E-book
22.05
Polka potrafi. Życie zaczyna się po 40-tce!

Bezpłatny fragment - Polka potrafi. Życie zaczyna się po 40-tce!

13 historii, które dodadzą Ci wiary we własne możliwości i pokażą, że najlepsze jeszcze przed Tobą.


Objętość:
222 str.
ISBN:
978-83-65543-81-3

Książkę, podobnie jak inne publikacje z serii „Polka potrafi”, kupisz na stronie: www.ksiazkapolkapotrafi.pl. Koniecznie zapisz się na newsletter, żeby być na bieżąco z projektem i korzystać z ekskluzywnych promocji.

Śledź nas na bieżąco na FB: Polka potrafi.

Inne moje projekty oraz terminy spotkań autorskich i prelekcji znajdziesz na www.magdabebenek.pl. Zostaw mi swoje namiary, żebym mogła Cię informować o kolejnych nowatorskich projektach dla kobiet.

Znowu to (sobie) zrobiłam…!

Już w trakcie pisania pierwszej z serii książek „Polka potrafi”, „Polka potrafi. Zostań bohaterką własnego życia!”, wiedziałam, że jedną z kolejnych pozycji będzie ta skierowana do kobiet dojrzałych. Kiedy myślałam o niej w 2013 roku, wyobrażałam sobie wypuszczenie jej na rynek w rocznicę premiery pierwszej „Polki”, we wrześniu. Kiedy w lutym 2014 roku wróciłam z dwumiesięcznego wyjazdu do USA, gdzie brałam udział w szkoleniach samorozwojowych i biznesowych, usiadłam z kalendarzem w ręce, żeby rozplanować swoje działania projektowe na najbliższy rok. I nagle okazało się, że przecież w maju mamy Dzień Matki, a „Polka potrafi. Życie zaczyna się po 40-tce!” piszę, między innymi, zainspirowana moją Mamą. I że to byłby cudowny prezent na Jej święto. Wiele się nie zastanawiając postanowiłam więc, że premierę książki przesuwam z września na maj, co skróciło czas na jej stworzenie do… dwóch i pół miesiąca. Znowu.

Stworzenie koncepcji książki, przeprowadzenie wywiadów z potencjalnymi bohaterkami, selekcja i spisanie gotowego materiału, przygotowanie promocji, znalezienie sponsorów, oprawa graficzna projektu, korekta oraz skład tekstu i, w końcu, druk — na wszystko miałam dziesięć tygodni. A do tego, w tak zwanym międzyczasie, wyjazd do Londynu i wypadek samochodowy, który na kilka długich dni skutecznie przykuł mnie bólem do łóżka.

Podobnie jak w czerwcu 2013 roku, rozpoczęłam wyścig z czasem.

Czuję się, jakbym w pewnym stopniu wracała do początku mojej przygody z projektem „Polka potrafi”. Ten sam czas na zorganizowanie całości; ta sama ekscytacja tym, jaką książkę stworzę i jak wybrane przeze mnie historie wpłyną na życia moich kolejnych czytelniczek; ten sam — niemalże zerowy — budżet.

Z jednej strony, pojawiły się też nowe wyzwania: w przeciwieństwie do „Polka potrafi. Zostań bohaterką własnego życia!”, nie miałam gotowej listy potencjalnych bohaterek i kilkunastu czy kilkudziesięciu dziewczyn w moim środowisku, których historie pasują do profilu bohaterek, które zamierzałam przedstawić; doświadczenia życiowe bohaterek nie są bezpośrednio podobne do moich, co sprawia, że musiałam zadawać inne pytania, wyjść ze swoich butów i myśleć jak docelowa odbiorczyni tej książki; nie był to jedyny produkt, nad którym pracowałam w tamtym czasie. W marcu premierę miał mój autorski projekt na Dzień Kobiet — 24h Kobiecości (www.24hkobiecosci.pl), w czerwcu ukazać się ma moja książka ze wskazówkami dotyczącymi tanich podróży (www.podbijswiatnabudzecie.pl), niedawno premierę miały ebook i audiobook pierwszej książki (www.ksiazkapolkapotrafi.pl), a jesienią „Polka” pojawi się w tłumaczeniu na język angielski.

Na szczęście, każdy medal ma zawsze dwie strony: teraz nie jestem już zupełnie „nieznanym nazwiskiem” i „firmą krzak”, byłam zapraszana jako prelegentka na konferencje kobiece w całym kraju; od kilku tygodni wspomaga mnie „Polkowy dream team”, czyli grupa kobiet, które chcą angażować się w moje działania i wspierać moje projekty; od miesięcy dostaję mnóstwo wiadomości od czytelniczek, które dzielą się ze mną swoimi wrażeniami z lektury „Polki” oraz zmianami, jakie zaczęły wdrażać w życie dzięki moim działaniom. Teraz już nie muszę zgadywać czy moje projekty mogą coś komuś dać. Teraz już wiem, że to, co robię ma wartość, a odbiorczynie moich projektów kibicują mi i wspierają moje dalsze inicjatywy.

To właśnie dzięki temu wsparciu, pomocy mojego zespołu i doświadczeniom zebranym przy wydaniu pierwszej książki, ponownie udało mi się osiągnąć zamierzony cel — 26 maja 2014 roku moja Mama trzyma w rękach książkę, którą właśnie zaczynasz czytać i Ty. Napisałam ją między innymi z myślą o niej. Chcę, żeby ta publikacja była przepięknym prezentem na Dzień Matki. Prezentem, który pomoże przejść okres, w jaki wchodzą kobiety z tego pokolenia: zmiany swoich priorytetów, swoistej renegocjacji związków z bliskimi osobami, odkrywania tego, kim są, tu i teraz. Prezentem, wraz z którym odpowiedzą sobie na pytania: Co jest teraz dla mnie ważne? Co działa w moim życiu, a czego już nie chcę tolerować? Jak mogę bardziej poznać i pokochać samą siebie? Co, jeśli marzenia z przeszłości mnie już nie ekscytują? Co, jeśli już nic ciekawego mnie w życiu nie spotka?

Być może też dostałaś ją od swojej córki czy syna, może trafiłaś na nią sama, może podrzuciła Ci ją koleżanka. Niezależnie od tego, jak do nas dotarłaś, cieszę się, że z nami jesteś.

Magda Bębenek

31 marca 2014 roku

No to jak to jest z tym wiekiem?

„Starość nie istnieje. Istniejesz za to, zupełnie jak

wcześniej, Ty.”

C. Grace

Co wiem o życiu po czterdziestce? Niby niewiele, w końcu mam dwadzieścia sześć lat. A jednak, wraz z bohaterkami tej książki, jednym chórem śmiem twierdzić, że życie jest jedno i takie same prawa rządzą nim po czterdziestce, jak i przed trzydziestką, czy około sześćdziesiątki. Wierzę, że jesteśmy duszami, nie cyframi w metryce. Dojrzewanie jest nieuniknione, starzenie się — opcjonalne. Można by pomyśleć: „A co ona wie? Ledwo co dwadzieścia lat skończyła. Nawet nie odczuła, co to upływ czasu”. Może tak, może nie — trudno mi to dziś oceniać. Wiem za to na pewno, że „czas” i „wiek” są pojęciami bardzo relatywnymi.

Będąc małą dziewczynką patrzyłam na licealistów i myślałam sobie: Kurczę, jacy dorośli! Teraz na nich patrzę i widzę dzieci.

Będąc w gimnazjum patrzyłam na dwudziestoparolatków i myślałam sobie: Kurczę, jacy dorośli! Wyobrażałam sobie, że w tym wieku będę już bardzo poważna. Będę miała rodzinę, ugruntowaną pozycję na rynku pracy.

Skończywszy studia spakowałam plecak i na kilka lat ruszyłam w świat — zdecydowanie nie czułam się jak poważna bizneswoman.

Kilka lat temu przestałam skupiać się na wieku, swoim i innych. Przestałam utożsamiać dojrzałość z liczbą przeżytych lat, zaczęłam mierzyć ją w przebytych doświadczeniach. Z drugiej strony, w moim modelu pojmowania świata, nasza energia życiowa i radość bycia nie są zależne od biologicznego wieku naszego ciała, a od stanu naszego umysłu i od jakości działań, które podejmujemy.

Podobny sposób myślenia umacniają we mnie kolejne spotkania i relacje z ludźmi, którzy pojawiają się na mojej drodze. Znam rówieśniczki, które, w moich oczach, zachowują się jak staruszki. Ich życie ogranicza się do pracy, niekoniecznie lubianej, zakupów, ugotowania obiadu i spoczęcia przed telewizorem. Znam pięćdziesięciolatki, za którymi nie byłabym w stanie nadążyć. Ani w biznesie, ani na stoku, ani w ilości szalonych pomysłów.

Kilka tygodni temu ruszyłam więc na poszukiwania bohaterek nowej książki. Kobiet, które celebrują swój wiek, czy, co ważniejsze, zebrane dzięki niemu doświadczenia. Wykorzystują swoje atuty, by kreować życie zgodne ze swoimi wartościami i poglądami. Powracają do pasji sprzed lat lub odkrywają całkiem nowe, które kompletnie wywracają ich rzeczywistość do góry nogami. Rezygnują z bezpieczeństwa finansowego i z ciepłej posadki, żeby zakładać własne biznesy. Odmieniają swoją dietę i styl życia, dzięki czemu nie tyle łatwiej przechodzą okres przekwitania, co wręcz rozkwitają — jak nigdy wcześniej. A ja, patrząc na nie, przebieram nóżkami, pocieram dłonie i z ekscytacją mówię: „Kiedy dorosnę, chcę być taka jak one!”.

Pozwól, że zanim oddam Cię w ręce naszych bohaterek, opowiem Ci trochę o sobie i o tym, skąd moje przekonanie, że — jeśli jesteś kobietą czterdzieści plus — najlepsze jeszcze przed Tobą.

Jak już wspomniałam, od początku miałam w głowie zamysł na wydanie książki, która przemówi do kobiet z pokolenia mojej Mamy. Szczególnie w ostatnich miesiącach spotykałam bardzo wiele dojrzałych kobiet i słuchając ich przekonań na temat samych siebie i dostępnych im możliwości, upewniałam się w przekonaniu, że „Polka potrafi. Życie zaczyna się po 40-tce!” musi ukazać się jak najszybciej. Na wielu spotkaniach autorskich i prelekcjach, a także w niektórych mailach, zwracano się do mnie z pytaniem: „Jak to, co mówisz, ma się do kobiet z dziećmi? Do kobiet dojrzałych, które nie mogą wszystkiego rzucić i beztrosko myśleć o przygodach na końcu świata?”. Od razu pojawiały się dwa założenia: pierwsze, że namawiam czytelniczki do tego, żeby żyły tak, jak ja to robiłam i drugie, że byłoby to dla nich niemożliwe. Pytano mnie, czy nie uważam, że młode kobiety mają łatwiej niż te po czterdziestce. Nie, nie uważam tak.

Uważam, że każdy wiek i każda rola, w którą wchodzimy, niesie za sobą wyzwania i zagrożenia. Jedziemy na tym samym wozie, tylko w dwóch przeciwnych kierunkach. Wy czujecie się spychane na margines społeczeństwa, my wystawiane jesteśmy na jego ogromną presję. Wy czujecie, że zmarnowałyście wiele lat, od nas wymaga się spędzenia „najlepszych lat naszego życia” zestresowanymi za biurkiem, budując bezpieczeństwo finansowe. Wy czujecie, że poświęciłyście się dla dzieci, nas cały czas się wypytuje o to, kiedy założymy rodzinę. Wy czujecie brak entuzjazmu lub zdajecie sobie sprawę, że nie macie marzeń, nam się je zabija w zalążku i mówi „później”, najpierw „zrób swoje”. Wy podupadacie na zdrowiu, my nie mamy czasu, żeby o swoje porządnie zadbać. Mówi się, że starzejemy się dopiero w momencie, w którym marzenia zastępujemy żalem za to, czego w życiu nie zrobiliśmy. Jak szybko starzeją się dwudziestolatki XXI wieku! Może dlatego czuję, że mimo niewątpliwych różnic, tak bardzo podobne są wyzwania dwudziestek i czterdziestek.

Podobnie jednak, każdy wiek i każda rola niosą za sobą ogromne możliwości! Rozwoju w upragnionym przez nas kierunku, czerpania z mądrości życiowej (swojej i innych), dokonywania coraz lepszych ocen i podejmowania korzystniejszych decyzji, możliwości nabrania większego dystansu do siebie i innych. Nieustannie możemy wyciągać kolejne asy z rękawa, których — w moim rozumieniu i doświadczeniu — z wiekiem nam tylko przybywa.

Na początku starałam się przekonywać, że postawa, którą promuję ma się tak samo do Was, kobiet dojrzałych, jak i do nas, dwudziestek. Z jednej strony nie namawiam nikogo do podążania moją ścieżką czy którąkolwiek ze ścieżek wyznaczonych przez bohaterki pierwszej „Polki”, a zachęcam i namawiam do stworzenia sobie przestrzeni do odkrywania siebie oraz kreowania własnego życia i szczęścia. Z drugiej strony, nie chodzi o nasz wiek, przeszłe doświadczenia czy obecną sytuację, a o naszą mentalność: otwartość na zmiany i nowe koncepcje, proaktywność, odwagę do bycia sobą. Szybko jednak stwierdziłam, że nie tędy droga.

Potrzebujecie identyfikować się z osobą, która przekazuje Wam swoje doświadczenia, a u wielu kobiet takiej identyfikacji nie będzie z głosem moim czy innych młodych dziewczyn. Będzie, gdy przemówią kobiety czterdziesto-, pięćdziesięcio-, sześćdziesięcioletnie. Gdy z kartek „Polka potrafi. Życie zaczyna się po 40-tce!” usłyszycie głos swoich rówieśniczek. Choć już teraz mogę Wam zdradzić, że niezależnie od wieku, wszystkie mamy takie same obawy: że jesteśmy niewystarczające. Wszystkie znajdujemy powody, by spisywać się na straty z powodu wieku, wyglądu, osobistej historii, komentarzy płynących z otoczenia — ogromnej ilości rzeczy, które prawdziwe są tylko i wyłącznie w naszych głowach. Cieszy mnie jednak fakt, że są i takie osoby, które potwierdzają moją tezę, że inspiracja nie zna wieku i podobnie jak Kasia i Karina z „Dzieją się cuda!” odnajdują inspirację również u młodszych od siebie. Mianowicie, u bohaterek mojej pierwszej książki.

Marzę o tym, żeby zamiast stresować się metryką i czuć się spychane na margines społeczeństwa, które gloryfikuje „wieczną młodość”, dojrzałe kobiety czuły dumę ze swojego wieku, ze swoich porażek i sukcesów. Żeby na kanwie dotychczasowych doświadczeń budowały poczucie własnej wartości, niezależności i autentyczności, o których wspomniały praktycznie wszystkie z kobiet, z którymi przeprowadziłam wywiady. By mogły sobie pozwolić na to, żeby po dekadach spełniania oczekiwań innych osób i zadowalania całego świata” jako córki, żony, matki i pracownice, w końcu zadowolić siebie. Jak Basia z „To jest czas na odcinanie kuponów”, która po latach mało inspirujących prac i poświęcania całej swojej uwagi trójce dzieci, postanowiła zapracować sobie na swoje przyjemności w nieznany sobie dotychczas sposób i w efekcie od kilku lat pozytywnie zmienia życia kobiet, które do niej trafiają. A przy okazji ma na nowe buty i torebki.

Dziewczyny w moim wieku często nazywane są egoistkami, mnie też się kilka razy oberwało. Mamy po prostu zupełnie inną definicję egoizmu, niż osoby, które nas w ten sposób krytykują. Osobiście nie uważam chęci odnalezienia siebie i swojej drogi za egoistyczne, ja to uważam za nasz wielki przywilej i obowiązek zarazem. Wierzę, że im szczęśliwsza jestem z tym, jakie życie prowadzę, tym więcej dobroci, pomocy i miłości mogę przekazać innym. Dzięki Agnieszce z „Postanowiłam być” zobaczycie jak bardzo może zmienić się postrzeganie życia, pracy i najbliższych, gdy zaczniemy lepiej traktować same siebie i postanowimy wyżej się oceniać.

Termin „Matka Polka” i wszystkie związane z nim konotacje powoli odchodzą do przeszłości, ale od lat zatrważająca ilość kobiet zupełnie zapomina o sobie, swoich potrzebach i swojej tożsamości w momencie powiększenia się rodziny. Czym innym jest radosne zatracenie się w roli matki, czym innym zastąpienia zaimka osobowego „ja”, słowem „matka”. Wiem, że wiele kobiet, po latach wyrzeczeń i „poświęcania” całych siebie rodzinie, czuje się niedocenionych, wykorzystanych, niemalże oszukanych. Czują, że traktowane są w domu jak sprzątaczki, kucharki i pielęgniarki. Nie patrzą jednak na to, że same przypisały roli mamy czy żony podobne zachowania i niedługo później przenoszą je na rolę „Babki Polki”, stając się niańkami i opiekunkami do dzieci na zawołanie. W efekcie nie mają czasu zatrzymać się i pochylić nad tym, kim są. Nad tym, kim chcą być, co chcą robić, czego chcą jeszcze doświadczyć. Podobnie jak Beata z „Przecież to na marzeniach buduje się swoją przyszłość” wierzę, że można połączyć rolę matki z rolą spełnionej kobiety. Zresztą sama widzę obserwując matki, które znam (i te młode, i te starsze), że tym dzieci szczęśliwsze, im mamy szczęśliwsze.

Ba, nie tylko dzieci, ale i mężowie! Nic nie ma takiej siły inspiracji i pozytywnego namieszania w głowach, jak obserwowany na żywo i na bieżąco przykład osoby, która odrzuca to, co dotychczas jej nie pasowało i zabiera się za to, do czego pcha ją serce. Przekonała się o tym Agnieszka z „Jestem w szoku, dosłownie” która, zwolniwszy tempo życia i rzuciwszy się na otwarcie biznesu zrodzonego z pasji, od kilku miesięcy obserwuje zmiany zachodzące w samopoczuciu syna i męża oraz poprawę w ich relacjach.

Postawić siebie i swoje potrzeby na pierwszym miejscu nie jest łatwo. Nie tak jesteśmy wychowywane, nie tak przedstawia się nam odpowiedzialność za własne życie. A jak pokazują przykłady moich rozmówczyń, właśnie teraz dojrzały do tego, by zadbać o dziewczynki, które w sobie noszą. Również do tego, by zadbać o kobiety, którymi są i o kobiecość, która w nich drzemie. Jak z uśmiechem na ustach i błyskiem w oku swoje czterdziestopięcioletnie koleżanki przekonuje ponad sześćdziesięcioletnia Oleńka z „Grzeszyłam, ile mogłam”: Teraz jest Wasz czas na kochanków! Okazuje się bowiem, że bardzo wiele kobiet decyduje się w tym okresie na zmianę stanu cywilnego. Czasem ta decyzja je zaskakuje, czasem dojrzewała w nich przez lata. Dopiero teraz odnajdują w sobie odwagę lub dają sobie przyzwolenie na to, żeby zakończyć niesłużące im związki. Nierzadko kochankowie zostają drugimi mężami.

Równie często rozwód brany jest z firmą, w której pracujemy i której prowadzeniu lub budowaniu poświęcałyśmy się od lat. Mówię „my”, bo w każdej z bohaterek widzę siebie, dziś lub za parę lat. Zupełnie niespodziewanie okazuje się, że wyrzeczenia, które poczyniłyśmy są większe niż nam się wydawało, a proces dochodzenia do siebie i odnajdywania balansu — długi i bolesny. Bywa, że zmiana wymuszona jest bólem. Bywa, że nudą. Tak jak u Iwony z „Rzeczywistość była milion razy lepsza!”, która po latach korporacyjnego życia i popadając w pułapkę codziennej nudy, postanowiła zaryzykować i postawić wszystko na jedną kartę. A dokładniej, na kawałek ziemi, do którego teraz zaprasza gości z całego świata. Jakże piękne muszą być spacery po plaży o zachodzie słońca. Na kenijskim wybrzeżu.

Z kolei ludzie z całego świata zaczynają się zwracać do Kasi, naszej „Miss po 50.”, która chcąc wypromować siebie i swoje projekty prospołeczne, postanowiła najpierw wypromować inne kobiety po pięćdziesiątce. Widząc jak ciężko przebranżowić się w tym wieku, zamiast załamać ręce, postanowiła pokazać całej Polsce, że polskie pięćdziesiątki to wyśmienite roczniki: pełne zapału, werwy, wyobraźni i chęci do tego, by na nowo podbijać ten ciągle zmieniający się świat. W przeciągu kilku tygodni od rozpoczęcia promocji wyborów Miss pojawiła się w mediach w całym kraju i za granicą, gdzie już teraz znajdują się osoby chcące przenieść jej projekt na domowe podwórko.

Bardzo często słyszałam, że my, młode kobiety, mamy łatwiej, ponieważ mamy więcej możliwości. Dziwiło mnie to, tym bardziej, że zaraz potem padały stwierdzenia: „Jasne, niby możemy wejść na te same strony internetowe, zrobić te same kursy, ale…”. Cudnie móc więc pokazać Wam historie takie jak ta, którą opowiada Kinga z „O, Myszka Agata idzie!”. Udowadnia bowiem, że strach ma doprawdy wielkie oczy a rzeczy, przed którymi tak często się bronimy, stają się później podstawą naszych przyszłych sukcesów. Kto by pomyślał, że biznes oparty na prostej stronie internetowej i sprzedaży kredek może dawać taką satysfakcję w życiu?

Właśnie o to chodzi — to, co jednej kobiecie wydaje się nieosiągalne, dla innej jest świetną przygodą. To, co jednej z nas wydaje się trywialne, inną uszczęśliwi. Dlatego tak ważne jest słuchanie samej siebie. Zarówno w przypadku tego, na co poświęcamy czas, jak i tego, jak funkcjonuje nasze ciało. Nie bez powodu przekonują nas, że „W zdrowym ciele, zdrowy duch” i powtarzają: „Jesteśmy tym, co jemy”. Niestety jednak, równie rzadko wiemy, jak słuchać swojego organizmu, co tego, jak podążać za głosem intuicji. Efektem są choroby, zmęczenie, brak sił witalnych i nadmiernie postępujący proces starzenia, którego wszystkie tak bardzo się obawiamy. Szczególnie po czterdziestce. Okazuje się, że gdy przyparte do muru i nie znajdujące odpowiedzi w tradycyjnej medycynie czy obecnie promowanej diecie, zaczniemy szukać nowych rozwiązań, odkrywamy, że naszymi najlepszymi lekarstwami i kosmetykami przeciwzmarszczkowymi są pokarmy, które spożywamy. Zmieniają zarówno nasz stan fizyczny, jak i psychiczny, oraz pomagają przyjąć nową perspektywę w patrzeniu na życie. Pięknym tego przykładem jest historia Beatki z „Alkalicznego stylu życia”, która odmieniwszy siebie, inspiruje teraz do zdrowszego bycia i życia. Jak przekonuje, nigdy nie jest za późno na zamiany nawyków żywienia czy sposobu myślenia.

Jestem przekonana, że o tym drugim wiele powie Wam historia Izy z „O Boże, jestem kobietą sukcesu!”. Ku mojemu zdziwieniu, po raz pierwszy w życiu pomyślała o sobie jako o kobiecie sukcesu dopiero po naszej korespondencji. Bardzo cieszę się, że do niej doszło! Kiedy docenimy nasze dotychczasowe osiągnięcia i w efekcie przedstawimy sobie naszą przeszłość w korzystniejszym świetle, nagle teraźniejszość i przyszłość nabiorą piękniejszych barw.

Bardzo często, nie mając odpowiedniego dystansu do samych siebie i niektórych wyzwań, z którymi się mierzymy, wyolbrzymiamy to, co się dzieje i pozwalamy się sparaliżować obawom. Na szczęście, równie często, do nabrania dystansu potrzebujemy jedynie trafić na przykład osoby, która poradziła sobie z problemami dużo poważniejszymi niż nasze — wyniszczającą chorobą, walką o dobrobyt nieuleczalnie chorego dziecka, rozpadem związku i odejściem partnera. Działa skala porównania — skoro ktoś wyszedł zwycięską ręką z podobnych opałów, co powstrzymuje mnie w mojej sytuacji? Niewiele z bohaterek, czy w ogóle kobiet, które znam, musiało uporać się z bagażem tak bolesnych doświadczeń, co Gosia z „Dobrze, że źle się stało.” Kilka z jej powiedzonek, zostanie ze mną już na zawsze. Podobnie jak przekonanie, że nic nie jest nas w stanie złamać jeśli stwierdzimy, że się nie damy. Ona się nie dała i dzięki temu teraz odżywa, na nowo kreuje siebie i pełna zapału śmiało kroczy w przyszłość.

Jak sprawić, by było ku czemu kroczyć i aby kierunek, do którego zmierzamy przynosił to, czego pragniemy? Stawiać „Jeden mały krok dziennie”, mówi Beatka. Przede wszystkim musimy się obudzić i zacząć dostrzegać, jak często żyjemy i funkcjonujemy na autopilocie. Budzić się w momentach, gdy myślami i głową jesteśmy nie tam, gdzie nasze ciało. A tak wiele z nas spędza dzień za dniem nie zauważając nawet tego, że mijają kolejne tygodnie i miesiące! Przejeżdżamy godzinną drogę z pracy do domu nie wiedząc nawet, jak się tam znalazłyśmy. Zamykamy drzwi do mieszkania lub samochodu, po czym po pięciu minutach przybiegamy z powrotem sprawdzić, czy oby na pewno nie zostawiłyśmy czegoś otwartego. Tylko dlatego, że mechanicznie wsadzając klucz do dziurki myślimy już o dziesięciu innych rzeczach, które musimy zrobić w ciągu najbliższych dwóch godzin. W ten sposób rzeczywiście nie trudno przespać życie i obudzić się pewnego dnia: zawiedzione, zgorzkniałe, nieszczęśliwe i… stare.

Do tej pory pchałyście się szybko do przodu, z jednego etapu życia do drugiego. Na własne życzenie lub na życzenie tych, których miałyście dookoła siebie. Będąc nastolatkami chciałyście być kobietami. Kobiety chciały być żonami. Żony matkami. Matki chciały, żeby dzieci chociaż trochę podrosły, dzięki czemu miały odzyskać kawałek swojego dawnego życia. Macie nadzieję na coś lepszego, na coś więcej. Niestety możliwe, że patrząc teraz przed siebie widzicie bardzo mało. Może to dlatego, że przyszłość, której tak wypatrujecie, dzieje się dokładnie teraz?

Jeśli pojawiają się w Was pytania: Czy ja naprawdę mogę się jeszcze nauczyć nowego języka? Naprawdę mogę zacząć własny biznes? Czy jeszcze się kiedykolwiek zakocham? Że jeszcze mogę wziąć rozwód? Sprzedać dom? Czy mam w sobie wystarczająco dużo siły do tego, żeby wprowadzić zmiany, których chcę w moim życiu? — nasza odpowiedź jest jednoznaczna: TAK!

Patrząc na obecne statystyki, dochodząc do czterdziestego roku życia, jesteśmy dopiero w połowie drogi! Ileż to czasu na kochanie, na bycie szczęśliwymi, na rozwijanie pasji i zainteresowań, na samorealizację i pomoc innym…

Zostawiam Was więc teraz w rękach „moich” Polek.

A potem?

Idźcie kochać.

Bądźcie szczęśliwe.

Rozwijajcie swoje pasje i zainteresowania.

A w trakcie samorealizacji nie zapominajcie pomagać innym.

Gdyby nie Wy, nie byłoby mnie

A przynajmniej nie w tym miejscu, nie z takim projektem i nie z gotową książką.

Po raz kolejny jestem niesamowicie wdzięczna rzeszy osób, które sprawiły, że projekt idzie do przodu i powstaje kolejna książka, a ja nie tracę przy tym (zbytnio) rozumu. Dlatego zanim oddam Cię w ręce bohaterek, chciałam podziękować kilku osobom, bez których ta książka nie mogłaby być zrealizowana w formie, którą obecnie przybrała:

„Moim” kolejnym Polkom, za to, kim są i co robią — dziękuję za zaufanie do mnie i odwagę do tego, by podzielić się swoimi historiami z czytelniczkami, ku chwale i inspiracji Ojczyzny!;

Otylii za to, że jest obserwowanym przeze mnie od urodzenia wzorem Polki, która potrafi;

Wojtkowi za nad wyraz szybką i sprawną korektę tekstu;

Bartkowi za stworzenie nowych stron internetowych projektu i nieustanne ich dopieszczanie;

Natalii, za pomoc w ujarzmieniu wizualnej części książki;

Niezastąpionemu dream team: Agatce, Emilce, Iwonce, Matyldzie, Olci i Sandrze — bez Was bym sobie nie poradziła. Mowa zarówno o pomocy przy transkrypcjach, jak i Waszym pozytywnym nastawieniu i energii, którą dzięki Wam czułam. Pięknie obserwować jak się rozwijacie, dziewczyny!

Ponadto, podziękowania dla wszystkich pozostałych kobiet, które dopingowały, motywowały i pomagały mi w tym procesie. Również tych, z którymi przeprowadziłam wywiady, a którym ostatecznie nie poświęciłam oddzielnych rozdziałów. Jesteście, niezmiennie i bezsprzecznie, cudownymi wzorami do naśladowania!

Specjalne podziękowania dla Moniki Ogórek i firmy Manor of Elegance oraz Magdy Hajduk i firmy Aromeda. Tym większe, że zaangażowały się w projekt tuż przed oddaniem książki do druku, gdy zupełnie bez uprzedzenia wycofał się umówiony wcześniej sponsor!

Na koniec ogromne podziękowania dla moich najbliższych:

Dla mojego partnera za wszystko, co mi daje na co dzień i za to, że zawsze o mnie dba, szczególnie kiedy sama o tym zapominam.

Dla moich rodziców, którzy w zależności od potrzeby są moimi: dystrybutorami, agentami pocztowymi, dostawcami, redaktorami, krytykami literackimi i PR-owcami. A przede wszystkim, nieustannie mnie wspierającymi dojrzałymi ludźmi, którzy coraz bardziej zaczynają wierzyć w siebie i własne marzenia.

Kocham Was i jestem z Was dumna.

Teraz nie pozostaje mi nic innego, tylko życzyć Ci przyjemnej lektury!

Alkaliczny styl życia

Nie pamiętam dokładnie jak na nią trafiłam. Wydaje mi się, że ktoś mi o niej wspomniał, a ja po prostu poszłam za tropem. Jeden rzut okiem na jej działalność, a narodziły się radość i nadzieja w sercu. Drugi rzut okiem i pewność, że chcę się z nią spotkać.

Ma czterdzieści sześć lat, wygląda na trzydzieści pięć, ma w sobie więcej energii niż ja. Takiej lekkiej, kojącej i pogodnej, która sprawia, że nie można się nie uśmiechać będąc w jej towarzystwie. Mamy tyle wspólnych tematów i poglądów, że nagranie wywiadu trwa dwa razy dłużej niż normalnie. Kiedy się żegnamy, myślę: Ale będę miała kumpelę! Ujęła mnie swoim spokojem i dojrzałością, gotowością do zmagania się z tym, co w niej i dla niej niewygodne. I choć nie widziałyśmy się od czasu tej rozmowy, nadal tak samo ciepło ją wspominam i ogromnie się cieszę, że jej historia się tu znajdzie.

Na jej opowieść składa się wiele elementów, z którymi się utożsamiam i kilka, których nie miałam w życiu okazji doświadczyć: leczenie się dietą, samotne wychowywanie córki, spełnienie marzenia o własnym biznesie, zaczynanie życia co kilka lat od nowa, dopieszczanie nowej działalności i możliwości rodzące się z chęci podzielenia się swoimi doświadczeniami z innymi.

Jest to historia wyzwań, marzeń, zwycięstw, pracy nad sobą i szerzenia mało jeszcze znanych idei, które odmieniają życie. Idei, które promuję i ja, dlatego cudowny jest dla mnie fakt, że obok inspiracji życiowych, przemycę dzięki jej słowom inspiracje żywieniowe i dotyczące stanu naszego zdrowia fizycznego. A chyba nikt nie ma wątpliwości, że w zdrowym ciele zdrowy duch! Mając ostatnio chwilowy spadek formy, patrzyłam na nią i zastanawiałam się: O czym zapomniałam i co zaniedbałam, że brakuje mi energii? Co powinnam wyeliminować, a co wzmacniać? Jaka jest jedna czy dwie małe rzeczy, które zacznę robić od jutra, żeby znowu być na dobrej drodze? Żeby wyskakiwać z łóżka, zamiast się z niego zwlekać? Żeby nie czuć się już ciężką i ospałą, a lekką i zwiewną jak ona? Jak ja, gdy odpowiednio o siebie dbam?

A Ty, z jakim poziomem energii funkcjonujesz na co dzień?

Poznajcie Beatkę.

Po rozwodzie jestem od bardzo dawna. Byłam mężatką zaledwie rok, kiedy złożyłam papiery rozwodowe. Potem byłam w związku przez szesnaście lat, ale rozstaliśmy się i, podobnie jak z byłym mężem, teraz się przyjaźnimy. Wpisuję się w taki dość powszechny obecnie obraz kobiety, która żyje sama — coś zadziało się z karierą, coś zadziało się w życiu zawodowym i jest, jakby, start od nowa.

To, co z całą pewnością mnie odróżnia od dużej części kobiet w podobnej sytuacji to fakt, że ja się czuję permanentnie szczęśliwa. Trudno jest mi uwierzyć w siebie sprzed piętnastu lat, naprawdę. Czasami wydaje mi się aż niepojęte, że można przejść tak dużo zmian i tak dużo przeobrażeń. Jestem nie do rozpoznania.

Powiedziałabym, że jest bardzo wiele osób, u których — jeżeli świadomie czegoś ze sobą nie zrobią — z wiekiem będą się tylko nasilały zgorzknienie i poczucie rozczarowania. I to jest naturalne. Dodatkowo, gdy następuje upływ czasu, dochodzi perspektywa porównania wieku: O, już nie mam dwudziestu lat, tylko czterdzieści; Już nie mogę zrobić tego czy tamtego… I niestety, tak się to właśnie kończy — bólem i wyrzutami. Jeśli my czegoś nie zmienimy wewnątrz siebie, z wiekiem będzie coraz mniej rzeczy, które będą nam przynosić satysfakcję.

Paradoksalnie, tak uwielbiamy zostawiać rzeczy (i życie) na później: Kiedyś będę szczęśliwa, kiedyś zrealizuję swoje marzenia.

To „kiedyś zrobię, kiedyś będę szczęśliwa”, jest bardzo iluzoryczne. Ja zawsze pytam samą siebie: Jeśli nie teraz, to kiedy? Trzeba chcieć i działać. A z kolei, brak zmienności czy poczucie bezpieczeństwa w braku zmienności są totalnym złudzeniem. Nie ma czegoś takiego.

I nigdy nie miałam tak rozumianego poczucia bezpieczeństwa. Tylko różnica jest taka, że kiedyś do tego dążyłam. Tak strasznie chciałam mieć tę stabilizację, że cały czas się stresowałam. Nieustannie wyczekiwałam momentu jej osiągnięcia, zdawało się to być celem mojego życia. A teraz, po prostu, przyjmuję życie takim, jakie jest. Jestem otwarta na nowe rzeczy, które się pojawiają. W momencie, gdy pojawiają się jakieś problemy, nie biję już głową w mur. One po prostu są, i są do rozwiązania. Jak coś mi przychodzi trudno i nie daje się rozwiązać, to akceptuję ten stan rzeczy i nie roztrząsam go. Nie rozmyślam, tylko idę dalej. Nie skupiam się na przeszłości, nie rozpamiętuję popełnionych błędów. A kiedyś było tak, że największym moim marzeniem, zresztą wiele moich koleżanek nadal mogłoby tak powiedzieć, było poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. Tego nie ma, nie w dzisiejszych czasach.

Nigdy nie było.

Było jedynie inne tempo życia. Były takie czasy, że gdy ktoś zaczynał gdzieś pracować, to było duże prawdopodobieństwo, że w tej pracy spędzi dwadzieścia albo trzydzieści kilka lat, często od momentu rozpoczęcia życia zawodowego do emerytury. Wiadomo było, że zawsze się pensję dostanie, że zawsze będzie urlop. To, co się obecnie dzieje w Polsce i w naszych głowach, to tak jakby spadek po tamtych czasach. Na szczęście, ja poszukiwałam już wtedy. Miałam wrażenie, że może być lepiej i ciekawiej niż jest.

I szukałam tego „lepiej i ciekawiej”.

Beata już przed czterdziestką spełniała marzenia, prowadziła własne biznesy, zostawiła związki, który jej nie odpowiadały. Co takiego stało się, że ta aktywna kobieta uważa, że jej życie zaczęło się po czterdziestce?

Przez dwadzieścia, trzydzieści lat nie mogłam nigdzie znaleźć swojego miejsca, a zmienność stała się nieodłącznym elementem mojego życia. Ale ta zmienność wynikała z tego, że nie wiedziałam, czego ja chcę. Kiedy miałam te dwadzieścia kilka lat, był boom korporacyjny, ich początek w Polsce. Widziałam więc siebie w korporacji: rozwijającą się, dążącą do kariery silną kobietę. Z perspektywy czasu — to zupełnie nie byłam ja, to nie było moje. I bardzo źle się w tym czułam. Na tyle źle, że przypłacałam to zdrowiem.Najpierw byłam w dziale handlowym, pełniłam funkcję osoby zarządzającej działem. Po kilku miesiącach przestało mi się to podobać, więc znalazłam sobie inną posadę. Tam szefowałam oddziałowi firmy finansowej, ale po kilku miesiącach znowu przestało mi się podobać. W pewnym momencie pojawił się ból kręgosłupa, tak silny, że nie mogłam ruszyć palcem. Do lekarza, kilometr dalej, wieźli mnie dwie godziny, bo był problem z tym, jak mnie ubrać i jak mnie posadzić w samochodzie. Wchodzenie do gabinetu lekarza, to było suwanie nogi po dwa centymetry naraz, nie mogłam się ruszać. Lekarz powiedział natychmiast: „Operacja, i to jak najszybciej!”, po czym dał mi zwolnienie na dwa tygodnie. Dostałam to zwolnienie i godzinę później mogłam chodzić marszem. Na wszystkie przepisane zastrzyki, do przychodni półtora kilometra dalej, chodziłam na piechotę i było mi po prostu cudownie. I to były takie dwa tygodnie, gdzie sobie pomyślałam, że to wszystko jest po prostu bez sensu. Szybko się zorientowałam, że moje problemy były psychofizyczne, a nie związane ze zwyrodnieniem kręgosłupa. Jakieś tam zwyrodnienie miałam, ale bez przesady. Niewiarygodne, jak szybko mi wszystko przeszło na same słowa: zwolnienie lekarskie. Mogłam sobie pozwolić na wyłączoną komórkę i nieodbieranie telefonów o 21:00. Zarząd niech sobie dzwoni — ja jestem chora. Ulga totalna! Wtedy podjęłam decyzję, że koniec z korporacjami i zaczęłam szukać lokalu na herbaciarnię.

Herbaciarnia była moim ogromnym marzeniem, ale zawsze myślałam, że spełnię je na emeryturze. Kiedy jeszcze o niej marzyłam, napisałam kartkę: będzie taka i taka, ludzie będą przychodzić, żeby się w niej relaksować i odpoczywać — mam tę kartkę do tej pory. Dokładnie taka była… Ale wracając do historii. Wtedy właśnie stwierdziłam: Ok, ale czemu mam czekać do emerytury? Może teraz? I rzeczywiście, założyłam herbaciarnię, było z nią też związanych kilka niezwykłych wydarzeń z kategorii „myślisz i masz”.

To nie było proste, bo lokalu szukałam chyba siedem czy osiem miesięcy. Codziennie kupowałam wszystkie dzienniki i śledziłam ogłoszenia. Przejrzeć każdą środową Gazetę Wyborczą z nieruchomościami to był już obowiązek. Moim marzeniem była herbaciarnia na Starym Mieście, ale szybko się zorientowałam, że to było w ogóle poza moim zasięgiem. Odstępne trzysta czy nawet pięćset tysięcy złotych za lokal było dla mnie nie do przejścia, więc przestałam szukać. Natomiast w tym moim marzeniu na kartce było wypisane: na Rynku Starego Miasta w Warszawie. Przez kilka miesięcy z ogromnym zaparciem składałam oferty we wszystkich biurach pośrednictwa nieruchomości. Wszędzie i wszystkim mówiłam, że poszukuję lokalu.

Dalej pracowałam wtedy w korporacji, ale już z takim nastawieniem, że ja stamtąd odchodzę, jak tylko znajdę możliwości. Byłam w desperacji, bo tyle miesięcy to trwało i nic nie mogłam znaleźć. Spotkałam się z jakąś kobietą, która miała lokal gdzieś w bramie na Nowym Świecie. Pomysł się jej spodobał i zaproponowała: „To może zróbmy to razem — ja mam lokal, pani ma pomysł.” I myślę: Dobra, nie mogę znaleźć lokalu, to zrobię to z nią. Umówiłyśmy się na doprecyzowanie wszystkich warunków na czwartek, miałyśmy już jakąś wstępną umowę podpisać. A ja w środę kupiłam Wyborczą, otwieram te nieruchomości i po prostu oczom nie wierzę — jakiś mały lokal na Rynku Starego Miasta. I mimo że wiedziałam, że Stare Miasto jest poza zasięgiem, to po prostu odruch: telefon i dzwonię. I pani mi mówi, że tak, że lokal jest do wynajęcia. Ja mówię: „Proszę pani, ja pracuję, więc muszę z samego rana zobaczyć ten lokal, bo potem dziecko, praca. Ale jestem zdecydowana, więc spotkajmy się najwcześniej jak pani może!” Powiedziałam to celowo, bo bałam się, że później oferta będzie już nieaktualna. Wzięłam, ile miałam pieniędzy, tysiąc czy półtora tysiąca złotych, pojechałam na spotkanie i od razu wpłaciłam zaliczkę na poczet wynajmu, od razu podpisałam pierwszy papier. No i odwołałam czwartkowe spotkanie… Następnego dnia po tym, jak skończyłam pracę w korporacji, wyrzuciłam garsonki, szpilki, spódnice, żakiety — wszystko wywaliłam. Zostały mi dżinsy i t-shirty. To było takie zamknięcie tego rozdziału mojego życia. Pokazanie, że to jest już za mną. I przez długi czas chodziłam ubrana wyłącznie na sportowo. Potrzebowałam poczucia takiego luzu, nawet w ubiorze.

A marzenie, tak jakby, zaczęło „się spełniać” w całości. Chociaż bez podjęcia ryzyka przez Beatkę, nic by „się” nie zrobiło.

Tak, musiałam zaryzykować. Zupełnie nie miałam pieniędzy na inwestycję, nie miałam żadnych oszczędności. Wcześniej miałam bardzo dobre zarobki, ale przy lekkim stylu życia nie miałam nigdy umiejętności oszczędzania i wypłata mi się rozpływała. To było właściwie totalne ryzyko. Nie wiedziałam, jak ja to zrobię. Wiedziałam jedynie, że chcę.

W efekcie herbaciarnię otworzyłam z kolegą, który akurat przyjechał w odwiedziny z Lublina. Pokazałam mu ten lokal, znajomy też był rozmarzony na temat herbaty… Stwierdziliśmy, że poprowadzimy to razem. W korporacji miałam jeszcze miałam jakiś okres wypowiedzenia i niewykorzystany urlop. Dostawałam pensję blisko ośmiu tysięcy złotych brutto, więc każda pensja w ciągu tych trzech czy czterech miesięcy szła na lokal. Kupowałam tylko jedzenie, nie płaciłam żadnych rachunków za mieszkanie, telefon, gaz czy energię — wszystko inwestowałam w herbaciarnię. Większość zrobiłam własnymi rękoma. To było żmudne, ale też niezwykle przyjemne szukanie różnych przedmiotów, pomoc w odnowie lokalu, sprowadzenie znajomych z Lublina, którzy pomalowali lokal za grosze… Jaka odmiana dla korporacyjnego, mundurkowego stylu życia! Takimi oto sposobami: trochę pomocy, trochę zaciśnięcia pasa, przeznaczenie wszystkiego na jeden cel, jakoś doprowadziliśmy inwestycję do końca. Ponieważ nie musiałam płacić czynszu od razu, bo potrzebny był czas na remont, jakoś się to spięło.

Trafiłam jednak na pewne ograniczenia, które spowodowały, że po sześciu latach zrezygnowałam z prowadzenia herbaciarni i odstąpiłam lokal. Tam wszystko było doskonałe, aż za dobre… Zrealizowane w stu procentach według mojej wizji. Każda herbata, każdy talerzyk, każda piosenka były starannie dobrane. Dziennie kilkanaście osób pytało:

A co to za płyta? Co to leci, czy możemy przegrać?

W jaki sposób biznes może być za dobry?

Po pracy, około godziny 15:00 czy16:00, herbaciarnia zapełniała się w pięć minut. Ludzie nie chcieli z niej wychodzić, a lokal miał ograniczoną powierzchnię — pięćdziesiąt metrów kwadratowych przy kilkunastotysięcznym czynszu. Ludzie siedzieli po trzy, cztery godziny, zaręczali się u nas. Co chwilę otwierały się drzwi, a moi stali goście nie mieli gdzie usiąść. Zaczęli żalić się, że przestaną przychodzić. Z powodu braku rotacji klientów, efekt ekonomiczny był zbyt słaby. Herbaciarnia powinna była być większa, żeby było więcej miejsc siedzących, albo… nie powinna była być aż tak przytulna!

Wszystko było w niej takie… butikowe. Porcelana rosyjska, dla każdego gościa inna filiżanka. Atmosfera taka, że zdarzało się, że pracownik do mnie dzwonił o północy, że jest super i że mam przyjeżdżać. To przyjeżdżałam i do czwartej rano były śpiewy. Potem żałowałam trochę, że ją odstąpiłam.

Po herbaciarni prowadziłam działalność związaną z dietetyką, z tym, że na zasadzie franczyzy. I o ile herbaciarnia była strzałem w dziesiątkę, o tyle to nie do końca. Bardzo ładnie się rozwijało przez kilka miesięcy, ale niedługo później przyszedł kryzys. Oferowane kuracje były dość drogie, lokale w centralnych punktach miasta nierentowne i biznes po prostu padł. Zostałam z niczym. Moja wspólniczka, która więcej na początku zainwestowała, została z jednym lokalem, a ja miałam start od zera. To było latem 2009 roku.

I dokładnie wtedy, mając czterdzieści dwa lata, skończyłam kolejne studia psychologiczne. Wymyśliłam sobie kilka lat wcześniej psychologię kliniczną, a jako że nie ma studiów podyplomowych, musiałam iść na studia na pięć lat. Były tam dwie czy trzy osoby mniej więcej w moim wieku, kilka około trzydziestki i reszta w wieku dziewiętnastu, dwudziestu lat. Fajna, zróżnicowana grupa. Wiedziałam, po co idę na te studia i czego chcę. Podejmując podobne działania tuż przed czterdziestką mamy już zupełnie inny sposób myślenia. Ja nie szłam na studia po to, żeby zdobyć jakiś zawód, tylko dlatego, że mnie to pasjonowało.

Przez trzy lata udało jej się nawet… mieć stypendium naukowe!

Już w dojrzałym wieku zorientowałam się, że kurczę — ludzie dokonują najważniejszych wyborów, kiedy są strasznie młodzi. Wyborem studiów tak jakby ustawiają swój bieg życia, a mają dopiero kilkanaście lat. To jest okropne!

Jest tak wiele osób, które po kilkunastu czy kilkudziesięciu latach nadal nieszczęśliwe brną w to, co nieświadomie wybrały będąc jeszcze dziećmi. Na szczęście, bieg swojego życia zawodowego Beatka zmieniała wielokrotnie.

Obecnie mam własną firmę reklamową, opartą przede wszystkim na działalności w Internecie. Chociaż, jakby to powiedzieć… Ja nie lubię reklamy i nigdy nie planowałam, żeby się nią kiedykolwiek zajmować. Ale misja tej firmy ma służyć społeczności lokalnej i firmom lokalnym, dać możliwość dobrego, uczciwego zarabiania. Projekt ma ułatwiać ludziom życie i poruszanie się w ofercie dostępnej na lokalnym rynku, dawać też dostęp do aktualnych informacji o wyprzedażach, promocjach, imprezach, dniach otwartych. Nie chodzi więc wyłącznie o reklamę.

Zakładałam firmę i od razu miałam wizję, która jest związana z dużym wyzwaniem. Założyłam ją po czterdziestce, trzy lata temu z kawałkiem. Tak naprawdę dopiero w tej chwili ruszam do rozwoju i ekspansji w województwo mazowieckie i w Polskę, są już pierwsze efekty. Bardzo wierzę w ten projekt i widzę jego ogromny sens. Jest to działalność, którą opieram na przedsiębiorcach takich, jak ja, działających lokalnie, w miejscach, w których mieszkają, znających ich specyfikę. Jest to troszeczkę wzorowane na Google, ale działaniem zawężone tylko do określonego regionu — dzielnicy, bądź powiatu. Porządkuję Internet. Rozwój rozpoczęłam dopiero w lutym, w styczniu wpisałam firmę do katalogu franczyz, bo rozwój będzie na zasadzie franchisingu.

Stworzyłam projekt, który był udoskonalany przez trzy lata, dopiero od trzech miesięcy jest w takiej formie, w jakiej ja bym go widziała docelowo.

Równolegle do zmian w obszarach biznesowych, wiele działo się w głowie i w podejściu do życia. I to właśnie tu można dopatrywać największych zmian w życiu Beaty po czterdziestce.

Kiedy byłam młoda, nie wiedziałam, czego chcę. Poza tym, byłam osobą totalnie niedowartościowaną. Powiedziałabym, bez minimum poczucia wartości. Gdyby przyszło mi z kimś rozmawiać w tamtym okresie, na przykład tak jak w tej chwili, nie byłabym w stanie. Serce by mi waliło jak młot i z góry bym założyła, że ja nie mam nic wartościowego do powiedzenia. To byłby potworny stres. Same myśli o tym, żeby odezwać się choćby w gronie kilku osób, przyprawiały mnie o palpitacje serca. Bardzo się napracowałam, żeby to wszystko zmienić.

Robiłam mnóstwo rzeczy i każda z nich była małym kroczkiem. Bardzo pomagała mi literatura. Nie miałam nigdy takiego realnego mentora, książki nim były. Naczytałam się ogromnie dużo. Zaczęłam jeździć na treningi interpersonalne, nawet poszłam na terapię. Chodziłam na terapię grupową przez dwa lata, ale nie z nastawieniem „może coś się zadzieje”, a z takim, że ja chcę się zmienić. Wręcz z taką gotowością odważnego przyglądania się sobie i wszystkim bolesnym rzeczom we mnie. Docierałam więc do rzeczy, które mi się nie podobały i do których trudno było mi się przyznać. Kiedyś nie przyznałabym się do tego, że mam niskie poczucie wartości. No bo jak to? Ja? Szef, pani z korporacji…?

Przed czterdziestką był totalny brak poczucia wartości, brak w ogóle świadomości na temat tego, kim jestem. Czytałam różne książki, w których pojawiały się teksty, na temat tego, że to my kształtujemy nasz los, a nasze myśli wpływają na to, co się dzieje. Ja to czytałam i myślałam: Ale jak, niby jak? I popróbowałam przez trzy, cztery dni, nic się nie działo więc myślałam: bzdura! Wmawiają mi, że stanę przed lustrem i powiem sobie, że jestem jak Claudia Schiffer, to tak będzie? Czytałam, ale nie widziałam żadnego związku z rzeczywistością, więc odrzuciłam te idee. Powtarzałam, że ja jestem z innego środowiska, że chyba za dużo się naczytałam tych książek ze Stanów Zjednoczonych… Wydawało mi się, że to ktoś gdzieś na coś przypadkowo wpłynął, przecież są różne zbiegi okoliczności, a teraz dorabia się do tego wielkie teorie. I fajnie takim ludziom powiedzieć, co to nie oni, i przerabiać te zbiegi okoliczności na własny wybór i świadome kreowanie swojego losu.

Dzisiaj już wiem, że owszem, zbiegi okoliczności istnieją, ale one też pojawiają się w ślad za zmianami, jakie my zrobimy wewnątrz siebie i w swoim umyśle. Bez tego, nic nowego się nie wydarzy. I do tego, że jest dokładnie tak, jak jest napisane w tych książkach, które ja czytałam już dwadzieścia lat temu, doszłam dopiero po czterdziestce.

Trudno mi powiedzieć jednoznacznie, co się stało. Byłam otwarta na próbowanie różnych metod i ćwiczeń. Szybko okazało się, że to nie tylko przyznanie się do pewnych rzeczy, ale też akceptacja siebie niedoskonałej i wola zmiany tego, co mogę zmienić bywają niezwykle trudne.

Kiedyś oczekiwałam, że po prostu pstryknę palcami i nastąpi jakaś pozytywna zmiana. Nie pamiętam w jakim momencie, ale przyszła świadomość i akceptacja tego, że to jest proces. Czasem coś się zadzieje nagle i niespodziewanie, ale w większości przypadków, wszystko opiera się na robieniu kroku za krokiem, na drobnych zmianach. Tylko że one dają efekt motyla. Może na początku ich nie dostrzegamy, ale później przychodzi moment, w którym sobie coś uświadomimy i natychmiast odczuwamy: O, coś się zmieniło! Ja tak miałam z pewną banalną rzeczą, a jak znaczącą…

Dawniej bardzo irytowałam się, że różne rzeczy dzieją się za wolno, na przykład, że stoję w korku i czas marnuję. Jak mnie irytowało to, że ja w tym korku stoję! I kiedyś, dawno temu, przeczytałam wypowiedź Ewy Foley, w której napisała: „Jest jak jest”. I właśnie, raz stałam w tym korku i to do mnie wróciło. Pomyślałam: No kurczę, rzeczywiście, jest jak jest. To właśnie szereg takich drobnych rzeczy posuwa proces poszerzania samoświadomości do przodu. Mnie się to niesamowicie podoba. Zwłaszcza, że korzyścią jest ogromny wzrost jakości życia codziennego.

Jeśli nie mamy na coś wpływu, jaki jest sens się tym przejmować? Czy nasz stres w czymkolwiek pomoże? Przyśpieszy pozostałe samochody, doczepi naszemu samochodowi skrzydła?

To mi taką ulgę przyniosło… To był początek mojej cierpliwości. Kiedy zobaczyłam, jak świetnie poczułam się z taką akceptacją stanu rzeczy, zamiast z dotychczasowym napięciem i zerkaniem co chwilę na zegarek, nie było odwrotu. Zaczęłam świadomie się tego uczyć. Ilekroć potem, w tym zwykłym jechaniu w korku, pojawiały się nerwy, przypominałam sobie to „jest jak jest” i natychmiast powracałam do równowagi. I to się działo przez jakiś czas, aż w końcu stało się nawykiem, potem zaczęło się już tylko pogłębiać.

Wcześniej bywało i tak, że kiedy w nerwach nie mogłam rozwiązać sznurówki, miałam ochotę rzucać butami. Kiedy nie mogłam znaleźć jakiegoś dokumentu, doprowadzało mnie to do szału i powodowało ogrom emocji. Szukałam go przez godzinę, przerzucając te same miejsca po pięć razy. Nasilało to tylko uczucia złości i irytacji, które odczuwałam w ciele. I po takiej sesji dwóch czy trzech godzin byłam jak dętka, całe ciało mnie bolało — jakbym była po jakimś ogromnym haju… Oczywiście, później zaczęłam dostrzegać, że kiedy jestem spokojna, to ja ten dokument w dziesięć minut znajdę. A jak nie znajdę, to przestaję go szukać i wracam do tego po godzinie. Teraz jestem nad wyraz cierpliwą osobą.

Czasami, gdy używa się słowa „spokój”, ludzie kojarzą go z nudą. Ale nic bardziej mylnego! Nuda jest w braku zmian, nie w spokoju wewnętrznym. Ten daje mi moc i pozwala cieszyć się różnymi drobiazgami, które pojawiają się w życiu. Zamiast się wkurzać, że pogoda nie ta, uwielbiam chodzić sobie po deszczu na bosaka. Gdzieś ze trzy miesiące temu miało miejsce kilka dość przykrych wydarzeń: a to mi zalało kuchnię i zmarnowałam pół dnia w pośpiechu, a to mi laptop wysiadł i straciłam dane z trzech lat pracy, a to komornik skasował mi dwa i pół tysiąca złotych za jakieś rachunki telefoniczne sprzed kilkunastu lat, o których nawet nie wiedziałam… Trzy takie wydarzenia w sześć dni, a ja — pełny spokój. Wiozłam tego laptopa do informatyka, który przez telefon mówił mi, że nie wie czy da radę odzyskać moje pliki, a ja myślałam tylko: No dobrze, jest jak jest. Jeśli się jeszcze teraz zacznę denerwować, to tylko sobie przykrość zrobię. Po trzecim wydarzeniu, moja córka skomentowała: „Mamuś, Ty jesteś jak zen!” I rzeczywiście, nie jestem sobie w tej chwili w stanie wyobrazić sytuacji, która wyprowadziłaby mnie z równowagi.

Do kompletnej równowagi potrzebne były jeszcze zmiany w ciele.

Rzeczywiście, zmieniłam dietę i w tej chwili czuję się, jakbym miała lat dwadzieścia pięć. Dojrzała emocjonalnie, a w głowie tyle marzeń i w ciele tyle energii! Nawyki żywieniowe zmieniłam już dawno, przynajmniej kilkanaście lat temu. Pierwszy rok to była walka z samą sobą. Miałam pustą lodówkę i cały czas, codziennie, dzień za dniem, miałam problem z tym, co jeść. Wyrosłam w domu tradycyjnym, w którym, jak w większości domów polskich, w trakcie weekendu na stole królowały: rosół, pomidorowa, schabowy, od czasu do czasu bigos. Siłą rzeczy, ja też wcześniej gotowałam tradycyjnie i robiłam albo schabowe, albo bitki, albo gulasze… A jak się tego pozbyłam — radykalnie, bo z dnia na dzień — naprawdę zupełnie nie miałam pomysłu na to, co mam robić i co mam gotować. To był dla mnie ogromny wysiłek. Tym bardziej, że nie było jeszcze wtedy dostępnej literatury w temacie zdrowego odżywiania, nie było też Internetu.

Impulsem do poszukiwań nowego sposobu odżywiania były nieustanne problemy zdrowotne.

Bardzo źle się czułam. Jako dziecko i nastolatka byłam ciągle na antybiotykach, nie wiem jakim cudem przyjęli mnie na studia na Akademii Wychowania Fizycznego. W wieku dwudziestu trzech czy dwudziestu czterech lat byłam na badaniach i dwóch lekarzy stwierdziło, że mam kości i stawy osiemdziesięcioletniej kobiety, do tego niewydolne serce. Wiadomo, z czego się to wzięło, skoro przez dwanaście miesięcy w roku byłam na kuracjach antybiotykowych, bo ciągle miałam anginy ropne… Ja byłam wyniszczona. W efekcie, kiedy miałam dwadzieścia kilka lat, z powodu bólu kręgosłupa leżałam albo w domu na środkach Tramal, już takich narkotycznych, albo na kroplówkach z Pyralginy w szpitalu. Potem zaczęły mnie boleć stawy, dosłownie wszystkie, nie mogłam podnieść prawej ręki. Około trzydziestki był ze mnie po prostu wrak, wszystko mi siadało.

Kręgosłup to była jedna rzecz, ale czterech lekarzy chciało mi również wycinać wszystko w jajnikach. Miałam bardzo duże narośla, był ogromny ból. Ordynator ze szpitala w Poznaniu zobaczył moje wyniki i powiedział: „Natychmiast na operację.”. W klinice w Warszawie lekarz powiedział: „Natychmiast na operację.”. Pojechałam do znajomego lekarza w Lublinie, cała ściana zawieszona dyplomami, i też mnie zbadał, po czym powiedział: „Słuchaj, ja najchętniej to biorę Cię w tej chwili do szpitala i na stół.”. A ja powiedziałam, że nie jestem gotowa. Mówili, że może się tak skończyć, że lada moment karetka po mnie przyjedzie i nie wiadomo, czy do szpitala dojadę. Postanowiłam: Dobrze, ok, spokojnie. Ja się przygotuję do tego szpitala, ale muszę wrócić do domu, mam jeszcze parę rzeczy do pozałatwiania. Za trzy tygodnie miałam egzaminy na psychologii i stwierdziłam, że pójdę na operację — przygotowałam już sobie torbę, szlafrok, piżamkę, kosmetyki — ale najpierw zdam te egzaminy, żebym miała semestr do przodu. W ślad za tą decyzją dostałam jakieś leki hormonalne, które odstawiłam po dwóch dniach, bo byłam po nich nabuzowana i źle się czułam. Przygotowałam tę torbę szpitalną i zaczęłam się uczyć do egzaminu, ale jakoś z taką myślą, że ja jestem zdrowa. Mimo tego bólu. Uczyłam się i robiłam swoje. Zaczęłam brać środki ziołowe, odżywiać się lżej, jeść bardzo dużo warzyw. I wszystko mi przeszło. Zdałam egzaminy i okazało się, że już nie było czego wycinać. Zdziwienie, kolejne USG: tylko jakieś zbliznowacenia zostały, ani śladu narośli. Sama nie potrafię powiedzieć, co się stało — wszystko naraz zadziałało, tak jak w tym filmie „Sekret”, tam też były podobne przypadki podawane.

Ogromna jest moc umysłu i tego, co my z nim robimy. Ale nie tylko o umysł chodzi. Po doświadczeniach z inną dietą, Beatka zaczęła szukać dalej i dogrzebała się do teorii dotyczącej alkalicznego stylu odżywiania, którą postanowiła się dzielić.

Jest też „Alkaliczny”, moja pasja. W ubiegłym roku założyłam fanpage na Facebooku i oddałam się propagowaniu zdrowego stylu życia. Chodzi o równowagę kwasowo-zasadową w organizmie. Na rynku mamy całą masę różnych diet, wiele z nich to jest zupełnie bezwartościowych, a nawet szkodliwych. Jest na przykład jedna książka, która do dzisiaj jest bestsellerem, mówiąca o diecie Atkinsa. Tylko nikt nie zwraca uwagi na to, że on był otyły, że chorował na serce… Na tej diecie możemy schudnąć, i owszem, ale jaką sobie krzywdę zrobimy…! Mam znajomych w środowisku lekarzy, którzy przeprowadzali operacje u ludzi po dietach wysokobiałkowych i mówili, że narządy takich pacjentów są kompletnie zatłuszczone. Jak organizm ma sprawnie funkcjonować, jak serce ma swobodnie pompować krew i odżywiać komórki?

Alkaliczny sposób odżywiania i życia polega na eliminacji, choć nie całkowitej, produktów kwasowych.

Z nadmiarem produktów zasadowych organizm sobie świetnie radzi, natomiast z nadmiarem kwasowych już nie. Tak naprawdę prawie wszyscy jesteśmy zakwaszeni. Chodzi o to, żeby dostarczać sobie głównie to, co zasadowe. Również jeżeli chodzi o stres, o sposób myślenia — stres bardzo zakwasza, podobnie jak nadmiar sportu. Dlatego to jest bardzo szerokie pojęcie i obejmuje kompleksowo styl życia. Łącznie z tym, co pielęgnujemy w swojej głowie i w sercu, czyli z naszymi myślami i uczuciami. No i, oczywiście, samo odżywianie — wszelkie choroby rozwijają się w kwasowym środowisku, w zasadowym nie mają prawa istnieć.

I ja sobie pomyślałam, że to jest bardzo prosta informacja dla ludzi. Kiedy mamy różnorodne diety, brakuje nam odpowiedniego miernika. Widzimy tylko, że kilogramy nam spadają. Jeżeli organizm jest zadbany, to tych kilogramów i tak nie powinno być za dużo. Natomiast sprawdzenie zasadowości jest bardzo proste, są papierki lakmusowe, którymi można sobie mocz monitorować: przez kilka dni z rzędu, na czczo. I to jest fantastyczny miernik — zbadaj się przez trzy, cztery dni rano i zobacz, czy jesteś dobrze odżywiona. Kiedy organizm jest zakwaszony, jest też niedożywiony. Z komórek i tkanek pobierane są cenne minerały, aby utrzymać zasadowość krwi. Komórki mogą więc zacząć niedomagać, chorować. W kwasowym środowisku łatwo rozwijają się pleśnie, grzyby. Cały szereg niekorzystnych następstw. Wpływa to także bezpośrednio na jakość naszego życia — brakuje nam energii, źle śpimy, odczuwamy permanentne zmęczenie, mamy gorszą kondycję, łapiemy wirusy.

Tę przykrą listę dolegliwości można by mnożyć.

Zasadowe produkty to głównie warzywa i niektóre owoce, a przede wszystkim warzywa zielone. Najbardziej zakwaszające to oczywiście te najbardziej powszechne, wymieniane wśród produktów niezdrowych, czy „pierwszej potrzeby”: biała mąka, mięso, kawa, cukier. Dlatego uważam, że tworzenie kolejnych diet i nazywanie ich tak lub inaczej, to totalna bzdura. Gdyby ktoś pofatygował się i wziął pod lupę te dobre diety (nie te, które mają nam zapewnić tylko odchudzenie się), wypracowane przez środowiska, którym rzeczywiście można zaufać, dotarłby do tych samych informacji. Na jakąkolwiek dietę byśmy nie spojrzeli — przeciwko nowotworom, profilaktyczną przeciwko cukrzycy, przy leczeniu chorób serca, na dobre samopoczucie — to wszędzie jako ich podstawę znajdziemy produkty alkaliczne. Produkty zasadowe jako to, co jest polecane, a produkty zakwaszające — zwłaszcza te wspomniane jako najbardziej zakwaszające, wśród nich także żywność przetworzoną — jako to, czego poleca się unikać. I to jest prosta rzecz, prosty wskaźnik, tu nikt nikogo nie oszuka. Jeżeli ktoś już je mięso, to powinno być tak, że tego mięsa jest pięć deko, a cała reszta to różnego rodzaju warzywa czy kiszonki. Powiedzmy, że siedemdziesiąt pięć procent diety powinno być zasadowe, a dwadzieścia pięć procent powinno opierać się na produktach kwasowych, dla utrzymania odpowiedniej równowagi. Z kolei wśród produktów kwasowych, te najbardziej wartościowe to ryż basmati i pełnoziarnisty, kasze jaglana i gryczana, groch, różne odmiany fasoli, soczewicy, orzechy.

Jestem zwolenniczką nie bycia radykalnym, dlatego, że to nas zbytnio stresuje. I gdybym sama miała sobie odmówić totalnie wszystkiego — dobrym przykładem jest ptasie mleczko, które bardzo lubię — zwariowałabym. A tak to je jem, ale rzadko: kupuję raz na pięć czy sześć miesięcy, zjadam paczkę w dwa dni i mam spokój. Dzięki temu nie mam w głowie przekonania, że brakuje mi obfitości, bo sobie wszystkiego odmówiłam. Jeżeli to się pojawia rzadko, albo robimy sobie jakąś przyjemność weekendowo, to jest to normalne i nasz organizm spokojnie sobie z tym poradzi. Dostarczy nam to wręcz endorfin, które — wiadomo — działają pozytywnie. W takim kierunku prowadzę „Alkaliczny” i ludzie to lubią.

Widać, że im się podoba. Dostaję mnóstwo podziękowań na maile, wiele osób zaczyna coś z moich rad stosować. Właśnie dlatego, że zmiany wprowadzane są stopniowo, jest to łatwe. Pokazuję proste zasady, w oparciu o dostępne dla wszystkich produkty. Bo zdrowe odżywianie jest proste, tanie i dostępne. Ostatnio zaczęłam propagować zielone koktajle, które bardzo polecam — są wspaniałe, jest doskonały moment na to, żeby je spożywać. Mamy przedwiośnie, bardzo mało wartościowych warzyw, a zielone jest dostępne. Ile trzeba byłoby zjeść czegoś gotowanego, żeby dostarczyć tyle samo witamin, co w szklance surowego koktajlu — dwa, trzy kilo? Wręcz niemożliwe. Wartości z koktajli owocowo-warzywnych przyswajają się w piętnaście minut! Akurat jest też idealny moment na oczyszczanie — coś, do czego będę wracała. Polecam też kiszonki, tak niedoceniane, a tak wartościowe. Kapusta kiszona kosztuje dwa złote, a alkalizuje i wspaniale dba o jelita oraz właściwą florę bakteryjną. Kiszonki są błogosławieństwem, są probiotykami. Choć jest to nieintuicyjne i ludzie o tym nie wiedzą, są też źródłem ogromnego bogactwa witamin. Kiszone ogórki, kiszona kapusta, zakwas buraczany — takie proste rzeczy.

Jeszcze prostszy przepis na dobry dzień? Zacznij go od szklanki ciepłej wody z cytryną — i ciepłej, i z cytryną.

Ja bym mogła pisać obszerne artykuły, natomiast od początku poszłam w takim kierunku, żeby pisać to, co najważniejsze i mówić o swoich doświadczeniach, bo tylko to może przekonać kogoś, że warto. Wyszłam z założenia, że jak jedna czy dwie osoby skorzystają, to będę się już z tego cieszyła.

Tak jak wspomniałam wcześniej, miałam bardzo duże bóle. Problemy z kręgosłupem, bardzo silne bóle w ramionach i w kolanach. Bywały okresy, że nie bardzo mogłam chodzić i myślę, że gdybym się nie wzięła za siebie, to może bym dzisiaj i z laską chodziła. Energii zero, budzenie się ze zmęczeniem, ciągłe choroby, ciągłe infekcje. Wiosna i jesień to „okres chorób”. Niby dlaczego choruję? Bo jest wiosna i jesień? Nieprawda. Zawsze odchudzałam się, gdy nabrałam troszkę za dużo kilogramów, więc nigdy nie dopuściłam do tego, żeby mieć dziesięć czy piętnaście kilogramów więcej niż trzeba, natomiast były wahania wagi. Teraz ich nie ma zupełnie. W ciuchy, które nosiłam dwadzieścia kilka lat temu wchodzę i teraz. Troszkę mi się sylwetka zmieniła, ale to tyle. Oczywiście chudnę nieco w trakcie przeprowadzania detoksu, który robię regularnie, ale to naturalne, kiedy kalorii jest tyle, co nic. Potem staram się szybko to odrobić i trzymam wagę. Moja skóra była sucha na całym ciele — ja teraz w ogóle nie wiem, co to znaczy sucha skóra. Kiedy organizm jest prawidłowo nawilżony i dobrze odżywiony, nie trzeba kupować żadnych drogich kosmetyków z mnóstwem chemii. Ach, jeszcze miałam jakieś kołatania w sercu i nie mogłam znaleźć rytmu zgodnego z moim zegarem biologicznym. Wszystko się wyregulowało, a wszelkie dolegliwości minęły bezpowrotnie.

Czytałam wszystkie książki, które znajdowałam na rynku, a które były moim zdaniem wartościowe. Kierowałam się racjonalnym podejściem — moja dieta, to musi być dieta, którą jakaś grupa ludzi gdzieś stosowała i która się sprawdziła w życiu. A nie coś wymyślonego nie wiadomo skąd i jak. To miała być właściwie nie dieta, bo diety są okresowe, ale zmiana sposobu odżywiania na taki, który służy zdrowiu. Tak udało mi się wyszukać na przykład informacje o Hunzach, potem trafiłam na książkę „Zdrowi stulatkowie”. Opisane jest w niej i plemię Hunzów, i ludzie z Okinawy, i mieszkańcy Kaukazu. Różne grupy długowieczne odżywiające się bardzo podobnie.

Można byłoby to przypisać czystemu środowisku czy genom, ale nie — na przykład na Okinawie, gdzie w pewnym momencie pojawiły się wojska amerykańskie, a w ślad za nimi fast foody, pokolenia młodszych ludzi zaczęły chorować, podczas kiedy ich rodzice dziewięćdziesięciolatkowie byli zdrowi. To samo z mlekiem — kraje, w których pije się najwięcej mleka mają najwyższy odsetek osteoporozy. Nie zastanawiając się chwilę i wierząc wszystkiemu, co się słyszy, ot tak, robimy sobie ogromną krzywdę.

Podobnie, jak nie czytając etykiet kupowanych produktów, a ufając reklamom, w których wszystko przedstawiane jest jako piękne, pyszne i zdrowe.

Swoja przemianę zaczęłam od opróżnienia lodówki i szafek kuchennych, niedługo potem zrobiłam pierwszą głodówkę i doświadczyłam niesamowitej energii. Takie radykalne działanie pozwala nam odczuć, choć przez chwilę, że można się poczuć inaczej. Potem był już impuls za impulsem. Pojechałam nawet na wyjazd do adwentystów, żeby się czegoś od nich nauczyć. Okazało się, że mają ośrodki kształcenia w Stanach Zjednoczonych, prowadzą takie jakby szpitale, gdzie dietą leczą ludzi z ciężkich schorzeń. I to jest ta sama dieta, o której mówimy — dieta alkaliczna, tylko nazwana inaczej. Natomiast bardzo przemawiający do mnie jest fakt, że adwentyści są najzdrowszą grupą ludzi w cywilizowanym świecie. Żyją w Polsce, żyją w Stanach Zjednoczonych. Tak jak my — tu, w tym zatrutym środowisku, pracując w naszym zachodnim świecie, a mimo to są najzdrowszą grupą. Raczej nie jedzą mięsa, jeżeli już, to troszkę białego mięsa indyka. Ci, którzy uczestniczą w ruchu propagowania zdrowia, promują głównie dietę warzywno-owocową wspartą ziarnami zbóż, orzechami, nasionami. Czyli znowu to samo… Tak naprawdę, nie ma żadnej diety. Jest zdrowe lub niezdrowe odżywianie. I aby czuć się dobrze lub schudnąć, nie należy przechodzić na dietę cud, ale zmienić sposób myślenia.

Po tych wszystkich zmianach, uporządkowaniu swojego życia wewnętrznego i zewnętrznego, Beatka nie ma wątpliwości. Kobieta po czterdziestce…

…Może wszystko! Może to, co każdy inny. Wszystko, co leży w zasięgu możliwości człowieka.

A, jest jeszcze jedna rzecz. Jak byłam młoda, miałam mnóstwo różnych marzeń. Potem, gdy upływał czas, wydawało mi się, że już wszystko za mną, więc nastąpiło przygaszenie mojej energii. Przestałam brać udział w warsztatach, przestałam myśleć, co ja bym chciała od życia. Był to okres, który trwał na pewno dłużej niż rok, może ze dwa lata? Okres marazmu, wycofania. Zaczęły się myśli, że czas upływa, a ja nic nie zrobiłam, pojawiła się apatia z tym związana… Natomiast potem przyszedł ten moment, w którym znowu zaczęłam się interesować rozwojem i życiem, znowu zaczęłam czytać. I teraz, permanentnie od kilku lat, jestem w takim stanie, że mogę się cały czas uczyć, zmieniać, stawiać sobie nowe wyzwania.

W tej chwili jestem otwarta na wszystko to, co nowe, na nowe możliwości. Ten zdrowy styl życia fascynuje mnie na tyle, że jeżeli jutro będzie słońce, to wybieram się na spacer do ośrodka, z którym chciałabym współpracować. Jeżeli mi się spodoba, to może mi przyjdzie do głowy jakiś pomysł na warsztaty. Miałam taką myśl, żeby zrobić warsztaty, pokazać i popróbować, jak szybko możemy robić koktajle czy przyrządzać proste posiłki. Zdrowe gotowanie kojarzy się często ludziom z długim procesem, a ja sama bardzo mało czasu spędzam w kuchni — w końcu jest jeszcze tyle innych, fascynujących rzeczy do zrobienia! Przy okazji takich warsztatów chcę przekazać troszkę wiedzy, ale przede wszystkim to ma być praktyczne. Gdy ludzie próbują i widzą jak łatwo jest to wdrożyć, chętniej próbują dokonać zmian. Warsztaty zdrowego stylu życia, obejmujące trochę praktyki kulinarnej, trochę niezbędnej wiedzy, co robić plus sposoby na opanowanie stresu i dobre samopoczucie psychiczne. To mi właśnie coraz śmielej krąży po głowie.

Doszłam do tego etapu, że nie chcę już zajmować się bezpośrednio sprzedażą reklamy w mojej firmie. Jeżeli odciążę siebie od sprzedaży i zostanę tylko przy rozwoju, przy opiece nad licencjami i przy tym, co mi wychodzi najlepiej — przekazywaniu innym zdobytego doświadczenia, to będę miała całą masę czasu, żeby na przykład przygotować i poprowadzić warsztaty. I to by było fascynujące! Bo to by było znowu moje, tak jak kiedyś herbaciarnia. Także głowę mam pełną pomysłów i jestem otwarta na to, co przyjdzie.

Zaczęłam rozkwitać wewnętrznie. Pojawiło się to zrozumienie zależności myśli i świata materialnego, odwaga, zaakceptowanie zmienności — wręcz radość z tego, że wszystko się zmienia, że ja nie mam stabilizacji. Ale jak jest ciekawie! Im dalej w las, tym to się bardziej pogłębia.

I spokój się pogłębia, i moja otwartość na rzeczywistość.

Dobrze, że źle się stało

Męski świat w pracy, męski świat w domu, a ona coraz bardziej odkrywa swoją kobiecość.

Ma czterdzieści osiem lat i powtarza, że kilka lat temu dostała nowe życie. Nadal pełne wyzwań i pracy, ale takich, których się nie może doczekać i które podejmie na własnych zasadach.

Jak zawsze w przyrodzie, zanim powstanie coś nowego, musi nastąpić upadek starego porządku rzeczy. Był kryzys rodzinny, gdy w wieku trzech lat młodszy syn zaczął pokazywać oznaki autyzmu. Był kryzys zdrowotny, gdy dostała od lekarzy wyrok śmierci. Był kryzys w związku, gdy mąż postanowił szukać szczęścia u boku innej rodziny, a ją zostawić samą z problemami.

Ale to dzięki temu, jak twierdzi, narodziły się jej siła i determinacja. Dzięki temu odnalazła harmonię. Dzięki temu przeżyła, bo wiedziała, że musi. Za każdym razem, gdy myślałam, że ilość tragedii w jej życiu została wyczerpana, na światło dzienne nieśmiało wyciągane były kolejne elementy tej historii. Tym bardziej niesamowita i inspirująca jest w moich oczach. I tak bardzo się cieszę, że oprócz determinacji i spokoju ducha, emanuje również radością.

Obecnie odnosi kolejne sukcesy zawodowe, planuje promować obecność innych kobiet w IT oraz angażować się w działania na rzecz dorosłych osób niepełnosprawnych. Rozkoszuje się nielicznymi wolnymi wieczorami, gdy może wyskoczyć do kina lub teatru, uzupełnia kolekcję biżuterii i cieszy się własnym towarzystwem. W końcu, po tylu latach, zaczęła się lubić i doceniać. Ja to zrobiłam od razu. Wierzę, że tak samo będzie z Wami.

Historia ta jest dla mnie dowodem na niezłomność kobiecego charakteru. Udowadnia pokłady miłości, dobroci i troski, które w nas drzemią w stosunku do innych. Jednocześnie pokazuje, jak ważne jest to, żebyśmy tyle samo dawały samym sobie. Słowa: „Kochaj bliźniego swego jak siebie samego. Nie bardziej, nie mocniej, nie zamiast — tak samo.” są dla mnie swoistą kwintesencją tego, co chcę promować przy okazji projektu Polka potrafi. Jednocześnie, skłoniła mnie do refleksji: Jak często rezygnujesz z siebie i swoich potrzeb na rzecz kogoś innego? Może, w takich sytuacjach, Twoje zachowanie nie wynika wcale z miłości, a potrzeby akceptacji i chęci przypodobania się? Z drugiej strony, czy nie jest tak, że łatwiej wybaczasz innym, niż sobie? Nawet, jeśli chodzi o dokładnie te same sytuacje i postępowanie? Gdyby to Twoja przyjaciółka miała takie osiągnięcia jak Ty, co byś jej mówiła, za kogo byś ją uważała i jak byś z nią rozmawiała?

A Ty, kochasz samą siebie równie mocno, co swoich bliskich?

Poznajcie Gosię.

Urodziłam się w Białymstoku, wiele lat mieszkałam w bardzo małej miejscowości nieopodal. Jestem w Warszawie już od studiów, ponad dwadzieścia lat. Zajmuję się szeroko rozumianą informatyką i zarządzaniem. Jak to mówili, chyba w „Poszukiwany, poszukiwana”: „Mój mąż jest z zawodu dyrektorem”. Ja mniej więcej też, z zawodu jestem dyrektorem

Fajne takie dyrektorowanie.

Bardzo tę pracę lubię, najbardziej mi się podoba „efekt wow”, który wraz z zespołem wywołuję u odbiorcy. Gdy ktoś przychodzi i mówi: „Wow, to jest dokładnie to, czego potrzebowałem!”. Mam fajny zespół, ponad setkę osób. Oczywiście, jak to w IT, w większości są to mężczyźni i czasami się czuję jak przedszkolanka. Informatycy to rzeczywiście bardzo specyficzny naród. Jak to wszyscy mówią, ja nie jestem złą kobietą — jestem bardzo złą kobietą. I jestem z tego dumna! Śmieję się, oczywiście, bo ja swoich chłopaków bardzo lubię i mam nadzieję, że ze wzajemnością. To jest tak, że nawet jak nie zawsze wiem, czego chcę, a zdarza mi się, to na pewno wiem, czego nie chcę. Jestem wymagająca. Przede wszystkim wymagam od siebie, ale wymagam też od innych… Ale myślę, że sprawiedliwie. Także myślę, że to taka kokieteria.

Dzięki temu, tak naprawdę, jakoś sobie radzę z tym całym towarzystwem. Szczerze powiedziawszy, środowisko IT to jest głównie środowisko męskie i prawda jest taka, że w dalszym ciągu, żeby coś osiągnąć w IT, kobieta musi być kilkukrotnie lepsza niż mężczyzna. Musi być lepsza merytorycznie i mieć ogromną siłę przebicia. Tak na dobrą sprawę, to trochę zahacza też o inne rzeczy. Teraz się zebrałyśmy z kilkoma dziewczynami i zakładamy stowarzyszenie promujące udział kobiet w technologii.

Towarzystwo wzajemnej sympatii, jak nas czasem nazywam. Tworzone jest głównie przez kobiety, które mają jakieś stanowiska kierownicze w działach technologicznych, choć nie tylko. Promujemy to, że działy techniczne nie są działami tylko dla mężczyzn, promujemy różnorodność. Wychodzimy z założenia, że pięknie się różnimy i pięknie uzupełniamy, a technologia potrzebuje kobiet. Jestem jednym z członków założycieli. Wygląda to generalnie fajnie i… no i co, pod tym względem uważam… tak, jestem kobietą sukcesu.

Przez bardzo długi czas byłam developerem, człowiekiem, który się zajmował IT. Dość długo pracowałam wcześniej w międzynarodowej korporacji, przez prawie dziewięć lat. Pewnego dnia doszłam do wniosku, że już jestem tym zmęczona, że czas najwyższy coś zmienić. Nie miałam jeszcze nic konkretnego, ale zdecydowałam, że składam wypowiedzenie, na zasadzie „odpocznę i zobaczę, co dalej”. Za długo sobie nie odpoczęłam, bo dostałam propozycję kolejnej pracy. Miałam ich kilka, ale poszłam do ich siedziby i od razu pomyślałam, że to jest moje miejsce. Pomimo tego, że ani to nie była oferta najciekawsza zawodowo, ani nie były z tego najlepsze pieniądze. Początkowo pracowałam jako szef działu rozwoju, a po dwóch latach dostałam pytanie czy biorę to stanowisko, które mam obecnie, i cztery godziny na decyzję. Z jednej strony to było zaskoczenie, a z drugiej strony fajnie się poczułam — ktoś rzeczywiście zauważył, że jestem dobra w tym, co robię. Natomiast takie pozytywne zaskoczenie? To jest firma bardzo hermetyczna… Fajna, specyficzna — trudno ją w ogóle porównywać z jakąkolwiek inną korporacją. Pomimo tego, że już siedem lat tam pracuję, to ja dalej jestem tam trochę „nowa”. Dla mnie to było niesamowite: człowiek z zewnątrz, kobieta, a dostałam tę propozycję. Byłam na tym samym poziomie, co w tej chwili moi podwładni, sami mężczyźni. Niektórzy jeszcze starsi ode mnie, a już na pewno wszyscy pracują o tam wiele dłużej niż ja. Zbyt długo się nie zastanawiałam.

Natomiast trudne było dla mnie wyjście z roli na tym samym poziomie, miałam stać się ich szefem. Część przyjęła to normalnie, ale wydaje mi się, że są i tacy, którzy do tej pory gdzieś mają w sercu jakąś drzazgę, „Dlaczego ona, a nie ja?”. Ale myślę, że mamy fajne relacje i to jest dla mnie najważniejsze. Mamy do siebie zaufanie. Bez nich nic bym nie osiągnęła, a uważam, że przez tyle lat osiągnęliśmy wspólnie naprawdę mnóstwo. Ludzie naprawdę świetni, zaangażowani, bardzo, bardzo fajni. Wychodzimy niedługo z inicjatywą, której na polskim rynku w zasadzie nie ma, myślimy nieszablonowo. Takie działania motywują ludzi, pozwalają im pokazać ich najlepsze strony, sprawia że czują się docenieni. Także jesteśmy tacy… no mam nadzieję, że fajni.

Gosia fajna jest na pewno. I coraz bardziej dumna z tego, co w życiu ma i osiągnęła — nie tylko zawodowo.

Oj, działo się dużo… Mam niepełnosprawne dziecko. Mój Paweł jest dzieckiem, w sumie to już facetem, z autyzmem, dodatkowo z upośledzeniem umysłowym i nie mówiący. O tyle fajnie się udało, że znalazłam mu opiekę, trafił do super szkoły — w ogóle, to historia strasznie długa i pokręcona… Większość dorosłego życia pracowałam, ale pierwsze objawy autyzmu zaczęły się w momencie, kiedy Paweł miał ze trzy latka. Bardzo szybko się wycofał, nastąpił gwałtowny regres w rozwoju. I w tym momencie miałam do wyboru, albo rzucić pracę kompletnie, albo znaleźć jakiś sposób, żebym mogła i pracować, i zajmować się jego rehabilitacją.

Urodziłam jak miałam dwadzieścia dziewięć lat, czyli miałam trzydzieści dwa lata kiedy okazało się, że Paweł jest chory. Na początku to był rzeczywiście horror. Na szczęście, byłam w stanie dogadać się ze swoim pracodawcą i pracowałam z domu. Z czasem udało znaleźć się dla niego przedszkole, potem bardzo fajną szkołę — prywatną, z bardzo dobrą opieką wyłącznie dla dzieciaków niepełnosprawnych. Wróciłam do pracy w biurze i powoli, małymi krokami i takimiż sukcesami budowałam pozycję zawodową. I jakoś tak razem z ostatnim, największym moim awansem, zbiegła się również decyzja mojego męża o tym, żeby jednak ułożyć sobie życie z kimś innym. Z dnia na dzień, tak na dobrą sprawę. A żeby było jeszcze zabawniej, to było… pięć lat temu, czyli dokładnie po czterdziestce. Następnie, pamiętam jedynie przebłyski i obrazy: stoję, trzymam w ręku skierowanie do szpitala. Okazuje się, że nowotwór. A potem słyszę: „Jesteś silna, poradzisz sobie. Nie będziesz mnie szantażowała, ja też mam prawo do szczęścia”. No więc spakowałam rzeczy pana i powiedziałam „To idź szukać swojego szczęścia”.

Nie było łatwo… W tym momencie byłam w zasadzie zdecydowana, żeby zrezygnować z nowego stanowiska, bo doszłam do wniosku, że po prostu nie pociągnę… Najzwyczajniej w świecie — nie dam rady. Ale na szczęście okazało się, że ta diagnoza nie jest taka straszna, na jaką wyglądała na początku. I w sumie dobrze się stało, tak naprawdę. Teraz mówię „dobrze, że źle się stało”. Miałam wtedy skierowanie na operację do szpitala, ale na nią nie poszłam, bo nie miałam jak — zostałam z Pawłem, którym trzeba się opiekować, on jest kompletnie niesamodzielny. Przecież gdyby coś się stało, to on nawet nie ma do kogo zadzwonić. On nie zostanie sam w domu i sam sobie nie poradzi. Nie poszłam na tę operację i zaczęłam szukać rozwiązania. Diagnoza była taka, że mam przerzuty absolutnie wszędzie, zajętą całą jamę brzuszną.

Zaczynam rozumieć, dlaczego odmówiła przekąsek przygotowanych do chrupania.

Rak żywi się cukrem. Koniec. Między innymi dlatego nie jem słodkiego. Mój organizm sam odrzuca to, co mi szkodzi, nie lubię słodyczy. No tak czy inaczej, potwornie gorączkowałam, po czterdzieści stopni, wywaliło mi wszystkie węzły chłonne. Poszłam do internisty, a internista na mnie patrzy i mówi spokojnie: „Proszę pani, ale pani ma wszystkie klasyczne objawy ziarnicy!” Zdecydowałam się na chemioterapię, ale też tylko w trybie dziennym: w piątek po południu się umawiałam i jechałam na kroplóweczkę, po kroplówce wracałam do domu, a w poniedziałek byłam w pracy. Leżałam na biurku trochę zielona, chłopaki mi niesamowicie pomagali. Mówili: „Słuchaj, masz jakieś spotkanie — nie idź. My pójdziemy, załatwimy…” Także pod tym względem też było ok. I paradoksalnie mówię, że to mi życie uratowało. Powiedziałam sobie: No dobra cholero, to jeszcze zobaczymy kto jest bardziej złośliwy! Pokażę Ci, że ja!

Po drugie, teraz sobie tak myślę, że gdyby nie wydarzyła się sytuacja z mężem, czyli gdybym myślała, że mam się na kim oprzeć, że jest ktoś, kto się zaopiekuje Pawłem, to bym poszła do tego szpitala i już bym z niego nie wyszła. Uważam, że to wszystko siedzi w głowie. Jak się już położę i poczuję, że mogę sobie dać na luz, to się natychmiast potrafię wyłączyć.

A robi to rzadko.

Bardzo rzadko. Natomiast to, że miałam mnóstwo pracy, naprawdę mnóstwo, mnóstwo, mnóstwo najróżniejszych projektów, uratowało mnie. Do tego jeszcze to, co się działo z Pawłem — on był przerażony, bo widział, że coś się dzieje, ale nie do końca rozumiał co. Bywało, że ja nawet nie bardzo byłam w stanie się z łóżka podnieść, żeby mu śniadanie zrobić. I to było tak wzruszające, kiedy mówiłam: „Paweł, ja za chwileczkę wstanę, poczekaj.” A on szedł sam z siebie robił mi herbatę i przynosił. On jest naprawdę mocno upośledzony, niemówiący, a takie rzeczy robił. Było widać, że się boi. Mam jeszcze dorosłego syna, w tym roku kończy dwadzieścia pięć lat, ale też go nie chciałam tym obciążać. Zresztą wyprowadził się już i jest samodzielny. Oczywiście, dbał o mnie, natomiast nie chciałam z tym przesadzać. I dlatego mówię, że — paradoksalnie — to, że zostałam sama, to mi chyba życie uratowało. Teraz czuję, jakbym dostała po czterdziestce zupełnie nowe życie. Myślę, że ani takich sukcesów zawodowych bym nie odniosła, ani całej reszty bym nie zrobiła. Te projekty były dla mnie taką ucieczką od myślenia o tym, co się działo.

Postanowiła zdecydować, że wcale nie jest chora.

Pomimo, że jechałam sobie na kroplówę, to odwoziłam Pawła do szkoły, jechałam do pracy… Choroba była, ale jakby jej nie było. Gdzieś to wyłączyłam sobie i powiedziałam: Tego nie ma. Tego nie ma, ja cały czas mam normalne życie. Cały czas żyję, cały czas coś się dzieje. Pracy naprawdę mnóstwo, nowe wyzwania. Przez cały dzień biegałam i nie miałam czasu się zamartwiać. Ja musiałam być sprawna. Wiedziałam, że nie mogę zemdleć, nie mogę stracić przytomności, bo co Paweł zrobi? Jest sam ze mną, przecież sobie nie poradzi.

Przyjmowanie pomocy, nawet od najbliższych, jest bardzo trudne. Wychodziłam z założenia, że starszy syn jest moim dzieckiem, a nie opiekunem. Wiąże się to też z tym, że tak byłam wychowywana — mnie nie wolno być słabą, jestem ta starsza siostra. Ja byłam dzieckiem, które urodziło się zupełnie nie w czas i nie po drodze, a zaraz potem urodził się mój brat, który jest niewiele młodszy. Trochę byłam pozostawiona sama sobie i nie bardzo mogłam sobie pozwolić na chwile słabości. I gdzieś tam od dziecka miałam zakodowane, że muszę sobie poradzić i jeszcze pomóc innym, w domyśle: bratem się zaopiekować czy inne rzeczy zrobić. Strasznie ciężko jest wyciągnąć sobie takie rzeczy z głowy. Teraz już umiem poprosić o pomoc, coraz łatwiej mi to przychodzi, ale wymagało to ode mnie ogromnego samozaparcia.

Akurat w stosunku do dzieci ja mam takie poczucie, że w jakimś sensie chcę im dać to, czego nie dostałam. Wiem, jak bardzo ważne jest poczucie bezpieczeństwa. Moje jedno dziecko nie żyje — Przemek urodził się praktycznie bez mózgu, z małogłowiem, bez płatów czołowych. Żył pięć lat, był naprawdę jak roślina. Nie widział, sam nie siedział, napady padaczkowe, wieczne szpitale. A potem się okazało, że Paweł, taki ukochany, wyczekany przez Adama brat, ma autyzm. On zawsze mówił: „Dlaczego inni mają brata albo siostrę, a ja jestem sam?”. Chodził i ludziom do wózków zaglądał. Po czym urodził się Paweł, potem moja choroba, odejście ojca… Pomimo tego, że to jest dorosły facet, to dla niego to też było bardzo trudne i ciężkie.

Dużo łatwiej przychodzi jej, mimo wszystko, poproszenie o pomoc kogoś kompletnie obcego.

Nawet się nad tym nigdy nie zastanawiałam. Może chodzi o to, że nie ma takiej więzi emocjonalnej? Myślę, że to też mam pewnie wdrukowane z dzieciństwa, moja mama zawsze mówiła, że rodzinie trzeba pomagać, że ja mam pomagać. Nie było mowy o tym, że mnie też rodzina może pomóc… Ale uczę się dbać o siebie. Doszłam do wniosku, że martwa nikomu nie pomogę. Zresztą kiedyś koleżanka mi powiedziała: „Słuchaj, pamiętaj na całe życie: zasada maseczki tlenowej w samolocie. Najpierw sobie, potem dziecku!”. Ma rację.

Już jest lepiej z zaspokajaniem swoich potrzeb, ale dziesiątki razy łapię się na tym, że jeszcze nie zawsze o sobie myślę. Poza tym gdzieś jeszcze czuję, że to, że nasza rodzina nie przetrwała, jest jakąś tam moją porażką. Ja naprawdę byłam przekonana, że my jesteśmy zespołem, że jesteśmy przyjaciółmi. Paweł jest tak bardzo zżyty z ojcem, że on to przeżył potwornie. Były samookaleczenia, autoagresja, demolowanie przedmiotów z otoczenia. On jest takim „misiem”, taką przytulanką. I pomimo tych wszystkich swoich upośledzeń jest bardzo pogodny i taki… fajny. Natomiast kiedy sobie z emocjami nie radzi, kieruje agresję tylko i wyłącznie na siebie. Nigdy nikomu krzywdy nie zrobi. Pewnie jakby został jakoś zaatakowany, to by nawet nie umiał się obronić. Zrobiłby te swoje oczy takie jak to jego terapeutka mówi, „jak dwie kałuże”. On jest taki właśnie słodziak, pomimo tego, że jest wielki chłop. I on to potwornie przeżył. Zwłaszcza, że tata zabrał swoje rzeczy i nawet mu nie wytłumaczył o co chodzi. Nigdy nie grałam Pawłem i chciałam, żeby miał jak najlepszy kontakt z ojcem. Kiedy jechał do ojca, ten go zabierał, a ja potrafiłam godzinami leżeć na podłodze w łazience i wyć.

Absolutnie nie mam poczucia winy, nie zrozum mnie źle. No może „porażka” nie jest najlepszym słowem, ale nie potrafię znaleźć lepszego. Oczywiście, był taki moment, że czułam się beznadziejnie: stara, głupia, brzydka. Poczucie własnej wartości wylądowało gdzieś na śmietniku. Było tak, że ja chciałam wtedy zniknąć, kompletnie. Myślałam: Ok, to może trafię gdzieś na stronę Fundacji Itaka — „Wyszła z domu i zniknęła”. Miałam zresztą momenty: A chrzanię to wszystko, nie będę o nic walczyć. Poddam się, niech mnie ten rak żre, nie chce mi się nic. Z jednej strony wiedziałam, że na zewnątrz nie mogę niczego pokazać, ale gdzieś tam w środku taki stan trwał z pół roku.

Po tym wszystkim uważam, że to jest krótko, natomiast wtedy była to dla mnie cała wieczność. Gdy teraz usiłuję sobie pewne rzeczy przypomnieć, mam czarne plamy. Pewne rzeczy były dla mnie tak straszne, że je wykasowałam. Ja je sobie po prostu wyłączyłam. I przekonałam się, ile mocy mamy tutaj, w głowie, i co potrafimy zrobić. Jak sobie z tym poradziłam? A to jest ciekawe pytanie. Nie wiem. Tak po prostu, któregoś dnia powiedziałam sobie, że już dosyć.

Zaczęłam czytać, szperać, szukać materiałów w Internecie. Nie byłam w stanie z nikim rozmawiać. Jak coś się dzieje, to ja się chowam, nie jestem w stanie słowa wykrztusić. W tamtym momencie, gdy myślałam, że miałabym z kimś o tym porozmawiać, włączała mi się blokada. Internet mi pomógł, nie udzielałam się na forach, ale czytałam. Zobaczyłam, jak sobie ludzie pomagają, jak sobie radzą. Zaczęłam trafiać na różne strony o pozytywnym myśleniu, wybrałam z tego to, co mi odpowiadało. Czytałam dużo Osho, na przykład.

Postanowiła żyć jeden dzień na raz.

Pomyślałam sobie: Po kolei kobieto! Jest dzisiaj. To co było, to było — czasu nie cofniesz. Musiałam sobie uświadomić, że największą krzywdę robię sobie samej. Mam wpływ tylko na siebie, kompletnie nie mam wpływu na to, co robią inni. I od bardzo długiego czasu moim mottem jest to, że ja nie jestem zupa pomidorowa, żeby mnie wszyscy lubili. To nie jest moje zmartwienie, co ktoś o mnie myśli. Ważne jest, żebym ja o sobie dobrze myślała. To był pierwszy krok, żeby uświadomić sobie, że jestem wartościowym człowiekiem.

Że jestem człowiekiem, nie przedmiotem. Nie rzeczą, której ktoś może używać. Mam myśli i emocje, ale mam też rozum. Powiedziałam sobie: Użyj go kobieto! Wracanie do przeszłości, której i tak nie zmienię, nie ma sensu. To, co zrobię dzisiaj będzie miało wpływ na to, co się stanie jutro, pojutrze i tak dalej. A większość rzeczy zależy ode mnie. Naprawdę, większość rzeczy zależy ode mnie. Mam to, na co się godzę. Ja się taką skorupą obudowałam, że w pewnym momencie miałam wrażenie, jakby ze mnie odpadała takimi kawałami. I tak to wygląda. Także powoli, małymi krokami wracałam myślami w dobre miejsce, czasami ze dwadzieścia razy. Wiadomo, że na to trzeba czasu. Do tej pory jeszcze czasem nie raz zaliczę glebę, ale w takich sytuacjach trzeba się otrzepać i iść dalej.

W tej chwili mogę sobie i wszystkim dookoła powiedzieć następującą rzecz: nie jest tak, że odczuwam stan permanentnego szczęścia, ale często czuję się szczęśliwa. Umiem doceniać najróżniejsze rzeczy i mam bardzo duży dystans do życia. Nie jestem w stanie zrozumieć, że dla kogoś przysłowiowy „złamany paznokieć” to może być tragedia życiowa. Myślę, że to też trochę z tego względu czasami ludzie mówią, że jestem nieludzka. Ale dla mnie to nie są ważne rzeczy i tyle. Jest mi z tym naprawdę dobrze i jest we mnie taki wewnętrzny spokój. Poczucie, że co by się nie działo, to dam radę i będzie dobrze. Natomiast jak byłam młodą dziewczyną?

Wyjechałam z domu bardzo wcześnie, jak miałam czternaście lat i już mieszkałam w internacie w Białymstoku. Musiałam być samodzielna, jeździłam do domu tylko raz w miesiącu. Potem poszłam na studia do Warszawy i tak sobie żyłam z dnia na dzień. Byłam taką dziewczyną ze wsi, która jakoś nie do końca była w stanie sobie wyobrazić myślenie o przyszłości. Na studiach zaszłam w ciążę, urodziło się to pierwsze dziecko, które miało małogłowie. I w tym momencie przerwałam studia na Politechnice, studiowałam elektronikę. Dobrze się zapowiadało wszystko, pisałam już podręcznik dla studentów, miałam w perspektywie stypendium w Stanach — wyszło jak wyszło. Co prawda skończyłam potem inne studia, zrobiłam MBA, więc co się odwlecze, to nie uciecze, ale życie kompletnie zmieniło swoje tory. Patrząc z perspektywy czasu, to byłam taka nijaka, nie do końca wiedziałam czego chcę. Moja mama wiecznie powtarzała, że ja mam być przede wszystkim grzeczna i pomocna. I taka byłam. A teraz mam alergię na słowo „grzeczny”. Jak któregoś pięknego dnia tata Pawła powiedział do mnie: „Bo ja chcę, żeby on był grzeczny”, natychmiast odpowiedziałam: „A ja chcę, żeby był szczęśliwy!”. A poza tym: Co to znaczy „grzeczny”?

Bo ja byłam właśnie grzeczna, nijaka i, w zasadzie, poddawałam się temu, co mi życie przyniesie. Przez bardzo, bardzo długi czas. I takim pierwszym momentem przełomowym, w zasadzie miałam prawie czterdzieści lat, była ta decyzja, że już dość, że w tym miejscu w życiu to już jest koniec. Nastąpiła zmiana pracy i potem to wszystko, co się zadziało w konsekwencji. Pyskata byłam całe życie.

Zresztą przydało się, bo kończyłam technikum elektryczne, więc praktycznie tak samo jak na Politechnice przebywałam z samymi chłopakami. Teraz pracuję w branży informatycznej, więc znowu głównie mężczyźni.

Teraz już zdecydowanie lepiej wie, czego chce.

Jest fajnie, a będzie jeszcze fajniej. Widocznie jestem takim egzemplarzem, który musiał dostać mocno parę razy po głowie żeby zrozumiał, że nie tędy droga. Nic się samo nie dzieje, moim zdaniem. Doszłam do wniosku, że wszystko ma swój czas i swoje miejsce. Widać, naprawdę potrzebowałam przez to przejść, żeby zyskać obecną równowagę, odnieść sukces, obudzić w sobie determinację. Oczywiście nikomu nie życzę, żeby w taki sposób i taką drogą do tego dochodził, ale ja się sobie w tej chwili dużo bardziej pod każdym względem podobam niż kiedykolwiek wcześniej. W życiu nie chciałabym mieć z powrotem tych dwudziestu paru lat. Może niefajnie tak mówić, ale chyba bym nie polubiła siebie z przeszłości. Matko, jaka ja byłam zakompleksiona. Nie nosiłam żadnej biżuterii, a w tej chwili jestem jak sroka. Nie znoszę mieć czegoś na palcach natomiast mam tyle naszyjników, że głowa mała. Nawet jak mam na sobie jakiś ciuch biznesowy, to muszę sobie walnąć jakiś pomarańczowy walący po oczach wisior. Koleżanka, która dość długo była na urlopie macierzyńskim i wychowawczym, zobaczyła mnie po dwóch latach przerwy i wykrzyknęła: „Matko, jak Ty się zmieniłaś! Niesamowicie, Ty jesteś zupełnie kimś innym. Jesteś kobieca!”. Teraz siebie lubię.

Kiedy dziś o sobie mówi, z Gosi przebija duma.

Ja to późno zauważyłam. Zdrowy egoizm jest podstawą i uważam, że nie jest niczym złym. I nie na darmo mówię: Kochaj bliźniego swego jak siebie samego. Nie bardziej, nie mocniej, nie zamiast — tak samo. Siebie trzeba kochać przede wszystkim. A po drugie, jeżeli ja się ze sobą dobrze czuję, to mam nadzieję, że ludzie też się ze mną dobrze czują. A jeśli chodzę przygarbiona, zgaszona, chcę się gdzieś schować i najlepiej, żeby w ogóle mnie nie było widać, to jak mogę oczekiwać, że ktoś będzie miał o mnie dobre zdanie? Jeżeli ja sama go o sobie nie mam, nic z tego. Naprawdę bardzo, bardzo się zmieniłam. Uważam, że to fajne!

Teraz mam dużo planów związanych między innymi z działalnością fundacji, która prowadzi szkołę Pawła. Chcę brać udział w przedsięwzięciach, które skierowane są do takich dzieciaków jak Paweł, w sumie już dorosłych ludzi. Mam nadzieję, że uda się pozyskać sponsorów i fundatorów, żeby zbudować ośrodek, w którym ci dorośli ludzie i ich rodzice będą mogli trochę odsapnąć. Być może docelowo to będzie ich dom, w którym będą mogli mieszkać z opiekunami. No bo nikt z nas nie jest wieczny, mnie kiedyś zabraknie. Oczywiście, Adam deklaruje swoją pomoc i wiem, że on się Pawłem będzie opiekował, ale, na Boga, on też będzie miał swoją rodzinę. To jest dla mnie teraz najważniejsze — mieć poczucie, że zapewniam mu bezpieczną, jak najbardziej szczęśliwą przyszłość. Mam też mnóstwo planów zawodowych. Fajnych inicjatyw, żeby świat wyszedł z takiego postrzegania wszystkich ludzi IT jako tych, których trzeba trzymać w piwnicy, bo są tak nawiedzeni. Jest to specyficzny naród, ale wiesz… mam takich, których wypuszczam do ludzi i takich, których trzymam w piwnicy! Nie, naprawdę jest fajnie i mam to szczęście, że mój zespół jest bardzo kreatywny, szukający różnych rzeczy.

A ja jako kobieta?

Pewne funkcjonalności na razie sobie, siłą rzeczy wyłączyłam… Nie mówię, że nigdy, ale w tym momencie i teraz nie jestem gotowa, żeby z kimś być. Zresztą nie spotkałam też nikogo, na widok kogo serce by mi jakoś głośniej zabiło. Sama ze sobą, jak najbardziej, czuję się dobrze. Zrobiłam się strasznie egoistyczna i wygodna, ale tak dla siebie to ja jednak mam bardzo mało wieczorów. Mogę się czasem spotkać wieczorem, bo na przykład Paweł jest z tatą. Mam kłopot, żeby mu zapewnić opiekę, więc takie rzecz jak kino, teatr, koncerty, które uwielbiam, to dla mnie dobra luksusowe. Pawła samego w domu nie zostawię. Ale za to szukam aktywności, którymi mogę się zająć w domu lub z nim.

Uwielbiam malować, co robimy razem. Paweł uwielbia też muzykę, mają w szkole mnóstwo różnych rzeczy. On robi cudowne rzeczy z gliny, jest niesamowity pod tym względem. Niesamowite, że wszelkie terapie ludzi z problemami emocjonalnymi mają związek ze sztuką. Też mam swoją listę muzyki pierwszej pomocy, którą sobie puszczam.

Obcowanie ze zwierzętami i natura, muzyka i taniec, malowanie — nasza droga na skróty do szczęścia!

Kiedyś byłam właśnie taka, że strasznie lubiłam mieć wszystko poukładane i zaplanowane. Teraz już nie. Nie wiem, co życie przyniesie. Co mi przyjdzie do głowy, to zrobię. Jestem dużo bardziej spontaniczna. Ja się w tej chwili cieszę tą swoją wolnością i tym, że nie muszę z nikim nic konsultować. Mam ochotę, to tylko pytam Pawła: „Jedziemy nad morze?” i ruszamy. Bo on uwielbia morze, uwielbia wodę. Podobnie jak konie i hipoterapię. Ja się wychowywałam na wsi, więc kiedyś jeździłam na oklep. On jakby się w siodle urodził, mimo że potwornie się bał, jak pierwszy raz wsiadał na konia. W tej chwili jeździmy co tydzień. Ja najczęściej zostawiam go już teraz z terapeutką na padoku, a ponieważ dookoła jest las, sama sobie robię przebieżkę. W tygodniu mam mało okazji się poruszać, a nie chcę zardzewieć.

Także tak. Jestem nienormalna i dobrze mi z tym. Zresztą nie ma normalnych, są tylko jeszcze nie zdiagnozowani…

Dzieją się cuda!

Pierwszy raz spotkałyśmy się na warsztacie dla kobiet, w którym brałam udział. Rozmawiałam z kimś w korytarzu, gdy podeszła do mnie jedna z organizatorek mówiąc, że ktoś mnie szuka. Nagle, moim oczom ukazały się sympatycznie wyglądające kobiety, które podeszły do mnie, a jedna z nich od razu wypaliła: „Bo my tutaj przyjechałyśmy specjalnie po to, żeby ciebie poznać!”.

Poznały, kupiły książki, które akurat miałam w torebce, a później przyszły na kilka organizowanych przeze mnie spotkań autorskich. I nagle, na początku listopada, zadzwoniły do mnie z pytaniem, czy zgodzę się udzielić im prawa do nazwy „Polka potrafi”, bo właśnie zamierzają założyć w swojej miejscowości stowarzyszenie dla kobiet. Twierdząc, że moja książka i późniejsze wystąpienia niesamowicie je zainspirowały i zapoczątkowały nowy okres w ich życiu, nie wyobrażały sobie innej nazwy. Od razu odpowiedziałam, że nie mam monopolu ani na hasło, ani na bycie Polką, która potrafi — tak powstało Stowarzyszenie Polka potrafi.pl.

„Magda, tyle rzeczy się zadziało w naszym życiu po tym, jak się ostatnio widziałyśmy!” — zaczyna jedna z nich na wstępie. A widziałyśmy się pod koniec 2013 roku, gdy w ramach inauguracji swojej działalności dziewczyny zorganizowały mi cudowne spotkanie autorskie w podwarszawskim Piasecznie. Nie mogę nie zauważyć zmian, które zaszły w nich samych: nowy styl ubierania się, modniejsze fryzury, większy luz w byciu, ale i większe zabieganie. Stowarzyszenie rozwija się niezwykle prężnie. Jedna ma czterdzieści trzy lata, druga czterdzieści pięć i w końcu są w swoim żywiole, gdy co chwilę organizują nowe warsztaty i poznają kolejne niesamowite kobiety.

Zanim przeprowadziłyśmy tę rozmowę widziałyśmy się wielokrotnie, ale nigdy nie miałam okazji wysłuchać ich historii z takimi detalami. Początkowo nie wiedziałam, czy dobrze nam wyjdzie wywiad dzielony, ale w miarę jak ich słuchałam byłam coraz bardziej szczęśliwa, że się na niego zdecydowałam. Zawsze szukamy sobie wymówek: tego nie zrobiłam, bo rodzice byli tacy; tego nie osiągnę, bo mój partner jest taki; to jest nie dla mnie, bo wiek nie ten; i tak dalej, i tak dalej. A one udowadniają, że niezależnie od tego, jaką mamy historię, zadajemy sobie w życiu te same pytania i mamy takie same możliwości, by działać. Najlepiej wspólnie.

Rodzice byli zbyt wymagający czy nie było ich wcale? Wychowywałaś się w zamożnej rodzinie czy sama musiałaś się utrzymywać jako nastolatka? Skończyłaś prestiżowe szkoły czy w ogóle nie studiowałaś? Całe życie pracowałaś czy głównie zajmowałaś się domem? Bez różnicy — to właśnie teraz tworzysz swoją przyszłość.

A Ty, jakiej historii się pozbędziesz, a jaką zaczniesz tworzyć?

Poznajcie Kasię i Karinę.

Kasia: Ja mam to ogromne szczęście, że mam męża, który pozwala mi się realizować niezależnie od tego, jaką drogą chcę pójść. Pochodzę z rozbitej, niezamożnej rodziny. Moi rodzice rozwiedli się kiedy miałam kilka miesięcy, tata zmarł kiedy miałam siedemnaście lat. Na szczęście miałam fantastycznych i wspierających dziadków. I drugiego ojczyma, a potem trzeciego.

Kiedy zdawałam maturę, mieszkałam sama i utrzymywałam się z renty po tacie oraz okazjonalnie pilnując dzieci. Moje dzieciństwo to nie był fajny czas. Teraz już wiem, że nabyte w tym wieku przekonania, o ile ich sobie ich nie uświadomimy i nad nimi nie popracujemy, ciągną się za nami całe życie. Rodzice dają korzenie, aby później mogły urosnąć ci skrzydła. U mnie nie było korzeni, więc i skrzydeł brakowało.

W wieku dwudziestu pięciu lat byłam pełna sprzeczności. Z jednej strony chciałam mieć prawdziwą, tradycyjną rodzinę, a z drugiej bardzo dbałam o swoją niezależność. Zresztą takie wartości, mam wrażenie, przekazałam też mojej córce. Wchodziłam na rynek pracy na przełomie lat dziewięćdziesiątych, to był czas transformacji i szybkich karier. I tutaj wyłoniła się ta sprzeczność: bardzo chciałam nie dać się wtłoczyć w schemat: mąż, dom, dzieci (pewnie myślałam o jednym dziecku, a nie o trójce), a równocześnie marzyłam o ciepłym domu z olbrzymią choinką i pachnącymi świętami. Chciałam być niezależna i samowystarczalna, ale mieć kogoś, kto będzie się mną opiekował. To był czas, kiedy wierzyłam, że mogę zawojować świat, czerpałam z życia tyle, ile potrafiłam. Byłam świadoma własnej wolności i tego, że tylko ja mam prawo decydowania o własnym życiu. Z perspektywy czasu uważam jednak, że byłam wtedy niezłym tchórzem. Żałuję, że nie miałam odwagi i chyba nadal nie mam, żeby spakować plecak i robić to, co chcę. Nie umiem pojechać w nieznane i nie wiedzieć gdzie będę nocować. Z jednej strony jestem spontaniczna, z drugiej słowo „bezpieczeństwo” determinowało całe moje życie.

Za mąż wyszłam mając dwadzieścia pięć lat i dość szybko okazało się, że po przeprowadzce do domu teściów pod Piasecznem, dojazd na warszawską Wolę zajmuje mi prawie trzy godziny. Kiedy bank, w którym pracowałam został przejęty przez inny, skorzystałam z opcji dobrowolnych odejść. Wtedy zdecydowaliśmy z mężem, że przez jakiś czas nie będę pracować i poszukam czegoś bliżej domu, ale bez presji. Ten oddech był mi potrzebny, abym ogarnęła się psychicznie. Czas kiedy mieszkałam sama nauczył mnie dyscypliny finansowej i odpowiedzialności za siebie. Bywało, że mogłam sobie ledwie podpaski kupić, ale zawsze miałam odłożone pieniądze na jedzenie, prąd i tak zwaną czarną godzinę. Ten lęk, czy może zapobiegawczość, objawiał się także tym, że jeszcze dużo później miałam w domu zapasy dziesięciu kilogramów mąki i cukru. No dobra, nadal mam…

Ten czas niepewności wydłużał się i wydłużał, aż pojawiły się dzieci. Kiedy je rodziłam, miałam odpowiednio trzydzieści dwa, trzydzieści cztery i trzydzieści dziewięć lat. Kryzys zawodowy i finansowy pojawił się 2000 roku i były momenty, w których myśleliśmy o emigracji do Australii. Wiedziałam, że możliwości zatrudnienia się są coraz mniejsze, do tego nie chciałam już pracować na etacie. Wymyśliłam więc agencję opiekunek. Miałam dwoje małych dzieci i często brałam dwulatkę na spotkania. Dzięki temu sprawdzałam reakcję pań szukających pracy na, że tak to ujmę, żywym organizmie mojego dziecka.

Popełniłam jednak błąd, bo nie zorientowałam się, jak ważne jest zachowanie równowagi pomiędzy życiem zawodowym a rodziną. W efekcie końcowym niania była z moimi dzieciakami dziesięć godzin na dobę, a ja rekrutowałam nianie dla innych ludzi. W pewnym momencie mój roczny syn po przewróceniu się wołał po kolei o babcie, tatę i nianię. Mnie na tej liście nawet nie było. Przestraszyłam się. Decyzję o zmianie priorytetów podjęłam w ciągu tygodnia. Wróciłam do domu i stałam się mamą na dwieście procent. To był mój czas i moja najważniejsza rola — rola Matki Polki. Nawet o tym mówiłam z dużą dumą. Pamiętam jakieś spotkanie, gdzie dziewczyny robiące kariery patrzyły na mnie z dużym niedowierzaniem, że nie mam ambicji, że zamknęłam się w domu. Ale po skończonym warsztacie kilka z nich do mnie podeszło i powiedziało, że mi zazdroszczą. Miałam ugruntowane przekonanie, że mam dobrego męża, który jest dla mnie partnerem, że mnie wspiera w każdym aspekcie mojego życia. Byłam spełniona, szczęśliwa, spokojna i bezpieczna. Już nie chciałam robić kariery. Naprawdę wierzyłam, że jestem szczęściarą, bo mam fajne życie.

Byłam w domu do czasu, kiedy dzieciaki poszły do szkoły. Wówczas pomysł realizacji zawodowej znów się pojawił i najprościej było reaktywować firmę. Wkrótce okazało się, że jestem w ciąży z trzecim dzieckiem. Tym razem odwróciłam podstawy biznesu. Ja byłam w domu, a do pracy zatrudniłam konsultantkę. I to się całkiem fajnie sprawdzało. Niestety, w 2012 roku pojawił się kryzys i byłam zmuszona do zawieszenia działalności. W ubiegłym roku moja najmłodsza córka poszła do przedszkola, a mnie dopadł syndrom wieku średniego: różowe buty i różowa torebka w szafie, a w głowie czas podsumowań.

W pewnym momencie było tak: trójka dzieci, szkoła, lekcje, zajęcia dodatkowe i jeszcze marudząca dwulatka uczepiona spódnicy. Jak bardzo byśmy nie zaprzeczały, potrzebujemy czasu na regenerację, zarówno fizyczną, jak i psychiczną.

Wpadłam w depresję, teraz już to umiem tak nazwać. Kompletnie nie wiedziałam, co się dzieje. Byłam zmęczona, nie wiedziałam, czego chcę. I traf chciał, że poszłam na spotkanie Klubu Przedsiębiorczych Mam (KPM), który zresztą sama będę teraz prowadziła. Na spotkaniu usłyszałam pytanie „Czego ty chcesz?” i ja nie wiedziałam. Naprawdę nie wiedziałam. Zaraz potem padło „A czy ty jesteś szczęśliwa?” i to mnie uruchomiło. Przez miesiąc międliłam wszystko w głowie. No bo przecież, generalnie, powinnam być szczęśliwa: mam zdrowe dzieci, świetnego męża, mam na chleb. Czego ty kobieto chcesz od życia? A ja nie wiedziałam. I w tamtym momencie zaczął się proces, w którym zrozumiałam, że czegoś potrzebuję i że za czymś gonię, tylko nie wiem za czym. Wtedy właśnie spotkałyśmy się z Kariną

Karina: Mogę powiedzieć, że jestem przeciwieństwem Kasi. Jestem dzieckiem urodzonym późno, dzieckiem rodziców, którzy mieli już ustabilizowaną pozycję zawodową. Byli niezależni i tworzyli bardzo partnerski jak na ówczesne czasy związek. Mnie nigdy niczego nie brakowało, spędziłam wspaniałe dzieciństwo w Grecji. Wyjechaliśmy kiedy miałam dziewięć miesięcy i spędziliśmy tam cztery lata. Wtedy w szarej Polsce o czymś takim można było tylko pomarzyć… Było super.

Miałam wspaniałą mamę, ciepłą i kochającą, miałyśmy ze sobą świetny kontakt. Tata był dosyć zdystansowanym, ale bardzo dobrym i mądrym człowiekiem. Byłam wychowywana w stosunkowo konserwatywny i zachowawczy sposób. Byłam więc trymowana, miałam być cały czas jak przy linijce, rozwijając się zgodnie z wzorcem. Jeszcze do końca z tego nie wyrosłam… Wychowywałam się w towarzystwie dorosłych, dojrzałych ludzi, gdzie nie było miejsca na brak kontroli lub na jakieś niekonwencjonalne zachowania. Były za to duże oczekiwania.

Pierwszym tragicznym momentem w moim życiu była śmierć mojej matki. Chorowała półtora roku, ja miałam wtedy szesnaście lat. Zmarła kiedy miałam siedemnaście i to był moment, w którym zamknęła się brama do spokojnego i stabilnego życia. Zostałam z ojcem, który nie potrafił się w tej sytuacji odnaleźć. Był sam z dorastającą córką, przeżywszy wcześniej ciężką chorobę i śmierć żony, która była dla niego ostoją. To ona mu wszystko ułożyła w życiu i pilnowała domowego ogniska. Teraz sytuacja go przerosła. Dodatkowo to były ciężkie lata osiemdziesiąte, więc w ogóle był to nieciekawy okres w Polsce. W rok po śmierci mamy wyjechaliśmy z ojcem na dwa lata do Afryki, do Maroka. To był dla mnie bardzo trudny okres. Bolesny tym bardziej, że matka jest w tym wieku bardzo potrzebna, a my miałyśmy tak dobre relacje. Kiedy nagle znika tak ciepła i kochana osoba, świat ci się wali całkowicie.

Nagle musiałam sprzątać, gotować i prowadzić gospodarstwo. Być dla ojca partnerem i osobą, która ogarnia tematy domowe. Na dodatek, trafiłam do obcej szkoły, w której panowała zupełnie inna kultura. Mój ojciec wysupłał pieniądze, żeby posłać mnie do szkoły francuskiej, żebym mogła uczyć się języka. Przez rok oszczędzaliśmy, jedliśmy najtańsze serki topione, żeby jakoś starczyło na życie. To było wspaniałe z jego strony i do dzisiaj jestem mu za to wdzięczna. Niemniej jednak było to trudne doświadczenie. Obcy świat, obcy ludzie. Język, który trochę już rozumiałam, bo uczyłam się go kilka lat w Polsce, ale to nie to samo, co język mówiony. W szkole przedmioty wszystkie po francusku. Poza tym, jako blondynka czułam się źle, bo zwracałam na siebie uwagę. Ciągle słyszałam cmokania i zaczepki ze strony Marokańczyków.

W następnym roku zaczęłam studia i żeby było zabawniej, zaczęłam studiować anglistykę na Uniwersytecie w Rabacie, jako jedyna „biała”. Byłam tam jak kosmitka. Po dwóch latach wróciłam, nie zaliczając pierwszego roku studiów, przegapiłam termin jakiegoś egzaminu poprawkowego. Dla mojego taty to była życiowa porażka, dramat, jakby świat się zawalił. Czułam, że strasznie go zawiodłam, poczucie winy było ogromne. Tata zamiast mnie wspierać, zachowywał się tak, żebym poczuła się odpowiedzialna za tę porażkę.

Wynikało to też z jego podejścia do życia. Dzisiaj, kiedy patrzę na to jako matka dwóch córek, myślę sobie, że gdyby moja córka zawaliła rok na studiach, to starałbym się wspólnie z nią znaleźć jakieś rozwiązanie. Przeanalizowałbym sytuację, poszukała możliwości na zmianę lub poprawę sytuacji, zamiast rozpaczać. Rok poszedł na marne? Szkoda, ale to już jest nieważne, musimy poszukać rozwiązania. Sprawdźmy jakie rozwiązanie jest lepsze, jakie gorsze — działajmy. Tamto pokolenie miało zupełnie inne podejście. Wtedy było to dla mnie strasznie trudne doświadczenie. Porażka, która nie mieściła się w mojej wyobraźni. Tak więc wróciłam do Polski, zaczęłam szkołę policealną, bo nie dostałam się na studia — było mało prawdopodobne, że zdam egzaminy bez przygotowania.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.