Wstęp
Z braku zgody na to, co się w Polsce dzieje wykiełkowała we mnie potrzeba opisania wyników obserwacji życia publicznego i zaowocowała cyklem felietonów, zamieszczanych w internetowych serwisach dziennikarstwa obywatelskiego. Okazało się, że to, co pisałem, o bieżących wydarzeniach na politycznej i gospodarczej scenie nie było obojętne tysiącom czytelników, którzy nie tylko poświęcali swój czas na zapoznanie się z moim zdaniem, na temat problemów nurtujących polskie społeczeństwo, a nawet żywo je komentowali. Były wśród tych spontanicznych uwag internautów liczne wpisy podzielające mój pogląd, ale były też takie, które kontestowały to co pisałem. Nie jestem zwolennikiem żadnej z działających w Polsce partii politycznych, a jedynym kryterium, jakie stosowałem w ocenie zjawisk społecznych był zdrowy rozsądek, oczywiście w moim subiektywnym rozumieniu. Kiedy po trzech latach przeczytałem na nowo moje artykuły doszedłem do wniosku, że nic nie straciły na aktualności, pomyślałem więc, że warto jeszcze raz je udostępnić Czytelnikom, tym razem w formie książkowej.
Katastrofa
AD 08.06.201
Z wojennych ruin przyszło dźwigać kraj, Choć ciężko było nikt nie narzekał. Partia na ziemi obiecała Raj W socjalizmie co szczęściem człowieka.
Władza wprost piała z samozachwytu, Lecz do ideału wciąż daleko było,
Represji więcej zamiast dobrobytu,
A szczęście też nie nadchodziło.
Gorzej się żyło z upływem lat,
Więc mocno burzył się lud roboczy.
Aż się rozsypał pojałtański ład.
Elektryk w stoczni płot przeskoczył.
Styropianowy etos u zarania zgasł,
Ale wspomnienia do dziś są żywe.
Jak sprytni do salonów wdarli się na czas,
Gubiąc naiwnych pod budkami z piwem.
Naród bezradny stał się wobec chwytów,
Którymi chciwość pchała do celu
Funkcjonariuszy, nowych celebrytów,
Zawłaszczających dobra PRL-u.
Rozdwoiła się wkrótce ta nowa elita,
Co po komunie zajęła kwatery.
Jedna grupa sutanny się księżej chwyta,
Druga w przedsionku służy finansjery.
W mediach, co marnym gustom sprzyjają,
Walczą na piary do upadłego.
Gromadę błaznów i klakierów mając,
Dla pomieszania dobrego i złego.
O solidarności ludzkiej w krąg krzyczeli,
A wykazali każdy to przyzna. Heroizm w walce o krzesło w Brukseli, Pod sztandarami: Bóg, Honor, Ojczyzna.
Taka w szaleństwie jest tym metoda,
Że się przed niczym formacja nie cofa.
Więc, czy to ciągle kompromitacja?
Nie, to totalna już katastrofa.
Chłopcy malowani
A.D.30.06.2010
Nie łatwo zdobyć władzę, a utrzymać jeszcze trudniej. Utrzymaniu władzy totalitarnej służy miecz, demokratycznej karta wyborcza. W społeczeństwie demokratycznym zawodowi politycy nagminnie posługują się manipulacją, w celu wzbudzenia sympatii i pozyskania poparcia wyborców, zapewniającego im możliwość utrzymania się w krajowej elicie. Jednym ze skuteczniejszych na to sposobów jest umiejętne wykorzystywanie, powszechnego w społeczeństwie współczucia dla żołnierzy, składających daninę krwi i osieroconych żołnierskich rodzin. Każda śmierć jest niewypowiedzianą tragedią, ale też filarem Boskiej sprawiedliwości, bo bez żadnych wyjątków dotyczy każdego z nas. Wzmaga się więc wołanie, co jakiś czas o wycofanie naszego wojska, z niebezpiecznego teatru wojny do koszar w zaciszu. Tylko, kto tego zacisza miałby bronić, skoro armia po pewnym czasie zamieni się w gromadę funkcjonariuszy państwowych, wynagradzanych z budżetu.
Nie trzeba być wielkim strategiem, żeby wiedzieć jak bardzo żołnierz odizolowany w koszarach gnuśnieje, mimo udziału w ćwiczeniach na poligonie. Siłą rzeczy wartość bojowa armii trzymanej w zaciszu, ma się nijak do sprawności formacji wojskowych zahartowanych i ostrzelanych w autentycznej batalii na śmierć i życie. Inną ważną zasadą gier wojennych jest powstrzymywanie wroga z dala od granic Ojczyzny. Brakiem rozwagi jest podejmowanie walki dopiero wtedy, kiedy nieprzyjaciel zapuka do drzwi. Takie nieszczęście zdarzyło się nam niestety wielokrotnie. Naturalnym i słusznym działaniem jest, więc udział naszych żołnierzy w wojnie afgańskiej, gdzie obecnie toczy się bodaj najważniejsza konfrontacja Wolnego Świata z islamskim terroryzmem, zbrojnym ramieniem wojującego islamu. Udział w czynie zbrojnym przeciw fanatykom, dążącym do zniszczenia wielkiej, zachodniej cywilizacji jest naszym obowiązkiem, wynikającym z przynależności do krajów Zachodu i leży w naszym dobrze pojętym interesie. A to wiąże się także z gotowością do ponoszenia bolesnych ofiar. Niestety skłonność do agresji jest integralną cechą natury ludzkiej i najważniejszą z przyczyn prowadzenia wojen, od zarania dziejów po dzień dzisiejszy. Ludzkość z dawien dawna tworzy stosowne mechanizmy i powołuje instytucje, do utrzymania w ryzach ciemnej strony osobowości człowieka. Wadliwe działanie lub upadek tych systemów otwierają drogę do wzajemnego wyniszczenia się populacji. Nie inaczej było w Jugosławii, gdzie krwawy rozpad państwa nastąpił, po tym jak ono umarło w świadomości obywateli. Nie trzeba zresztą szukać daleko. Pod pretekstem udziału w meczach piłkarskich watahy wyrostków uzbrojonych w niebezpieczne narzędzia, toczą regularne bitwy ze sobą i policją, korzystając ze słabości rzekomo prawnego państwa. Aż ciśnie się na usta pytanie. Co by to było, gdyby udało się zwerbować tych wypasionych w dobrobycie zawadiaków i po odpowiednim przeszkoleniu skierować przeciw talibom, mającym zwyczaj podrzynania gardeł jeńcom? Wracając do poważnych rozważań, o jakości życia politycznego w Polsce trzeba wspomnieć również kilku tysięcy zabitych, rok w rok na naszych drogach. Niestety żaden z „władców’’ nie załamuje rąk nad ich tragedią i nie nawołuje do wprowadzenia ograniczeń w ruchu samochodowym, bo strzeliłby sobie politycznego samobója. Wydaje się, że decyzję o ewentualnym wycofaniu naszego wojska z zagranicznych misji, powinniśmy podjąć wspólnie z sojusznikami w chwili, kiedy będzie to najbardziej korzystne dla utrzymania pokoju światowego.
Śmiech z pogrzebu
A.D.29.07.2010
Katastrofa pod Smoleńskiem niejedno ma źródło. Nie ulega jednak wątpliwości, że nie mogłaby zaistnieć bez tej zaciekłej walki o władzę między głównymi nurtami rozdartego obozu solidarnościowego. Pomijając genezę tego podziału i upraszczając problem aż do bólu, można powiedzieć, że jedni starają się utrzymać kraj na ścieżce otwarcia, modernizacji i postępu a drudzy fanatycznie zaślepieni spychają Polskę na bezdroża ciemnoty, zabobonów i przesądów. Na przywódcę tego nurtu negującego fakty oczywiste wykreował się Jarosław Kaczyński, człowiek może inteligentny, ale z natury skłonny do destrukcji, autentyczny wojownik sięgający bez żenady do arsenału kłamstw, insynuacji i obietnic bez pokrycia. Propagując w swoim, słynnym przemówieniu sejmowym chore idee II RP głosił, co następuje: Nikt nie wmówi nam, że białe jest białe a czarne jest czarne. Czy to zwykłe przejęzyczenie? Być może, ale dziwnym trafem słowa te idealnie określają mentalność tego człowieka, który do głoszonych bzdur i bredni potrafi nie tylko przekonać innych, ale nawet samego siebie. Idzie za nim niestety wielka gromada zaciemnionych, odrzucających a priori naukowe dowody, klękających przed domyślnymi znakami cudownych wizerunków na niedomytych szybach i zagrzybionych ścianach domów. Katastrofa smoleńska nie ma precedensu w dziejach lotnictwa cywilnego, ze względu na rangę i znaczenie pasażerów, którzy ponieśli w niej śmierć. W takiej chwili zawsze na usta ciśnie się pytanie. Dlaczego? Niezależnie od tego, co ustalą specjaliści od badania wypadków lotniczych i prokuratorzy nie ulega wątpliwości, że jakiś cień odpowiedzialności pada na Lecha Kaczyńskiego, jako kreatora tej wyprawy, konkurencyjnej wobec tej zorganizowanej przez premiera kilka dni wcześniej z udziałem Władimira Putina. Bracia Kaczyńscy grali kartą katyńską w walce o drugą kadencje Lecha w Pałacu Prezydenckim. Urzędujący prezydent dając się ponieść wyborczym emocjom naraził na szwank interes państwa, zabierając ze sobą wszystkich najważniejszych dowódców Wojska Polskiego i całą plejadę gwiazd z politycznego firmamentu. To nie ulega wątpliwości. Nie ważne czy przyczyną była rozbuchana ambicja czy też lekkomyślność. Jedno i drugie nie przystoi prezydentowi Rzeczypospolitej. Po masakrze smoleńskiej zrozpaczony brat prezydenta natychmiast podjął dość skuteczne działania dla wykreowania Lecha Kaczyńskiego na bohatera narodowego głosząc, iż poniósł śmierć męczeńską oraz sugerując, że katastrofa była rzekomo aktem zbrodniczym, owocem niecnej zmowy krajowych i zagranicznych wrogów bohaterskiego prezydenta, powstrzymującego imperialne zapędy agresywnego państwa rosyjskiego. Tego typu insynuacje stały się wodą na młyn dla podążających gromadnie, w ślad za prezesem PIS-u i radiomaryjnym ojcem dyrektorem rozsiewaczy sensacyjnych mitów, będących wytworem imaginacji i chorej wyobraźni. Wywołany tym sposobem efekt śniegowej kuli, przy mocnym wsparciu zgubionego po śmierci polskiego papieża Kościoła, doprowadził do powstania groźnego przesilenia politycznego w kraju Omal nie zakończyło się ono zwycięstwem Jarosława w wyborach prezydenckich, co mogłoby wyrządzić Polsce niepowetowaną szkodę. Wbrew temu, co głosi brat i jego ludzie tragicznie zmarły Lech Kaczyński był prezydentem przeciętnym. Pogorszył znacznie relacje naszego kraju z głównymi państwami Unii Europejskiej, głosząc tezę o swoich poprzednikach rzekomo rozmawiających z zachodnimi sojusznikami na kolanach. Tymczasem sam był uległy wobec Litwinów utrudniających systemowo życie tamtejszym Polakom i wobec Ukrainy unikającej przyjęcia odpowiedzialności za straszliwą rzeź ludności polskiej na Wołyniu, przez bandy banderowców. To wszystko w połączeniu niefortunnymi wyprawami do Gruzji było wynikiem przywróconych do życia przez Kaczyńskich, a dawno już zbankrutowanych, operetkowych aspiracji mocarstwowych, jako alternatywy korzystnej dla Polski, pogłębionej integracji z silnymi państwami Trójkąta Weimarskiego. Pochówek na Wawelu był wyrazem buty i pychy Jarosława Kaczyńskiego i początkiem szerokiej akcji kreowania brata na bohatera, różnymi sposobami i narzędziami, nie wyłączając krzyża przed pałacem. Prezesowi PIS-u zawsze nie wychodziło pozytywne kształtowanie lepszej przyszłości, zabrał się, więc do pisania historii zgodnie ze swoimi słowami: Piszmy historię, bo inni napiszą ją za nas. Do napisania i rozpowszechniania katyńsko- smoleńskiego mitu zatrudnił całą pisowską frakcję sejmową, zajmującą się głównie rozszarpywaniem smoleńskiej tragedii.
Pewien hitlerowski dygnitarz miał zwyczaj mówić: O tym, kto jest Żydem decyduję ja. Jarosław Kaczyński do niedawna jeszcze uzurpował sobie prawo, do decydowania, kto jest komunistą, a kto stoi tam, gdzie jeszcze niedawno stało ZOMO. Teraz szukając zemsty za śmierć brata próbuje przy pomocy swoich, pretorian wykreować i rozpowszechnić zafałszowany mit o wielkiej, silnej, rzekomo solidarnej Polsce, wyśnionej i budowanej przez braci Kaczyńskich i popierających ich patriotów, wbrew zdrajcom i zaprzańcom wywodzących się również z solidarnościowego pnia.
Ból krzyża
A.D.17.08.2010
Drewniany, niepozorny krzyż za sprawą żerujących na nim mediów stoi od wielu dni, w centrum zainteresowania opinii publicznej w Polsce. Dziś taki świat, że liczą się tylko te obszary życia społecznego, które mają szczęście być obiektem przekazu medialnego. Dlatego właśnie wokół problemu związanego z tym krzyżem, kręcą się wszyscy liczący się uczestnicy życia publicznego i to wcale nie dlatego, żeby znaleźć jakieś godne wyjście z pogłębiającego się wciąż impasu. Chodzi natomiast o to, żeby korzystając z nadarzającej się, znakomitej okazji próbować wyciągać cudzymi rękami przysłowiowe kasztany z ognia. Krzyż przyniesiony przez polityków w krótkich spodenkach stał się zarzewiem eskalacji konfliktu społecznego, który wywodzi swoja genezę z przemian ustrojowych i społecznych z początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku i latami narastał. Dzieckiem w szkole mądra nauczycielka historii, nakazywała mi szukać zawsze, zasadniczych przyczyn spektakularnych wydarzeń dziejowych. Obserwując konflikt, którego widomy znak objawił się na Krakowskim Przedmieściu trzeba pamiętać, że razem z wolnością wydostały się z komunistycznej zamrażarki przedwojenne demony nacjonalizmu, antysemityzmu, nietolerancji i ksenofobi pochodzące nie tylko z endeckiego arsenału. Niektóre z tych przywar podniesione zostały przez radykalny odłam sprawujących władzę elit postsolidarnościowych, do rangi narodowej tradycji i troskliwie pielęgnowane, doprowadziły do odnowienia dawnych społecznych podziałów. Gdyby nie to, krzyż połączyłby Polaków w żałobie, po bolesnej stracie ludzi z kręgu najwyższych władz państwa i w zadumie nad niepewnością ludzkiego losu. Tak się jednak nie stało i na oczach całego społeczeństwa znacznego uszczerbku doznał autorytet Kościoła, a jego hierarchowie ze zdumieniem spostrzegli, że rząd dusz wymyka im się z rąk. Z jednej strony otrzymali tęgiego szturchańca od fanatycznej sekty Ojca Dyrektora, a z drugiej od wymyślonego przez katolickich publicystów pokolenia JPII, które pod wezwaniem Facebooka zebrało się zupełnie spontanicznie w sile kilku tysięcy ludzi, żeby oprotestować zawłaszczanie przy pomocy krzyża przestrzeni publicznej. Na tę nieprzyjemną nauczkę Kościół solidnie zapracował zapominając o słowach św. Pawła, że korzeniem wszystkiego zła jest chciwość pieniędzy, a Chrystus nasz Pan żadnych dóbr nie posiadał. Po wyjściu spod rygorów, niezbyt jednak dotkliwych ludowej władzy, Kościół stał się pieszczochem obdarzanym przez nowe elity gradem bogactw i przywilejów. Bogactwo, zbytek i luksus składały się na jeden z dwóch filarów podtrzymujących nową potęgę kleru, drugą miała być niemal kompletna władza nad społeczeństwem, sprawowana pośrednio przez ślepo mu oddanych prawicowych polityków. W imię tych interesów Kościół pozwala Jarosławowi Kaczyńskiemu używać krzyża, jako narzędzia szantażu mającego wymusić na władzach państwowych, wybudowanie tragicznie zmarłemu bratu wspaniałego pomnika, przed pałacem, na który Lech Kaczyński nie zasłużył. Pomniki buduje się ludziom wielkim, a braciom Kaczyńskim do wielkości daleko. Episkopat powinien wyciągnąć właściwe wnioski z tych zaskakujących wydarzeń i dokonać znaczącej korekty swojej super konserwatywnej linii politycznej, bo świat idzie w zupełnie innym kierunku, a uporczywe trwanie w nieprzystających do nowoczesności standardach może ograniczyć wpływy Kościoła, wyłącznie do armii zapiekłych fanatyków.
Co nam zostało?
A.D.31.08.2010
Ze zdumieniem i niesmakiem patrzyła Polska, kiedy w Gdańsku spadkobiercy pierwszej Solidarności toczyli swoje potępieńcze swary. Okazją była trzydziesta rocznica spisania umowy społecznej, inicjującej serię wstrząsów, które na oczach zdumionego świata obaliły pojałtański ład w Europie. Nie mają racji ci, co się zżymają na permanentny konflikt wśród starzejących się kombatantów, bo wynika on z naturalnego sporu o podział łupów. Zawsze tak było w dziejach ludzkości, że po obaleniu tyranii opromienieni chwałą zwycięzcy natychmiast dzielili się na odrębne frakcje i zwracali przeciw sobie. Taki, klasyczny przebieg porewolucyjnych komplikacji, wynika z naturalnej potrzeby społeczeństwa do wyłonienia nowego przywództwa. Umarł król, niech żyje król — chciałoby się zawołać, ale niestety mocno zmurszała dyktatura upadła z wielką ochotą, nie pozostawiając po sobie następcy. Pozostał natomiast dość spory majątek narodowy, pochodna ucisku i wyzysku sił wytwórczych, trzymanych twardą ręką w ubóstwie, na poziomie minimum socjalnego. O podział tego majątku zaczęła się słynna wojna na górze i po pewnych modyfikacjach trwa do dziś. Na szczęście zmienił się świat, mimo wszystko na lepsze, więc nieaktualne są francuskie standardy z 1789 roku, kiedy to dzieci zwycięskiej rewolucji zgilotynowały się nawzajem, torując drogę do władzy dyktatorowi Bonapartemu. Cała zabawa trwała zaledwie kilka lat. Po dwudziestu latach polskich zmagań nadal brak jest trwałego systemu władzy, a obowiązującym aktom prawnym łącznie z konstytucją, daleko rangi fundamentu ustrojowego Rzeczpospolitej, skoro są nieustannie kwestionowane przez poważne siły polityczne. Stąd właśnie się bierze słabość polskiego państwa, szarpanego bezkarnie na oczach społeczeństwa, przez rywalizujące o władzę i pieniądze frakcje wywodzące się z wierchuszki ruchu społecznego, który obalił poprzednią, rzekomo ludową władzę. Żaden ze ścierających się politycznych klanów, nie może osiągnąć takiej przewagi, która pomogłaby zapewnić stabilizację państwu, choć w ostatnich latach szala zaczęła przechylać się, na stronę sił liberalno-demokratycznych, preferujących model demokracji zachodniej. Nie może przystać na to nurt fundamentalistyczny, dążący do ustanowienia państwa guasi wyznaniowego. Wynika to z dominującej w Polsce roli Kościoła, dopieszczanego jak dotąd przez wszystkie rządy łącznie z lewicowymi, którego struktury zrosły się ze strukturami państwa, zapewniając sobie decydujący niekiedy wpływ na kształt politycznych decyzji. Wobec braku sukcesów w ewangelizacji, hierarchia kościelna chce wymusić przestrzeganie zasad wiary katolickiej, pod groźbą sankcji wykonywanej przez aparat państwa W tym celu Kościół tak mocno zaangażował się w kampanii prezydenckiej na rzecz jednego z kandydatów, który miał w założeniu sprzyjać ustanowieniu w Polsce chrześcijańsko-narodowego systemu politycznego. Z wynikiem wyborów przyszło wielkie rozczarowanie i gniew owocujący antypaństwowym buntem na Krakowskim Przedmieściu, noszącym pewne znamiona pełzającego zamachu stanu. Na progu ustrojowej rewolucji zniewolony przez komunę Kościół wspierał potęgę dziesięciomilionowej Solidarności. Po trzydziestu latach Kościół jest wszystkim, Solidarność niczym. Tyle zostało nam z tamtych lat.
Znak Opatrzności
A.D.10.09.2011
Zdarza się niekiedy, że Opatrzność daje nam jakiś znak. Dzieje się tak, na ogół wtedy, gdy ulegając podszeptom diabelskich sług, omamieni marnym blichtrem tego świata, oddajemy się we władanie ciemnej stronie mocy. Na potwierdzenie troski Najwyższego o ludzkie losy zabrzmiał głos biskupa Tadeusza Pieronka, który zapewne tknięty palcem Bożym, napomniał publicznie hierarchów Kościoła w Polsce. Wraz ze śmiercią Jana Pawła II skończył dla Kościoła czas heroiczny, liczony od napaści hitlerowskiej w 1939 roku, do ostatecznego upadku światowego komunizmu. Przez pół wieku Kościół był z Narodem a Naród z Kościołem. Przez ten czas walki i chwały prowadzili nas najwybitniejsi kapłani, jakich znała historia. Ta sama historia jednak uczy, że następcami geniuszy zostają na ogół ludzie przeciętni, a nawet mierni. Nie inaczej stało się po odejściu Stefana Wyszyńskiego i Karola Wojtyły. W momencie, kiedy przyszło wytyczyć nowy szlak, osieroceni hierarchowie wyraźnie się zagubili. Zamiast przekroczyć Rubikon nowoczesności, zawrócili do mrocznego Średniowiecza, gubiąc na dziejowym zakręcie nie tyko właściwy azymut, ale też dbałość o bogactwo duchowe, na rzecz zauroczenia udziałem w sprawowaniu władzy i gromadzeniu dóbr doczesnych, pozostawiając na dalszym planie troskę o zbawienie wieczne. Na dodatek hierarchowie popadli w triumfalizm i przekonani o własnej nieomylności zaczęli jawnie wspierać stających w szranki wyborcze prawicowych kandydatów, ściśle trzymających się linii politycznej określanej, jako społeczna nauka Kościoła. Było takich przypadków bez liku, więc nie ich ma sensu wymieniać. Należy jednak sięgnąć po jeden przykład bardzo znamienny. W przeddzień decydującego starcia o prezydenturę Lecha Wałęsy z Aleksandrem Kwaśniewskim księża w parafiach odprawiali wieczorne nabożeństwa w intencji zwycięstwa przywódcy Solidarności, noszącego wizerunek Matki Boskiej w klapie marynarki, nad odsądzanym od czci i wiary postkomunistą. Niestety Opatrzność nie wysłuchała modłów, dając wiernym powody do zwątpienia w tożsamość woli Episkopatu z wolą Wszechmogącego. Następnym przykładem zupełnego rozmijania się intencji Pana Boga z poglądami jego domniemanych przedstawicieli, mieliśmy całkiem niedawno w ostatnich wyborach prezydenckich, w których kler udzielił masowego poparcia Jarosławowi Kaczyńskiemu doprowadzając do sytuacji, że bliską spełnienia była groźba oddania najwyższego urzędu w państwie, w ręce szkodzącego Polsce politycznego awanturnika. Tego widać było za wiele nawet Miłosiernemu. Trudno, bowiem spokojnie patrzeć jak polski Episkopat powoli staje się zakładnikiem w rękach tego nieobliczalnego człowieka, wspierając go totalnie w bezpardonowej walce, o osłabienie instytucji demokratycznych, w nadziei na ustanowienie religijnego nadzoru nad poczynaniami państwa. Biskup Tadeusza Pieronek ujawnia polityczne powiązania harcerzy od krzyża z prezesem PIS-u potwierdzając tym samym sygnał mojej intuicji, która kazała mi napisać o nich, jako, politykach w krótkich spodenkach. Wychodzi, więc na to, że przedstawienie polityczne na Krakowskim Przedmieściu jest do samego początku, w najdrobniejszych szczegółach reżyserowane, a jego uczestnicy jawią się, jako nieświadome niczego marionetki, kierowane przez niewidocznych aktorów tego spektaklu. Nadszedł czas, żeby wymienić imiennie tych manipulatorów pociągających za sznurki.
Substytut
A.D.21.09.2010
Polska nadal nierządem stoi, bo choć minęły wieki w mentalności Polaków niewiele się zmieniło. Widać to jak na dłoni na scenie Krakowskiego Przedmieścia, gdzie w najlepsze toczy się żałosny spektakl na oczach zdumionej Europy. Przegrany w wyborach prezydenckich pupil bloku narodowo-katolickiego nie uznał swojej porażki i szukając zasłony dla trawiącej go nienawiści, do zwycięskiego przeciwnika wymyślił, że Bronisław Komorowski wygrał przez nieporozumienie. Tym samym zakwestionował wolę wyborców potwierdzoną przez konstytucyjne organy, powołane do przeprowadzenia wyborów i zatwierdzenia ich wyników, stawiając przeciw prawomocnym decyzjom tych instytucji twierdzenie, że on wie lepiej. Własne przekonanie wystarczyło mu za podstawę do zakwestionowania wyników wyborów i wezwania prezydenta do zejścia ze sceny politycznej. Wydawałoby się, że postępowanie Jarosława Kaczyńskiego zakrawa na kabaret. Niestety ta fanfaronada przestaje być śmieszna, kiedy przyjrzymy się dokładnie, kto za nim stoi, a wtedy dostrzeżemy, że prezes PIS-u to widoczny znak potężnego bloku narodowo- katolickiego, który zbyt mocno się zaangażował w kampanię wyborczą swego pupila, żeby teraz tak łatwo zrezygnować z profitów, jakie zamierzał osiągnąć, dzięki jego wyborczemu zwycięstwu. Skoro nie udało się wygrać, stratedzy obradujący jak zawsze za zamkniętymi drzwiami, postanowili dać pohasać awanturnikowi, patrząc życzliwie przez palce jak okładając prezydenta smoleńskim krzyżem, usiłuje wykurzyć go najpierw z Pałacu, a później ze stanowiska. Od dawna już hierarchowie Kościoła upatrzyli sobie braci Kaczyńskich, jako najlepszych gwarantów swoich interesów, ale dopiero po tragedii smoleńskiej poszli na całość słusznie mniemając, że współczucie spontanicznie okazywane ofiarom katastrofy i ich rodzinom przełoży się na wyniki głosowania i pozwoli przynajmniej zachować dotychczasowe zdobycze, a po przyszłorocznych wyborach przejąć pełnię władzy. Proboszczowie wysłali w tym celu najaktywniejszy, kościelny wolontariat do zbierania podpisów dla Jarosława Kaczyńskiego, polecając rozdawać wydrukowane w ogromnych ilościach podobizny tragicznie zmarłej prezydenckiej pary. Episkopat nie ukrywa, że dąży do zaostrzenia przepisów ustawy zakazującej aborcji i zdelegalizowania metody in vitro, leczącej bezpłodność, a później zakazu rozpowszechniania i stosowania środków antykoncepcyjnych, Dzieje się tak, dlatego, że księża hołdujący rozpasanej konsumpcji, zmienili się z duszpasterzy w wielmożów, dążących do wymuszania, przestrzegania przez wiernych kanonów wiary i społecznej nauki Kościoła, pod groźbą sankcji karnych, w tym także w stosunku do wiernych innych wyznań i osób niewierzących. Nie chce się wierzyć, że znany arcybiskup przemyka luksusowym mercedesem torując sobie drogę wśród swoich diecezjan policyjnym kogutem. Dzięki Bogu nie został jednak prezydentem człowiek, który krzyż nazywa substytutem pomnika swojego brata i zapala pod Pałacem kolejne znicze, podsycając żenujące wygłupy coraz bardziej szalejących fanatyków. Patrząc na chaos ogarniający państwo chciałoby się zawołać. Hierarchowie nie idźcie tą drogą. Niestety, ale widać coraz wyraźniej, że żyjemy w kraju substytutów. Zamiast zdrowego budżetu państwa rząd oferuje kolejny marny substytut. Kościół preferuje substytut ewangelizacji, a kulawa demokracja wykreowała substytut klasy politycznej. O tempora! O mores!
Tańczący na deficycie
A.D.06.09.2010
A.D.06.09.2011
Nie mów nic zabawa trwa. Te banalne słowa popularnej ongiś piosenki najlepiej oddają beztroskę postsolidarnościowych elit zarówno tych trzymających władzę, jak i tych gorszego sortu, usiłujących im tę władzę wydrzeć za wszelką cenę. W Warszawie tyka nieustannie licznik, prezentujący zatrważającą dynamikę narastania długu publicznego. Widoczny znak spróchniałych fundamentów państwa zainstalowano w stolicy, z inicjatywy profesora Balcerowicza tego samego, który przed dwudziestoma laty uruchomił proces szalonej prywatyzacji, prowadzący do bezprzykładnego zaniżenia wartości majątku narodowego. Wraz ze zwycięstwem Solidarności skończył się priorytet dla zaciskania pasa, a wyłoniła się przestrzeń dla wybujałej konsumpcji, coraz częściej ponad stan. Niestety upadająca gospodarka nie była w stanie udźwignąć ciężaru społecznych oczekiwań, więc z konieczności kolejne rządy finansowały rosnące wydatki budżetu, środkami uzyskanymi z wyprzedaży majątku narodowego i emitowania papierów dłużnych.
Nowe długi rosły w milczeniu. Nagłaśniano natomiast ponad miarę ciężar długów zaciągniętych przez Edwarda Gierka, nie informując o wartości majątku, jaki został wygenerowany, dzięki zagranicznym kredytom, przeznaczonym w lwiej części na unowocześnienie polskiej gospodarki. Nikt z wieszających psy na komunie nie zająknął się, że kosztem niskiego poziomu życia obywateli kraj spłacił wierzycielom równowartość zaciągniętych pożyczek, a wielkość pozostała do spłacenia to koszty obsługi długu, w postaci lichwiarskich często odsetek. Ze spirali zadłużenia udało się wyjść dzięki z trudem wynegocjowanej rezygnacji komercyjnych banków, z części zysków od powierzonych Polsce kapitałów. Patrząc na przykre doświadczenia należało powstrzymać się od ponownego zadłużania państwa, ale nowa prawie demokratyczna władza, nie tylko roztrwoniła srebra rodowe, lecz nie umiała też powstrzymać rosnących żądań wpływowych grup społecznych, w obawie przed utratą elektoratu, rozbudowując przy okazji biurokrację do granic absurdu.
Prorządowi ekonomiści obiecywali, że równolegle do wzrostu gospodarczego będzie się zmniejszał deficyt budżetowy. Stało się dokładnie odwrotnie. Pożyczanie pieniędzy na sfinansowanie bieżących wydatków nabrało cech systemowych. W ślad za generującym coraz większe zadłużenie budżetem państwa ochoczo poszły samorządy, wydając pożyczone pieniądze na prawo i lewo, często na sfinansowanie zadań o charakterze propagandowym.
Jak się bawić to się bawić? Coraz liczniejsze i bogatsze banki po przechwyceniu całości obrotu pieniężnego z tytułu wynagrodzeń pracowniczych, rzuciły się udzielać kredytu każdemu, kto zapragnął, bez sensownych zabezpieczeń. Szeroką falą wróciła zmarginalizowana przez komunę lichwa. Zaroiło się o lombardów i firm pożyczających gotówkę na drakońskich warunkach. Miejsce przegranych ideologii zajął prymitywny konsumpcjonizm, zjawisko o cechach religii bez Boga. Wyznaniem wiary stało się kupowanie, a świątyniami ogromne sklepy pełne towarów, w większości naznaczonych cechami zbędnego balastu. W stosunkach miedzyludzkich dawną rzetelność zastąpiło cwaniactwo, a wyłudzenie awansowało do rangi metody prowadzenia działalności gospodarczej. Co stało się etosem, który przyświecał przed laty opozycji demokratycznej, która zapoczątkowała demontaż światowego systemu komunistycznego? Kto dziś jest depozytariuszem ideałów, które legły u podstaw potężnego zrywu społecznego z lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku?
Na pewno nie Kościół zafascynowany posiadaną władzą i uwikłany w gromadzenie dóbr doczesnych. Na pewno nie historyczni przywódcy Solidarności, którzy po latach obrośli w tłuszczyk i są wyobcowani z ludu wcale nie mniej, niż przywódcy partyjni, których obalili. To może dźwigają etos wzbogaceni gdańscy liberałowie? A może dziennikarze karmiący się skandalami, albo tysiące celebrytów zaludniających miliony telewizyjnych okienek i okładek kolorowych czasopism. Nie mów nic, dobrze jest, zabawa trwa. O, sancta simplicitas
Ostatnich gryzą psy
A.D 17.10.2010
Obdarzając nas wolną wolą Opatrzność sprytnie uwolniła się od odpowiedzialności za światowy bałagan. Można, zatem przyjąć, że ogólny nieład jest rozwiązaniem systemowym, ma charakter trwały i może być tylko doraźnie modyfikowany. Żywioł rządzący światem ma wbudowane pewne mechanizmy, które uaktywniają się w okolicznościach otwierających pole zagrożenia samolikwidacją. Na to Wszechmogący pozwolić by nie mógł, bo to jest sfera jego wyłącznych kompetencji.
Tę dość optymistyczną tezę potwierdza inny chrześcijański dogmat o tym, że bez woli Boskiej człowiekowi włos z głowy spaść nie może. Kto wie czy hierarchowie polskiego Kościoła nie znaleźliby tu odpowiedzi na nurtujące ich pytanie o nieskuteczność wznoszonych do Stwórcy modłów, w intencji zwycięstw wyborczych polityków, deklarujących wprowadzenie w Polsce modelu ustroju i systemu społecznego, przez nich akceptowanego? Gdyby nawet Opatrzność miała zamiar wtrącać się bezpośrednio do naszego życia, to angażowanie Absolutu do pilnowania interesów kapłańskiej korporacji, należałoby uznać za bezczelne nadużywanie modlitewnej formy, jak się wydaje zarezerwowanej dla samokrytycznej rozmowy samego z sobą, w duchowym obcowaniu ze Stworzycielem nieba i ziemi. W świetle tej tezy powstanie Solidarności było pewnym rodzajem autokorekty Systemu w miejscu, gdzie powstały ku temu najkorzystniejsze warunki. Wywołany strajkiem w stoczni wstrząs światowego nieładu miał wtórny charakter, po pęknięciu zmurszałych jego struktur, spowodowanych wyborem szlachetnego kardynała Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową. Świat wykorzystał w biegu antykomunistyczny zryw Polaków oczyszczający pole globalizmowi, natychmiast zapominając o ich zasługach, bo cena wdzięczności nigdy nie dorównywała cenie nienawiści.. Stąd trafność sentencji, że ludzie nienawidzą nas nie za zło, które im uczyniliśmy, lecz za zło, którym oni obdarzyli nas.
Solidarność spełniwszy swoje zadanie przestała być światu potrzebna, więc szybko rozpadła się pozostawiając, po sobie nic nieznaczącą hybrydę. Ludzie z woli losu wyniesieni z zamętu dziejów na piedestał powołali, do życia mit styropianowego etosu, rzekomo stanowiącego podwaliny nowego, niby bardziej sprawiedliwego systemu społecznego. Niestety mit pozostaje tyko mitem, nowy system okazał się repliką przedwojennego dzikiego kapitalizmu, a Polska mniej ważnym satelitą w orbicie finansowej oligarchii. Panoszy się zwalczany niegdyś przez marksistów wyzysk człowieka przez człowieka, pogłębiają się sankcjonowane przez nowy obyczaj i prawo nierówności społeczne, a miarą wartości człowieka stała się zasobność jego portfela. Po katastrofie smoleńskiej widać jak na dłoni fiasko wydumanej wyższości moralnej, nowej klasy politycznej bez skrupułów walczącej o własne, egoistyczne interesy pod załganym szyldem, że Polska jest najważniejsza. W kraju trwa postsmoleński zamęt. Fundamentaliści katoliccy organizują potężne procesje żądając intronizacji Chrystusa na króla Polski. Natomiast bezwstydne media ogłaszają triumfalnie, cynicznego gówniarza handlującego środkami odurzającymi królem dopalaczy. Patologia urasta do rangi normalności. Liczy się tylko obecność na pierwszym planie, a ostatnich gryzą psy. Nec Herkules contra plures
Upadłość elit
A.D.24.10.2010
Tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego Lech Wałęsa odrzucając na posiedzeniu Komisji Krajowej Związku Solidarność, niesatysfakcjonujące go ustępstwa komunistycznego rządu, zapowiedział butnie targanie się po szczękach z politycznym przeciwnikiem. Stan wojenny przytłumił na jakiś czas polityczne namiętności. Musi jednak nad związkiem wisieć jakieś fatum, skoro zaraz po wielkim triumfie doszło w obozie zwycięzców do ostrej wewnętrznej rywalizacji, o podział przejętej masy upadłościowej Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Na nic się zdały nauczki w postaci porażek wyborczych, utraty większości parlamentarnej i prezydentury. Rozpad formacji postsolidarnościowej okazał się nie tylko całkowity i ostateczny, ale doszło na jego gruzach do powstania wrogich sobie i zwalczających się wzajemnie obozów. Jest w tym pewna historyczna prawidłowość. Nie bez racji Józef Wisarionowicz głosił tezę o nasilaniu się walki politycznej, w miarę postępu w budowie najlepszego z ustrojów. Zaognienie od początku istniejących sprzeczności, w wyrosłej na posiadającym lewicową genezę robotniczym proteście prawicowej formacji politycznej, nastąpiło po ostatecznym odsunięciu od władzy, sił politycznych wywodzących się z poprzedniego systemu społecznego. Nie sposób było bez końca gonić komuchów, czerwone pająki i ich epigonów, szukając społecznego poparcia we wrogości do czegoś, co istniało jeszcze tylko w głowach zakompleksionych, fanatycznych autsajderów. Trzeba było niestety znaleźć sobie nowego wroga. Pod ręką byli liberałowie, dawni koledzy, którzy pierwsi opanowali struktury państwa, ku niezadowolenia potężnego Kościoła, przeciwnego panoszącemu się pod ich rządami w Polsce, rozpasanemu konsumpcjonizmowi, nihilizmowi i relatywizmowi moralnemu. Dlatego właśnie hierarchia całą siłą poparła braci Kaczyńskich, wraz z ich chorą ideą IV Rzeczpospolitej. Ta zbudowana z prawicowych fanatyków partia przeniosła wypróbowane na postkomunistach metody agresji, opartej na insynuacjach, półprawdach, kłamstwach i pogardzie dla politycznego przeciwnika, przy pomocy skrajnie tendencyjnych dziennikarzy posługujących się brutalnym językiem, na nowy front walki wewnątrz solidarnościowej. Ścierają się, więc w bratobójczych zmaganiach „prawdziwi Polacy z „bezbożnymi” liberałami. Nie trzeba chyba przypominać jak bardzo ta wojenka szkodzi Polsce. Niestety, ale właśnie tej szarpaninie na szczytach władzy „zawdzięczamy” katastrofę smoleńską i wzrost konfrontacyjnych nastrojów w społeczeństwie, z początkiem wysypu niespełna rozumu mścicieli, gotowych targnąć się na życie ludzkie, w imię jakiejś wydumanej obrony zafałszowanych ideałów. Lider tego agresywnego ugrupowania w swojej niesłychanej, wręcz groteskowej bezczelności obarcza własnymi winami adwersarzy, okładając ich, czym tylko można, nie wyłączając krzyża. Hucpa, jakiej nie było od czasów generalissimusa. Bezwzględny arogant z miną obrażonej, nabarmuszonej primadonny skarży się na rzekome krzywdy zadane formacji „prawdziwych Polaków”, przez aktualnie trzymających władzę dawnych kolegów i rzekomo wspierające ich komercyjne media. Ubolewa nad niedocenianiem rzekomych zasług tragicznie zmarłego brata i na odmowę przekształcenia w jego pomnik Pałacu Prezydenckiego, wraz z przyległościami. Panoszy się prezes w mediach i na sejmowych pokojach, nietykalny niczym święta krowa, omijany przez bezlitośnie atakowanych politycznych rywali, jak nieświeże jajeczko, ze strachu przed przypadkową perforacją. To przedstawienie na szczytach władzy mogłoby być nawet zabawne dla ludu, gdyby nie obywało się kosztem jego aspiracji do bardziej godnego życia. Nie zanosi się póki, co na zakończenie tej ponurej, żenującej i szkodliwej rywalizacji chyba, że dojdzie do jakiegoś kompromisu prawdziwych, działających za kulisami antagonistów, czyli aspirującego do rządu dusz Kościoła z bezideową, chciwą finansjerą. Dziś u zwartych w klinczu, szalejących w mediach politykierów na próżno by szukać autentycznej troski o publiczny interes wynikającej ze szlachetnej idei działania pro publico bono.
Wspólnota śmierci
A.D.02.11.2010
Niezbadane są wyroki Boskie. W roku przeznaczonym na wielkie świętowanie, jak piorun z jasnego nieba wstrząsnęła krajem nad Wisłą wiadomość o smoleńskiej katastrofie. Porównanie tej masakry elit do trzęsienia ziemi, jest jak najbardziej uprawnione, Tam pod Smoleńskiem zadrżała ziemia od niewyobrażalnego uderzenia prezydenckiego tupolewa, wywołując pomieszany z niedowierzaniem szok. Zanim ktokolwiek zdołał ochłonąć wielka powódź zabrała kolejne ofiary. Podobnie do przebiegu ruchów sejsmicznych nastąpiły, po tym najsilniejszym, smoleńskim dalsze, wtórne wstrząsy. Na obwodnicy berlińskiej autokar wiozący z ciepłych stron Europy sytych wrażeń turystów, roztrzaskał się o filar betonowego wiaduktu. Jak by mało było tych nieszczęść, kierowca przeładowanego do granic możliwości busa rzucił pojazd na zatracenie w gęsty tuman mgły. Te z pozoru zupełnie odrębne, tragiczne zdarzenia łączy przynajmniej jeden związek przyczynowy, którego początku można by się doszukać w historycznych wydarzeniach sprzed trzydziestu lat. Tamten bezkrwawy przełom dziejowy legł u podstaw istniejącego dziś systemu społeczno- ustrojowego. Jednym z najważniejszych rezultatów zmian ustrojowych była wymiana elit. Pezetperowska nomenklatura bezpowrotnie odeszła w przeszłość. W jej miejsce na piedestał wspięli się doradcy strajkujących w stoczni robotników spychając na drugi plan autentycznych liderów Solidarności. Właśnie nowi dygnitarze stanowili trzon delegacji podróżującej do Katynia, by oddać hołd prochom pomordowanych przez NKWD polskich oficerów. Taki był oficjalny cel wizyty. Nie wolno jednak zapominać, że starannie wyselekcjonowany skład delegacji miał wzmocnić rangę tego wydarzenia, które było pomyślane, jako efektowny początek kampanii wyborczej, ubiegającego się o reelekcję Lecha Kaczyńskiego. W ten sposób rodziny katyńskie, najwyżsi dowódcy Wojska Polskiego i inne osoby stojące na czele najwyższych urzędów w państwie zostali wciągnięci do wyborczej gry. Pomijając techniczne przyczyny katastrofy, bo jakiekolwiek by nie były u podłoża tego nieszczęścia zabrakło rozsądku, staranności i dbałości, które musiały ustąpić miejsca zapalczywości i presji o osiągnięcie celu, którym było utrzymanie Pałacu Prezydenckiego. Siłą rzeczy niezbyt szerokie może być grono korzystające z opłacanych przez podatnika samolotowych wojaży po szerokim świecie. Za własne pieniądze po obaleniu żelaznej kurtyny, podróżuje po świecie samolotami wzbogacona, nowa klasa posiadająca. Plasująca się niżej w nowej hierarchii społecznej, kształtująca się dopiero klasa średnia stanowi na ogół klientelę firm autokarowych. To z pośród nich pochodzą ofiary masakry autokaru wiozącego turystów z niedostępnej niegdyś dla Polaków Hiszpanii. Szaleńczy trend indywidualnej motoryzacji i możliwość zdobycia mocą pieniądza wszelkich dyplomów i uprawnień, owocuje wysypem na drogach setek tysięcy kierowców, którzy z braku predyspozycji i poczucia odpowiedzialności nigdy nie powinni usiąść za kierownicą. Zgoła inaczej było z ofiarami zmiażdżonego w zderzeniu z potężną ciężarówką, przeładowanego do granic możliwości busa. Jechali w nim robotnicy obrabowani z ludzkiej godności. Trzydzieści lat wcześniej oni, ich ojcowie i krewni stanęli do konfrontacji z komunistyczną władzą w imię poprawy szarej i smutnej rzeczywistości. Los jednak zakpił sobie z nich okrutnie, bo po latach ustrojowych zmian, są tak samo daleko od zrealizowania swoich oczekiwań jak wtedy, a stali się w dodatku pariasami, po utraceniu gwarancji stałego zatrudnienia. Zdani są teraz na łaskę i niełaskę chciwych pracodawców szarej, a tak naprawdę złodziejskiej strefy. To oni okazali się ofiarami masakry spowodowanej eksplozją ludzkiej chciwości, wyzwolonej nieświadomie, jakby z puszki Pandory, przez strajkujących w tamtych dniach robotników. Tak wyglądają dziś w Polsce polityczne Zaduszki. Tylko śmierć w swym okrucieństwie, jest zdolna zrównać rozwarstwione polskie społeczeństwo i nie przeszkodzą jej w tym, nawet największe i najbardziej wymyślne pomniki stawiane nowym dygnitarzom. Memento Mori.
Podsycanie nienawiści
AD11.11.2010
Seriale mydlane zawładnęły zbiorową wyobraźnią gapiącej się w telewizory gawiedzi i od lat wypełniają znaczące obszary w ramówkach programów stacji. Seriale mydlane zawładnęły zbiorową wyobraźnią, gapiącej się w telewizory gawiedzi i od lat wypełniają znaczące obszary w ramowych programach stacji telewizyjnych. Fascynację milionów widzów budzą, nie tyle wątłe i naciągane fabuły tych kiczowatych w końcu widziadeł, jak oglądani dzień po dniu ci sami celebryci, traktowani często z większym zainteresowaniem i sympatią niż członkowie własnych rodzin. Najlepsze scenariusze pisze jednak samo życie. Wystarczy stanąć z mikrofonem i kamerą na reprezentacyjnej scenie sejmowej, żeby bez zbędnych wydatków na scenografię i gaże aktorów nagrywać kolejne odcinki niekończącego się reality- show. Aktorzy-naturszczycy sami się garną do obiektywu kamery, a sprytni dziennikarze wybierają z tej galerii przeróżnych postaci najbardziej charakterystyczne, przyciągające uwagę widzów swoją osobliwością. Stara to prawda, że najlepiej sprzedają się informacje z posmakiem sensacji. Wynika to zawiłości ludzkiej natury, często z niezrozumiałych powodów wynoszącej banialuki zaczerpnięte z krainy fantazji, nad naukowo udowodnione prawdy. Trudno, więc się dziwić mediom penetrującym te obszary życia publicznego, gdzie dominują insynuacje, konflikty i konfrontacje. Ścieranie się poglądów jest istotą demokratycznej debaty, ale tyko do momentu, kiedy merytoryczne argumenty ustępują miejsca niedobrym emocjom budzącym demony, wśród, których chciwość i nienawiść zdają się być głównymi siłami napędowymi, zapewniającymi funkcjonowanie współczesnego świata. Przy braku w skali globalnej silnego centrum, zdolnego do skutecznego propagowania jakiegoś nośnego modelu systemu światowego, opartego na pozytywnych wartościach, nieład ewoluuje w stronę totalnej anarchii i wszechogarniającego chaosu. Media są jedną z tych sił, które popychają ludzkość w tym właśnie kierunku. Nie u nas mieści się epicentrum światowego szaleństwa, ale to, co się dzieje w Polsce wpisuje się w światowy system, jest jednym z jego modułów. Wyniki kolejnych wyborów ujawniły głębię społecznych podziałów. Powinno to dać wiele do myślenia wyłonionym po upadku komunizmu elitom i tak się stało. Nowa klasa polityczna wyciągnęła jednak z tego zaskakująco negatywne wnioski, które skłoniły kształtujące się formacje, do wykorzystania tych podziałów w celu osiągnięcia politycznych korzyści. Od wybrańców narodu należało spodziewać się jednak działań, prowadzących do zbudowania takiego państwa, gdzie znajdzie się godne miejsce dla każdego obywatela. Niestety okazało się to dla nowych elit zbyt trudne i dla nich samych nieopłacalne, dlatego rzuciły się do poniewierania politycznego przeciwnika. Pierwsze ćwiczenia w emitowaniu nienawiści postsolidarnościowe elity urządziły sobie na gnębieniu postkomunistycznej lewicy. Z czasem te same metody przeniesione zostały na forum społecznej debaty. Mocnego wsparcia udzieliły im komercyjne media żywiące się permanentnym konfliktem. Media publiczne wyszarpywane sobie przez główne siły polityczne, również nieustannie pogłębiają ideologiczne podziały funkcjonując według starej zasady, kończącej w 1555 roku wojny religijne. Czyja władza tego religia, zmodyfikowanej do maksymy, czyja władza tego ideologia? Mieniące się światłymi rządzące elity, zamiast dążyć do zbudowania zgodnie funkcjonującego, wielokulturowego społeczeństwa, bez żenady podbijają bębenek podnoszący zwykłe emocje, do poziomu określanego potocznie, jako ostatnie słowo do bicia. Media idą za nimi w ślad. Celuje w tym Radio Maryja, dopuszczając do głosu w wieczornych audycjach wyłącznie słuchaczy traktujących ludzi wychylających się poza dogmaty kościoła, jako przedstawicieli Antychrysta na ziemi, Nie lepiej zachowują się komercyjne stacje telewizyjne, dając możliwość wypowiadania się do milionowej widowni, wciąż tym samym, sfrustrowanym fanatykom i pieniaczom ziejącym wprost nienawiścią. Wszystko to dla podniesienia słupków oglądalności, a co za tym idzie pozyskania więcej złotodajnych reklam Akcja rodzi reakcję i tak dokoła, Niestety na dalszą metę do niczego dobrego doprowadzić to nie może. Qui kentum seminabunt et turbinem metent.
Wyprzedaż godności
A.D. 18.11.2011
A.D.24.11.2010
Scena polityczna pełna jest miernych aktorów, gotowych grać nawet poślednie role, za bodaj czapkę gruszek w oczekiwaniu, aż któryś z ważnych reżyserów zwróci na nich uwagę i być może zaangażuje, do przedstawienia o większej randze. Przedmiotem marzeń rozpolitykowanych pretendentów jest eksponowane miejsce, na partyjnej liście wyborczej gwarantujące występy na scenie głównej, czyli sali sejmowej. Niełatwo wspiąć się na polityczny piedestał, przy obowiązującym obecnie porządku prawnym, preferującym wyłącznie liderów dużych ugrupowań politycznych, którzy osobiście układając listy wyborcze, praktycznie jednoosobowo decydują o składzie osobowym naszego parlamentu i karierach działaczy swoich partii. Przypomina to do złudzenia organizację struktur mafijnych, gdzie o wszystkim decyduje szef, a żołnierze tylko wykonują rozkazy. Dlatego w polskiej polityce podobnie jak mafii, nie ma miejsca na myślenie i wygłaszanie własnych opinii, nawet na wewnętrznych forach partyjnych. Musiało to doprowadzić do znacznego zubożenia myśli politycznej, skoro liderzy słuchają tylko specjalistów od politycznego piaru, a kierownicze gremia partyjne zajmują się niemal wyłącznie podejmowaniem takich działań, które mogą zaowocować podniesieniem słupków sondażowych. Trudno się dziwić, że w tych realiach wszyscy politycy danej formacji występujący w mediach, mówią wyłącznie językiem swoich szefów, nie wysilając się nawet do ubrania we własne słowa ich złotych myśli. Towarzyszy tym wypowiedziom obawa, żeby coś nie przekręcić i nie narazić się niepotrzebnie suwerenowi. Słuchając tych medialnych popisów politycznych klakierów człowiekowi patrzącemu trzeźwo na świat pozostaje tylko uśmiechnąć się z politowania. Zycie polityczne dostarcza, na co dzień niezliczonych ilości przykładów potwierdzających niskie morale ludzi bądź, co bądź reprezentujących państwo polskie. Zdarzają się jednak bardziej spektakularne przypadki politycznego samoupokorzenia. Bardzo pouczająca jest tu historia błyskotliwej kariery i bolesnego upadku pewnego sędziego z małego powiatowego miasta. Na fali bezprzykładnego sukcesu wyborczego Polskiego Stronnictwa Ludowego w wyborach parlamentarnych 1993 roku, nikomu nieznany działacz ludowy z głębokiej prowincji, awansował na stanowisko prezesa Najwyższej Izby Kontroli, czyli objął jedno z kluczowych stanowisk w państwie. Ludowcy nie utrzymali się przy władzy w następnej kadencji, lecz po niefortunnych rządach Akcji Wyborczej Solidarność zarysowała się perspektywa powrotu do władzy w koalicji z postkomunistami. Usunięty ze stanowiska przez wywodzącą się z Solidarności ustępującą większość sejmową dawny sędzia związał swoje nadzieje ze spodziewanym zwycięstwem Sojuszu Lewicy Demokratycznej, bowiem marzyło mu się objęcie teki Ministra Sprawiedliwości. Kiedy niepełne zwycięstwo SLD otworzyło drogę do ponownego objęcia władzy przez układ lewicowo-centrowy, panu sędziemu marzyło się nawet stanowisko szefa rządu. Ostatecznie musiał się zadowolić godnością wicemarszałka Sejmu, co pozwoliło mu jednak utrzymać się w kręgu największych osobistości życia politycznego, a po wpadce Waldemara Pawlaka awansować na niekwestionowanego lidera ludowców. U szczytu kariery zawiodła go jednak polityczna intuicja i niekompetentni doradcy, a może zaszkodziło też owocujące próżnością i arogancją upojenie skalą sprawowanej władzy. Coś w tym musiało być, skoro przez nikogo nie atakowany zabłądził na własne życzenie wśród życiowych meandrów. Zapędził się w kozi róg przeprowadzając do Brukseli, a partię pozostawił niejako na łasce losu i na pastwę żadnych zemsty rywali. W efekcie popełnionych kardynalnych błędów, które nie powinny się przytrafić tak doświadczonemu politykowi, cała władza wymknęła mu się z rąk. Na pocieszenie jednak pozostała wysoko opłacana posada posła Parlamentu Europejskiego, lecz niestety tylko do końca kadencji, Szukając ostatniej deski ratunku dla zachowania unijnej synekury, były dygnitarz wpadł w objęcia Jarosława Kaczyńskiego, przyjmując posadę jednego z jego pretorianów. Chcąc ratować resztki dawnego splendoru powołał do życia polityczną kanapę pod nazwą Polskie Stronnictwo Ludowe Piast i mianował się jej marionetkowym prezesem. Nadeszła jednak chwila, kiedy suweren, który sam znalazł się w opałach zażądał od wasala odrzucenia pozorów i formalnego potwierdzenia przynależności do Prawa i Sprawiedliwości. Wezwany do złożenia hołdu eurodeputowany pokornie i bez szemrania uczynił to, bredząc coś przed kamerami o wywodzącej się z Żoliborza skrajnie prawicowej formacji braci Kaczyńskich, jako o jedynej, prawdziwej partii ludowej. Jako przegrany polityk mógł z honorem wrócić do swego, prestiżowego przecież zawodu, a jednak połykając dla pieniędzy dławiące go upokorzenie, postanowił trzymać się nadal klamki znanego z politycznego awanturnictwa lidera PiS-u, przyjmując do wiadomości, że fata nolentem trahunt.
Czarna groteska
A.D.24.11.2010
Przelała się przez kraj przedwyborcza maskarada. Ćwierć miliona amatorów budżetowego tortu, wspomaganych przez kilkakrotnie większą armię pomocników i kibiców ruszyło w Polskę, w poszukiwaniu klucza zdolnego otworzyć im drzwi do przychylności wyborców. Na ich potrzeby pracował rosnący w siłę z roku na rok, wyspecjalizowany biznes oferujący na potrzeby agitacji przeróżne gadżety opatrzone nazwiskami kandydatów, oraz ulotki, plakaty i audiowizualne spoty. Spin doktorzy i inni fachowcy od wizerunku medialnego łamali sobie głowy, nad stworzeniem produktów zdolnych do zawładnięcia świadomością elektoratu, a w efekcie o skierowanie ręki trzymającej długopis do kratki przed nazwiskiem tego, a nie innego kandydata. Na drogi i bezdroża Rzeczypospolitej wyjechały tysiące samochodów załadowanych materiałami wyborczymi, docierając nawet tam gdzie zazwyczaj diabeł mówi dobranoc. Listonosze dźwigali przepastne torby wypchane kolorowymi ulotkami, na których kandydaci prezentowali swoje walory w nadziei, że lud nie tylko przeczyta, ale też uwierzy i pobiegnie ochoczo do wyborczych lokali. Tam gdzie nie dotarli pocztowi doręczyciele zjawili się krewni i koledzy pretendentów do lokalnych gremiów władzy, żeby osobiście zachwalać ich predyspozycje i społeczną wrażliwość. W miastach wytwornie ubrani i nienagannie wyretuszowani idole życia politycznego patrzyli z góry na przechodniów, jakby chcieli dać im do zrozumienia, że mają niepowtarzalną szansę zrobić dobry użytek ze swoich głosów,, oddając je właśnie na nich, bo zgoda buduje a Polska jest najważniejsza. Im bliżej było sądnego dnia tym bardziej rosło napięcie, jak w filmach Alfreda Hitchcocka, gdzie na początku jest trzęsienie ziemi, a potem napięcie rośnie, Znakiem czasu jest dyskusja programowa w Internecie, gdzie kandydaci mogą do woli i wzajemnie obrzucać się błotem, dla przeciwwagi hymnom pochwalnym wypisywanym na agitkach. Programy telewizyjne i radiowe przepełnione były wyborczym spamem, konkurującym skuteczne z reklamą coraz gorszej jakości produktów globalnej gospodarki. Z jakością samych polityków też nie było najlepiej.
Trudno było uważnym obserwatorom życia publicznego doszukać się w powodzi sloganów, zapowiedzi konkretnych i realnych inicjatyw, zmierzających do rozwiązania problemów, uwierających społeczeństwo, a szczególnie tych skierowanych ku przyszłości. Nikt, dosłownie nikt nie zająknął się na temat skutecznego powstrzymania dynamiki wzrostu długu publicznego, przyjmującego z dnia na dzień kształt zaciągającej się samoczynnie pętli, na szyi polskiego państwa. W przeddzień wyborów jak kraj długi i szeroki odbyło się tysiące libacji, na których kandydaci na wójtów i radnych podejmowali swój elektorat chlebem i winem, a może raczej mocnym alkoholem, często niepewnego pochodzenia i prawdziwą wyborczą kiełbasą. W niedzielę zwerbowani do współpracy pomocnicy dowozili do wyborczych obwodów docenionych nareszcie alkoholików i beneficjentów ośrodków pomocy społecznej, wynagradzając ich w alkoholu za wyborczą przysługę. Wybory jak zwykle bez udziału milczącej większości, przebiegły bez większych zakłóceń, a w ich wyniku 50000 wybrańców uzyskało na cztery lata klucze do gminnych budżetów. Zapewne będą wpłacane tam przez nas pieniądze dzielić sprawiedliwie, JAK DO TEJ PORY. Na zakończenie medialnego wieczoru wyborczego odbył się groteskowy spektakl. Liderzy czterech głównych sił politycznych zgodnie ogłosili zwycięstwo, Każdy swoje. Po takim podsumowaniu może człowiekowi pozostać tylko absmak, bo nawet małe dziecko wie, że zwycięzca może być tylko jeden i to jest właśnie ta czarna groteska. Tak naprawdę dwa największe ugrupowania o solidarnościowym rodowodzie, które od dłuższego czasu okładają się wzajemnie, czym tyko mogą straciły klika milionów wyborców. Być może jest to pierwszy znak pozytywnych przemian na politycznej scenie, Jeśliby tak się stało, nie byłoby żal lasów wyciętych do wyprodukowania papieru zużytego na wyborczej wojence, choć z tej masy zmarnowanego drewna można by ułożyć w pryzmę wyższą od figury Chrystusa Króla. Sit autem sermo vester est, est; non, non.
Dogmat nieomylności
A.D.2.12.2010
Boska Opatrzność kreując człowieka na swój obraz i podobieństwo, wyposażyła nas w wolną wolę na znak specjalnej łaski, czyniąc w ten sposób istotę ludzką zdolną do twórczego myślenia z prawem do wyboru światopoglądu. Brak jednak racjonalnych przesłanek, że Pan Bóg uczynił człowieka równym sobie, więc dogmat ludzkiej nieomylności przez kogokolwiek i w jakiejkolwiek sprawie nie znajduje żadnego uzasadnienia. Pozostaje jednak człowiekowi zdolność do poszukiwań, która jest niesłychanie wielkim darem wyróżniającym populację ludzką, wśród całego ożywionego i nieożywionego świata. Już starożytni filozofowie głosili, że błądzić jest rzeczą ludzką. Od tamtych czasów nic się nie zmieniło i nadal historia cywilizacji zapisywana jest, jako ciąg mniejszych i większych błędów i pomyłek. W tym również błędów i wypaczeń popełnionych przez najwybitniejszych dostojników Kościoła. W niczym nie przeszkadza to zastępom teologów ogłaszać stanowisko Watykanu, jako prawdę objawioną, podpierając się nawet rzekomą inspiracją Ducha Świętego, dla nadania mu kanonu niepodważalności. Tak się składa, że aktualnie w nauczaniu naszego Kościoła zaniedbuje się ewangelizację i wspieranie wiernych w obliczu pokus płynących z pławiącego się w nadmiernej konsumpcji zachodniego świata, na rzecz walki o narzucenie społeczeństwom kościelnego modelu współżycia seksualnego. Słuszną ideę ochrony życia bezzasadnie rozszerza się, na ograniczenie zakresu kontaktów seksualnych wyłącznie do prokreacji, potępiając i uznając za grzeszne wszelkie metody zapobiegania ciąży i traktowanie aktu seksualnego, jako przyjemności. Doktrynę tę teologowie opierają na fundamencie dogmatu o nieomylności papieża w sprawach wiary, przypisując w ten sposób człowiekowi to, co należy wyłącznie do Boga. Szczególnego smaczku tej godnej lepszej sprawy krucjacie dodaje fakt, że katoliccy duchowni z racji pozostawania w obowiązującym ich z woli Kościoła celibacie, nie powinni mieć żadnych doświadczeń w sferze życia seksualnego. Do zdecydowanej walki ze stosowaniem wszelkich środków, zapobiegających niechcianej przez szukających w seksie wyłącznie przyjemności heteroseksualnych par i potępienia kochających inaczej, doszedł w ostatnich ladach zdecydowany sprzeciw duchownych katolickich, także wobec metody i vitro z założenia i w efekcie promującej życie, dającej bezpłodnym do tej pory parom szansę na poznanie radości ze spłodzenia i posiadania własnego potomstwa. Dla twardogłowych teologów interwencja medycyny prowadząca do pozaustrojowego zapłodnienia nie jest błogosławieństwem Stwórcy, pomagającym ludziom w spełnieniu swojej powinności przedłużenia życia na ziemi, tylko ingerencją w zakres boskich kompetencji. Powołują się też na dopuszczenie do obumierania niektórych zarodków, jakby takie samo zjawisko nie miało miejsca podczas i po naturalnym zapłodnieniu kobiety. Kościół hierarchiczny ma prawo do publicznego głoszenia swojego stanowiska w tych kluczowych dla populacji ludzkiej problemach, ale wierni także powinni być dopuszczeni do wyrażania własnych poglądów w tak istotnych dla siebie sprawach. Niestety hierarchowie nie tylko nie dopuszczają wśród kościelnych dołów, do jakichkolwiek dociekań i dyskusji/ nie podważającej przecież prawd wiary/,na temat społecznej nauki Kościoła, ale wykorzystują swoje znaczące wpływy polityczne, do wymuszania na organach ustawodawczych państwa stanowienia aktów prawnych, które przymuszają społeczeństwo pod groźbą sankcji, do przestrzegania prawa narzuconego przez wszechmocny Episkopat. Nie jest to nic innego jak powrót do średniowiecznej polityki nawracania pogan i innowierców ogniem i mieczem, tylko w łagodniejszej, współczesnej formie. Istnieje wystarczająco dużo dowodów na to, że nie da się jednak zapanować nad duszą ludzką przy pomocy ustaw sejmowych i państwowych sankcji. Wydaje się, że z lepszym skutkiem można by nauczać lud boży własnym przykładem, wyrzeczeniem się władzy, bogactwa i luksusu, służeniem Bogu i ludziom zamiast mamonie i żądzom. Tylko czy współczesny Kościół, który jest częścią hołdującego konsumpcji dzisiejszego świata, stać na to? Ad augusta per angusta.
Balans na deptaku
A.D.09.12.2010
Wieść gminna niesie, że kiedy Pan Bóg stworzył świat podzielił go na krainy, które przydzielał kolejno narodom, zabiegającym o najbardziej dogodne do zamieszkania miejsca na ziemi. Polacy kłócąc się zawzięcie nie potrafili uzgodnić wspólnej propozycji zostało, więc im za karę przydzielone siedlisko, przez które miały potrzebę przemieszczać się inne narody. Od tej pory Polska pełniła przemiennie rolę pola manewrów i bitew dla obcych armii, bądź gościńca dla szukających lepszego życia wędrowców. Położenie geograficzne przez całe tysiąclecie determinowało dzieje naszego narodu, ale jakieś przekleństwo musi też wisieć nad Polakami skoro za każdym razem, kiedy zabraliśmy się do budowania solidnych zrębów państwowości nadciągała jakaś nawałnica, po przejściu, której pozostawały na naszej ziemi ruiny i zgliszcza. Hasały tu wojska tatarskie, tureckie, wołoskie, szwedzkie, ruskie, pruskie i francuskie. Wypychali nas na wschód niemieccy osadnicy. Szarpali na kresach Kozacy. Decydowali o naszych losach mocarze w Wiedniu, Wersalu, Jałcie, Moskwie i Poczdamie. Prawem kaduka trzej cesarze podzielili nasz kraj między siebie. Powtórzyli ten haniebny czyn Hitler i Stalin, najwięksi zbrodniarze wszechczasów, a koniec wojny między nimi przyniósł nam niemal pól wieku sowieckiego zniewolenia.. Nie jest, więc łatwo Polakowi być dyplomatą na deptaku, skoro przepychający się przechodnie pozbawiają go znamion godności. Wielkim osiągnięciem było wejście do NATO i Unii, równoznaczne z zakotwiczeniem kraju w najlepszym towarzystwie tego świata. Niestety kolejne polskie rządy i prezydenci popełnili mnóstwo błędów typowych dla wychodzących przed szereg neofitów. Zapomnieli, że w polityce nie należy kierować się emocjami. Churchill mówił, że Anglia nie ma wiecznych przyjaciół i wrogów, tylko wieczne interesy. Niestety ciesząc się z niespodziewanej roli ważnego asystenta Ameryki, polscy przywódcy o naszych interesach najwyraźniej zapomnieli. Pierwszą poważną nauczkę od Amerykanów otrzymali Polacy, w zamian za swoje zaangażowanie w Iraku, gdzie miały na nas czekać intratne naftowe kontrakty. Tymczasem amerykańskie obietnice okazały się tak samo realne, jak miraże widziane na irackiej pustyni. Nie znaczy to wcale, że błędem było wysyłanie tam polskiego wojska, skoro wszystkim wiadomo, że powstrzymywanie terroryzmu z dala od zjednoczonej Europy, jest bardziej racjonalne niż walka z nim na własnym podwórku. Nie bez znaczenia jest też dla naszego bezpieczeństwa możliwość przetestowania pododdziałów armii w prawdziwej, współczesnej wojnie, bo jak wiadomo wojsko w koszarach gnuśnieje, traci walory operacyjne i bojowe Należało natomiast zabezpieczyć sobie wcześniej rekompensatę odpowiednią do poniesionego wysiłku zbrojnego. Tak się nie stało, a w dodatku na kpinę zakrawa utrzymywanie wiz wjazdowych do Stanów dla Polaków mimo tego, że obywatele wszystkich innych państw Unii dawno już tych wiz nie potrzebują. Jeszcze większy serwilizm wobec USA prezentowali bracia Kaczyńscy, wierząc ślepo w dobre intencje mocarstwa, którzy w świetle publikacji depesz dyplomatów amerykańskich ujawnionych przez Wiki Leaks, dali się zachęcić do psucia interesów rosyjskich w strefie obejmującej kraje dawnego imperium sowieckiego. Polityka, jaką prowadził prezydent Lech Kaczyński, zresztą na ogół alternatywna wobec działań rządu, zbyt daleko wykraczała, poza zaangażowanie konieczne dla ochrony naszych interesów i zakończyła się kompletnym fiaskiem. Upadły plany zorganizowania bloku państw postradzieckich prowadzących niezależną od Rosji politykę energetyczną. Nie działa rurociąg Odessa- Brody- Gdańsk. Kosztownym niewypałem okazał się zakup litewskiej rafinerii Możejki. Polska mniejszość na Litwie nadal boryka się z dyskryminacją, a z entuzjazmem popierany w Polsce Juszczenko w beznadziejny sposób stracił władzę na Ukrainie, lecz zdążył jeszcze przyznać tytuł bohatera Banderze, katowi 100 000 Polaków zamordowanych przez UPA na Wołyniu. W wyniku tych nieprzyjaznych dla Rosji kroków i zbliżenia z Gruzją, Polska została na własne życzenie kompletnie wyrugowana z wielkiego i rozwojowego rynku. Z powodu zbyt dużego w porównaniu do dużych krajów unijnych naszego zaangażowania, w powstrzymywanie rosyjskiego niedźwiedzia, pozostajemy z ogromnym deficytem w bilansie handlowym z naszym wschodnim sąsiadem, dostarczającym nam gros surowców energetycznych. Tymczasem nasz amerykański sojusznik osiągnąwszy swoje cele, dzięki między innymi działającej na przedpolu odnawiającego się rosyjskiego imperium Polsce, bezprecedensowo zbliżył się do Moskwy, dając nam bolesnego kuksańca rezygnacją z lokalizacji w naszym kraju elementów tarczy antyrakietowej. Dopełnieniem upokorzenia było zignorowanie rocznicowych uroczystości na Westerplatte i oficjalne powiadomienie o zerwaniu umowy w sprawie owej słynnej tarczy w dniu 17 września, dokładnie 70 lat od dnia napaści sowieckiej na nasz kraj. Po latach niezachwianej, ślepej wiary w Amerykę obudziliśmy się z ręką w nocniku. Kłania się, więc stara maksyma: Nie szukaj wroga blisko a przyjaciół daleko. Wprawdzie dzieli nas z Rosją otwarty jeszcze rachunek wyrządzonych nam krzywd, ale od Kremla zaczyna wiać nieco cieplejszy wiatr, trzeba, więc tę odwilż wykorzystać do ułożenia sobie lepszych stosunków, z potężnym sąsiadem, poprawiając jednocześnie relacje z USA. Non scholae sed witae discimus.
Dramat wyboru
AD16.12.2010
Był mroźny i śnieżny grudzień 1981roku. Po blisko pół wieku bolesnych eksperymentów na żywym ciele narodu, drżał w posadach na naszych oczach system społeczno-gospodarczy, dumnie ogłoszony ustrojem sprawiedliwości społecznej. Ten system, który w założeniu genialnych ideologów miał zapewnić ludzkości, po wszystkie czasy niczym nieograniczony dobrobyt. Mimo buńczucznych zapowiedzi, szczodrze rozdawanych obietnic, nagłaśniania nielicznych, autentycznych sukcesów, oraz głębokiego skrywania o wiele liczniejszych porażek, nie udało się. Kraj ogarniała pełzająca rewolucja. Trwająca wiele miesięcy fala strajków i eskalacja żądań płacowych doszczętnie wyniszczyła słabnącą z dnia na dzień gospodarkę. Każdy, kto żądał więcej, większy zyskiwał poklask i podnosił poprzeczkę społecznych oczekiwań, na poziom pozostający w sferze niemożliwych do spełnienia marzeń. Z dnia na dzień radykalizowała się postawa czołowych przywódców Solidarności. Na naradzie w Radomiu Wałęsa zapowiadał targanie się z władzą po szczękach, Nikt już nie panował nad postępującą anarchią. Na większość funkcjonariuszy wszechobecnej dotąd i wszechwładnej partii komunistycznej padł blady strach. We wtorek 8 grudnia zaśnieżona Warszawa szokowała mnogością antykomunistycznych napisów na murach. Telewizja kłamie — informowały przyjezdnych liczne graffiti. Najbardziej widoczne było jednak hasło Solidarność. Przyciągało wzrok ostrą czerwienią farby. Widniało na murach, przystankach w rządowych gmachach, a nawet na korytarzu przed wejściem do gabinetu ministra.- Rząd chce zagłodzić naród. -Ukrywa żywność, żeby głodni ludzie zwrócili się przeciw walczącej Solidarności — głosiły wypisane hasła, których już nikt nie ścierał, nie zrywał i nie polemizował z nimi w rządowych mediach. Ta bezradność reżymu wyglądała na mocno podejrzaną, Czuło się, że to może być cisza przed burzą. W sklepach można było zdobyć tylko chleb i mleko. W przydrożnych gospodach zabrakło nawet zwykłej wódki, a za szybą chłodniczej lady tkwiła smętnie trzęsąca się galaretka. Wysocy urzędnicy ministerstwa karnie czekali w bufetowej kolejce na skromne kanapki śniadaniowe. Dla spóźnionych zostało już tylko drożdżowe ciasto. Minister Rolnictwa Jerzy Wojtecki przyjął mnie w gabinecie, w towarzystwie kilku dyrektorów departamentów. Towarzyszyli mi: Stanisław Boczek sekretarz Komitetu Wojewódzkiego partii i wicewojewoda Franciszek Jaciubek. Było to pierwsze z zapowiedzianych kilku spotkań na rządowym szczeblu. Następnym rozmówcą miał być generał Czesław Piotrowski — Minister Górnictwa i Energetyki. Wyglądało na kuriozum, że mnie opozycjonistę porywającego się na wymuszenie zmian, w uchwale Rady Ministrów powołującej do życia potężny kompleks paliwowo-energetyczny, pomagali funkcjonariusze reżymu, którzy załatwili mi spotkania z najwyższymi dostojnikami w państwie. To już nie byli ci dawni, niedostępni dygnitarze. Osobiście przekonałem się, że znajdująca się pod silną społeczną presją władza, była wtedy otwarta na konstruktywne rokowania z opozycją na każdy temat, no może z wyjątkiem zerwania zależności od Związku Radzieckiego i opuszczenia obozu państw socjalistycznych. To była nowa, jakość, u tych dogmatyków jeszcze wczoraj ślepo kierujących się marksistowsko-leninowską doktryną. Nie ulegało wątpliwości, że to Solidarność wydostawszy się spod wpływu tonującego nastroje społeczne Kościoła, otwarcie dąży do totalnej konfrontacji. Świadczyło o tym fiasko mediacji prymasa Józefa Glempa na spotkaniu Wałęsy z Jaruzelskim i odrzucenie prośby generała o dziewięćdziesiąt spokojnych dni. W grudniowym, mroźnym powietrzu wisiała zapowiedź jakiegoś kataklizmu. Mimo tych niepokojących zwiastunów ogłoszenie stanu wojennego było dla mnie szokiem, a ascetyczny generał jawił mi się podstępnym zdrajcą. Z upływem czasu, po odtajnieniu, niektórych ważnych informacji zrozumiałem, przed jakże dramatycznym wyborem musiał wtedy generał stanąć. Mógł biernie czekać na bieg wydarzeń, które potoczyłyby się jak w kalejdoskopie. Lada dzień mogły wystąpić przerwy w dostawach ciepła i prądu, paraliż transportowy i głodowe rozruchy. Partyjny beton zaczynał groźnie pomrukiwać. Prośba z ich strony o bratnią pomoc towarzyszy radzieckich była już tylko kwestią czasu. Nie zdarzyło się, bowiem dotąd, żeby Sowieci zawahali się przed krwawą interwencją w swojej strefie wpływów, jeśli ich hegemonia została poważnie zagrożona. Nie było żadnych przesłanek, że Moskwa tym razem zachowa się inaczej. Władcy z Kremla nie mogli pozwolić, żeby rewolta nad Wisłą odcięła im drogę do baz własnej armii, stacjonującej w zachodniej Polsce i Niemieckiej Republice Demokratycznej Nie zdarzyło się nigdy jeszcze w historii, żeby mocarstwa ościenne pozostawały obojętne wobec postępującej anarchii u swoich sąsiadów. W obliczu tylu realnych zagrożeń stojący na czele państwa człowiek musiał podjąć jakieś kroki, które przywróciłyby ład społeczny w kraju. Każde działanie ma jednak swoją cenę, często wysoką. Jak świat światem suwerenom zdarzało się podejmować decyzje, które osiągały zamierzony cel za cenę przelanej krwi. Nie inaczej bywało w Polsce. Dlatego generał sięgając po wojsko, swój ostatni atut w tej dramatycznej grze, musiał liczyć się z tym, że może spaść na niego odium krwawego dyktatora i cokolwiek by nie zrobił, nie uniknie odpowiedzialności za zło, które się wydarzy. Ostatnim atutem, jaki posiadał była armia, a wprowadzenie stanu wojennego jednym ratunkiem przed dziejowym kataklizmem. Perfekcja, z jaką go zaplanował i wprowadził zadziwiła zagranicznych strategów i analityków. Grudniowa, sroga aura pomogła Wojciechowi Jaruzelskiemu ostudzić gorące głowy rewolucjonistów, a wystąpienie prymasa stonowało konfrontacyjne nastroje wywołane wyjściem żołnierzy na ulice miast. Niestety bez przelewu krwi się nie obyło. Może to była cena za późniejsze pokojowe odzyskanie wolności? Odsądzany od czci i wiary generał zapisał się jednak także pozytywnie w annałach historii, jako ważny uczestnik procesu demokratycznych przemian i być może w ten sposób zmazał w oczach Opatrzności swoje wcześniejsze winy. Dlatego powinna się wstydzić swojego zachowania, ta żałosna zbieranina rzucająca obelgi pod jego domem, złożona ze spóźnionych o dziesięciolecia pogromców komunizmu, trawionych nienawiścią dziennikarzy, pazernych bufonów i zwykłych łobuzów. Nolite iudicare, ut non iudicemini.
Ucho igielne
A.D.23.12.2010
Boże Narodzenie, to nie tylko czas radości z narodzin przyszłego Zbawiciela, ale też chwila refleksji nad wolą i nadzieją Boga Ojca, zsyłającego swego Syna między ludzi, żeby przez śmierć i zmartwychwstanie otworzył nam bramę niebios, którą lekkomyślnie sami przed sobą zatrzasnęliśmy. Warto o tym pomyśleć stojąc przed drzwiami do stajenki, gdzie w bydlęcym żłobie złożyła Boże Dziecię Miriam, kobieta z żydowskiego rodu Dawida. Warto się zastanowić, czego oczekiwała od nas ludzi Opatrzność, jakiej zmiany naszego ego w obliczu ofiary bez precedensu i powtórzenia. Zanim jednak ofiara się dokonała, Jezus podczas swojej wędrówki wśród ludzi obdarzył nas drogowskazami, których przestrzeganie ma zabezpieczyć każdego człowieka, przed zboczeniem z drogi zbawienia, na szlak prowadzący do wiecznej zguby. Czy dziś po upływie dwóch tysięcy lat od tej cichej nocy, kiedy anioł oznajmił pasterzom nowinę o przyjściu na świat Dzieciątka Jezus spełniliśmy, choćby w jakiejś części nadzieje Wszechmogącego i przybliżyliśmy się, chociaż o krok do wzoru, próbując przynamniej postępować zgodnie z nauczaniem jego Syna? Gdzie jesteśmy dziś, my uważający się za chrześcijan Polacy, a gdzie są namaszczeni przez Kościół następcy uczniów Jezusa? Oglądając się za siebie zobaczymy, że jesteśmy tak samo grzeszni jak wtedy, a następcy apostołów podobnie, jak wielu z nas zagubili się wśród beneficjentów konsumpcyjnego stylu życia. Czy miejsce ich jest w pałacach wyposażonych we wszelkie dobra goniącego za pieniądzem świata? Niestety nasi pasterze i przewodnicy duchowi wpisują się dziś, w wybudowany na podłożu chciwości system społeczny. Kościół w Polsce zagubił się już w ostatnich latach pontyfikatu Jana Pawła II. Wielka feta i triumfalizm papieskich wizyt w Ojczyźnie, nie przełożyły się na pogłębienie religijności wśród ludu bożego. Kler natomiast ochoczo włączył się do podziału masy upadłościowej PRL- u siejąc zgorszenie przekrętami, dokonanymi na styku z Komisją Majątkową, rozpatrującą materialne roszczenia Kościoła.
Przedsiębiorczy proboszczowie uczynili z posług religijnych wysoko wyceniony towar sakralny, stosując stałą taksę za odprawienie mszy, udzielenie ślubu, chrzest dziecka czy ceremonię pogrzebową. Niczym innym jak hipokryzją nie można tłumaczyć wymowę słynnego powiedzenia, „co łaska” na zapytanie wiernego o wysokość opłaty za posługę, gdyż formuła ta znajduje zastosowanie wyłącznie do ewentualnego podwyższenia ceny. Koszty finansowe towarzyszą katolikowi na styku z Kościołem od urodzenia aż do śmierci. Każda okazja jest dla księży dobra do zbierania jakiś datków, rzekomo na utrzymanie świątyni. Nawet obraz Matki Boskiej wędrujący z domu do domu przynosi dochód plebanowi. Nie sposób pominąć wysokich opłat za miejsce na katolickich cmentarzach i swoistym 10 % haraczu, od wartości wzniesionych na mogiłach nagrobków. Nie słychać przy tym, żeby którykolwiek z proboszczów i biskupów złożył swoim ofiarodawcom jakieś sprawozdanie, z dochodów i kosztów parafii czy diecezji, nie mówiąc już o jasnogórskich paulinach, którzy obracają krociami. Brak przejrzystości finansowej w Kościele jest jednym z największych jego grzechów. Widać kapłani nie czują potrzeby wykazania się gospodarnością w obracaniu darami wiernych i dochodami, jakie przynosi im kościelny majątek, a może mają coś wstydliwego do ukrycia. Innym nie mniejszym grzechem jest udział duchownych w zarządzaniu państwem. Formalnie rozdzielony, jest Kościół faktycznie częścią państwa i to nadrzędną w stosunku do innych jego organów. Politycy niezależnie od ideowej orientacji ścigają się w nadskakiwaniu Episkopatowi w spełnianiu jego życzeń i żądań. Dzieje się tak z przekonania, że wbrew duchowieństwu wyborów w Polsce wygrać się nie da. Tymczasem kler niezmiennie popiera partie i kandydatów o skrajnie prawicowych, ksenofobicznych czy wręcz fanatycznych poglądach. Ambony stały się miejscem otwartej przedwyborczej agitacji, a przykościelne kółka w założeniu mające pogłębiać wiarę ich uczestników, wykorzystywane są przez proboszczów do naboru aktywu pozyskującego głosy elektoratu, na wskazanego przez nich kandydata.
Prawdziwym chwastem zakorzenionym na kościelnej niwie jest radiomaryjna sekta Tadeusza Rydzyka. Propagandowa tuba ojca dyrektora dawno już zawładnęła umysłami proboszczów i stanowi dla nich codzienny instruktaż, jakie słowo mają głosić w swoich świątyniach. Potępiają, więc bezbożne ich zdaniem państwo rzekomo zbudowane na antywartościach. Ich zdaniem prawo w Polsce nie powinno być dziełem parlamentu tylko dziełem samego Boga, a zapominają o słowach Chrystusa, co nakazywał cesarskie oddać cesarzowi, a co boskie Bogu. To z Torunia trafia na ambony i na katechezę fanatyzm, ksenofobia, antysemityzm i niechęć, a nawet nienawiść do myślących inaczej. Rocznica narodzin Dzieciątka Jezus niesie jednak nadzieję na zmiany w duchu chrześcijańskiej miłości. Ta nadzieja zawarta jest we frazach listu ojca Ludwika Wiśniewskiego, w słowach księdza Kazimierza Sowy, ojca Pawła Gużyńskiego i wywiadzie księdza biskupa Tadeusza Pieronka, Niech sobie ich ozdrowieńcze słowa wezmą do serca wojowniczy księża, bo inaczej trudno in będzie przecisnąć się przez owe ucho igielne. Pax hominibus bonae voluntatis.
Wirus chciwości
A.D,05.01.2011
Boska Opatrzność w swojej niesłychanej dobroci obdarzyła duszę ludzką zespołem pozytywnych cech opartych, na bazie szlachetności, które miały przybliżać człowieka do wizerunku samego Stwórcy, kształtując każdego z nas na jego wzór i podobieństwo. Wszechmocny zapewne osiągnąłby swój cel, gdyby wcześniej nie zbuntowały mu się anioły, które potraktowane przez Najwyższego, jako upadłe zostały strącone z nieba w jakąś głęboką otchłań, gdzie skupiły się wokół najsprytniejszego z buntowników, Szatana.
Ten niesłychanie ambitny i mściwy Duch Ciemności podważając dzieło Boże, podstępnie zaszczepił w duszy człowieka złośliwy wirus chciwości, który rozmnażając się metodą pączkowania i podziału, kieruje poczynaniami nosicieli, utrzymując świat w stanie permanentnego chaosu.
Właśnie, dlatego wszystkie systemy społeczne wymyślone do tej pory i wprowadzone w życie przez ludzi, już od zarania skażone są szatańską infekcją. Nie inaczej jest z kapitalizmem nadbudowanym liberalną demokracją, któremu drzwi do naszego kraju otworzył ruch ludu pracującego Solidarność. Podobnie jak w innych systemach społecznych, wszystko w odnowionej III Rzeczpospolitej się kręci, dwoi, troi a nawet dziesiąta wokół budżetu państwa. Ten twór finansowy zwany niegdyś skarbem państwa, przypomina wiecznie pusty worek bez dna, z którego każdy chciałby czerpać. Wszyscy jednak jak ognia unikają odprowadzenia doń należnej fiskusowi części dochodów. Nic, więc dziwnego, że budżet charakteryzuje się permanentnym deficytem, na którego pokrycie demokratycznie wybrana władza zaciąga coraz większe kredyty. Nieszczęściem dla finansów państwa jest krótkowzroczność i nieodpowiedzialność rządzących elit, które niezależnie od politycznej orientacji, w trosce o wysokość słupków sondażowych, wypłacają więcej beneficjentom budżetu niż zdołają ściągnąć od płatników. Z tej prostej przyczyny, z chęci przypodobania się wyborcom, władnym odsunąć od rządów partię sprawującą władzę i dopuścić do rządzenia inne ugrupowanie, deficyt nabiera charakteru systemowego, jest zaprogramowany i odnawialny.
Niewydolność finansowa państwa nabrała cech systemowych, po wprowadzeniu w życie słynnych czterech wielkich reform, przez rząd koalicyjny Akcji Wyborczej Solidarność i Unii Wolności w latach 1997—2001, z premierem Jerzym Buzkiem na czele. Reformatorska inicjatywa rządu nie tyle wynikała z przyczyn merytorycznych, co z rewolucyjnej pasji likwidacji wszystkich rozwiązań ustrojowych, które według napalonych reformatorów, jako skażone komunistyczną proweniencją, powinny natychmiast i na zawsze zniknąć z polskiego krajobrazu politycznego. Nie było siły, która mogłaby powstrzymać te nie do końca przemyślane i budzące sporo wątpliwości zmiany. Nielicznym i zresztą słabo brzmiącym głosom, wskazującym na brak merytorycznych przesłanek dla kierunku i sposobu proponowanych, przez AWS i Unię zmian ustrojowych zarzucano, że pochodzą od obrońców zbrodniczego komunizmu. I stało się. Domorośli reformatorzy zafundowali nam głębokie zmiany w wielu dziedzinach życia, z których najgorsze skutki społeczne przyniósł nowy podział administracyjny kraju. Nie wdając się w szczegóły, najbardziej kosztowne okazało się przywrócenie powiatów i powiatowej biurokracji. Tworzenie nowych struktur administracyjnych było korzystne dla postsolidarnościowych elit, które umacniały się obdarowując swoich zwolenników, utworzonymi właśnie stanowiskami i etatami w 350 powiatach i 16 Urzędach Marszałkowskich. W ciągu kilku lat liczba urzędników samorządowych zwiększyła się kilkakrotnie, a wynagrodzenia podwoiły się i nadal wzrastają znacząco rok do roku.. W tym samym tempie rosła administracja państwowa i podległe jej służby tylko po to, żeby usatysfakcjonować ciepłymi posadami etosowych kombatantów, rodziny i przyjaciół, oraz najgłośniej krzyczących, świeżo nawróconych zwolenników nowego ładu. Ta administracyjna potęga pochłonęła dochody uzyskane ze sprzedaży zagranicznym koncernom państwowego majątku, stworzonego w PRL-u kosztem nędznego życia zdecydowanej większości Polaków.
Niestety wzmagał się ciągle apetyt biurokratycznego molocha, więc, żeby go zaspokoić trzeba było zaciągać nowe, coraz większe długi. Rozmnożono do granic absurdu fasadowe rady nadzorcze i zarządy państwowych spółek pasożytujących na majątku, którego jeszcze nie udało się sprywatyzować. Na koszty utrzymania administracji nałożyły się dodatkowo gratyfikacje świadczone kilkudziesięciotysięcznej armii radnych, którzy za udział w posiedzeniach nieetatowych przecież organów samorządowych, pobierają nieopodatkowane wynagrodzenia, często w wysokości średniej płacy krajowej. Zniszczono w ten sposób etos społecznego zaangażowania, co natychmiast zaowocowało patologią kupowania głosów wyborców, nierzadko za alkohol oraz wyparciem z rad epigonów szlachetnej idei poświęcania wolnego czasu na działanie dla dobra ogółu. Motorem społecznej aktywności stał się pieniądz, a udział w organach przedstawicielskich wszystkich rodzajów i stopni, sposobem na pozyskanie dodatkowych dochodów i uprzywilejowanej pozycji społecznej. Pozycji dającej dostęp do gabinetów nowych dygnitarzy rozdających apanaże i wystawiających przepustki na pokoje lepszej, uprzywilejowanej kasty. A to wszystko niestety kosztuje coraz więcej. Qui tacet, consentire videtur.
Polityczna katastrofa
A.D.13.01.2011
Wszystko układało się w logiczną całość. Bohaterski prezydent z grupą swoich sojuszników, trzymających władzę w państwach, wyrosłych po rozpadzie Związku Radzieckiego na dawnych polskich Kresach, wspierał bohaterską Gruzję w walce z odnawiającym się rosyjskim imperium. Mobilizował do tej walki postsowieckie republiki na Zakaukaziu, zadając w ten sposób dotkliwe ciosy Rosji, która zdaniem jego brata zabija i to nie pojedynczo. Nachrzaniał pilota, który odważył się odmówić lądowania w Tblisii i pozwolił wywieźć się na front secesyjnego konfliktu, wprost pod lufy karabinów separatystów, gubiąc po drodze ochronę BOR-u. Dał się w ten sposób wykorzystać przez sprytnego gruzińskiego sojusznika. Nieważne, że naraził siebie i kraj na śmieszność, bo mile łaskotała jego dumę każda przykrość, jaką zrobił władcom Kremla, jeśli udało mu się poczynić jakieś antyrosyjskie zamieszanie w dawnej, radzieckiej strefie wpływów, do której Moskwa nadal rościła sobie pretensje. Psując stosunki z głównymi państwami Europy opieszałością w składaniu podpisu pod Traktatem Lizbońskim, wszedł jednocześnie ponad głowami przywódców zachodnich w permanentny konflikt z Rosją. Za rządów braci Kaczyńskich nasze stosunki ze wschodnim mocarstwem były najgorsze, od odzyskania przez Polskę suwerenności. Musiało się to odbić handlowymi retorsjami eliminującymi praktycznie polski eksport do kraju, któremu musimy płacić bajońskie sumy za ropę i gaz. Polityka napinania muskułów przeciw Imperium Zła i próba budowy bloku antyrosyjskiego na zachodnich rubieżach, tego uzbrojonego po zęby mocarstwa atomowego, nadawała się wyłącznie na scenariusz do marnej operetki. U podłoża tej szkodliwej dla kraju gry leżała śmieszna megalomania, groteskowa buta i zupełne lekceważenie realizmu politycznego, a może nawet zwykła głupota. Takie numery nie przechodzą nawet w polskim społeczeństwie podatnym przecież na spiskowe teorie, cudowne znaki Opatrzności i mniemanie o specjalnej atencji dla Polaków u samego Pana Boga. Szybko okazało się, więc, że bracia bliźniacy doszli do władzy przez nieporozumienie, na wywołanej sprytnie fali populizmu i obietnic bez pokrycia, Jarosław utracił, więc tekę premiera, zamotany we własne sieci, a Lech od początku swojej prezydentury cieszył się znikomym poparciem społecznym. Wojenka z Rosją toczona na bogoojczyźnianej płaszczyźnie, połączona z rozdrapywaniem dawno zabliźnionych ran, a szczególnie zbrodni katyńskiej miała służyć reelekcji Lecha i powrotowi Jarosława na szczyt politycznej drabiny. Mocnym akcentem początkowym na drodze do restytucji IV Rzeczpospolitej Kaczyńskich miała być uroczystość katyńska. Ciosem dla tych planów okazała się jednak zapowiedź udziału w rocznicowych uroczystościach premiera Władymira Putina i wspólnego z polskim premierem złożenia hołdu pomordowanym przez MKWD polskim oficerom. Ta wiadomość eliminowała praktycznie z głównych obchodów skonfliktowanego z Moskwą Lecha Kaczyńskiego, a na to bracia bliźniacy zgodzić się nie mogli tracili, bowiem swoistą katapultę, która miała urzędującego prezydenta wynieść na pierwsze miejsce w przedwyborczych sondażach i stworzyć mu szansę do zachowania Pałacu na następne pięć lat. Kancelaria została, więc poderwana na równe nogi i zobligowana do zaplanowania alternatywnej uroczystości w katyńskim lesie, która miała przyćmić tę z udziałem premierów Polski i Rosji. Być może tak by się stało, gdyby do rywalizacji nie wtrącił swoje trzy grosze ślepy los. Resztę wiemy z raportu komisji badającej przyczyny tragicznego upadku prezydenckiego samoloty TU-154M, podczas próby lądowania na spowitym we mgle, prymitywnie wyposażonym lotnisku Smoleńsk-Północ. Po opóźnionym wylocie z Warszawy mimo ostrzeżenia o stanie pogody nad docelowym lotniskiem, wykluczającym bezpieczne lądowanie, działający pod presją piloci tupolewa, mimo ostrzeżeń podjęli próbę lądownia popełniając szereg błędów, które nie powinny im się przydarzyć. Los jednak jest bezlitosny. Jeśli tylko może się stać coś złego na pewno się stanie. U podłoża smoleńskiej tragedii piętrzy się góra wzajemnej nienawiści, wyrywających sobie styropianowy etos i szarpiących się o władzę kombatantów chwalebnych wydarzeń sprzed trzydziestu lat, dziś odcinających kupony od efektów spontanicznego zrywu robotników, walczących o poprawę warunków życia. Dalej widać skutki nieładu społeczno-gospodarczego panującego w kraju gdzie rządzi powszechna chciwość, a pogoń za pieniądzem stała się celem nadrzędnym, Nieważne, że zgromadzenie na pokładzie jednego samolotu całego najwyższego dowództwa Wojska Polskiego i połowy krajowej elity politycznej, było szalenie nieodpowiedzialnym i lekkomyślnym krokiem godzącym w żywotne interesy państwa. Żądza władzy była silniejsza. Nic, więc dziwnego, że 10 kwietnia 2010 roku, w okolicach ukrytego w tumanie gęstej mgły Smoleńska, polska lekkomyślność i bałagan wsparte rosyjskim bardakiem i niechlujstwem wydały tragiczny plon. Est modus in rebus/sunt certi denique fines/.
Jacy jesteśmy?
A.D.20.01.2011
Wojna w wydaniu postsolidarnościowych elit toczona na rumowisku smoleńskim z szokującą masakrą w tle, dostarcza specjalistom od nauk społecznych, niebywałą ilość materiału poznawczego, do badań nad rzeczywistym, niezakłamanym obrazem polskiego społeczeństwa. Młyny nauki nieśpiesznie jednak działają. Zanim, więc z tej mąki będzie chleb każdy z nas, jako członek tej społeczności musi w oparciu o własne doświadczenia, wzbogacone argumentami toczącej się w mediach gorącej dyskusji, podjąć próbę zbudowania sobie na własne potrzeby modelu społeczeństwa, w którym przyszło mu żyć. W zamierzchłych już czasach PRL-u, pod totalitarną pokrywką toczyła się nieustannie szeptana dyskusja polityczna. To, co zakazane nabierało z dnia na dzień szczególnej wartości i urastało do roli narodowego mitu. W ten sposób doszło wśród ludu do rehabilitacji skompromitowanych, po wrześniowej klęsce prawicowych formacji politycznych, wydzierających sobie przed wojną władzę, w atmosferze potępieńczych swarów, prześladowań opozycji, a nawet krwawych zamachów i pacyfikacji. Zamach majowy jest wymownym przykładem rozlewu polskiej krwi przez Polaków. Dlatego jest kompletną bzdurą traktowanie krwawych represji wobec narodu, jako właściwości wyłącznie lewicowych reżymów. No cóż, tak to już jest, że dawny prześladowca wydaje nam się lepszy od tego, który aktualnie daje nam w skórę. Nic, więc dziwnego, że czując na plecach ubecki bat, szybko zapomnieliśmy o przedwojennym wyzysku żyjącego w biedzie społeczeństwa, przez pławiących się w luksusie kapitalistów i arystokratów, Poszła w niepamięć hańbiąca paniczna ucieczka prawicowego rządu i znacznej części elit, przed nadchodzącymi armiami wroga, Zapomnieliśmy o tym, że wódz naczelny pozostawiwszy walczącą armię, salwował się haniebną ucieczką z najechanego przez wrogów kraju, Zafałszowana legenda II Rzeczypospolitej, która przetrwała w komunistycznym zamrażalniku odżyła z całą siłą po upadku Związku Radzieckiego, żandarma utrzymującego w karności i posłuszeństwie cały obóz socjalistyczny.
Z braku nowoczesnej ideologii, solidarnościowy przewrót przywrócił do życia przedwojenne skamieniałości polityczne. Typowym przedstawicielem tego nurtu jest dzisiaj partia polityczna mieniąca się obłudnie Prawem i Sprawiedliwością. Kierownictwo tej populistyczno-demagogicznej formacji opiera się na tej części społeczeństwa, która pozostaje skażona zbankrutowaną ideologią bogoojczyźnianą, wywodzącą się pachnącego stęchlizną zaścianka, opartą o mity i praktyki mrocznego średniowiecza. Wystarczył krótki pisowski epizod w rządzeniu państwem, żeby dowiedzieć się, iż owo prawo uderza w myślących inaczej, a owa sprawiedliwość znajduje zastosowanie do tylko do mniejszości społecznej, ślepo tkwiącej w wywodzących się z feudalizmu, miłych PiS-owi dogmatach. Trzeba pamiętać o korzeniach tej formacji, żeby zrozumieć zaciekłość, z jaką liderzy tej partii atakują rząd Platformy Obywatelskiej, który mimo obciążenia odpowiedzialnością za nietrafne kierunki i błędy transformacji, jest w tej chwili jedyną siłą, która próbuje iść w kierunku nowoczesności, modernizacji i postępu społecznego i chce związać Polskę na stałe ze Światem Zachodnim, który jest źródłem i motorem napędowym współczesnej cywilizacji. Partia braci Kaczyńskich wyrosła na glebie przesiąkniętej fanatyzmem, nietolerancją i ksenofobią i z tej przyczyny staje się dla demokracji niebezpieczna. Jej liderzy w zacietrzewieniu budzącym się z poczucia misji w szerzeniu jedynie słusznych poglądów nie liczą się z nikim i z niczym. Sprawiają wrażenie, że może przyjść taki moment, kiedy nie zawahają się użyć wszelkich, dostępnych środków, żeby osiągnąć swój cel. Tym celem jest zdobycie władzy i urządzenie ładu społecznego na wzór i podobieństwo totalitarnych prawicowych reżymów wyznaniowych. Jarosław Kaczyński, kiedy z sejmowej trybuny nie waha się zarzucać przeciwnikom politycznym zdrady polskich interesów czuje wsparcie swoich podatnych na tanią demagogię wyborców i podtrzymuje ich w ten sposób w stanie permanentnego wrzenia i gotowości do kolejnego marszu z pochodniami na Krakowskie Przedmieście w celu przygotowania do odzyskania pod znakiem krzyża Prezydenckiego Pałacu. Idąc na ich czele przeistacza się groźnego awanturnika zdolnego podpalić kraj. Pozbawiony wsparcia fanatyczno-religijnego bloku jest tylko małym zakompleksionym człowiekiem, który zbiegiem szczególnych okoliczności zyskał nienależne mu znaczenie. Ne sutor supra crepidam!
Rachunek sumienia
A.D.27.01.2011
Dawno już cywilizowany, zachodni świat porzucił doktrynę o odpowiedzialności sprawującego władzę suwerena przed Bogiem i historią. Wychwalana przez siły polityczne narodowo-zachowawcze, przedwojenna konstytucja kwietniowa w ten sposób definiowała odpowiedzialność prezydenta II Rzeczpospolitej, który zakończył swoją misję w obliczu totalnej klęski poniesionej we wrześniu 1939 roku, połączonej z niesławną rejteradą za granicę, najwyższych dygnitarzy upadłego w jednej chwili, butnego wcześniej państwa. Jak widzimy historia obeszła się z nimi łaskawie, przywracając po półwieczu peerelowskiej banicji do narodowego panteonu. Tyle osądu historii, a wyroki sądów boskich nie zostały jeszcze oficjalnie ogłoszone. Nie pierwsze to świadectwo bezsilności Temidy wobec władzy, dlatego lud musi, co jakiś czas brać jurysdykcję w swoje ręce, wymierzając często dotkliwe kary, bez wcześniejszego ogłaszania wyroków. Dotyczy to szczególnie tych władców, którzy dostatecznie długo sprawują pełnię władzy, żeby zdążyła osiągnąć masę krytyczną wielkość nieudacznictwa, niedotrzymanych obietnic i zwykłych niegodziwości. Tak się składa, że od ponad dwudziestu lat władzę w Polsce sprawują postsolidarnościowe elity, z przerwami dla rządzącej w podobnym stylu i z tym samym skutkiem postkomunistycznej socjaldemokracji.
Na drodze powrotnej do kapitalizmu towarzyszyły nam zaserwowane przez nowe władze dwie fale reform, które niczym tsunami zburzyły zręby starego porządku czyniąc tyle samo dobrego, co złego. Zgodnie z porzekadłem, że sukces ma wielu ojców a porażka jest sierotą kolejne rządy uprawiały piarowską propagandę sukcesu. Nikt natomiast nie chciał wziąć na swoje barki niemałego bagażu niepowodzeń. Długo można by wymieniać negatywne skutki eksperymentalnego majstrowania przy gospodarce. Nie sposób jednak nie wspomnieć o beztroskim zniszczeniu całych branż przemysłowych, wśród, których likwidacja potężnej gospodarki morskiej i kompletny upadek przemysłu włókienniczego, oraz porzucenie budowy elektrowni atomowej w Żarnowcu, to tylko trzy przypadki z długiej listy niechlubnych dokonań zadufanych w sobie reformatorów. Nowi animatorzy życia gospodarczego postawili z braku spójnej koncepcji przemian, na deregulację gospodarki narodowej, która w ich założeniu miała przynieść na gruzach systemu nakazowo- rozdzielczego wyzwolenie inicjatywy, owocującej powstaniem tysięcy nowych podmiotów gospodarczych, dźwigających w szybkim tempie dochód narodowy na wyżyny, dzięki eksplozji wzrostu gospodarczego. W efekcie tej beztroskiej zabawy uprawianej pod hasłem, że najlepszą polityką przemysłową jest brak polityki przemysłowej, a panaceum na wszystkie bolączki szybka i kompletna prywatyzacja, owa deregulacja poszła tak daleko, że niemal z dnia na dzień przybyło kilka milionów bezrobotnych, którzy gładko przeszli na garnuszek ZUS-u i rozbudowanej w pośpiechu sieci ośrodków pomocy społecznej. W tym miejscu trzeba szukać początku całej serii zagrożeń dla systemu emerytalnego, który nie był w stanie wchłonąć armii pozbawionych pracy przez rząd, młodych emerytów i jeszcze młodszych, ratujących się przed koniecznością korzystania z kuchni brata Alberta, przymusowych rencistów. Tutaj też należy szukać jednej z głównych przyczyn permanentnego deficytu finansowego i potężnego bodźca wzrostu długu publicznego. Godzi się przypomnieć o roli w tych przemianach profesora Leszka Balcerowicza, głównego architekta nowego ładu, a może chaosu gospodarczego, który teraz bez pardonu krytykuje obecny, neoliberalny rząd powoli zawracający z drogi, bezkrytycznej afirmacji tezy o nieograniczonej zdolności rynku do samoregulacji. Na zabrakło udziału charyzmatycznego profesora, piewcy dobrostanu wyrastającego z samych rzekomo dobrodziejstw, płynących z prywatyzacji w drugim etapie reformowania, podjętym przez rząd Akcji Wyborczej Solidarność, kierowany przez Jerzego Buzka, a nadzorowany przez związkowego guru Mariana Krzaklewskiego. Słynne cztery wielkie reformy tego rządu pogłębiły chaos gospodarczy w kraju i nadały nowy impuls wzrostowi zadłużenia, zaczynającemu grozić załamaniem się finansów państwa. O reformie samorządowej, która wygenerowała drenującą budżet gigantyczną administrację już pisałem. Nie od rzeczy będzie przypomnieć też o wstydliwie dziś przemilczanych obietnicach złotej jesieni, dla beneficjentów tak zwanego drugiego filara ubezpieczeń, mających wypoczywać sobie w ciepłych krajach po życiowych trudach. Zupełnie niedawno podobne obietnice o wypoczynku dla Polaków na egipskich i tunezyjskich plażach składał prezes największej opozycyjnej partii. Tymczasem licznik długu publicznego tyka nieubłaganie i rosną wciąż obszary chaosu gospodarczego, mającego ważne źródło w bylejakości i lukach tworzonego and hoc przez parlament prawa. Może, więc nadszedł czas na rachunek sumienia dla postsolidarnościowych elit, żeby uprzedzić wielce prawdopodobny gniew ludu, który w odróżnieniu od Boga i historii rzeczywiście może rozliczyć suwerenów, a czyni to dość często boleśnie. Tym bardziej, że styropianowy etos zaczyna toczyć od środka rak, pod postacią fanatycznej sekty smoleńskiej. Graviora manent.
Syndrom Stokłosy
A.D.03.02.2011
Po dwudziestu latach transformacji ustrojowej państwa niewiele nam już pozostało widocznych znaków poprzedniego systemu. Zmiany w bazie i nadbudowie wymusiły również przemiany społecznej mentalności. W dzisiejszej Polsce, kramarzy i oszustów, w kraju ogłupionym agresywną i bezczelną reklamą medialną, niewiele ostało się ludzkiej rzetelności, która wsparta na etycznych filarach czuwała, żeby należne dać rzeczy słowo. Wprawdzie nadal dumnie brzmią słowa: senator Rzeczpospolitej, ale znamion wielkości nie w nazwie trzeba szukać, a w treści. W chwili ponownego wyboru do Senatu ściganego przez prawo Henryka Stokłosy, zamknął się pewien etap psucia społeczeństwa polskiego wciągniętego w tryby globalnego systemu, opartego na wyniesieniu ludzkiej chciwości do rangi motoru napędowego światowej, oszalałej konsumpcji, a bogacenia się do najważniejszych życiowych celów. Widać dziś jak na dłoni, że wynoszona pod niebo przez media zachodniego świata liberalna demokracja, okazała się być wylęgarnią i hodowlą politycznych i moralnych karłów. Świat aż roi się od spektakularnych przykładów lekceważenia przez polityków, uważających się za demokratów, podstawowych norm moralnych i dobrych obyczajów. Przykro patrzeć jak z roku na rok ten bezideowy i areligijny system pochłania nasz kraj. W kotle kramarskiej mentalności prawie wszystko nabiera cech towaru, a to, co nie mieści się w tej kategorii odrzucane jest na społeczny margines, przeznaczony dla dziwaków i autsajderów. Karta wyborcza, która miała być symbolem atrybutem podmiotowości i godności obywatelskiej stała się jednym z wielu kuponów, który tak jak inne można wymienić na towar.
Odkąd wybrańcom zasiadających w państwowych i samorządowych organach władzy zaczęto płacić, coraz większe pieniądze za sprawowanie społecznych dotąd funkcji, a dostęp do rządzenia zaczął procentować wieloma innymi profitami, ruszyła na listy wyborcze potężna armia amatorów konfitur, skutecznie usuwając z pola zarządzania miastem i wsią, państwem i regionem, ludzi dysponujących nie tylko wiedzą, ale też zdolnością do myślenia kategoriami interesu publicznego. Ich miejsca zajęli cwaniacy kierujący się wyłącznie własnym interesem. Skoro mandaty parlamentarzystów i radnych stały się poszukiwanym towarem uzyskały również cenę na rynku, jako nowego rodzaju niematerialne produkty, przynoszące jednak całkiem wymierne materialne korzyści. Zapłata za znak ułatwiający zdobycie przepustki do gremiów rozdzielających dobra, została oszacowana w miejscach pracy, pieniądzach i alkoholu. Zaczęło się na dobre już na przełomie wieków. Najpierw nieśmiało w małych wiejskich obwodach oddalonych od głównych gminnych szlaków. Po nocnej libacji wkraczała do lokalu wyborczego pijana horda. Pobrane od komisji karty wyborcze wypełniał przewodnik stada i wrzucał do urny na oczach oniemiałych ze zdumienia członków komisji wyborczej. Z wyborów na wybory rynek obrotu głosami wyborców doskonalił się. Nieoczekiwanie wzrosło znaczenie środowisk patologii i mętów społecznych. W dniach wyborczych stają się oni godnymi szacunku obywatelami, dowożonymi do lokali wyborczych, przez kandydatów na radnych lub członków rodzin przyszłych wójtów i burmistrzów małych miasteczek. W drodze powrotnej dowozi się ich do zakamuflowanych melin z alkoholem niewiadomego pochodzenia i wyżerką. W średniej wielkości miastach głosy kupuję się raczej za pieniądze, a w metropoliach działa pajęcza sieć utkana przez wpływowych ludzi biznesu, zainteresowanych przepchnięciem do władz posłusznych sobie ludzi. To ostatnie działanie ma już charakter mafijny. Mam niechcianą satysfakcję z wczesnego rozpoznania skutków tej nowej, pozbawionej cech interesu publicznego zabawie w demokrację. Korzystając z własnych doświadczeń i obserwacji napisałem książkę pod znamiennym tytułem „Kasa chorych”, gdzie na konkretnych przykładach pokazałem degrengoladę samorządowych władców, którzy kupując sobie mandaty w organach gmin, nie czuli się już odpowiedzialni przed swoimi wyborcami, którym przecież zapłacili za przysługę. Sprawując zakupioną za jakieś marne grosze władzę, skupili swoja uwagę i starania na trosce o korzyści, jakie mogą odnieść z racji uprawnień nabytych, podczas przeciskania się przez wyborcze sito, na przeznaczone dla władzy fotele. Tu trzeba właśnie szukać jednego z najważniejszych źródeł korupcji niszczącej państwo polskie. Dziś kwitnący proceder marketingu wyborczego, nabiera niejako formy instytucjonalnej, skoro bezkarnie można handlować wyborczymi kartami. Udowodnił to biznesmen Stokłosa, który butny siłą posiadanych pieniędzy i dojść do funkcjonariuszy państwowych najwyższej rangi, nie raz na oczach wszystkich łamał bezkarnie prawo, a w efekcie zamiast w więzieniu zasiadł w senatorskich ławach. Na podstawie tego wyrazistego przykładu kupczenia obywatelską godnością można śmiało powiedzieć, że nie pieniądze są w służbie demokracji, lecz demokracja bezwstydnie służy mamonie. Nikt nie może podważyć tej konkluzji, po tym jak senator Stokłosa zakpił sobie publicznie z rzekomego państwa prawa. Perditissima respublica plurimae legis
Parada oszustów
A.D.10,.02.2011
Każda rewolucja burzy swoją Bastylię i niczym z puszki Pandory, uwalnia zza jej murów nie tylko twórczych reformatorów, ale też siły destrukcyjne trzymane dotychczas w ryzach totalitaryzmu. Łamiąc rygle obalonego systemu społecznego likwiduje też, albo przynajmniej osłabia bariery obyczajowe, stwarzając wolne pole dla anarchizacji życia politycznego i społecznego. Wezwanie płynące od nowych elit, żeby brać sprawy w swoje ręce trafiło na podatny grunt i zaowocowało tysiącami pomysłów na zdobycie mamony. W upadłym systemie społecznym obywatel miał dwie możliwości, żeby wspiąć się na nieco wyższy poziom konsumpcji. Mógł próbować przy pomocy serwilizmu i hipokryzji próbować zwiększyć swoje szanse na społeczny awans, aż do zasilenia szeregów płatnych donosicieli, albo szukać szczęścia w przestępczym procederze, Trzecia droga do umiarkowanego wzbogacenia się nazywana szarą strefą, była dopiero w powijakach i miała niewielki wpływ na życie społeczno-gospodarcze kraju. Po solidarnościowym przewrocie wszystko diametralnie się zmieniło. Szara strefa z roku na rok obejmowała coraz ściślej swoją pajęczą siecią życie gospodarcze kraju. Pierwszym sygnałem wysłanym do raczkujących przedsiębiorców krajowych i zagranicznych inwestorów, było zlikwidowanie przez solidarnościowe władze wydziałów PG, czyli specjalnych komórek do zwalczania przestępczości gospodarczej w komendach policji. -Wszystko, co nie jest zabronione (prawem) jest dozwolone- tym hasłem zwolniono potencjalnych przedsiębiorców od przestrzegania niepisanej zasady rzetelności, która przez całe wieki przyświecała wytwórcom dóbr spychając hochsztaplerów gospodarczych na społeczny margines. W nowym ładzie a może bezładzie społeczno-gospodarczym, importowanym z Zachodu przez solidarnościowe elity, ów margines szybko przeistoczył się w potężny potencjał wytwórczo-handlowy. Zatrudniający wysokiej klasy specjalistów do fałszowania towarów, speców od marketingu pomagających wciskać klientom kit zamiast prawdziwego produktu, oraz całe brygady prawników, którzy w tradycyjnym rozumieniu tego słowa powinni stać na straży prawa, a konstruują za duże pieniądze, na zlecenie nieuczciwych producentów i handlowców zabezpieczenia prawne, chroniące przed odpowiedzialnością za oszukańcze praktyki. Zamiast towarów z prawdziwego zdarzenia tak zwany wolny rynek oferuje nam marne substytuty, ale za to w kuszących oko eleganckich opakowaniach, zachęcających do kupna ukrytych w nich marnej, jakości produktów. W oszołamiająco oświetlonych ladach chłodniczych wykonanych ze szkła i chromowanej stali, wykłada się bajecznie szeroki wachlarz wędlin i wyrobów wędliniarskich, w których prawdziwe mięso jest tyko dodatkiem do wypełniaczy i chemicznych składników nadających trwałość, smak, a przede wszystkim budzący apetyt wygląd, Przy okazji aplikuje się substancje wiążące wodę i zwiększające przez to objętość i wagę produktu. Zresztą samo mięso naszpikowane jest antybiotykami i stymulatorami wzrostu jeszcze za życia zwierzęcia, żeby utrzymać go przy życiu i zapewnić optymalne przyrosty masy mięsnej, przy niesłychanym zagęszczenia obsady zwierząt w budynkach służących do tuczu, a urągających wszelkim normom sanitarnym i humanitarnym zasadom. To samo dotyczy pozostałych działów produkcji żywności: Nadmuchanego pieczywa, serów twardych z dodatkiem olejów, owoców i warzyw naszpikowanych herbicydami i pestycydami, oraz pędzonych nadmiarem związków azotowych, podawanych do gleby bądź do liści roślin. Nie da się wymienić w krótkim felietonie choćby najważniejszych fałszerstw producentów i handlowców, bo jest to zjawisko wszechogarniające i stosowane powszechnie, bo producent, który chciałby wytwarzać towar spełniający normy przyzwoitości, nie wytrzymałby konkurencji ze strony oszustów. Zjawisko fałszowania obejmuje dziś wszystkie dziedziny życia społecznego. Lekarze oferują nam w ramach ubezpieczenia namiastkę leczenia, zapraszając na skuteczną walkę z chorobą do prywatnych gabinetów. Nauczyciele uczący marnie w państwowych szkołach zachęcają dziatwę i rodziców, do brania drogich prywatnych korepetycji. Idące już w setki prywatne wyższe uczelnie zamiast uczyć studentów na magistrów, produkują taśmowo dyplomy magisterskie i wręczają je swoim studentom za pieniądze płacone, jako czesne. Wyroby domowego użytku porażają swoją nietrwałością, bowiem produkowane są z myślą o szybkim zużyciu i rotacji generującej zapotrzebowanie na kolejne produkty przemysłowe. Cały ten kramarski rynek spaja w jedną całość oszukańcza, natrętna i niesłuchanie głośna reklama w mediach propagujących, za ogromne pieniądze wymyślne zachęty do udziału w oszukańczych grach, których organizatorzy jawnie wyłudzają od naiwnych ludzi ciężko zarobione pieniądze, A wszystko to funkcjonuję za sprawą gigantycznego zadłużenia państwa, samorządów, firm i zwykłych ludzi, Na tym potężnym zafałszowanym, współczesnym straganie żerują banki, które rozmnożyły się błyskawicznie niczym australijskie króliki. Taki jest dziś świat, A capite and calcem.
Szlachetne zdrowie
A.D.17.02.2011
Ten tylko się dowie, ile kosztujesz jak się zepsujesz — tak zapewne pomyślałby sławny Jan z Czarnolasu, gdyby w dzisiejszych czasach musiał korzystać z usług lecznictwa finansowanego przez Narodowy Fundusz Zdrowia. U schyłku PRL-u powszechna, bezpłatna służba zdrowia, naznaczona biurokratyczną skazą realnego socjalizmu, nie była w najlepszym stanie, dając powody pacjentom do utyskiwań. Narzekano głownie na rosnącą plagę łapownictwa wśród lekarzy, wykonujących w szpitalach skomplikowane operacje. Prywatne praktyki i płatne etaty w spółdzielniach lekarskich stanowiły jednak tylko margines opieki medycznej, dostępny lepiej sytuowanym, lub mocno zdesperowanym pacjentom Transformacja ustrojowa zaowocowała powszechnym chaosem w służbie zdrowia. Trzeba było coś z tym zrobić, więc natchnieni reformatorzy z Akcji Wyborczej Solidarność działający pod egidą premiera Jerzego Buzka wymyślili cztery wielkie reformy, a wśród nich też nieudaną jak inne, reformę służb medycznych. W wyniku bałaganu spowodowanego powołaniem Kas Chorych zwielokrotniło się zadłużenie szpitali, a dostępność przysługujących pacjentowi z tytułu ubezpieczenia usług lekarskich, pogorszyła się w niebywałym stopniu, zmuszając chorych do szukania ratunku w prywatnych gabinetach lekarzy. Głębokie zmiany w systemie zdrowotnym nie dla wszystkich okazały się niekorzystne. Prawie cały, znaczący przecież wzrost nakładów na lecznictwo został wpompowany w kieszenie lekarzy, którzy odgrywając główną rolę we wdrażaniu nowego systemu, skierowali zwiększony strumień środków finansowych na własne wynagrodzenia, a kiedy tego było im za mało nie zawahali się nawet opuścić na jakiś czas chorych.
Kolejne fale podwyżek płac zostały wymuszone przez pazernych medyków groźbą odejścia od łóżek pacjentów i pozostawieniu ich na pastwę losu, W rezultacie zarobki lekarzy zwielokrotniły się w krótkim czasie, nieadekwatnie do stojących niemal w miejscu dochodów emerytów i rencistów, stanowiących zasadniczą część szeregów chorych, szturmujących publiczne placówki służby zdrowia. Przychodnie fortyfikują się przed pacjentami limitami przyjęć, wyznaczonymi na podstawie zakontraktowanych przez Narodowy Fundusz Zdrowia usług medycznych. Doszło już do tego, że na poradę u specjalisty, czy poważniejsze badanie przy użyciu specjalistycznego sprzętu, trzeba oczekiwać dłużej niż pół roku, co stawia pod znakiem zapytania jakąkolwiek skuteczność leczenia pozaszpitalnego, a skierowanie do szpitala można dostać tylko w nadzwyczajnych okolicznościach, kiedy życie pacjenta jest zagrożone. Zdarzają się nawet odmowy przyjęcia pacjentów z zawałem lub innym schorzeniem grożącym śmiercią. Na wykonanie niektórych operacji trzeba cierpliwie czekać nawet kilka lat, o ile zwłokę wytrzyma schorowany organizm pacjenta. Ci sami lekarze, którzy z braku limitów omawiają przyjmowania chorych w państwowych przychodniach, szeroko otwierają prywatne gabinety, gdzie za cenę od 100 do 300 złotych można uzyskać natychmiast pomoc, niedostępną w placówkach działających na kontrakcie NFZ. W ten sposób mieszkający w luksusowym domu i jeżdżący wypasioną bryką lekarz drenuje kieszeń ledwie wiążącego koniec z końcem, schorowanego staruszka, z którego harówki powstały za PRL-u setki szpitali, tworząc miejsca pracy dla dzisiejszych krezusów medycznych.
Wymyślając kretyńskie limity domorośli reformatorzy oddali znaczną część pacjentów opłacanych przez fundusz placówek, w ręce zachłannych na mamonę medyków, korzystających bezwstydnie w swojej prywatnej praktyce z w wyników badań i analiz, wykonanych bezpłatnie, na ich zlecenie przez państwowe szpitale i laboratoria. Nie przeszkadza w niczym ten chory system, uprzywilejowanej elicie trzymającej władzę, obsługiwanej i leczonej przecież, na specjalnych prawach poza kolejnością. Na porządku dziennym szerzy się nepotyzm przejawiający się w przyznawaniu szybkich terminów wizyt osobom wskazanym przez lekarzy, oraz rodzinom i znajomym pracowników służby zdrowia.
Na kuriozum wygląda sytuacja, kiedy na początku roku, w dniu rozpoczęcia zapisów do specjalistów, pierwsi w kolejce pacjenci uzyskują terminy dopiero w drugiej połowie roku, bo pierwsze półrocze jest już zajęte przez uprzywilejowanych. Przypomina to, jako żywo ostatnie lata upadłego socjalizmu, kiedy wszystkie deficytowe towary sprzedawano znajomym spod lady. Dziś jednak wygląda to znacznie gorzej, bo najbardziej deficytowym towarem stały się usługi medyczne, co nie miało miejsca nawet w wyśmiewanej dziś przez apologetów nowego systemu socjalistycznej rzeczywistości. Oczywiście wszystkie te dolegliwości nie dotyczą w żadnym stopniu wyhodowanej przez liberalny kapitalizm klasy nowobogackich, których stać na ratowanie zdrowia w najdroższych prywatnych klinikach, pod opieką najlepszych, zarabiających krocie lekarzy. Może już czas zatrzymać tę wyrastającą z rozpasanej chciwości ludzkiej, chorobę niszczącą zdrową dotąd tkankę społeczną. Medice eura te ipsum.
Stan nierównowagi
A.D.20.06.2011