E-book
11.03
drukowana A5
30.49
POMAGAĆ NAJCISZEJ

Bezpłatny fragment - POMAGAĆ NAJCISZEJ

Zapiski doświadczeń opiekuna medycznego


Objętość:
68 str.
ISBN:
978-83-8431-521-7
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 30.49

Prolog

„Pomagać Najciszej” to zapis doświadczeń, refleksji i codziennych zmagań opiekuna medycznego — człowieka, który każdego dnia niesie pomoc tym, którzy najbardziej jej potrzebują. To nie tylko zbiór opowieści z oddziałów szpitalnych, domów pomocy społecznej i prywatnych mieszkań pacjentów, ale także świadectwo pracy, która często pozostaje niewidoczna, choć jej wartość jest nieoceniona.


Bycie opiekunem medycznym to coś więcej niż zawód — to misja pełna cichego trudu, emocji i momentów, które skłaniają do głębokiej refleksji. W tej książce praca opiekuna jawi się nie jako idealizowany obraz niesienia pomocy, ale jako rzeczywistość pełna wyzwań, wymagająca cierpliwości, empatii i siły.


Każda opisana historia to nie tylko zapis zdarzeń, ale także okazja do zatrzymania się na chwilę i spojrzenia na tę profesję z innej perspektywy. Opiekun medyczny — często niezauważany, a jednak kluczowy w procesie opieki — staje się tu bohaterem codzienności, w której liczy się nie tylko wiedza i doświadczenie, ale przede wszystkim serce.


Niech „Pomagać Najciszej” stanie się przestrzenią do kontemplacji, okazją do zrozumienia, a może i inspiracją do docenienia tych, którzy każdego dnia, bez rozgłosu, towarzyszą chorym i niesamodzielnym w ich drodze.


Marcin Staszak

rozdział 1

Pamiętam pewien wieczór, pewien Dom Opieki Społecznej, a w nim „Siwe Anioły”. Ich drżące dłonie, rozbiegany wzrok, a może i pamięć już nie taka sama, bo przecież minęło tyle lat.


Najcenniejsze skarby to ich opowieści — o domu, dzieciach, młodości, tęsknotach… Samo towarzyszenie to za mało. Wsłuchiwałem się w te słowa, które były jak cichy szelest ciepłego wiatru. Stawałem się częścią tych historii. O Syberii, o wojnie, o osamotnieniu. W myślach ocierałem im łzy.


A potem zapadała cisza…


Kiedy kończą się zajęcia terapii zajęciowej, kiedy odchodzą opiekunowie, cisza smakuje inaczej. Ty wychodzisz. Zamykasz drzwi. Łapiesz świeży oddech. Oni zostają. „Siwe Anioły”.


Bywa, że pomaganie męczy. Że natłok szpitalnego rytmu zniekształca wrażliwość, odbiera zdolność zatrzymania się choć na chwilę przy chorym i… po prostu słuchania. Nie jest to łatwe. Każdy, kto zaczynał zawodową drogę blisko człowieka — chorego, ubogiego, samotnego — miał swoje własne itinerarium.


Moje pomaganie zaczęło się 24 lata temu w przeddzień świąt wigilijnych.


Miałem 21 lat, gdy po raz pierwszy stanąłem przy łóżku chorego w hospicjum. Bez wiedzy paliatywnej. Bez szkoleń. Bez studiów o opiece onkologicznej. Ale z sercem pełnym wrażliwości i zapału do niesienia pomocy.


Kilka lat spędzonych w hospicjum pozostawiło we mnie ślad.

A potem…?


Potem obrałem kierunek niesienia pomocy. Uchwyciłem się go jak steru. Pozostać wśród chorych, głodnych, spragnionych towarzyszenia, czyli bliskości.

To nic spektakularnego. Nic, co mogłoby „zaskoczyć” odbiorcę. A jednak pamiętam moją „drugą chwilę” — czteroletni czas towarzyszenia osobom bezdomnym. Piękny czas, którego nie da się wyplewić z serca.


Czasem tęsknię za tamtymi chwilami…


Od jakiegoś czasu nie opuszcza mnie pytanie: Co pociąga mnie w pomaganiu? Czy warto pochylać się nad ludzką nędzą, słabością, niesamodzielnością?


Czy warto? Co myślisz…?

rozdział 2

Każdy z nas może zadać sobie pytanie: o co chodzi w pomaganiu? Co oznacza „pomagać najciszej”? Czy to znaczy, że powinienem być głośny w miejscu pracy? Nic podobnego.


Każdego dnia przychodzimy na dyżury — każdy z nas o innym usposobieniu, z innym bagażem doświadczeń. Ale nikt nie pojawia się tu po to, by „walczyć” ze sobą.


„Pomagać najciszej” nie oznacza zgadzać się na najniższą krajową, marną stawkę godzinową czy społeczną niesprawiedliwość. To nie o to chodzi. Pomagać najciszej — to podkreślenie roli, jaką odgrywamy w procesie pielęgnacji chorego i niesamodzielnego człowieka. To subtelna, lecz fundamentalna wartość naszej pracy.


Jako opiekunowie medyczni — ludzie, którzy świadomie wybrali ten zawód — nie możemy pozwolić sobie na użalanie się nad własnym losem przy łóżku cierpiącej osoby. To trudne. Czasem wręcz po ludzku ciężko uwierzyć w sens tego powołania, w wartość zawodu, który wciąż bywa niedoceniany.


Pamiętam, jak 20 lat temu nie miałem pojęcia, co chcę robić w życiu. Nie czułem w sobie żadnej iskry, żadnego bodźca, który popchnąłby mnie w określonym kierunku. Do pomagania trzeba dojrzeć.


Moją inspiracją stała się pewna książka — trochę biograficzna, trochę historyczna — o bohaterach szpitalnictwa. Nie chodziło mi o jej religijne aspekty, ale o tę nutę heroizmu, która pobudza do refleksji. Bo przecież w naszej pracy bywają dni, kiedy od samego rana mamy dość. To normalne. Nikt nie zaprogramował nas tak, byśmy przez 12 godzin nie odczuwali zmęczenia, bólu czy frustracji, jakie czasem niesie opieka nad chorym.


Właśnie dlatego wspominam postać szesnastowiecznego bohatera Kamila de Lellis. To jego historia jako pierwsza otworzyła mi oczy na cierpiącego człowieka — słabego, bezdomnego, chorego, ubogiego. Strona po stronie uświadamiałem sobie, czym jest prawdziwa pomoc.


Pomagać najciszej — to codziennie uświadamiać sobie, że nasza praca, choć trudna, jest „szczerozłotym kowalnictwem” — unikalnym, wymagającym rzemiosłem. Nie każdy się do niego nadaje. Nie każdy je wytrzyma. Ale ci, którzy pozostają, są na wagę złota.

Bo to nie tylko praca. To misja.

rozdział 3

Zapamiętałem jej twarz i lekko zamykające się okno. Ścieżka prowadząca od Domu Opieki Społecznej tonęła w deszczu. A może były to łzy wzruszenia?


Trzy godziny rozmowy — o tym, jak mi się żyje, czy bolą mnie plecy na zmianę pogody, jak chowają się dzieci. Potem nagle zapadła cisza, jakby coś zawisło w powietrzu. Zastygłe spojrzenie. Nieśmiało podszedłem do okna, czując irracjonalne oczekiwanie — jakby za moment Ktoś powinien pojawić się na ścieżce.


Zwariowane oczekiwanie…


Ale nikogo nie było. Żal wydusił kolejną łzę. Czy ktoś miał przyjść? Na stole stygnęła zaparzona wcześniej kawa, obok leżał otwarty album ze zdjęciami. Czas przestał mieć znaczenie. Za bardzo się spieszyłem. Chciałem już wyjść — inne sprawy wołały mnie do siebie.


Zwariowane osamotnienie…


Ale zostałem. Poddałem się i przestałem walczyć z myślą, że są rzeczy ważniejsze. Usiadłem przy stole. Czas zaparzał kolejne wspomnienia — przy herbacie malinowej zaczęła się opowieść.


Posłani, by pomagać. Opiekunowie medyczni — bohaterowie codzienności. Można ich spotkać na oddziałach szpitalnych i w Domach Opieki Społecznej. Poza najtrudniejszą, mozolną pracą z chorymi terminalnie lub osobami niesamodzielnymi, mają jeszcze jedną, cichą misję — wysłuchiwanie ludzkich cierpień. Bo są takie chwile, kiedy wystarczy podać chusteczkę, mocniej uścisnąć dłoń, usunąć barierę lęku i po prostu — być.


Pomagać najciszej — to już trzeci rozdział mojego krótkiego rozważania o zawodzie opiekuna medycznego. Ktoś może powiedzieć, że to przesłodzony obraz rzeczywistości. Że życie wygląda inaczej.


Tak, wiem.


Pracuję w tym zawodzie od dwudziestu lat i nie mam złudzeń. Wiem, że samotność potrafi krzyczeć, wariować w czyjejś głowie, wytrącać z równowagi. Widziałem każde spojrzenie, każdy uciekający wzrok, słyszałem ból — ten, przy którym siadaliśmy razem do stołu. Na ścianie wisiała czyjaś fotografia. Czarno-białe wspomnienie.


Jakie to ogromne szczęście — być zdrowym i móc spojrzeć na proces starzenia się z dystansu. Móc podarować komuś czas. Bo czas to jedyne, co naprawdę ma wartość.


Zapamiętałem rozpłakane szczęście.


Czasem wystarczy jedno spojrzenie, uścisk dłoni, kilka słów wypowiedzianych lub tylko zasugerowanych ciszą. Opiekun medyczny to ktoś, kto jest świadkiem tych chwil — nie bohaterem w świetle reflektorów, ale cichym towarzyszem w ostatnich rozdziałach ludzkiego życia.

Nie chodzi o wielkie gesty. Nie trzeba rewolucji, by ulżyć komuś w cierpieniu. Wystarczy obecność. Czasem tylko tyle — a może aż tyle.


Pamiętam wiele twarzy. Wiele historii. Wiele momentów, kiedy czułem, że pomagam, choć nie wypowiedziałem ani słowa. Czasami pomoc to nie działanie, ale bycie. Nie naprawianie, ale akceptacja.

Bo przecież starość nie jest tylko schyłkiem. Jest też podsumowaniem. Jest opowieścią, którą ktoś chce jeszcze raz wypowiedzieć na głos — aby mieć pewność, że była ważna, że miała sens.


Dlatego zostałem.

Dlatego słucham.


Dlatego wiem, że pomagać najciszej — to pomagać najpełniej.

rozdział 4

Kiedy zawód opiekuna medycznego został „wskrzeszony”, wielu z nas, którzy się nim zainteresowali, nie miało pełnej świadomości, jakie wyzwania i obowiązki będą wiązać się z tą profesją. Nie wiedzieliśmy, jaką rolę opiekun medyczny odegra w pracy na oddziałach szpitalnych, w Domach Pomocy Społecznej czy w bezpośrednim kontakcie z osobami chorymi i niesamodzielnymi. Nie byliśmy też pewni, jak będzie wyglądać nasza współpraca z personelem pielęgniarskim. W końcu często słyszy się, że opiekun medyczny to nic innego jak „asystent pielęgniarki”. Mówi się również, że tworzymy zgrany zespół na oddziałach szpitalnych, ale rzeczywistość nie zawsze to potwierdza. Ostatecznie jednak wszystko zależy od nas — od tego, jak ułożymy współpracę i jak będzie wyglądać nasza codzienna praca podczas 12-godzinnych dyżurów.


Jak wygląda to dzisiaj, po wielu latach doświadczenia w zawodzie opiekuna medycznego? Kto tak naprawdę dostrzega naszą pracę? Nie chodzi o to, byśmy byli w przesadny sposób faworyzowani, gdy wykonujemy trudne i wymagające zadania, niejednokrotnie przejmując na siebie cały proces pielęgnacyjny pacjenta. Wystarczy spojrzeć na oddziały internistyczne czy neurologiczne — liczba pacjentów jest ogromna, a obowiązki opiekunów medycznych piętrzą się każdego dnia.


Często odczuwamy brak wsparcia i zainteresowania ze strony Ministerstwa Zdrowia, a może nawet dyrekcji szpitali. Wydaje się, że nasza rola została zepchnięta na drugi, a może i trzeci plan. A przecież każdy, kto pracuje w tym zawodzie od kilkunastu lat, zdobył ogromne doświadczenie w opiece nad chorymi. Powinniśmy dążyć do tego, aby tożsamość opiekuna medycznego nie zatracała swojej najważniejszej cechy — misji niesienia pomocy drugiemu człowiekowi w obliczu cierpienia.


Nawet w rozmowach z ludźmi spoza środowiska medycznego rzadko spotykamy się ze świadomością, kim tak naprawdę jest opiekun medyczny. Media milczą. Społeczeństwo milczy. A my, opiekunowie, coraz częściej również milczymy — z bezradności. Bo czyżby walka o prestiż naszego zawodu, to sprawa przegrana?


Można by w tym miejscu jeszcze wiele postulować, można by głośno domagać się uznania dla naszej pracy. Rozumiem jednak tych, którzy decydują się na dalszą edukację — na studia pielęgniarskie, aby mieć „coś więcej” lub w ogóle uciekają ze środowiska ochrony zdrowia.

Najsmutniejsze jest jednak to, że w dyskusjach o zawodach medycznych wymienia się pielęgniarki, ratowników medycznych, lekarzy… a my wciąż pozostajemy w cieniu.

rozdział 5

Wiktor od trzech miesięcy przebywał na oddziale paliatywnym. Miał rodzinę — czworo małych dzieci i kochającą żonę. Zawodowo zajmował się dziennikarstwem. Pamiętam ten nocny dyżur. Na jego stoliku porozkładane były rodzinne fotografie. Wspomnienia, które gasły z każdym dniem.


Czas odmierzany przy ostatniej kroplówce…


To już trzecia kawa. Myśli kotłują się nerwowo, zbyt wiele rozkojarzeń. W lekkiej niemocy podchodzisz do okna, witasz wraz ze świtem wspomnienia w szpitalnym wirydarzu, a potem próbujesz stłumić łzy, bo przecież nie wszyscy żyją.


Czasami pozostaje tylko nadzieja, choć i ona najboleśniej doświadcza wstrząsu. Niekiedy brudownik zamienia się w „konfesjonał” przy dwóch papierosach — wyznajemy sobie życiowe momenty, zwycięstwa i ludzkie słabości.


Koniec dyżuru…


Podczas podróży tramwajem zastanawiasz się nad swoim życiem. Może zbyt wiele refleksji? Wiktor już nigdy nie otworzy drzwi swojego domu, a jego żona nie spojrzy na niego tym uroczym wzrokiem. Żal dzieci — tak mówią inni. Żadna recepta nie da cudownego „leku” na ten wewnętrzny, bolesny krzyk. Może zapytasz mnie, czy ja to przeżyłem, żeby zrozumieć? Rozumiem na tyle, by wyciszyć słowa, choć nie zawsze wiem, jak to jest. Czasem też pytam siebie, czy wszystko trzeba „przechorować”, przeczekać?


Przecież pamięć trwa wiecznie…


***

wczorajsza diagnoza

zabolała bardziej niż zwykle

speszony wyszedłem

przypomniało mi się wszystko…

łzy, których nie znałem nigdy wcześniej

podróżna torba

dobre słowo portiera

„Dzień dobry, w czym panu pomóc?”

na szpitalnym stoliku

ktoś w pośpiechu zostawił obrazek z napisem;

„Przyjdę i uzdrowię go”

rozdział 6

— „To Ty, sąsiadko? A nie, to Ty, córeczko. Jestem jeszcze w szpitalu”.


O zmroku szpitalne korytarze brzmią inaczej. Tam, gdzie już nikt nie przychodzi, gdzie pustka kłębi się w chłodzie i ciszy. Zbyt wiele takich miejsc — opuszczonych, martwych, pełnych cierpienia ludzkich serc, które pragną choć odrobiny czułości. W oknach, przypominających kraty, skuleni w rozpaczy pacjenci wpatrują się w jeden punkt. — „Może dziś ktoś przyjdzie?”.


„Chciałbym inaczej — wyjść stąd i nigdy nie wracać”. Tak zawsze powtarzał Maciej. Ale nigdy mu się nie udawało. Uwięziony w nałogu alkoholowym, w końcu trafił do szpitala psychiatrycznego.


Podróż bez możliwości powrotu. Alkoholowe psychozy stawały się coraz silniejsze i częstsze. Leki antydepresyjne pomagały mu jakoś funkcjonować, ale najgorsze były noce — pełne myśli wirujących w beznadziei, przy bolesnej świadomości, że gdzieś jest rodzina, która już nie chce pamiętać. Wiesz, że właśnie takie miejsca jak to bolą najbardziej? Włóczysz się po szpitalnym korytarzu, co jakiś czas podchodząc do okna z nadzieją… Personel medyczny nie zrozumie bólu i osamotnienia pacjentów, zwłaszcza w miejscach, których nikt nie odwiedza. Drzwi ciągle zamknięte. Smak wieczornej kawy na chwilę pozwala zapomnieć o bladym odcieniu szpitalnych ścian.


Szymon przypomina sobie dawne czasy. Młodość skradziona przez chorobę alkoholową, reszta życia zatracona w bezdomności. Siedząc na ławce w parku, wspomina szczęśliwe dzieciństwo i kochających rodziców. Ale ulica zaszczepiła w nim impuls człowieka bez marzeń. W końcu oddział detoksykacyjny, a potem szpital psychiatryczny, stały się jego azylem. Podczas terapii zajęciowej tylko wtedy można porozmawiać i poczuć się rozumianym — wtedy serce otwiera się na nowo.


— „Córeczko, powiedz, kiedy przyjdziesz”?


„W tym tygodniu na pewno nie, mam za dużo spraw. Może w przyszłym… A nie, zapomniałam, Stasiu zarezerwował lot do Monte Carlo. Mamo, przyślę zdjęcia i pozdrowienia. Odezwę się”.

Kiedy wrócili, było już za późno — jeden dzień za późno. Brakło lekarstwa na tęsknotę. Pobyt w Domu Opieki Społecznej to nie to samo co DOM, ten rodzinny, a opiekunowie to nie syn czy córka. Na wewnętrzny niepokój i ciszę nie znajdzie nikt recepty.


Stan Szymona poprawił się na tyle, że w końcu mógł wyjść na przepustkę. Na parkingu czekał jego brat.


„Pomagać Najciszej” — to wyzwanie także dla personelu medycznego, bo jesteśmy tylko ludźmi.


W empatii odnajdujemy się w roli drugiego człowieka, który w środku najzwyczajniej cierpi — cicho, żeby nie zranić innych.

rozdział 7

Zapytałem: — Jak Pani się czuje? Odpowiedziała słabym, ściszonym głosem: — Tak siedzę i czekam, w sumie to nie wiem na co czekam…


Wiem, jak to jest, kiedy wchodzisz do czyjegoś domu i widzisz tylko rozpaczliwą bezradność. Ktoś chwyta mnie, ściskając mocno za rękę, jakbym miał za chwilę gdzieś uciec. Od dawna wiedziałem, że nie nadaję się do takiej roboty w formie prywatnej opieki, jeśli w ogóle taka istnieje. Około 20 lat temu inaczej wyobrażałem sobie ten fach, za bardzo oczytany bohaterami, których poniósł heroizm ponad wszelkie ludzkie siły.


Pamiętam pierwszą podopieczną o imieniu Florentina. Tak naprawdę chodziło o słuchanie jej opowieści — o czasach powojennych i pierwszym domu. Po niedługim czasie na trzy tygodnie trafiłem do niemieckiego Domu Opieki Społecznej. Zapamiętałem pierwsze wołanie: — Pomóż mi, mój kochany Boże… Bardzo dobrze pamiętam pozostałe domowe opieki, takie anielskie towarzyszenie. Czynność za czynnością. Czas miał tutaj swój rytm. Wewnętrzny spokój wylewał się za każdym razem, kiedy przekraczałem próg domu podopiecznych, zanim wchłonął mnie na dobre wir pracy szpitalnej.


O co tak naprawdę chodzi z tym czekaniem? Oczekiwaniem? Takie nasze życie — ciągle gdzieś biegniemy, nie mamy czasu, złościmy się na różne aspekty, niekiedy toksyczne w ciągu dnia, aż w końcu „wysiadamy” od ludzkiego bełkotu. Doświadczamy różnego rodzaju niezrozumienia, bo nie ma czasu porozmawiać ze sobą na spokojnie.


Pani Maria była zupełnie spakowana, zniecierpliwiona oczekiwała telefonu od syna, trochę zagubiona od natłoku informacji. Niestety, nie doszło do spotkania z synem — gdzieś na autostradzie zdarzył się wypadek. Po takiej informacji ciężko dojść do siebie. Łzy same napływają do oczu. Upadek telefonu na podłogę natychmiast przerwał ciszę. — Teraz już nie ma po co wracać — powiedziała półszeptem. — W sumie to nie wiem na co czekam…


Co takiego jest w pomaganiu, że mimo wszystko trwamy dalej, pomimo różnych traumatycznych przeżyć, że wciąż nam się chce! Ten, kto pracuje czynnie zawodowo w środowisku szpitalnym czy domu opieki, wie, że rola opiekuna medycznego czasem jest usunięta, pominięta — pozostająca w cieniu czepka. Owszem, są różne formacje pozarządowe, które jednoczą się, aby walczyć o dobre imię naszego zawodu, przekształcać, analizować. Czasem wydaje mi się, że społeczność pielęgniarska po macoszemu traktuje zespół opiekunów medycznych, zastanawiając się w ogóle, o co chodzi!?


Przykład Pani Marii wskazuje na potrzebę pierwszego kontaktu z pacjentem i gotowość do szybkiego reagowania. W pewnym sensie to szczęście, że nie przeżywasz tego przykrego emocjonalnego stanu samemu. Trudno wyobrazić sobie, jak ciężko dowiedzieć się w dniu wypisu ze szpitala, że syn miał wypadek. Kto chciałby zmierzyć się z taką informacją? Nawet głupiec nie chciałby tego doświadczyć. Towarzyszenie w takich sytuacjach nie zmieni obrazu rzeczywistości, ale w pewien sposób pozwoli wyciszyć, na ile się da, skutki uboczne tak okropnej wiadomości. Tego nie nauczą żadne świetnie napisane podręczniki dla opiekunów medycznych czy pracowników ochrony zdrowia.


Najważniejsza jest naturalność w każdym zawodzie, a w szczególności w opiece nad osobami chorymi. Nie wyobrażam sobie sztuczności i zniecierpliwienia — to byłby błąd w sztuce.

Podaj do stołu tak, jakbyś chciał, żeby Tobie podano.

rozdział 8

On wiedział, że odchodzi… Pomimo przyłóżkowych barierek próbował „uciekać”, niepogodzony z najbliższą rodziną, niepojednany z własnym rachunkiem sumienia. Był w pełni świadomy miejsca, w którym się znajdował, jakby chciał odroczyć czas — zatrzymać go albo cofnąć, choć przecież wyrok zapadł już dawno temu.


— To już trzecia jesień, jak tutaj jestem — odpowiedział bezlitośnie na pytanie wolontariuszom hospicyjnym. — W młodości przegrałem chyba wszystko — kontynuował. — Miałem dom, rodzinę, zwyczajne, choć trochę poukładane życie. Niestety hazard okradł mnie ze wszystkiego. Nie zostało mi nic. Po 25 latach nastąpił rozwód. Żona nie wytrzymała życia z hazardzistą, a dzieci, widząc, co się dzieje, szybko wyjechały z kraju. Może to lepiej, bo nie musiały oglądać tego całego hazardowego koszmaru. W końcu zostałem sam nad przepaścią własnej nędzy i totalnego bankructwa. Na jakiś czas zatrzymałem się w hostelu i wtedy po raz pierwszy pojawiły się potworne, nie do zniesienia bóle głowy. Trwało to kilka miesięcy. Bagatelizowałem swój stan, racjonalizując go na różne sposoby. Dopiero po namowie znajomego udałem się do lekarza.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 30.49