nie chcę odpowiadać, bo są ciężarem dla myśli. Niczym kamienie — wyplute przed czoło lodowca, pętają się wszędzie. Hałaśliwi jak ptaki żebrzące o kawałek słonego chleba, umierają w męczarniach od śmieciowego jedzenia, leków, oprysków i plastiku. Ich ciała gniją w mętnych myślach, porywanych przez lawy wspomnień. Drążą tunele w nieświadomych szczęśliwcach, czyniąc z nich wydmuszki pozbawione tajemnic. Potem skaczą sobie do oczu, przekrzykują, syczą i plują jadem. Jazgot się niesie, gdy pożądam spokoju.

Szukam odłamków szkła od lustra, które przeniesie mnie w ciemność, gdzie odnajdę bratnią duszę, ukrytą głęboko w lesie. Tam czeka mnie cisza i aksamitny mrok obejmie, skołatane myśli przepędzi jednym pstryknięciem. Zasnę wtedy w milczeniu, bez chęci i pomysłu na przebudzenie, patrząc nieustannie w okno nieba z księżycowym wspomnieniem.

Brylantowe pająki

Chwytam w pamięci moment nocy, gdy wszystko zastyga w nagłym uśpieniu i lepka, gęsta cisza wypełnia sobą każdą możliwą przestrzeń. To chwila niebytu, w której grzęzną czyste sumienia. Resztę dusz rozrywają strach i poczucie winy. W nich ciemność nigdy nie przemija, mości się w ciałach i umysłach, zadając męczarnie niepokoju.

Gdy magiczna godzina mija, świetliste macki przełamują czerń nocy. Wpełzają w każdą szparę, przepędzając mrok w najgłębsze kąty. Potem płoszą zaspane pająki, których odwłoki krągłością podobne do pancerzy krabów, błyszczą resztkami nocy — jak kamienie granatów otoczone maleńkimi brylantami. Są wszędzie i chociaż nie kryją się przed wzrokiem, ledwo widoczne — psocą. Dzisiaj próbowały ukraść kilka guzików z ubrań. Przyłapane na kradzieży uciekały, gubiąc po drodze swoje brylanty.

Wrogowie

Stoimy mierząc się wrogo. Poły naszych płaszczy trzepoczą na wietrze. Przez przestrzelone otwory broczą rany różnych kalibrów. Z żył uchodzi krew, wsiąka w ziemię żarłoczną, żądną kolejnych ofiar. Wnętrzności drążone przez pociski boleśnie przypominają każdą zadrę, blizny otwierają się od smagnięć eksplozji.

Nienawiść trzyma nas w pionie na chybotliwych nogach. Mimo to wciąż mierzymy do siebie z karabinów, aby zadać kolejne rany. Za naszymi plecami ukrywają się najbliżsi — matki, dzieci i starcy. Upadają martwi od postrzałów, przed którymi nie chronią postrzępione płaszcze. Są mierzwą dla ziemi.

A my wciąż strzelamy i nie giniemy, tylko czasem upadamy, by znów się podnieść, załadować broń, poprawić hełm i ruszyć w tan mordowania cywili, skoro bojownicy są nieśmiertelni. Stoimy naprzeciw siebie, broczymy z ran poniesionych nie za nasze winy. Nie nienawidzimy się, ale strzelamy, bo wynik musi wynieść 1:0 dla którejś ze stron tej wojny.


Płonące zegary

Znów zasiedliśmy do wielkiego stołu. Szczodrze rozstawiłeś półmiski wśród świec i starych zegarów. Wiesz, że uwielbiam ich ciche tik-tak i płomienie odbijające się od szklanych cyferblatów. Ten jeden największy — z wahadłem i kukułką, stał w kącie salonu obok okna, za którym srebrzyły się gwiazdy. Wskazówki zegara poruszały się zbyt szybko, świt nadchodził, zaraz dzień mijał i znów noc następowała. Wtedy czas zwalniał, a światło świec znów błyszczało w zegarach. Kukułka nie żyła, nie było bicia dzwonu, więc naszym słowom nic nie przeszkadzało.

Na półmiskach nie było mięs, ryb, warzyw, owoców. Jedyne co miałeś mi do zaoferowania to namiętność, przyjaźń, zrozumienie i w nocy ramion twych otulenie. Puste kieliszki napełniłam do połowy gęstą jak krew prawdą. Resztę miejsca w szkle zajęły złudzenia i nadzieje. Wszystko co kruche i niepewne, a jednak przyjąłeś wtedy ten dar ode mnie.

Zegary płonęły, a my wciąż krążyliśmy wokół stołu. Wtem rozległ się kurant, kukułka ożyła i dźwięk dzwonu niósł się po domu. Czas ruszył z miejsca, świece dopaliły się do końca. W blasku dnia ujrzeliśmy się ze skazami i pięknem niewidocznym dla oka.

Różdżka

Czytam listy sprzed trzydziestu lat. Tamten świat ożywa, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zmieniają się obrazy, przypominają twarze, pamięci wzrok przywracają. Szum drzew jest taki sam, tylko nieco przycichł. Ptaki głośniej śpiewają i słońce ostrzej świeci, a deszcze są bardziej obfite. Wychylam się za ogrodzenie, na drodze unosi się kurz. Za chwilę opadnie i ujrzę cię na rumaku, w kasku i skórze. Zegar nagle wybije północ. Nic nie usłyszymy, wtuleni w siebie i ciepło ciał.

Poruszamy się machiną czasu. Ona kieruje nas do pałacu świata, na początek naszej drogi, gdzie wspólne rozmowy, myśli i uczucia poprowadzą nas ku starości.

Pożądanie

Wskoczyłeś na łóżko, duchu niespokojny, przejąłeś teren pod swe panowanie. Łypałeś na mnie ślepiami, zagrabiłeś wszystkie poduszki i kołdrę. Potem zsuwałeś ramiączka koszulki, a ja czekałam na dotyk gorących pocałunków. Płonęła mi szyja, ramiona, dekolt… Drżałam w oczekiwaniu na ciepłe ciało i fale wzburzenia. I kiedy tak stygłam w oczekiwaniu, bo żaden piec wiecznie ogniem nie płonie, poranek chłodny nastał i deszczem nocne demony przepędził.

Monolog

Wiem, że jest ci trudno, a słowa są nic niewarte, więc milcząc obserwuję jak miotasz się po domu. Zachowujesz się jakby ktoś wszystko poprzestawiał i schował cenne bibeloty. Emanujesz furią, nie zgadzasz się ze słowami, które wypływają ze mnie potokiem. Dopiero przyszedłeś — z wonią deszczu na płaszczu i ozonu na rondzie kapelusza. Mógłbyś je zdjąć i zasnąć w moich chłodnych ramionach, ale wolisz zostawić za sobą mokre ślady odchodzących butów.

Milczę, chociaż chciałeś, żebym mówiła o banałach, ale to tylko pozory, więc wycięłam nożem struny głosowe, wyrwałam język i zapakowałam w kopertę, by wysłać ci kurierem. Ich widok będzie ostatnim wypowiedzianym przeze mnie monologiem.

Opuszczony dom

Nie chcę wracać. Jeszcze nie.

Chociaż dom, w którym jesteśmy ma wiele pustych pokoi i kurz wszędzie zalega, chcemy go pomalować od nowa kolorowymi farbami. Mętne szyby ukazują nieprawdziwe widoki na połamane dachy, spalone drzewa, zawalone mosty. Tylko my jesteśmy w tym opuszczonym zakątku z wieloma pomysłami, by zacząć wszystko od nowa.

Dni nam tam upłyną wraz z kawą na śniadanie, rozmowami zapełnimy kulawy stół w porze obiadu, a o zmroku zapalimy świece do skąpej kolacji. W naszych oczach wciąż będzie blask minionego czasu, aż w domu zostanie tylko jedno krzesło. Usiądzie ktoś na nim i wspomni naszą szaloną przeszłość.

Morski erotyk

Zerwał się wiatr, przyniósł ze sobą deszcz od morza. Wilgotne podmuchy bezlitośnie smagały szybę. Żywioł przybierał na sile, więc wyszłam z domu, by poczuć moc natury. Bose stopy grzęzły w błocie, długa suknia utraciła swą zwiewność, szczelnie przylegając do ciała. Brak bielizny uwydatnił bezbronną nagość, pożądliwie łaknącą szaleństwa i zatracenia się wraz z żywiołem.

On był mężczyzną, szalał wypełniony pożądaniem. Ona stała i spokojna, jak ta ziemia oczekująca zroszenia, by wydać nowe życie. On przynosił jej podarki — słońce, ciepło i wilgoć, ona je przyjmowała z radością i odwdzięczała plonami.

Brnąc po kostki w błocie, doszła do plaży. Morze przywitało ją bałwanami. Fale wzburzone i groźne, szare i granatowe — oddawały barwy chmur sztormowych. Słona woda obmyła stopy — delikatnie pieszcząc opuszki palców, łaskocząc pięty i masując kostki. Weszła głębiej, poddając się rozkosznym pieszczotom. Przyjemny chłód objął uda i biodra. Przybijające fale muskały piersi, krople pieściły ramiona i szyję, nieśmiało dotykały ust.

Kiedy się ocknęła, leżała na plaży gładzona falami. Wróciła do domu i rzekła do niego:

— Dzisiaj zdradziłam cię z morzem. Jego fale były moimi kochankami.

Uśmiechnął się tylko tajemniczo i pokiwał twierdząco głową. Nogawki jego spodni uczepił się wodorost.

Trucizna

Pewnej nocy ktoś napełnił szklany pucharek. Może chciał zaspokoić pragnienie, albo tylko zabawić się ściekającymi po ściankach łzami. Dodał do przeźroczystej cieczy goryczy żółtego grejpfruta, pikanterii zielonego wasabi, kwasu najeżonej opuncji, słodyczy truskawki i delikatności smoczego owocu. Na końcu dorzucił fioletowych śliwek i w szklance zawrzało, niczym w czeluściach budzącego się z długiego snu wulkanu. Burzyło się i syczało, pianą wylewało koktajl z naczynia zbyt małego, by pomieścić zbuntowaną ciecz. Wtedy podeszła do szklanki ona i wypiła napój duszkiem. Potem spojrzała na miksologa i bez cienia wyrzutu szeptem oznajmiła:

— Bardzo byłam spragniona — po tych słowach zniknęła w mrocznym ogrodzie. On wtedy pomyślał, że tak szybko nie skona, chyba że szpadlem i widłami dzieło swoje poprawi.

Razem

Musiałeś się przyzwyczaić do milczących dni i kłamstw, z których spowiadałam się w nocy, kiedy spałeś wtulony w koszmary. Wybaczałeś wszystko — chłód, obojętność, szaleństwa i pasje, które targały nami w ciągłości czasu, darowanego nam na wyłączność. Nie lubiłeś, gdy opadałam na dno oceanu, ukrywałam się pod melonikiem, kąpałam w blasku księżyca, błądziłam w lochach pałacu. Znosiłeś to cierpliwie.

Teraz siedzimy po przeciwnych stronach stołu. Każdy ma swoje pudełko z licznymi przegródkami. Wyciągamy z nich kolejno okrągłe trucizny, które rzekomo mają w nieskończoność przedłużać uciążliwe życie. Po jednym białym krążku więcej i możemy razem zakończyć wszystko.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 18.9
drukowana A5
za 49.47