Wow, udało się! To już dziś!
Kilka miesięcy intensywnej pracy. Kilkanaście niezwykłych i inspirujących historii. Kilkadziesiąt godzin wywiadów i materiałów. Niezliczone emocje: ekscytacja, stres, radość, strach, uniesienie, obawy, duma, zwątpienie, szczęście… Ale przede wszystkim, pokonywanie własnych ograniczeń, pełna mobilizacja sił i niezachwiana wiara w to, że się uda.
Wszystko po to, by w Twoje ręce trafiła książka „Polka potrafi. Zostań bohaterką własnego życia!” — projekt, który nosiłam w sercu przez ponad dwa lata, zanim w końcu zrozumiałam, że nie mogę dłużej czekać. Że kobiety w całym kraju muszą poznawać podobne historie, a następnie zacząć odkrywać te, które siedzą w nich samych. Że każda z nas może wykorzystywać narzędzia, które części pomagają wznosić się na wyżyny i dokonywać rzeczy, o których reszta tylko marzy. A wcale tak być nie musi — na szczycie starczy miejsca dla każdego, kto podejmie wyzwanie i zacznie wspinaczkę.
Ja swoją zaczęłam kilka lat temu i choć niektóre odcinki drogi bywały bardziej uciążliwe, niż bym tego chciała, a przystanki dłuższe, niż lubię przyznawać — nie zamieniłabym tej podróży na żadną inną. Po trzech latach skakania z kontynentu na kontynent i przemierzaniu jednego kraju za drugim, rozpoczął się kolejny etap mojego życia. Czuję, że będzie on najbardziej satysfakcjonującym z dotychczasowych — nic nie daje mi takiej radości, jak dzielenie się z Wami opowieściami, które zainspirują tysiące kobiet do tego, żeby wziąć sprawy we własne ręce.
Kim są nasze Polki, które potrafią? Z zawodu: studentkami, artystkami, biznesmenkami, dziennikarkami i pracownikami naukowymi. Z natury: ambitnymi, aktywnymi, serdecznymi i kreatywnymi duszami, które cały czas szukają nowych smaków w życiu i odkrywają kolejne odcienie z palety jego kolorów. Następnie wybierają te, które im najlepiej pasują i własnoręcznie malują obraz, którego są bohaterkami. W dniu premiery książki obchodzę 26. urodziny i fakt, że ją w tej chwili czytasz, jest dla mnie najpiękniejszym z możliwych prezentów. Wierzę szczerze, że przedstawione tu opowieści pomogą Ci uwierzyć w to, że możesz być kim chcesz i gdzie chcesz, mieć czas dla tych, których kochasz i robić to, na czym Ci zależy. Mnie pomogły i odmieniły moje życie.
Magda Bębenek
25 lipca 2013 roku
Podziękowania
Popkultura często wmawia nam, że kobiety są zazdrosne, zawistne i ciągle tylko przeciwko sobie knują. No i oczywiście, jest jeszcze moje „ulubione” stwierdzenie, że w życiu nie ma nic za darmo.
Jeśli dałaś się na to kiedyś nabrać, chciałabym Ci powiedzieć, żebyś się nie martwiła. Jest jeden bardzo prosty sposób weryfikacji powyższych: przysłowiowe rzucenie się z motyką na słońce i wymyślenie sobie projektu, którego nie byłabyś w stanie zrealizować sama. Niech to będzie, na przykład, napisanie, wydanie, wypromowanie i sprzedanie książki w cztery miesiące.
Nagle okaże się, że jest rzesza kobiet, które z własnej nieprzymuszonej woli, bez obietnicy żadnych namacalnych korzyści, własnymi środkami i w swoim wolnym czasie będą robić wszystko, co w ich mocy, żeby pomóc Ci w realizacji marzenia. Dlatego zanim oddam Cię w ręce bohaterek, chciałam podziękować kilku osobom, bez których ta książka nie mogłaby być zrealizowana w formie, którą obecnie przybrała:
„Moim” Polkom, za to, kim są i co robią — jesteście moim nieustającym źródłem inspiracji;
Kasi i Ani, za szybką i sprawną korektę oraz za pierwsze pozytywne komentarze dotyczące treści wywiadów;
Natalii, za pomoc w ujarzmieniu wizualnej części książki;
Izie, za kawę we Flamingu i cały wysiłek, który włożyła w pomoc projektowi;
Weronice, za tydzień totalnego szczęścia, kiedy myślałam, że książkę napiszemy razem;
I wszystkim pozostałym kobietom, które dopingowały, motywowały i pomagały mi w tym procesie. Jesteście niezastąpione!
Specjalne podziękowania dla Pani Magdy Herman i firmy Pat&Rub za wsparcie udzielone projektowi.
Na koniec, moim rodzicom, którzy bez słowa krytyki uwierzyli we mnie i w moje marzenia. Kocham Was.
Teraz nie pozostaje mi nic innego, tylko życzyć Ci przyjemnej lektury!
Skąd wiem, że Polka potrafi?
„Kiedy pisana jest historia Twojego życia, nie pozwól by to ktoś inny trzymał długopis.”
H. Davidson
Od kiedy ogłosiłam, że piszę książkę „Polka potrafi. Zostań bohaterką własnego życia!”, opartą na prawdziwych historiach „niezwyczajnych” zwyczajnych kobiet, od razu pytano mnie o to, jak wybierałam dziewczyny, które w niej przedstawię. Możliwe, że sama zadajesz sobie podobne pytanie, dlatego pokrótce na nie odpowiem.
Mam to szczęście, że od kilku lat poznaję super dziewczyny. Ich historie niesamowicie mnie inspirują i motywują do tego, żeby działać w zgodzie z moimi planami i marzeniami. Ich przejścia i doświadczenia były dla mnie zawsze dowodem na to, że większość wymówek, którymi się same raczymy lub ograniczeń, które starają się nam imputować inni, nie mają racji bytu, jeśli postanowimy inaczej. Niezależnie od tego, że dziewczyny wywodziły się z biednych rodzin; że nie znały języka wyjeżdżając na studia za granicę; że rzucały stałą pracę, żeby oddać się swojej pasji; że są młode i niedoświadczone — wszystkie osiągały swoje cele. Patrząc na nie widziałam czarno na białym, że jeśli się aktywnie działa i ma właściwe nastawienie, można osiągnąć szczyty, o jakich się nawet początkowo nie marzyło.
Było więc naturalne, że kiedy zdecydowałam się na napisanie i wydanie książki, jej bohaterkami zostały kobiety, które mi samej pomogły uwierzyć w wykonalność tego, do czego namawiam Was w tytule. Zaczęłam przeprowadzać wywiady z moimi przyjaciółkami, znajomymi czy dziewczynami, które poznałam przelotnie, a które wywarły na mnie duże wrażenie. Równocześnie, kiedy dzieliłam się moim pomysłem ze znajomymi, prawie za każdym razem ktoś mi mówił: „O, słuchaj! To ja mam idealną dziewczynę na bohaterkę Twojej książki!” i ku mojemu ogromnemu szczęściu, zazwyczaj mieli rację. Ku mojemu nieszczęściu, nie miałam wystarczającej ilości miejsca, żeby zawrzeć w książce wszystkie relacje. Nie każda pasowała też do kontekstu, w jakim chciałam dziewczyny przedstawić. Niektóre z nowych historii, które usłyszałam spodobały mi się na tyle, że koniec końców się tu znalazły. W ten sposób powstał swoisty miks sylwetek osób, które od lat obserwowałam w czasie rzeczywistym z tymi, które poznałam w trakcie wywiadu na potrzeby projektu.
Pozwól, że zanim oddam Cię w ręce naszych bohaterek, opowiem Ci trochę o sobie i o tym, jak na swoim przykładzie przekonałam się, że Polka potrafi.
Mając 9 czy 10 lat, wypytywałam tatę, czy aby na pewno nie moglibyśmy wyjechać gdzieś za granicę. Wyobrażałam sobie, jak fajnie by było mieszkać w innym kraju, uczyć się w obcym języku i mieć znajomych z całego świata. Ponoć nie dało rady.
Mając 13 czy 14 lat, postanowiłam sobie, że chcę mieć męża obcokrajowca, z którym będę mieszkać w kraju niebędącym ojczyzną żadnego z nas, a najlepiej takim, który nie jest krajem anglojęzycznym, żeby nasze dzieci od małego miały okazję uczyć się czterech języków. Tak, od zawsze miałam zapędy do poliglotyzmu. Czy się spełni, jeszcze nie wiem.
Mając 16, z zapartym tchem czytałam po nocach blogi podróżnicze i relacje z podróży dookoła świata podobne do tych, którymi raczy nas Asia z „Z uczelnią na koniec świata”. Zasypiałam z kolorowymi wizjami egzotycznych lądów i ciekawych ludzi, pojawiała się we mnie coraz większa niecierpliwość i potrzeba wyjazdu. Niedługo potem zaczęłam powtarzać, że przy pierwszej nadarzającej się okazji ruszam z plecakiem w świat. Ruszyłam.
Kiedy kończyłam liceum, marzyłam o studiach japonistycznych za granicą, ale nigdy tego planu nie zrealizowałam. Moich rodziców nie było stać na opłacenie wyjazdu i czesnego, a ja nie miałam w sobie na tyle siły i odwagi, żeby wziąć sprawy w swoje ręce jak Aga, w „Zbawiać świat prowadząc biznes”, czy wystarczającego ogarnięcia jak Ania w „Rodzynce samodzielnie marszczonej”. Zaczęłam więc studia na Uniwersytecie Warszawskim, a od początku drugiego roku marzyłam już tylko o tym, żeby je rzucić i wyjechać.
Po dwóch latach wzięłam urlop dziekański i przeprowadziłam się do Belgii, gdzie chwilowo przebywali moi rodzice. Miałam pomysł, żeby przenieść się tam na studia, ale kiedy na wydziale w Warszawie powiedziano mi „Nie”, ja przyjęłam je za odpowiedź ostateczną. Nie cisnęłam tematu dalej, jak zrobiłaby to zapewne Ola z „Im więcej kłód pod nogami, tym więcej frajdy.” Mimo wszystko, spędziłam cudny rok, który upłynął mi pod znakiem nauki języka francuskiego, hiszpańskiego i tańca — mojej ogromnej niespełnionej pasji.
Tańczyć chciałam zawsze, ale w wieku 22 lat powtarzałam sobie, że jestem za stara (sic!), żeby się tym zająć na poważnie. Mimo że otoczenie mówiło mi, że jestem w tym świetna, że mam talent i że niesamowicie czuję muzykę, ja mówiłam sobie: Co z ciebie za tancerka, skoro w ogóle nie masz opanowanej techniki? Nie doszło do takiego przełomu, jak u Kasi, w „Białej dziewczynce z północy”, i nie podążyłam za tym, co mi grało w sercu. Przez kilka lat marzył mi się wyjazd na kilkumiesięczny program taneczny do Nowego Jorku, ale, mimo że oszczędzając przez wiele lat odłożyłam wystarczającą ilość gotówki i że miałam czas, żeby wyjechać — zebranie się w sobie i pokonanie strachu przed porażką zajęło mi pięć lat. Porażką bo zabraknie mi pieniędzy, bo będę wynajmować mały pokoik z karaluchami i pluskwami, bo okaże się, że na tle tancerzy ze Stanów nie będę uznawana nawet za przeciętną.
Ciekawostka? Kiedy w końcu postanowiłam polecieć, zaledwie w dziesięć dni miałam załatwiony darmowy nocleg na sześć tygodni i podpisany kontrakt na zlecenie opłacające mi cały wyjazd. Kiedy pierwszy raz weszłam do recepcji Broadway Dance Studio przeszły mnie takie ciarki, że niemalże popłakałam się ze szczęścia. Jasne, chodziłam na zajęcia dla początkujących, a poziom tancerzy z grup bardziej zaawansowanych powalał mnie na kolana, ale to nie miało najmniejszego znaczenia. Dlatego, tym bardziej uwielbiam Jujkę, z „Pasja, zajawka i tańczymy do upadłego”, za jej podejście do uczniów i do tego, co zrobić, gdy w Twojej głowie zaczynają się pojawiać myśli w stylu „Nie uda mi się”.
Ale kontynuując historię Belgii i uczelni — nie chciałam wracać do Polski, ale nie miałam odwagi rzucić studiów. Byłam nieszczęśliwa. Nikt nie rozumiał, o co mi chodzi — przecież studiowałam na wymarzonym kierunku, miałam fajnych wykładowców, lubiłam ludzi z mojej grupy. Niby wszystko było świetnie, tylko… No właśnie, tylko jedynym, na czym mogłam się skupić, było planowanie pierwszego dużego wyjazdu. Byłam przekonana, że natychmiast po skończeniu uczelni wyjadę, ale zgodziłam się z logiką stwierdzenia „Dwa lata masz już za sobą, szkoda by to było zmarnować” i przeprowadziwszy się znowu do Warszawy, uzyskałam dyplom licencjata. Który, nomen omen, nie był mi od wtedy nigdy potrzebny.
Większość znajomych z mojej grupy na roku powtarzała, że nie ma zamiaru iść na studia magisterskie, jednak byłam jedną z niewielu, którzy rzeczywiście postanowili nie kontynuować edukacji. Nie jeden raz słyszałam, że marnuję sobie przyszłość. Rodzice z obawą ostrzegali, że popełniam błąd, że nikt mnie nie będzie chciał zatrudnić. Ja jednak już wtedy wypracowałam w sobie taką determinację, że nie było mowy, żeby ktoś odwiódł mnie od wyjazdu. Poza tym, wiedziałam, że nie będę chciała pracować dla kogoś, kto dyplom cenić będzie bardziej od miesięcy spędzonych na samotnych podróżach i organoleptycznym odkrywaniu świata. Podobnie jak Ewelina, w „To gdzie ja mam te buty?”, nie miałam wątpliwości, że to, czego się można nauczyć i w jaki sposób człowiek się rozwija w trakcie wyjazdów jest dużo bardziej wartościowe niż to, czego bym się mogła nauczyć siedząc bez przekonania w uniwersyteckiej ławie. Żadną miarą nie twierdzę, że edukacja formalna nie jest wartościowa, niemniej jednak przy stylu życia, który dla siebie wymyśliłam, nie była kluczowa.
W dniu premiery tej książki, mijają dokładnie trzy lata od momentu wyjazdu w moją pierwszą „prawdziwą” podróż backpackerską, na półtora miesiąca do Indonezji. Nigdy nie zapomnę uczucia, które towarzyszyło mi w trakcie spaceru po plaży w wieczór wylądowania na Bali czy podczas pierwszego śniadania w warungu, lokalnym barze, w którym smażony ryż nasi goreng zapijałam przepysznymi sokami ze świeżo wyciskanych owoców. Wtedy zaczęłam poznawać i świadomie uczyć się stanu pełni szczęścia i satysfakcji z życia, o których mówi Iza w „Wolna i wyzwolona dzięki Zumbie”.
Od tamtej pory poszło już z górki: konkurs taneczny na Bali, praca w butiku podróżniczym w Indiach, szlifowanie języka hiszpańskiego w Andaluzji, wyjazd stopem i z namiotem wokół Islandii, uczenie Zumby w Warszawie, nauka tańca w Nowym Jorku, nagrania reklamy telewizyjnej w Bangkoku, nurkowanie w Malezji… Magicznych momentów i zwariowanych przygód mogłabym wymieniać bez liku. Marzyło mi się, żeby publikować artykuły do polskich gazet, pisać o poznawanych po drodze ludziach i cudownych doświadczeniach, które na nas czekają na świecie i… jako że nic z tym nie robiłam, to marzy mi się nadal. Marzenia nie spełniają się same, trzeba zacząć działać. A ja znowu się bałam — że przecież bardzo ciężko jest się przebić, że nie mam przygotowania dziennikarskiego, że niewystarczająco ciekawie piszę. Kiedy więc przeprowadzałam wywiad z Weroniką, z „Poznać siebie dzięki potomkom Majów” i usłyszałam, jak zaczęła się jej przygoda z dziennikarstwem, zaczęłam się śmiać z własnych obaw i z niedowierzaniem kręcić głową.
Teraz patrzę na sprawy w ten sposób, że te wszystkie chwile zwątpienia były mi do czegoś potrzebne. Doświadczenia, które sobie podarowałam i te, których sobie odmówiłam pomagają mi nieustannie definiować siebie i moją ścieżkę. Z ręką na sercu jestem w stanie powiedzieć, że byłam i jestem coraz szczęśliwsza, choć nie oznacza to, że nie miewam momentów zwątpienia i kryzysu. Jeden z największych z nich, który pojawił się około dwóch lat temu, związany był z tym, że nie miałam pojęcia, na co się w życiu zdecydować. Miałam wiele pasji i nie wiedziałam, na którą postawić. Nie byłam pewna czy i jaką karierę zaczynać. Postanowiłam, że skupię się w takim razie na tym, jakie chcę mieć życie, a nie, co dokładnie mam w tym życiu robić.
Usiadłam w ciszy i zapytałam sama siebie: jakiego życia chcesz? Byłam już wtedy po kilku dłuższych i dalszych podróżach, a moje ciało i umysł przyzwyczajone były do szybkiego tempa zmian i ciągłych zastrzyków adrenaliny. Niemal automatycznie odpowiedziałam sobie: pełnego przygód, niezapomnianych historii i cudownych relacji z innymi. Postanowiłam, że skoro nie wiem jeszcze, na co konkretnie postawić, te trzy główne założenia będą kierować decyzjami, które będę podejmować. Niezależnie od tego, czy proponowano mi prowadzenie zajęć tanecznych w Polsce, udział w seminariach samorozwojowych w USA czy pracę przy produkcji reklam telewizyjnych w Tajlandii, jeśli umożliwiały mi przeżywanie szalonych przygód, budowanie niezapomnianych wspomnień lub nawiązywanie wartościowych znajomości, od razu w to szłam. Dopiero później uświadomiłam sobie, że mój kryzys nie był spowodowany problemem, który tkwił we mnie. Problemem była narzucana nam i niezwykle ograniczająca koncepcja tego, że w życiu zawodowym należy robić tylko jedną rzecz. Niby z jakiej racji? Cieszy mnie więc na przykład to, w ile różnorodnych projektów angażuje się Betty Q, czołowa polska „Showgirl z odciskami”.
Wszystkie przypadkowe prace, których się w moim niezdecydowaniu łapałam i ludzie, których spotykałam po drodze, doprowadzili mnie do tego, co chcę w życiu robić. Pisanie, zamiłowanie do coachingu czy plany łączenia go z tańcem i biznesem przyszły do mnie naturalnie, ale jakby niespodziewanie. Mimo że zawsze były gdzieś na horyzoncie, tak samo jak Julka, która doszła „Przez żołądek do kariery fotografa” nie przypuszczałam, że będę się z nich kiedyś utrzymywać.
Z dużą dozą dumy i satysfakcji patrzę na tych ostatnich kilka lat i podobnie jak wszystkie bohaterki książki, jestem sobie niezmiernie wdzięczna za to, że w którymś momencie przełamałam się i postawiłam na siebie. Powiem Ci w sekrecie, że mimo tego, że okres ten obfitował w wymarzone podróże, nieoczekiwane zwroty akcji i przygody jak z komedii sensacyjnych, dopiero pod koniec maja 2013 roku dogłębnie uwierzyłam w to, że Polka potrafi. Że ja potrafię.
Uwierzyłam, że jeśli się zaprę, będę uparta i konsekwentna, a przede wszystkim, jeśli będę aktywnie podejmować działania, wcielę moje najskrytsze i najbardziej przerażające marzenia w życie. Teraz, bowiem już wiem, że to właśnie te cele, których się najbardziej boimy pozwolą nam wspiąć się na wyżyny i rozwinąć skrzydła. I powiem Ci, że ostatnie cztery miesiące były czasem nieustannego rozwoju i nauki.
O podobnej książce myślałam już od ponad dwóch lat, ale nie miałam odwagi wziąć się za realizację takiego projektu. Łapać podmiejskie autobusy na rozdrożach północnych Indii, w środku nocy, odwagę miałam. Wydać książkę jako nieznany, początkujący autor i wystawić się na krytykę całego kraju — nie. Na szczęście teraz się już nie boję. Albo inaczej, ten strach mnie już nie powstrzymuje, bo on będzie ze mną zawsze. Bez krytycznych komentarzy się nie obejdzie, poza tym sama wiem, że popełniłam w tym całym procesie błędy!
Jak miałoby być inaczej, skoro rzuciłam się na projekt tej książki nie mając znajomości w branży, żadnego know-how rynku wydawniczego, nie będąc osobą medialną i dając sobie trochę ponad cztery miesiące na napisanie i samodzielne jej wydanie? Do tego nie mając zaplecza finansowego, a wręcz przeciwnie — kilkadziesiąt tysięcy złotych długu na koncie. Nie miałam pojęcia jak to zrobię, ale wiedziałam, że 22 września książka trafi w ręce pierwszych czytelniczek. I tak się stało.
Zaczęło się od tego, że na fali ogromnego entuzjazmu odpaliłam stronę internetową promującą „Polkę”, mimo że miałam wtedy dokładnie zero stron zebranego czy spisanego materiału. Jednak, kiedy słowo się rzekło, a wieści poszły w świat, nie było już odwrotu. Od samego początku chciałam, żeby ta książka była swego rodzaju punktem zapalnym dla większej akcji społecznej, dzięki której wraz z pomocą moich bohaterek zainspiruję tysiące dziewczyn i kobiet z całego kraju do tego, żeby przestały w siebie wątpić. Żeby śmiało zaczęły kroczyć przez życie i patrzyły na to, czym jest sukces przez pryzmat spełnianych na bieżąco marzeń. Nie przypuszczałam jednak, że proces przeprowadzania i spisywania wywiadów najbardziej zainspiruje… mnie samą.
Podobnie jak nie wiedziałam, że nasze rozmowy będą miały niemalże terapeutyczny wydźwięk dla części bohaterek. Do niektórych z nich dotarłam w dość ciężkich momentach ich życia. Niesamowita energia, która normalnie pcha je do przodu, powoli przygasała pod ciężarem stresu, wątpliwości czy samotności. Żadna z nas nie twierdzi bowiem, że kiedy zaczniesz walczyć o swoje cele i marzenia, nagle pozbędziesz się wszystkich negatywnych emocji, a życie będzie usłane różami. Niezależnie od tego, czy obieramy własną ścieżkę, czy podążamy tą, na którą pokierował nas ktoś inny, pojawiają się ciężkie momenty. Dlatego z ogromną radością obserwowałam, jak z każdym wypowiedzianym zdaniem w dziewczyny wstępuje trochę więcej dumy z tego, co już osiągnęły i co jeszcze przed nimi. W trakcie naszej rozmowy ponownie upewniały się, że są dokładnie tam, gdzie być powinny.
Działało to też w drugą stronę — w momentach paraliżu, kiedy nagle spadały na mnie wszystkie negatywne komentarze otoczenia i wątpliwości, które znajomi wyrażali na temat wykonalności i opłacalności projektu „Polka potrafi”, kiedy ja sama poddawałam w wątpliwość powodzenie całego przedsięwzięcia, jak mantrę powtarzałam sobie — skoro Martyna z Natalią sprzedały tysiąc sztuk pierwszego numeru swojego niszowego magazynu, o którym dowiecie się więcej w „Do sukcesu przez wyboistą Azję”, to nie ma opcji, żeby mnie się nie udało!
Kiedy rozmawiałyśmy, część z dziewczyn, jak Ewelina, była w podróży do egzotycznych miejsc globu, więc ciężko się było z nimi złapać: ograniczony dostęp do Internetu, chaos w głowie, ciągły ruch. Czułam ich niezwykłą ekscytację i radość, ale i lekkie zmęczenie, które jest z podróżami nierozerwalnie związane. Jeszcze inne oswajały swoją ciągle zmieniającą się rzeczywistość: Aga — prowadzenie licznych startupów w Szkocji i naukę cierpliwości; Jujka — wychodzenie na prostą po roku, który był czasem kryzysów fizycznych i psychicznych; Martyna i Natalia — walkę o utrzymanie swojego produktu na rynku. Słyszałam ich mądrość i pewność siebie, która jednak cichym echem odbijała strach i obawy o to, czy wszystko się uda.
Dostrzegałam błysk w oku i niesamowicie ciepły uśmiech, gdy razem przechodziłyśmy przez szczęśliwe momenty ich historii. Chciałam pomóc otrzeć łzy, które pojawiały się na wspomnienie kryzysów i cięższych chwil. Gdy żegnałyśmy się na koniec naszej wspólnej podróży przez ich życie, ściskałyśmy się serdecznie, a ja po wysłuchaniu każdej kolejnej historii sukcesu, bo za taką uważam wszystkie z zebranych tu opowieści, myślałam raz za razem: Musi mi się udać! Wierzę, że z Tobą będzie tak samo, niezależnie od tego, jaki plan masz dla siebie w zanadrzu. Po cichu liczę też, że niektóre z bardzo bliskich mi osób przełamią strach i myślenie o swoim wieku jako o przeszkodzie stojącej na drodze do sukcesu. Dlatego tym bardziej cieszę się, że jest z nami Hania z „Był czas na dzieci, teraz jest czas na mnie.”
Historii tych przedstawiam Ci trzynaście, a wybrałam je spośród ponad dwudziestu pięciu, których wysłuchałam w trakcie zbierania materiałów do książki. Dlaczego trzynaście? Bo na przekór wszelkim przesądom, zawsze uważałam trzynastkę za moją szczęśliwą liczbę. Niechaj się nam więc szczęści.
Najistotniejsze, tak naprawdę, nie jest to, czy zostałaś wspomniana na stronach tej książki, czy nie. Wszystkie jesteśmy bohaterkami naszego życia i każda z nas należy do grona Polek, które potrafią, choć chwilami o tym zapominamy. A dzięki odpowiedniemu nastawieniu do innych ludzi i do tego, czym jest „ryzyko” oraz dzięki kroczeniu w kierunku, który SAME dla siebie wybierzemy, zawsze dojdziemy w miejsca, o których nawet nie śniłyśmy.
Uwierz w to i uwierz w siebie, a później podziel się ze mną Twoją historią sukcesu.
Czekam!
Biała dziewczynka z północy
Poproszona o to, żeby w trzech słowach określić swoje obecne życie, natychmiast odpowiada: ciekawe, piękne, zaskakujące. Po krótkiej chwili zastanowienia dopowiada: „Jeszcze dodałabym ciężkie, mimo wszystko. Wiadomo, że nic fajnego nie przychodzi ot tak, ale to już jest czwarte słowo, więc… tamte trzy były ważniejsze”.
Nie zawsze było ciekawie, pięknie i zaskakująco. Przez znacznie dłuższy okres było ciężko, samotnie i depresyjnie, ale ona, jedynaczka z Warszawy, zdecydowanym tonem mówi, że było warto. Jako córka nauczycielki i inżyniera, od najmłodszych lat uczona była, że najważniejsza jest dobra edukacja; że powinna zostać prawnikiem czy lekarzem. W dzieciństwie najbardziej ciągnęło ją w stronę muzyki, ale ta pozostawała jedynie w sferze marzeń, ponieważ nie wpisywała się w nurt oczekiwań rodziny i otoczenia.
Wybór gimnazjum i liceum jak najbardziej spełniał te oczekiwania — szkoły z wykładowym językiem francuskim, jedne z najlepszych w mieście. Etap ten wspomina dobrze, choć — jak sama mówi, to nie było do końca dla niej. Ciągnęło ją nie do francuskiego, a… do hiszpańskiego. Do końca liceum szukała drogi, która pozwoliłaby jej połączyć to, co kochała z jednoczesnym spełnieniem się w oczach najbliższych. W efekcie, czuła się jedynie coraz bardziej zagubiona.
„Mnie po prostu zawsze ciągnęło i w stronę muzyki, i w stronę hiszpańskiego. Wszystkiego, co hiszpańskie. Nie było to jednak sprecyzowane. Teraz, starsza i mądrzejsza, wiem, że ten brak precyzji brał się z bardzo niskiego poczucia własnej wartości. Myślałam, że tylko super popularne dziewczyny mogą robić w życiu to, czego chcą. Nie ktoś taki jak ja.”
Zdradzę Wam, że dziewczyny, o których mówi, znam i ja, bo tak się składa, że w szkole podstawowej chodziłyśmy do tej samej klasy. Ze zdziwieniem więc słucham jej doświadczeń — w moich oczach była wtedy prymuską. Pochodziła z dobrze sytuowanej rodziny i zawsze osiągała to, czego chciała. Teraz, jest w nich przykładem dzielnej, pozytywnej kobiety i moim źródłem inspiracji.
Jej historia zainspirowała mnie tych kilka lat temu do tego, żeby stworzyć serię wywiadów z osobami, które rzuciły wszystko, żeby poświęcić się spełnianiu marzeń. Była tak naprawdę podwaliną idei towarzyszącej tej książce. Cudownie więc, że była to pierwsza z rozmów, które przeprowadziłam i zupełnym przypadkiem jest pierwszą z historii, którą przeczytacie. Nauczyła mnie, że nie definiuje nas nasza przeszłość, że w każdym momencie możemy dokonać zmian i zawalczyć o nasze szczęście. Przekonała, że człowiek to dużo więcej niż łatki, które się mu przylepia i że jeśli nie zatrzymamy się i nie odbędziemy z kimś szczerej rozmowy, nie mamy prawa go osądzać i szufladkować.
Poznajcie Kasię.
Jak ja siebie widziałam? Ja Ci mogę powiedzieć, jak ja się czułam: czułam się inna, nieprzystosowana do grupy. Zawsze z boku, niezrozumiana. Nie byłam jakoś specjalnie szykanowana, ale to, że byłam prymuską stawiało mnie na przegranej pozycji wśród dzieciaków. Wiadomo, dorośli to uwielbiali, a dzieci są, jakie są… Przede wszystkim czułam, że mam jakieś inne wyobrażenia i oczekiwania wobec świata. Że to, czego pragnęłam, to były jakieś bajkowe rzeczy. Nie takie, które naprawdę mogłyby się spełnić.
Właściwie całe szczenięce lata spędziłam przyjaźniąc się z bohaterami książek i filmów, żyjąc w takim trochę wymyślonym świecie. Chciałam, żeby rzeczywistość była bliższa temu, o czym czytałam czy widziałam u Disneya, niż temu, co było na około mnie. Nie do końca wiedziałam, kim ja właściwie jestem, co ja chcę robić, po co ja jestem. Z jednej strony, zaniżone poczucie własnej wartości i tęsknota za czymś, co wydawało mi się nierealne — przyjaźń, miłość, robienie tego, co sprawia radość. Z drugiej, narzucone oczekiwania i bardzo wysokie wymagania moich rodziców.
W podobnym stanie żyła przez kilka lat. Aż do momentu, gdy pierwszy raz próbowała odebrać sobie życie.
To się łączy z czymś, co mnie spotkało, kiedy byłam jeszcze dzieckiem. Tragedia, z którą nie mogłam sobie w żaden sposób poradzić. Niestety, nie dostałam wtedy żadnej pomocy i myślałam, że świat się skończył. Miałam piętnaście lat.
Rok po tym wydarzeniu coś w niej pękło i z dnia na dzień stwierdziła: Pierdzielę to i idę tańczyć! Tańczyć uwielbiała od zawsze, ale kiedyś od kogoś usłyszała, że się do tego nie nadaje.
Teraz już wie, że wcale nie chodziło o jej brak talentu, ale w wieku młodzieńczym ciężko w ten sposób patrzeć na sprawę. Krytyka wywiera na nas piętno na całe życie.
Ja mam taką zasadę, że choćbym miała po raz miliardowy powtórzyć komuś dobrą rzecz, to ją powtórzę. Jeżeli to wychodzi z serca, to zawsze ma wartość. Dobre słowo może być tym, co da komuś nadzieję czy niezbędny impuls, żeby mimo wszystko się nie poddawać. Dobre słowo może nawet uratować życie.
Idąc na zajęcia salsy Kasia po raz pierwszy w życiu pozwoliła sobie na odkrywanie tego, czego chce, a czego nie chce w życiu robić. Jej świat stanął do góry nogami.
Zanim trafiłam na salsę bałam się świata zewnętrznego. Obawiałam się dziewczyn, które były ładne, dobrze ubrane, zadbane i adorowane. To zupełnie nie byłam ja. Po wielu latach bycia we wspólnocie kościelnej miałam również przekonanie, że czerpanie przyjemności z życia jest czymś złym.
Nagle odkrywam tę salsę i szok — okazuje się, że ludzie tak po prostu korzystają z życia, że cieszą się nim. Były to fantastyczne osoby i kompletnie inne od tych, które znałam do tej pory. Nowi znajomi byli też ode mnie sporo starsi, więc automatycznie, poprzez identyfikację z grupą, zmieniła się moja perspektywa postrzegania świata. Przeżyłam dwa lata kompletnej fascynacji tańcem oraz stylem życia skupionym na przyjemnościach. To brzmi jak coś nagannego, prawda? A nie jest. Hedonistyczne podejście do życia nie musi być złe i wcale nie wyklucza się z wartościami takimi jak altruizm, empatia, czy po prostu zdrowy rozsądek.
Coś się w niej obudziło, a do głosu doszły pragnienia, które Kasia tłumiła w sobie przez lata. Uwielbiała salsę, ale cały czas czuła, że to dopiero początek.
Od zawsze wiedziałam, że chcę tańczyć flamenco. Odkąd byłam malutka i nie miałam nawet pojęcia, czym jest flamenco, fascynował mnie dźwięk kastanietów. Za każdym razem, gdy je słyszałam, coś się we mnie działo. Po dwóch latach tańczenia salsy, to był 2006 rok, przypadkowo wylądowałam na koncercie flamenco mojej późniejszej mentorki, Marty Dębskiej. Gdy pierwszy raz świadomie zobaczyłam flamenco, trafiło mnie jak grom z jasnego nieba. Niesamowite uczucie. Pamiętam, że zmiękły mi nogi, cała się trzęsłam od natłoku intensywnych emocji. Następnego dnia pojechałam do szkoły prowadzonej przez Martę i błagałam, żeby zgodziła się mnie przyjąć do swojej grupy. Zapisy były już dawno zakończone, w grupie brakowało miejsc i dodatkowo zajęcia nie były dla osób początkujących…
Ale swoją pasją i determinacją Kasia przekonała właścicielkę szkoły i została dopisana do grupy. Tak zaczął się pierwszy etap jej przygody z flamenco, jej największą jak dotąd miłością.
Przez cztery lata coraz intensywniej tańczyłam, aż doszłam do dwunastu godzin zajęć tygodniowo, mając jednocześnie na głowie pracę i studia. Wsiąkłam w to i flamenco stało się dla mnie wszystkim. To był zwrot o sto osiemdziesiąt stopni — z osoby, która siedziała tylko w książkach i nie miała, czy raczej właściwie nie wiedziała, czy i jakie ma pasje, stałam się osobą, której w ogóle nie widać na uczelni.
Na studia oczywiście poszłam. Miały być kompromisem między oczekiwaniami rodziców, a tym, czego ja chcę. Trafiło na Międzywydziałowe Studia Europejskie — mieszankę kultury i prawa, wciąż dość prestiżową. Teraz już wiem, że nigdy więcej na podobną ugodę nie pójdę — jak czegoś nie czujesz, to ci to po prostu nie wyjdzie i tyle.
Skorupa, którą sama sobie zbudowała zaczęła pękać niedługo po rozpoczęciu studiów, a Kasia stwierdziła: Wiecie, co? Weźcie wy się pocałujcie, bo to jest moje życie i ja tutaj będę decydować, co będę robić i jak myśleć.
Na korytarzu uczelni znalazłam ulotkę o wyjazdach połączonych z nauką hiszpańskiego więc po pierwszym roku studiów pojechałam na wakacje do Hiszpanii. Miał być kurs hiszpańskiego, a skończyło się tak, że po pierwszych dwóch tygodniach spędzonych na zajęciach w Alicante przeniosłam się do Grenady i od tamtego momentu w szkole pokazałam się może raz. Pierwszej nocy trafiłam na spektakl flamenco, który mnie kompletnie zaczarował. Tak poznałam moją przyszłą nauczycielkę, dzięki której później trafiłam do szkoły flamenco, z którą się bardzo związałam. Szkolny hiszpański poszedł w odstawkę, języka zaczęłam się uczyć na ulicy i, przede wszystkim, zaczęłam tańczyć.
Po tych sześciu tygodniach wróciłam do Polski i już nic nie było takie samo. Okazało się, że ten mój wyśniony świat — nieprzewidywalny, w którym działa się spontanicznie a ludzie uśmiechają się do życia, zamiast narzekać i marudzić, tak jak tutaj — istnieje. I jak ja miałam wrócić do mojego życia w Warszawie? Do tej szarej rzeczywistości, w której coraz więcej czasu i energii muszę poświęcać na studia, których zaczynam nienawidzić?
Nie miałam jeszcze odwagi, żeby podjąć radykalne kroki i wszystko to rzucić, więc zaplanowałam sobie rozpoczęcie Iberystyki. Dopiero z perspektywy czasu widzę, jaki to był idiotyzm. To było danie sobie plastikowego surogatu tego, czego ja naprawdę chciałam. Próba zbycia samej siebie, która po prostu nie wyszła.
Próba ta nie wyszła do tego stopnia, że dziewczyna nie miała już sił i chęci, by dalej brnąć w życie, które znała. Przypłaciła to ostrą depresją i powrotem myśli samobójczych.
Wiem, że dużo osób myśli o podobnym kroku. Dodatkowo, ludzie wstydzą się tego, że potrzebują pomocy. Ja się bardzo wstydziłam tego, że sama nie radzę sobie z moimi problemami. Jeżeli mogę coś powiedzieć tym, którzy są zagubieni — o pomoc trzeba prosić wprost. Jak jedna osoba odmówi, to trzeba prosić kolejną, bo są rzeczy, z którymi po prostu sobie sami nie poradzimy. To nie jest żaden powód do wstydu. Co więcej, prośba o pomoc jest, tak naprawdę, powodem do dumy — pomimo tego, że jest ciężko i spotykają nas takie, a nie inne rzeczy — próbujemy.
Jako dziecko i jako nastolatka wycierpiałam bardzo dużo. Dopiero teraz, jako człowiek dorosły i w terapii, uczę się kochania siebie, szczęścia, normalnych relacji z drugą osobą. Do wszystkich, którzy są w przysłowiowej „dupie” — trzeba pukać tak długo, aż w końcu ktoś nam otworzy. Inaczej się nie da.
Odczuwałam, i nadal czasem odczuwam, lęk i uczucie niepewności, czy osoba z taką przeszłością i z tak ogromnymi ranami jak ja, może być szczęśliwa, czy można to wszystko przeskoczyć. Ale muszę w to wierzyć.
Kasia postanowiła udowodnić samej sobie, że może być szczęśliwa. W następne wakacje znowu trafiła do Hiszpanii i pewnego dnia wydarzyło się coś, co zmieniło jej spojrzenie na dalsze życie.
W Marbelli, gdzie pracowałam, żeby móc opłacić późniejsze lekcje flamenco, potrącił mnie samochód. Cudem nie odniosłam większych obrażeń, jednak w jednym momencie całe życie przeleciało mi przed oczami. Tym razem nie z mojego wyboru. Do dzisiaj wspominam to wydarzenie jak jakiś horror. Byłam tam kompletnie sama, do tego przerażona i wycieńczona pracą ponad siły. Mój hiszpański nie był jeszcze wtedy na tyle dobry, żebym rozumiała wszystko co mówili do mnie lekarze czy policja. To jedno wydarzenie trwale zmieniło perspektywę, z jakiej postrzegam rzeczywistość.
Prosto z Marbelli wyjechałam do Grenady i do mojej ukochanej szkoły flamenco, a powrót tam był jednym z najszczęśliwszych dni w moim życiu. Od tego momentu wsiąkłam we flamenco tak bardzo, że nie było już takiej rzeczy, której nie mogłabym dla niego poświęcić. Zrozumiałam, że życie jest tylko jedno i szkoda mi było każdej minuty, której nie poświęcałam mojej pasji. W pół roku po powrocie do Warszawy przestałam po prostu chodzić na uczelnię. Jednak czułam ogromny stres wywołany tym, że ja już wiedziałam, czego chcę, ale jednocześnie czułam presję moich zobowiązań i wymagań innych. W rezultacie tak bardzo się rozchorowałam, że już nie byłam w stanie ani dobrze trenować, ani dobrze się uczyć, ani dobrze pracować. Miałam rok potężnego załamania i, o dziwo, to właśnie wtedy zrobiłam największy postęp w tańcu.
Byłam wariatką. Przychodziłam po północy z zajęć, po czym odsuwałam meble w salonie i potrafiłam wyciągnąć moją sześciokilogramową suknię z trenem i tańczyć z nią do trzeciej nad ranem, po czym rano lecieć do szkoły. W trakcie profesjonalnego koncertu finałowego, organizowanego przez naszą szkołę flamenco na koniec roku, na jedenaście choreografii zatańczyłam osiem. Dzisiaj sama nie wiem jak ja fizycznie tego dokonałam. To była już taka obsesja, że granice i bariery przestały istnieć. Jednak kiedy oddałyśmy ostatnie tupnięcie na scenie, zeszłam z niej i padłam.
W wakacje znów miałam jechać do Hiszpanii, ale tym razem na praktykę zawodową do mojej szkoły w Grenadzie. W zamian za pracę na recepcji mogłam uczęszczać na zajęcia taneczne, miałam też zapewnione zakwaterowanie. Wyjeżdżałam jakby pusta emocjonalnie i bez większej radości, ale gdy tylko się tam znalazłam, na nowo wróciła mi chęć do życia.
Dla tancerki flamenco brak emocji jest po prostu tragedią, a dokładnie tak ze mną było przez kilka miesięcy w Warszawie. Flamenco mówi o prawdzie i o emocjach, o byciu sobą. Znów poczułam te wszystkie rzeczy, gdy poznałam pewną tancerkę. Jej taniec był dla mnie w tamtej chwili najpiękniejszą i najbardziej doskonałą rzeczą, jakiej w ogóle kiedykolwiek doznałam. Wywołał silne i czyste emocje trafiające prosto w serce, takie całkowite katharsis. Pamiętam, że kiedy ją po raz pierwszy zobaczyłam, poczułam emocje ze środka mojej istoty. Nogi mi się trzęsły, łzy same płynęły. Znowu odżyłam.
Początkowo miałam zostać w Hiszpanii trzy miesiące, ale szybko zaczęłam kombinować jak by tam zostać na pół roku. Okazało się, że istnieje opcja wzięcia dziekańskiego urlopu zdrowotnego, dzięki któremu mogłabym wrócić do Polski dopiero w grudniu, wtedy też dokończyć pisać pracę, pozdawać egzaminy i obronić się. Zdecydowałam się zostać. Gdy niecałe dwa tygodnie po rozpoczęciu praktyki w Grenadzie i po zobaczeniu występu tamtej tancerki w szkole zaproponowano mi przedłużenie praktyki o kolejne pół roku, w ogóle się nie zastanawiałam. Nie myślałam o tym, że oznacza to skreślone studia i zostawienie całego warszawskiego życia. To była chyba najlepsza i najbardziej przerażająca zarazem decyzja, jaką kiedykolwiek podjęłam.
Ta spontaniczna i nieprzemyślana decyzja podyktowana przez serce sprawiła, że Kasia w końcu poczuła się wolna. Pojawiło się sporo wyzwań, ale ona czuła, jakby spadły kajdany, którymi do tej pory wiązała sobie ręce. Wróciła radość życia, a wraz z nią poczucie, że w końcu jest kowalem własnego losu.
Zaczął się taki naprawdę idealny, choć niełatwy, rok. Moje zajęcia kończyły się późno wieczorem, a ja zostawałam i ćwiczyłam dalej. Czasami było tak, że sypiałam w studiu. Rano wstawałam do pracy, zawsze z uśmiechem, i tak w kółko. Wiecznie bolały mnie wtedy stopy od stepowania… To był najpiękniejszy okres w moim życiu.
Na początku byłam przerażona rozmową z rodzicami, ale po krótkim czasie przekonałam się, że wszystko jest dużo prostsze, niż początkowo przypuszczałam. Przeszkody już nie istniały i najważniejsze było, że robiłam dokładnie to, o czym marzyłam. W ogóle nie zastanawiałam się, co ze mną dalej będzie. Mimo że wcześniej obawiałam się, że będę czuła strach o swoją przyszłość.
Jedyne obawy dotyczyły tego, co powiedzą moi rodzice i jak ich to uderzy. Poza tym w głowie kołatało mi jedno pytanie: „Czy ja sama nie wzbudzę wobec siebie tak ogromnego poczucia winy, że w końcu wrócę do starego życia?” Jakby nie było, porzucałam ambicje zaszczepiane we mnie od maleńkości: że trzeba iść na studia, że trzeba mieć na nich fantastyczne wyniki, że trzeba mieć „dobrą” pracę.
Lęku o przyszłość nie było dlatego, że byłam już gotowa, żeby żyć chwilą. Nie chciałam myśleć i nie chciałam planować. Kiedy człowiek staje przed podobną decyzją, zdaje sobie sprawę, że musi walczyć o własne szczęście. Nie ma już wtedy myślenia o tym, co powiedzą inni i jak zareaguje otoczenie.
Wszystko zaczęło się samo układać, a po niedługim czasie spełniło się kolejne marzenie — dostała pracę w tableo.
To jest swego rodzaju teatr flamenco. Miejsce, w którym co wieczór odbywają się spektakle, przy tym można sobie coś zjeść. Jest turystyczne, owszem, ale nadal bardzo autentyczne. Pracowałam z cyganami w dzielnicy Sacromonte, a ci ludzie po prostu oddychają tym moim flamenco. Mogłam tego dotknąć, żyć tym przez parę miesięcy. To było prawdziwe i organiczne. Pierwotne niemalże. Śpiewaliśmy, tańczyliśmy, piliśmy, bo tam alkohol lał się strumieniami. Oni robili coś, czego wcześniej nigdzie nie zaobserwowałam — czerpali paliwo z używek. Sama nie przekraczałam pewnych granic podyktowanych przez zdrowy rozsądek i trzymałam się z daleka od narkotyków. Ale taki cygan — on musi się napić, albo on musi zaćpać, bo wtedy ta jego sztuka jest jeszcze bardziej rozdzierająca i jeszcze bardziej prawdziwa. Nie wiem, z jednej strony to jest smutne i przerażające, a z drugiej fascynowało mnie i fascynuje nadal.
Mogłam uczestniczyć w takich naprawdę bardzo intymnych i osobistych momentach, co jest dla mnie niesamowite. U nich życie prywatne i flamenco jest po prostu jednym i tym samym. Czuję się bardzo wdzięczna losowi, bo przeżyłam coś, o czym tak naprawdę kręci się filmy. „Mała, biała dziewczynka z północy”, jak o mnie mówili, została zaakceptowana.
Dziś z dumą i wdzięcznością myśli o momencie, w którym zdecydowała się tam zostać. Nie boi się już sama siebie chwalić i przyznawać otwarcie, że zrobiła coś dobrego.
Bo wiesz, trzeba siebie chwalić, jeśli coś się dobrze zrobiło. Tym bardziej, jeśli zrobiło się coś na przekór innym i mimo że inni twierdzili, że nie wyjdzie ci to na dobre. Cały świat mi powtarza, że zrobiłam głupotę. Nieskończone studia, kawał czasu wyjęty z życiorysu. „Co z tego, że przeżyłaś jakieś niesamowite dwa lata w Hiszpanii, jak teraz masz dwadzieścia sześć lat i jesteś dopiero na pierwszym roku studiów?”
A ja właśnie w tym momencie myślę, że to, co zrobiłam było fantastyczne i jestem sobie głęboko wdzięczna za odwagę, którą wtedy miałam. Do momentu tamtej decyzji, zawsze wszystko bardzo analizowałam. Teraz już jest tego analizowania mniej. Kieruję się nową zasadą, a właściwie cytatem z piosenki: „Niech serce będzie moim kompasem, a śmiech przewodnikiem”. Teraz, jeżeli czegoś chcę, albo czuję, że gdzieś woła mnie serce, to po prostu idę w to po łeb, po szyję. I to są najlepsze rzeczy, które sama dla siebie robię. Nie po trupach, bo nie zrobiłabym czegoś, czego konsekwencją byłaby czyjaś krzywda, ale kroczę odważnie w kierunku moich marzeń.
Jednak i etap fascynacji światem flamenco miał swój koniec. Kasia nie umie powiedzieć, dlaczego, ale coś się w niej zmieniło, a otaczająca atmosfera przestała być tak pozytywna, jak do tej pory.
W pewnym momencie, będąc jeszcze w Grenadzie, zaczęłam czuć się nieszczęśliwa, ograniczona. Zaczęłam tęsknić za wielkim światem, za musicalem, nawet za zwykłymi rozmowami o literaturze czy filmie. Na Sacromonte ludzie są prości, co jest piękne i ożywcze, ale po pewnym czasie już mi nie wystarczyło. Jestem kim jestem — dziewczyną z dużego miasta, po dobrych szkołach i o szerokich zainteresowaniach. Nie mogłam dłużej zaniedbywać tej części mojej osobowości. Jednocześnie, bardzo bardzo ciężko było mi zrezygnować z życia tam, bo zdawałam sobie sprawę, że to jest po prostu coś, co się nie przydarza takim dziewczynom jak ja. Takie rzeczy się dzieją w filmach, a nie w realnym życiu.
Właściwie cały czas chodziłam jak we śnie, więc bardzo trudno było mi się z tym świadomie pożegnać. Czułam, że zbliża się moment, w którym powinnam pójść dalej i powodowało to we mnie ogromne poczucie winy. W końcu postanowiłam, że wracam do kraju. Dałam sobie miesiąc na zamknięcie wszystkich spraw i kupiłam bilet do Polski. Długo nosiłam w sobie poczucie winy, ale w końcu zrozumiałam, że wszystko w życiu przychodzi i odchodzi. Nawet miłość, ludzie czy marzenia. A moje marzenie o flamenco zaczęło po prostu blednąć.
Koniec końców, flamenco nauczyło ją czegoś dużo bardziej wartościowego, niż zwykłej pewności siebie.
Dopiero ostatnio poczułam to, czego flamenco próbowało mnie nauczyć przez te wszystkie lata: jedyną rzeczą, która się naprawdę liczy jest to, co jest autentycznie twoje. To może być brzydkie, brudne, może być niegodne podziwu w oczach innych ludzi. Ale tak długo, jak jest to twoje, tylko i wyłącznie twoje, jest jedyne i niepowtarzalne. I to właśnie w tym tkwi tego wartość.
To, co u nas zapakowane jest w sreberko i upchnięte pod spodem, ten mrok, który gdzieś tam w każdym z nas jest, a którego nie chcemy nikomu pokazywać — cyganie o nim otwarcie mówią. Dlatego ich flamenco jest takie autentyczne. To było coś, czego ja nigdy nie rozumiałam. Mój problem z flamenco wynikał z tego, że ja nigdy się nie akceptowałam. Nie mogłam tego dotknąć, osiągnąć. Moi nauczyciele zawsze mnie ganili i mówili, że mam wyluzować, że mam być po prostu sobą, a ja nie rozumiałam, co to znaczy być sobą. Nie rozumiałam, co oznacza akceptacja siebie.
Dopiero teraz, po siedmiu latach, w kwietniu tego roku po raz pierwszy zatańczyłam prawdziwe flamenco. To był pierwszy raz, kiedy wyszłam na scenę, totalnie pomyliłam kroki i miałam to gdzieś. Ale, tak naprawdę gdzieś. Co więcej, byłam zadowolona, że się pomyliłam, bo zatańczyłam tylko i wyłącznie tak, jak mi zagrało w duszy. Chciałam opowiedzieć tym tańcem o tym, co przeżyłam. Jako że nie było to łatwe, to nawet sobie pokrzyczałam w trakcie… Zeszłam ze sceny i wiedziałam, że właśnie osiągnęłam to, czego zawsze pragnęłam — zatańczyłam prosto z serca.
Jak się później okazało, oddanie się jednej pasji pozwoliło Kasi po latach „dokopać się” do kolejnej, jeszcze bardziej skrywanej i stłamszonej.
W moim życiu jest taniec, ale jest jeszcze śpiew. Dzisiaj już wiem, że w samej muzyce dla mnie od zawsze największą miłością był śpiew. Ja nieustannie śpiewałam, pewnie pamiętasz, i uwielbiałam to. Chyba po to tak długo byłam we wspólnocie kościelnej, żeby mieć okazję śpiewać. Jednak i tu, jak w przypadku tańca, ktoś mnie kiedyś mocno skrytykował i uwierzyłam, że nie potrafię.
Dopiero teraz, po dwudziestu sześciu latach życia, do tego wracam. Dopiero teraz jestem na to gotowa, w dużej mierze dzięki przebywaniu z cyganami, którzy są po prostu tacy, jacy są i akceptują się bezwzględnie. Oni nie ukrywają tego, kim są i może dlatego mamy tak negatywne stereotypy na ich temat.
Przez prawie całe życie towarzyszyła mi obawa, że ja nie mam w sobie tego, co jest potrzebne, żeby dobrze tańczyć. Tak było zanim zrozumiałam, że każdy tak ma — wszyscy ludzie obawiają się, że nie są zadowalający. Jakby przeciwwagą do tego strachu jest odkrycie, że to, co jest moje, jest idealne. Właśnie dlatego, że jest moje.
Chodzi o to, żeby być sobą, w całości.
Samoakceptacja, która narodziła się w jej sercu w mrocznych cygańskich jaskiniach, prowadzi ją teraz ku jaśniejszej przyszłości.
W maju zebrałam się w sobie i napisałam do trenerki śpiewu, o której słyszałam już dużo wcześniej. Mówi się, że naprawdę potrafi pomóc osobom, którym inni w ogóle nie dają szans. Szans, których nawet ci ludzie nie dają sami sobie. Umówiłyśmy się na lekcje i właściwie od pierwszych zajęć czułam się, jak gdyby ktoś mnie obudził z jakiegoś strasznego koszmaru. Po tak wielu latach robienia różnych rzeczy dających mi zadowolenie i szczęście, rzeczy fantastycznych, ale tak jakby niepełnych, usłyszeć nagle, że mam talent i predyspozycje do tego, co siedzi we mnie najgłębiej… Pamiętam, że wyszłam z lekcji, usiadłam tam gdzie stałam i rozbeczałam się na środku Krakowskiego Przedmieścia. Czułam niesamowitą ulgę. Wciąż czuję. Za każdym razem, kiedy śpiewam czuję ogromne szczęście i wzruszenie. Jakbym nareszcie trafiła do domu, do siebie.
Od tamtej pory zaczęła mieć miejsce lawina nieprawdopodobnych i niesamowitych zdarzeń. Ludzie, których poznałam w przeciągu ostatniego roku są obecnie grupą moich najlepszych przyjaciół, zawiązały się między nami cudowne relacje. Zaczęłam też poznawać ludzi ze środowiska teatralnego, teatrów muzycznych i nie tylko. Dzisiaj jestem już w stanie przyznać się do tego, że chciałabym stanąć kiedyś na scenie i zaśpiewać. Może nawet wystąpić w musicalu. Marzenia mają ogromną siłę — nawet te, które wydają się absurdalnie odległe.
Co w takim razie z Hiszpanią, z flamenco i z wszystkim tym, co się wydarzyło? Kasia nie potrafi o tych doświadczeniach mówić bez wzruszenia, ale nadszedł czas, by ten etap życia zostawić za sobą i pójść w innym kierunku.
To jest część mojej historii. Dużo się nauczyłam, ale teraz jest po prostu czas na inne marzenia. Co innego daje mi szczęście. Już się z tym pogodziłam i realizuję kolejne plany, podejmuję coraz bardziej szalone i odważne kroki. W międzyczasie poszłam jeszcze raz na studia, tylko tym razem na takie studia, na jakie ja chciałam iść, czyli na psychologię na Szkole Wyższej Psychologii Społecznej.
Wiem mniej więcej, co dalej. Absolutnie nie chcę być psychologiem, ale raczej kimś w stylu coacha artystycznego, mogłabym pracować w teatrze i pomagać interpretować role. Możliwości jest wiele i wszystko się samo wyklaruje w trakcie studiów. Jestem spokojna, ponieważ robię to, co lubię i wiem, że jestem na dobrej drodze. Nie ma co się spieszyć z decyzjami. Mam jakiś pomysł na siebie i wszystko zaczyna się układać. Zaraz wyjeżdżam na vocal camp, czyli obóz wokalny z ludźmi z całego świata, na którym będę mieć zajęcia między innymi z trenerami wokalnymi z West Endu. Wyobraź to sobie — będzie mnie uczył facet, który jest najbardziej rozpoznawalnym Upiorem w Operze! Zaprzyjaźniłam się też niedawno z moją największą idolką musicalową, która inspiruje mnie od wielu, wielu lat. Przecież to brzmi jak jakiś film… Wyobraź sobie, że dane ci jest spędzić godziny na rozmowach o muzyce z twoim największym autorytetem w tej dziedzinie — nigdy jeszcze nie czułam się aż tak błogosławiona przez życie. To wszystko jest dla mnie jakąś cudowną magią.
Niesamowite… W momencie, kiedy zaczynasz robić coś, co naprawdę daje ci szczęście i co jest twoje, to cały świat podsuwa ci te rzeczy, o których do tej pory myślałaś, że nigdy ich nie będziesz miała. Zresztą wiem, że ty to dobrze znasz i mnie rozumiesz, bo jak wyjeżdżasz to dzieją ci się takie cuda…
Zaczyna się śmiać i kwituje: „Po prostu, trzeba się odważyć.” Dzisiaj chętnie dzieli się swoimi doświadczeniami, bo nie dość, że ludzie zaczynają ją wspierać i jej kibicować, to biorą z niej przykład. Ktoś pokazuje im, że podążanie za marzeniami nie jest jedynie mrzonką.
Jeśli się chce i jest się gotowym na to pracować, sukces nadejdzie. Najbardziej niebezpieczne jest siedzenie okrakiem na dwóch różnych ścieżkach — tej, której się po nas spodziewają i tej, którą chcemy kroczyć.
U mnie całe to przebudzenie było wynikiem choroby i ogromnego załamania, którego doświadczyłam. Cały ból, który w sobie noszę i nosiłam, to wynik tłumionych przez wiele lat pragnień i zaprzeczania temu, kim naprawdę jestem. Jak człowiek, który przez dwadzieścia kilka lat udaje kogoś, kim nie jest i usiłuje czerpać szczęście z czegoś, co mu tego szczęścia nie daje, zarazem negując to, co daje mu szczęście prawdziwe, ma się nie rozchorować? Taki człowiek się prędzej czy później załamie. Nie mówię tylko o depresji, a sama miałam bardzo ciężką depresję, ale też o psychosomatyce. Moje ciało się zbuntowało od „siedzenia okrakiem”, tego stania na dwóch drogach, które się jakby coraz bardziej rozjeżdżają. Tak się nie da.
Może część osób będzie się zastanawiać, czy nie lepiej byłoby poświęcić się od początku do końca jednej rzeczy. Oczywiście, że tak. Ale nie każdy od razu wie, kim jest. Ja szukałam samej siebie tak długo, aż znalazłam to, w czym się spełniam i w czym nie ma już żadnego kompromisu. Są tylko wolność i szczęście. Właśnie po to potrzebne były te wszystkie zmiany i zwroty akcji. Teraz chcę śpiewać i tańczyć, bo to kocham. Nie ma w tym drugiego dna.
Poza tym wierzę, że jeśli człowiek się nie zmienia, to coś jest nie tak. Zmiana jest wyznacznikiem tego, że wszystko jest w porządku. Jest, moim zdaniem, naszym największym darem i największym wyzwaniem. Do zmiany można podejść na tak wiele sposobów, możesz ją obrócić na swoją korzyść albo na swoją niekorzyść. Jest darem, dlatego, że zawsze z miejsca, w którym jesteś możesz pójść w jeszcze lepsze miejsce, albo po prostu nie pójść nigdzie.
Jeżeli miałabym coś komuś przekazać po moich przejściach, to ostrzegłabym, że rozdźwięk rzeczywistości z tym, czego chcemy jest ogromnie niebezpieczny. Wykończysz się robiąc coś, co nie jest prawdziwe, co nie jest zgodne z tobą.
Jednym z tych zapalników, które — raz, że dały siłę, a dwa, że dały odpowiedzi było w moim przypadku obejrzenie musicalu „Wicked”. „Wicked” to piękna historia mówiąca o pokonywaniu niemożliwego i o tym, że świat ci nie pomoże — to ty musisz odnaleźć w sobie siłę do tego, co chcesz robić. Moc do działania jest wewnątrz nas.
Jest tam przesłanie, że jeśli ty jesteś dla siebie na pierwszym miejscu, wszystko inne też będzie na właściwym. Do tego, jest tylko tu i teraz. A „tu i teraz” trzeba przede wszystkim działać.
Działam, więc w końcu z ręką na sercu mogę powiedzieć, że realizuję marzenia. Kto wie, gdzie będę za rok o tej porze?
Był czas na dzieci, teraz nadszedł czas na mnie
Kiedy podczas imprezy u znajomych zaczęłam opowiadać o książce, dziesięć minut później czułam, że historia mamy jednej z obecnych tam dziewczyn musi się tu znaleźć. Wiedziałam jedynie, że po latach siedzenia w domu i bycia tzw. „kurą domową” (okropne jest to określenie, nie uważacie?) w końcu zebrała się w sobie i wyszła na spotkanie swojemu wieloletniemu marzeniu: produkcji kosmetyków naturalnych.
W przeszłości były: depresja, milionowe długi, wieloletnia opieka nad trójką dzieci i obawy, że nie da sobie rady.
Obecnie spędza większość czasu w laboratorium, znajdującym się siedemdziesiąt kilometrów pod Warszawą i opracowuje receptury kolejnych kosmetyków, które w przyszłości chce wypuścić na rynek. Zaczęło się niewinnie, od spotkania z przyjaciółką chemiczką i jej znajomą zielarką. Teraz szykuje się do budowy swojej własnej linii produkcyjnej. Póki co, kręci kremy i robi mydła na użytek rodziny i części wtajemniczonych w jej działalność osób, a potrzebne sobie zioła zbiera na łąkach.
Ma pięćdziesiąt dwa lata, ale ciężko mi w to uwierzyć, kiedy zaczynamy nasz wywiad. Ma tyle energii, że mogłaby nią obdarować niejedną dwudziestolatkę — mówię z doświadczenia. Do tego niezwykle serdeczny głos i śmiech, który zaraża. Mimo, że dzieli nas ponad dwadzieścia pięć lat doświadczeń, chwilami czułam, jakby mówiła o mnie. Chwilami, że powinnam ją zapoznać z moją mamą, bo coś mi mówi, że dobrze by się dogadały.
Teraz jednak, to Was z nią zapoznam.
Historia ta i sposób, w jaki została opowiedziana dodały mi otuchy i nadziei, że uda mi się dotrzeć do szerszego grona odbiorczyń. W przeszłości często obawiałam się, że jestem za młoda, żeby pisać artykuły i dzielić się swoimi doświadczeniami w celu inspirowania innych. Sama się ograniczałam chowając się za wymówką wieku. Z drugiej strony, powtarzałam moim najbliższym, że wiek nie ma znaczenia i że nigdy nie jest za późno, żeby odkryć nowe pasje lub pozwolić sobie na poświęcenie się tym, które nami kierowały w przeszłości. Teraz mam na to nieodparty dowód.
Poznajcie Hanię.
Jestem chemikiem-kosmetologiem. Chemikiem od 1985 roku, a kosmetologiem? Rok temu odebrałam dyplom na studiach podyplomowych na Politechnice Łódzkiej.
Po studiach chemicznych przez pięć lat pracowałam naukowo na Wydziale Chemii. Kiedy miałam już wszystko przygotowane pod napisanie pracy doktorskiej, pojawiło się trzecie dziecko — moja najmłodsza córka Gabrysia. Wydawało mi się, że urodzę, wrócę po roku na uczelnię i dokończę doktorat. Dziecko okazało się alergiczne i atopowe, więc po roku nie wróciłam. Po dwóch też nie, ani po trzech, bo nie udało się jej „sprzedać” żadnej niani i musiałam się nią opiekować w domu. W międzyczasie i tak dojrzewałam do decyzji, żeby zostawić starą pracę. Nie do końca ją lubiłam i czułam, że kariera na uczelni nie jest dla mnie. W sumie przeciągałam tak kolejne urlopy i dopiero dziesięć lat od momentu rozpoczęcia pracy zakończyłam kontakt z wydziałem chemii.
Przez kolejnych dziesięć lat była w domu i opiekowała się dziećmi.
Byłam kurą domową, czy jakby tego nie nazwać, ale byłam bardzo szczęśliwa, że jestem w domu z dzieciakami. Pasjonowały mnie wtedy wszelkie sprawy szkolne: chodziłam na wywiadówki, byłam przewodniczącą Rady Rodziców. Kiedy dzieci się usamodzielniły, to zorientowałam się, że teraz w sumie jest czas na mnie. Uświadomiłam sobie, że moja droga życiowa to jest takie wędrowanie z etapu do etapu. Był czas na dzieci, teraz nadszedł czas na mnie.
Trzynaście lat temu Hania założyła z mężem, też chemikiem, laboratorium chemiczne, które prowadzą do dziś.
Założyliśmy je, kiedy byliśmy totalnymi bankrutami. Mieliśmy straszne długi i sytuacja była tak poważna, że wydawało się, że do końca życia nie uda nam się ich spłacić. Tylko dzięki bratu mojego męża byliśmy w stanie utrzymać rodzinę.
To jest niesamowity, rzadko spotykany układ, w którym rodzina wspiera się aż do tego stopnia. Był czas, kiedy mój mąż opiekował się swoim o osiem lat młodszym bratem i bardzo mu wtedy pomógł: pomógł skończyć studia, wkręcił go w biznes, od samego początku wprowadził w dorosłe życie. Uczeń przerósł mistrza i młodszy brat szybko zaczął sobie świetnie radzić. Bardzo się rozwinął, otworzył własne firmy. Kiedy zostaliśmy oszukani i zbankrutowaliśmy, pomagał nam finansowo. Dzięki temu udało nam się przeżyć z trójką dzieci, a jednocześnie przygotować nowe miejsce pracy.
Miejscem tym stał się budynek starej garbarni po teściu, który zmarł kilka lat wcześniej.
Grabarnia wyglądała bardzo obskurnie. Remont zrobiony został jak najtańszym kosztem, musieliśmy ją odmalować i przygotować na nowo. To był okres, w którym upadały duże firmy i pozostawały po nich laboratoria do wyprzedaży. Za małe pieniądze zakupiliśmy wszystko, czego nam było potrzeba. Mamy pomieszczenie o powierzchni stu sześćdziesięciu metrów kwadratowych, więc potrzebne było wiele stołów, wyciągów, szkła itp. Nigdy później nie było w Polsce sytuacji, żeby można było tak tanio znaleźć podobny sprzęt.
Laboratorium już było, ale pomysłu na to, co dalej — nie do końca. Kiedy pojawił się ktoś, kto zasugerował nowy rodzaj działalności, podjęli wyzwanie.
Ktoś do nas przyszedł z pomysłem, żebyśmy zaczęli badać surowce do produkcji karmy dla psów i kotów. Osoby, które produkują mączki zwierzęce i dostarczają je do firm produkujących karmę dla zwierząt domowych, muszą dbać o jakość swoich surowców. Chciały mieć je przebadane, żeby nie musieć się niczym przejmować.
Ponieważ oboje jesteśmy chemikami, powiedzieliśmy sobie: Niby dlaczego mamy tego nie zrobić? Nie mieliśmy pojęcia, jak, ale skoro już jakimś cudem udało nam się przygotować i ustawić laboratorium chemiczne, to nie mieliśmy zamiaru siedzieć z założonymi rękoma. Wystarczyło trochę popracować jako laboranci. Dużo czytaliśmy, uczyliśmy się miareczkować, kupowaliśmy normy — wszystko przypominało nam się ze studiów, na których już to przecież kiedyś mieliśmy.
Wspólna praca małżeństwa okazała się większym wyzwaniem, niż którekolwiek z nich mogło przypuszczać.
Myśmy byli zupełnie, że tak powiem, nieprzeszkoleni pod względem tego, jak powinniśmy razem pracować. Kiedy teraz patrzę na tę sytuację to wiem, że gdybyśmy mieli tę wiedzę i tę mądrość życiową, co teraz, to byśmy zupełnie inaczej wspólnie poprowadzili to laboratorium. A tak, to były dwa silne charaktery i każdy ze swoją osobną wizją na to, jak działać — to było ścieranie się. Przeżyłam bardzo trudne chwile. Nie umieliśmy dostrzec tego, że moglibyśmy zrobić kompilację tych odrębnych wizji firmy i że to połączenie mogłoby być fajne.
Po jakimś czasie Hania się po prostu wycofała.
Dalej byłam szefową firmy, ale nie miałam już z tego radości i przyjemności. Zatrudniłam osoby, które nas zaczęły zastępować, dzięki czemu nie musieliśmy codziennie dojeżdżać siedemdziesiąt kilometrów do laboratorium. Z drugiej strony straciłam cel w życiu zawodowym.
Do czasu, kiedy trzy lata temu przyjechała do mnie przyjaciółka chemiczka, jeszcze z czasów pierwszych studiów, ze swoją znajomą zielarką. Dwie pasjonatki, które od razu stwierdziły: „Skoro ty masz laboratorium, to chodź sobie krem ukręcimy!” Powiedziałam, że to świetny pomysł i tak się to wszystko zaczęło.
Przypomniałam sobie, że ja już dwadzieścia lat temu szukałam literatury na temat kosmetyków naturalnych, której jeszcze wtedy w Polsce kompletnie nie było. Udało mi się znaleźć tylko jedną książkę i już wtedy chciałam zacząć, ale… No właśnie, zupełnie o tym zapomniałam. Zakopałam te marzenia. I dopiero dziewczyny obudziły je we mnie na nowo. Co prawda one planowały zostać na etapie „No, to raz na jakiś czas sobie zrobimy krem”, ale we mnie coś krzyczało: Nie! To jest pomysł na mnie i na moje życie! Od zawsze właśnie to chciałam robić.
Po roku wspólnych prób i testów w laboratorium, w celu popchnięcia spraw dalej, znalazłam sobie odpowiednie studia. W Internecie poczytałam, który program najbardziej by pasował pod chemika, a nie kosmetyczkę, i znalazłam go w Łodzi. Przez rok tam jeździłam — rewelacja. Wiedziałam, że to jest dokładnie to, czego mi potrzeba. Na wykładach chłonęłam wszystko jak gąbka.
Rok temu dostałam w końcu dyplom i chciałyśmy z dziewczynami założyć firmę. Wszystko szło w dobrym kierunku, ale kiedy przyszło co do czego, moje przyjaciółki zrezygnowały. Każda miała swoje plany życiowe: jedna prowadziła już inną firmę, druga miała wyjeżdżać z Warszawy. Wycofały się dzień przed Wigilią, więc to był mój zeszłoroczny prezent na Gwiazdkę.
Przez jeden dzień było jej przykro, ale potem pomyślała sobie: Kurczę, jak się gdzieś zamykają drzwi, to się otwiera okno! To nie jest koniec świata.
Powiedziałam o tej sytuacji moim córkom, Agatce i Gabrysi, a one jakby tylko na to czekały. Stwierdziły, że w takim razie one ze mną wchodzą w firmę. I nagle spojrzałam na ten sam problem z innej perspektywy: w zamian za przyjaciółki dostałam dwie młode, wykształcone i chętne do pracy dziewczyny. To był niezwykły dar dla mojej firmy! Zupełnie inne spojrzenie na biznes, znajomość komputerów czy wszystkich nowinek technicznych, których sama nie posiądę już tak, jak wasze pokolenie.
Żeby zachęcić córki do pracy oraz żeby pozwolić im poczuć, czym jest robienie kosmetyków, zaprosiłam je do laboratorium. Musiały tutaj przyjechać i same zacząć coś tworzyć. Pierwsze warsztaty zrobiłam więc z Gabrysią, a ta zakochała się w robieniu kremów. Chwilę później Agatka odkryła proces wyrobu mydła i od razu pokazała swoją kreatywność w tym zakresie. Widać było, że ją to wciągnęło. Miałam już więc dobry materiał na dalszą współpracę.
Doświadczenia z przeszłości nauczyły Hanię dwóch głównych zasad, którymi teraz kieruje się na co dzień.
Po pierwsze — nie ma sytuacji bez wyjścia.
Po drugie — ryzyko się opłaca.
Do tego warto dodać coś, co się chyba nazywa pozytywnym myśleniem. Choć ja nigdy nie myślałam o tym, że pozytywnie myślę. Zawsze miałam wielką nadzieję, że ktoś nad tym wszystkim czuwa i nas prowadzi, więc wchodziliśmy w nowe rzeczy i się nie zastanawialiśmy. To znaczy zastanawialiśmy się, ale nie baliśmy. Myślę, że w najcięższych momentach nie było w nas elementu strachu, o którym mówi tyle osób. Była za to odwaga.
Jak do tej pory, pierwszą dla mnie wartością jest nadzieja, natomiast również odwaga jest absolutnie niezbędna do osiągnięcia czegokolwiek. Konieczne jest pokonywanie strachu, jeśli i kiedy on się pojawi. Strach jest czynnikiem niezwykle hamującym, na każdym polu życia — sama tego doświadczyłam.
Po latach wyszliśmy ze wszystkich długów. Ja do tej pory nie wiem jak to się stało, dla mnie to jest jakieś wydarzenie nie z tego świata. Zawsze mówiłam, że najlepsze jeszcze przede mną, ale w tej chwili jestem chyba w najlepszej dotychczasowo sytuacji w życiu. Mam niesamowity komfort wewnętrzny. Spokój i szczęście, niezależnie od tego, co się wokół mnie dzieje — piękny stan ducha.
Jak udało się jej do niego dojść?
W pewnym momencie pojawiła się w moim życiu możliwość chodzenia na coaching. Miałam dwanaście spotkań z coachem, który pomógł mi wyciągnąć z siebie siłę potrzebną do tego, żebym moją firmę założyła sama, a nie z córkami. Do tej pory chciałam się oprzeć na naszej trójce i myślałam, że wszystko będziemy robiły razem. Nie czułam się jeszcze na tyle mocna, żeby samej poprowadzić ten biznes.
Natomiast po przyjrzeniu się moim cechom charakteru podczas coachingu zrozumiałam, że mogę być liderem i że mam do tego predyspozycje. Ja w to po prostu nie bardzo wierzyłam. A tu nagle zobaczyłam, że spokojnie dam sobie ze wszystkim radę. Ja poprowadzę firmę, a dziewczyny będą moimi managerkami. Na razie nie założyłyśmy jeszcze oddzielnej spółki i wszystko działa pod szyldem naszego laboratorium chemicznego. Nadal jesteśmy na etapie laboratoryjnym, więc nie było do tego potrzeby. Kiedy jednak będę to musiała zrobić przed wyjściem z produktami na rynek, wiem już, że dam radę.
Obecnie trwa praca nad recepturami, a Hania daje sobie jeszcze rok na to, żeby ruszyć z biznesem. Na razie czekają gotowe części laboratoryjna, biurowa i magazynowa. Następnym krokiem będzie zbudowanie części produkcyjnej.
Czekam na rozpoczęcie prac budowlanych. Z drugiej strony nie pędzę do przodu z produkcją. Ponieważ laboratorium dobrze działa i dobrze zarabia, nie mam przymusu, żeby szybko produkować i sprzedawać. Jest to nieocenionym komfortem, bo mogę naprawdę skupić się na dopracowaniu receptur. Co prawda córki mnie bardzo dopingują do tego, żeby już teraz zacząć sprzedawać kosmetyki przez sklep internetowy i z tym wszystkim wyjść do ludzi, więc chyba muszę to przemyśleć. Może lepiej nie czekać, tylko rzeczywiście zacząć od razu.
Tym bardziej, że mimo braku oficjalnej obecności na rynku, już zaczynają się pojawiać pierwsze możliwości biznesowe.
Oczekuję teraz na wizytę przedstawicielek pewnej firmy zewnętrznej, która zainteresowała się naszymi mydłami. Zaczęła z nimi pracować dziewczyna, z którą kończyłam studia kosmetologiczne, i która nas ze sobą skontaktowała. Koleżanka znała już moje wyroby, bo na studiach przywoziłam je pokazywać reszcie grupy. Czasem dziewczyny same chciały coś ode mnie kupić, na przykład na prezenty na Święta. Spodobały się jej wtedy moje produkty i cały czas o mnie pamiętała. Firma, dla której teraz pracuje, też robi kosmetyki naturalne, ale nie mają jeszcze w ofercie mydeł.
Kto wie, może nawiążemy współpracę na tym polu.
Żeby mieć ręce i głowy wolne, i móc bardzo intensywnie pracować nad kolejnymi produktami, wraz z córką wynajęłyśmy panią do opieki nad dwójką małych dzieci Agaty. Dzięki tej pomocy nie musimy się martwić o dom czy zrobienie obiadu. Poza tym teraz mamy, tak naprawdę, więcej czasu dla rodziny — po południu już jesteśmy wolne i bawimy się z dzieciakami. Potem coś sobie czytam lub chodzę na łąki i zbieram zioła, czasem robię ekstrakty. Jest fantastycznie.
Analizowałam sobie kiedyś, czym jest sukces w moim życiu i doszłam do wniosku, że na różnych jego etapach miał różne oblicze. W sytuacji, kiedy byłam chora na depresję, sukcesem było wyjście z tej choroby. W sytuacji, gdy zmagałam się z trudną sprawą rodzinną, sukcesem były odwaga i nie poddawanie się zwątpieniu. Natomiast w tej chwili, moim sukcesem jest to, że ja mam marzenia.
Kiedyś bałam się marzyć. Wydawało mi się, że trzeba przyjąć to, co jest i jakim jest. Nie wiem sama dlaczego, ale miałam bardzo negatywne podejście do marzeń. A przecież w dzieciństwie miałam marzenia. Kiedy jechałam na studia, też miałam marzenia. Świat stał przede mną otworem. Tylko z czasem one się gdzieś zagubiły. Później w „dorosłym” życiu i przy rodzinie na głowie, gdzieś mi to wszystko uciekło.
Gdy zanikły marzenia, a w życiu przyszedł krach, Hania przypłaciła go poważną chorobą. Mówi, że był on potrzebny po to, żeby się wszystko ponaprawiało. Przeszła drogę od depresji do terapii, na licznych sesjach i spotkaniach szukała przyczyn i powodów, dla których myślała o sobie tak, a nie inaczej.
To wszystko sprawiło, że ja wróciłam do siebie. Do tej dawnej siebie, która się nie boi, która ryzykuje, ma marzenia i jest szczęśliwą optymistką. Cieszę się życiem i każdą jego chwilą. A jak jest źle, bo wiadomo, że tak też czasem jest, to myślę sobie: to minie, to jest chwilowe, nie będzie trwać wiecznie. Po prostu, przeżyję ten moment i znowu będzie słońce, zupełnie tak, jak po burzy zawsze jest słońce.
Do tego, świętuję moje sukcesy. Nawet takie małe rzeczy jak to, że ostatnio udało mi się uratować partię mydła, która została źle zaperfumowana. Ponieważ dałam moim córkom absolutną wolność, żeby robiły w laboratorium to, co chciały, porobiły trochę błędów. I też okazuje się to być niesamowitą sprawą, bo Gabrysia kilkakrotnie mi powiedziała: „Mamo, jak dobrze, że ty mi pozwoliłaś zrobić błędy.” Dziękowała za to, że nie stałam nad nimi i nie mówiłam, co mają robić, tylko dałam im książkę i powiedziałam:
Macie i róbcie.
Agatka miała sobie przejrzeć przepisy i wybrać te mydła, które chce robić. Jeszcze wtedy była zbyt mało doświadczona, żeby samej coś stworzyć. Raz popełniła błąd, ponieważ mydło robione było w zbyt wysokiej temperaturze i za szybko doszło. Składniki nie zdążyły się ładnie połączyć zanim stwardniało i trzeba było coś z tym zrobić, żeby nie stracić całej partii. Cenne olejki eteryczne, barwniki — wszystko własną ręką wydobyte, więc trudno było to tak po prostu wyrzucić.
Książki i inna dostępna literatura nie opisują dokładnie, jak odzyskiwać te składniki. Jest bardzo dużo rzeczy na ten temat w Internecie, ale metody, które były podawane, nie przynosiły skutku.
I nagle coś mnie tknęło, trochę ruszyłam głową i, koniec końców, odzyskałam to mydło. Kiedy przyszłam do domu, od progu zawołałam: Świętujemy! Sukces może się wydawać mały, bo to przecież tylko odzyskanie jednego kilograma mydła. Jednak patrząc na to pod kątem przyszłości — co będzie, jeśli zepsuje mi się partia dwudziestu kilogramów, co ja z tym zrobię? Teraz już wiem.
Świętuję zazwyczaj tak, że przychodzę do domu, który znajduje się pięć metrów od laboratorium, siadamy z mężem na tarasie i napajamy się wiejską przestrzenią. Albo patrzymy na zachód i podziwiamy słońce, a muszę powiedzieć, że za każdym razem wygląda inaczej. Jeszcze się tutaj nie zdarzyły dwa takie same zachody. Cieszymy się tym, że jesteśmy, że coś dobrego się zdarzyło. Wypijemy po kieliszku wina, zjemy jakąś sałatkę — to jest nasze małe świętowanie we dwoje.
Sukcesy sukcesami, ale jak podchodzić do porażek?
Porażki traktuję bardzo pozytywnie. Cieszę się z nich, ponieważ na pewno mnie czegoś nauczyły, dobrze mnie kształtują. Podam dwa przykłady.
Pierwsza porażka, jakiej doświadczyłam na ostatnich studiach, była dla mnie straszna. Zrobiłam krem, zabezpieczyłam go, zakonserwowałam mikrobiologicznie tak, jak powinnam, i zawiozłam na uczelnię pokazać dziewczynom. Otwieramy ten krem, a on jest spleśniały. Po tygodniu. To się prawie w ogóle nie zdarza, ale jednak się zdarzyło. Wstyd ogromny i walka z samą sobą, jak się zachować. Natychmiast zabrałam wszystko i przeprosiłam za wpadkę. Widocznie dodałam za mało konserwantów lub zamknęłam krem w słoiczku, kiedy był jeszcze na to za ciepły.
Druga wpadka: też na studiach, czyli to samo grono osób, które się temu przyglądają. Za drugim razem, uczucie jeszcze gorsze… Wzięłam krem, który był już wcześniej używany, żeby z ciekawości sprawdzić, ile jest w nim bakterii. To był trochę szalony pomysł z mojej strony, nie pomyślałam też o jego konsekwencjach. Wiedziałam, że będą tam jakieś zanieczyszczenia, ponieważ nie ma sposobu, żeby było inaczej w przypadku kosmetyku, do którego codziennie wkładamy palec. Nie ma kremów, które są sterylne. Chodzi jednak o to, żeby nie rozwijały się w nich bakterie chorobotwórcze.
No więc wzięłam taki używany krem na zajęcia z mikrobiologii. Trafiłam gorzej niż pechowo, ponieważ jedna z osób prowadzących ćwiczenia w ogóle nie podeszła do tego naukowo. Jako że narosły w nim jakieś drobnoustroje, kobieta zaczęła się nade mną pastwić przy całej grupie. Chodziła od grupki do grupki i śmiała się, że na pewno wyhodowałam sobie jakieś gronkowce, paciorkowce itp. Na szczęście druga osoba prowadząca podeszła do mnie i powiedziała: „Jeżeli pani jest zainteresowana, to proszę zostać po zajęciach. Sprawdzimy, co to jest.” Zaproponowała ten eksperyment całej grupie, ale to były ostatnie zajęcia przed feriami i oczywiście nikt się nie zainteresował. Zostałam więc godzinę dłużej i okazało się, że bakterie z mojego kremu były bezpieczne.
Jednak nikt inny o tym nie wiedział i te dwa tygodnie ferii to była dla mnie nieustanna walka samej ze sobą. Co o mnie pomyślą? Co o mnie powiedzą? Jak ja się w tym wszystkim prezentuję? W końcu zwalczyłam w sobie te wszystkie głupie myśli i pomyślałam: trudno! Jest jak jest. Oczywiście, po powrocie na uczelnię nawet pies z kulawą nogą się tym epizodem nie zainteresował. Wszyscy zapomnieli o wydarzeniu, a moje strachy okazały się tylko i wyłącznie strachami. Jedna z osób zapytała, co mi wtedy wyszło w badaniu i na odpowiedź, że wszystko było bezpieczne, odrzekła jedynie: „A, no to fajnie.” To jest niesamowite, jaki film człowiek może sobie sam w głowie nakręcić i jak się sam potrafi nastraszyć.
Jest to cenne doświadczenie, bo od tej pory bardzo zwracam uwagę na bezpieczeństwo kremów. Zapewne już zawsze będzie to moim konikiem przy produkcji jakichkolwiek preparatów — nie puszczę niczego bez badań i bez absolutnej pewności, że dany kosmetyk jest bezpieczny.
Podobnie, samych siebie też odnajdujemy metodą prób i błędów.
Pytać samą siebie, to jest najlepsze źródło odpowiedzi. Oczywiście, czasami nie jest łatwo dogrzebać się do swoich emocji i tego, czego się naprawdę chce. Ciężko jest przedrzeć się przez to wszystko, co dało nam wychowanie w danej rodzinie, stereotypy czy życie w kulturze, w której jesteśmy. Mimo to trzeba się zapytać: Co ja tak naprawdę chcę robić? Co mi daje radość, co mnie zawsze cieszyło?
Zawsze pojawiać się będą różne rady i impulsy. Często jesteśmy też przeszkodą same dla siebie, narzucamy sobie różne ograniczenia. Ale trzeba szukać odpowiedzi, drążyć do skutku i coraz bardziej poznawać siebie. Myślę, że to jest ta droga, która pozwala dowiedzieć się, co chcemy w życiu robić. Nie uważam, jak niektórzy, że samodoskonalenie się jest stratą czasu. Dla mnie cała strefa psychologiczno-duchowa człowieka jest tak samo ważna, jak jego ciało.
Jesteśmy całością i według mnie trzeba się rozwijać we wszystkich możliwych kierunkach. Żeby wiedzieć, co się chce w życiu robić, potrzeba dojrzewania i rozwoju. Oczywiście, inni ludzie też mogą być pomocni w tym procesie — kiedy chcę podjąć jakąś decyzję, bardzo często rozmawiam z kilkoma zaufanymi osobami i słucham, co mają do powiedzenia. Jednak działa to na takiej zasadzie: jeżeli coś we mnie zaskoczy, to to przyjmę; jeśli nie, to dziękuję i szukam dalej.
Kiedyś było inaczej — słuchałam głównie opinii innych ludzi, bo uważałam, że ja na pewno się mylę. Przez pewien czas nie miałam poczucia własnej wartości, wydawało mi się, że jestem w życiu skołowana. Nie miałam do siebie zaufania, a to chyba największy błąd. W naszym sumieniu jest taki cichutki głos, który wie, jak nas poprowadzić. Może z czasem zacznie przemawiać coraz głośniej, bo nie można bać się tego, co jest w nas. Naszej wiedzy i drzemiącego w nas dobra.
Kiedy po latach szłam na pierwsze spotkanie biznesowe, postanowiłam, że nie mogę się przecież pokazać jako osoba, która właśnie spędziła dziesięć lat siedząc w domu i wychowując trójkę dzieci. W nocy przed spotkaniem czytałam jeszcze książkę ze studiów, żeby sobie wszystko przypomnieć. Założyłam jakiś garnitur, wzięłam najbardziej elegancką torbę, jaką miałam, i po prostu odegrałam rolę bizneswoman, którą jeszcze wtedy nie byłam. Wydaje mi się, że nawet takie wejście w inną rolę jest czasami potrzebne i przynosi korzyści.
W jakimś stopniu zrobiłam może wrażenie niezgodne z prawdą, ale z drugiej strony — w zasadzie, dlaczego niezgodne? Skoro sobie coś przypomniałam, zrozumiałam i zadałam dwa czy trzy pytania, a to spowodowało, że wypożyczono nam urządzenie, na którym nam zależało, to jednak oznacza chyba, że byłam na dobrym miejscu?
Czasem są rzeczy, które wydają nam się szalone, czy może nawet nie tyle szalone, co niekonwencjonalne. Ale warto je zrobić. Najwyżej się nie uda. Jak nie spróbujesz, to skąd będziesz wiedziała, co się może udać, a co nie? Mówię do ciebie, ale w sumie też do siebie, żeby się dalej do tego przekonywać.
Budować poczucie własnej wartości i przekonanie, że jesteśmy w dobrym miejscu, można na wiele sposobów. Mamy grupy wsparcia, rozmowy z terapeutami, coaching, ale i bardziej dostępne narzędzia, jakimi są książki.
Dla mnie bardzo pomocną książką była „Kobieta na krańcu świata 3” Martyny Wojciechowskiej. A tak dokładniej, to jedna zawarta tam historia.
Opowiadała o kobiecie w moim wieku, która też była uzależniona od faceta. Mówię „też”, ponieważ u mnie wystąpiło takie swoiste uzależnienie od faceta. Jeśli kobieta pokłada całą swoją nadzieję i źródło szczęścia w partnerze lub w mężu, to się niestety zawsze na tym głupio przejedzie. Tam tego źródła nie ma. A my mamy taką tendencję, żeby oczekiwać od mężczyzny, że będzie spełniać nasze oczekiwania, że będzie nam dawał to, co lubimy i to, czego potrzebujemy. Bez tego czujemy się nieszczęśliwe. Przerobienie tego wzorca w moim życiu, skonfrontowanie faktów, że ja też tak mam i zauważenie, że muszę to zmienić spowodowało, że dałam oddech mojemu mężowi, a sama stałam się osobą szczęśliwą.
Tamta historia była bardzo podobna: kobieta była bardzo zakochana w swoim mężu, a jednak musiała się z nim rozstać, czy to on ją zostawił. Po tym, jak się rozstali i podnosiła się ze swoich problemów, poznała reportera National Geographic, który skakał ze spadochronem. Bardzo ekstremalny i przerażający sport, ale w końcu dała się namówić na spróbowanie go. Właśnie to mnie pociągnęło w tej historii — że ta kobieta zaczęła przełamywać siebie i swoje obawy, przez co stała się innym człowiekiem. Pojawiły się tam słowa tego reportera: „Nigdy nie pozwól, żeby strach stawał między tobą i twoimi marzeniami.”
I mnie to zdanie było w tamtym momencie potrzebne. Przeczytałam je i powiedziałam sobie: Nie pozwolę!
Do sukcesu przez wyboistą Azję
Dowiaduję się o nich od znajomego, redaktora naczelnego think thanku zajmującego się Azją, w którym kiedyś przez chwilę pomagałam. Właśnie daje mi wskazówki dotyczące wydawania książek, a kiedy słyszy, o czym jest „Polka potrafi…” przerywa i natychmiast podkłada mi pod nos pierwszy numer magazynu Asia on Wave (AOW). Mówi mi, że został wydany przez dwie młode dziewczyny, które wszystko ogarnęły zupełnie same i że powinnam z nimi porozmawiać.
Mam już, co prawda komplet wywiadów, ale postanawiam napisać do redaktor naczelnej. Kiedy nawiązuję kontakt i chcę umówić termin rozmowy na Skypie, natychmiast odpowiada: „Spoko, przyjedziemy do Warszawy!” Wtedy jeszcze nie wiem, że jedna z nich będzie jechać osiem, a druga dziesięć godzin, żeby spotkać się ze mną na lunch.
Właśnie skończyłam nagrywać rozmowę z Betty Q, a ta zdaje się być kompletnym przeciwieństwem dziewczyn, które dziesięć minut później zajmują jej miejsce przy stole. Pierwsza myśl? „Ciekawe, co z tego będzie!” I jest — historia młodych osób, które wiarą w sukces, chęcią nauki i gotowością do popełniania błędów wydrukowały swoje wymarzone pismo. A razem z nim, historię swojego sukcesu.
Redaktor naczelna ma dwadzieścia cztery lata, studiowała swego czasu zootechnikę i pochodzi z Koszalina. Niecałe dwa lata temu założyła fanpage i magazyn internetowy, które stały się zalążkiem AOW. Główna graficzka pochodzi z Milicza pod Wrocławiem, ma dwadzieścia pięć lat, a do redakcji magazynu trafiła z ogłoszenia na Facebooku. Obecnie, przyjaźnią się ze swoimi idolami azjatyckiej sceny muzycznej, zarządzają prawie dwudziestoosobowym zespołem dziennikarzy-amatorów z całej Polski i nie tylko, i już zastanawiają się nad ekspansją pisma na rynki anglojęzyczne.
To, co mnie urzekło w dziewczynach, to przede wszystkim ich gotowość do tego, żeby popełniać błędy i brak strachu przed tym, co nieznane. W przeszłości, pozwoliłam obu tym elementom powstrzymać mnie przed robieniem rzeczy, na których mi zależało. Wydawało mi się, że muszę być w czymś ekspertem, żeby się o tym wypowiadać; że zanim zacznę działać i realizować jakiś projekt, muszę dokładnie wiedzieć, co i jak robić. Dokładnie przeciwnie postąpiłam decydując się na wydanie tej książki, dlatego słuchając historii, którą zaraz przeczytacie, co i rusz odnajdywałam w niej siebie. Piękne jest również to, że dziewczyny na co dzień żyją w innej rzeczywistości niż ja czy kilka bohaterek książki, a mimo to jesteśmy do siebie bardzo podobne i świetnie się rozumiemy.
Poznajcie Martynę i Natalię.
M&N: Obecne życie? Szalone, szybkie i trzeciego określenia nie znajdujemy. O, stresujące!
Odpowiadają na moje pytanie jedna przez drugą. Szalone, bo wokół dzieje się mnóstwo nowych rzeczy i otwierają się przed nimi wcześniej nieprzewidziane możliwości. Szybkie, bo cały czas muszą się uczyć, zmieniać i dostosowywać tak, by zadowolić rosnącą bazę klientów. Stresujące, bo jakby nie było, z pasjonatek Azji przerodziły się w wydawców magazynu o ogólnokrajowym zasięgu.
Ale od początku, jak do tego doszło?
M: Pewnej październikowej nocy dwa lata temu, tuż zanim zasnęłam, w mojej głowie powstał pomysł na Kakusei Wave, magazyn internetowy poruszający tematy związane głównie z Japonią. Natychmiast napisałam do dziewczyn, z którymi wspólnie jeździłam na koncerty japońskich zespołów j-rockowych: „Słuchajcie, mam pomysł — bądźcie na Gadu jutro o dziewiątej rano!” i poszłam spać. Ku mojemu zdziwieniu, wszystkie się grzecznie pojawiły. Było nas wtedy czternaście.
Szybko wymyśliłyśmy format magazynu, który niedługo później był publikowany na naszej stronie internetowej, do ściągnięcia w formie bezpłatnego pliku. pdf. Każda miała jakiś dział, w którym się najlepiej czuła i którym się zajmowała. Pisałyśmy przede wszystkim o Japonii, skupiając się na muzyce i na modzie.
N: Ja w którymś momencie przypadkowo zobaczyłam, że istnieje coś takiego jak Kakusei Wave. Weszłam na ich fanpage, który był pierwowzorem AOW i zaczęłam go śledzić, żeby zobaczyć, co to jest. Kiedy ogłosiły nabór na grafików, stwierdziłam: Co mi zaszkodzi napisać.
Co prawda na początku miałam wątpliwości czy się nadaję, ale pokonałam je i kliknęłam „Wyślij”. Skoro zawsze marzyłam o tym, żeby współtworzyć pismo, a temat Azji był motywem, którym się interesowałam i który przewijał się u mnie na studiach, oznaczało to, że musiałam spróbować. To był dla mnie taki chyba przełomowy moment, bo sama wtedy do siebie powiedziałam: Jak nie zrobisz tego kroku, to nic więcej ciekawego się w twoim życiu nie wydarzy.
Po dwóch dniach Martyna do mnie napisała i tak się zaczęła nasza przygoda z magazynem, a także nasza znajomość.
Okazało się, że nic tak do siebie nie zbliża, jak wspólne problemy.
N: Jakby to nie brzmiało, zbliżył nas do siebie… skład magazynu. Przez to, że dużo ze sobą rozmawiamy, przerabiamy te same problemy i wątpliwości, zaprzyjaźniłyśmy się. Teraz naturalne jest, że jeśli czegoś nie rozumiemy, to staramy się szukać odpowiedzi razem.
M: Dokładnie tak. Zdarza się, że na przykład znajdę gdzieś jakiś element graficzny i piszę do Natalii wiadomość w stylu: „Patrz, chcę mieć taki efekt urwanej kartki z gazety.” No, więc zaczynamy szukać i kombinować.
N: Każdy problem, który się rodzi udaje nam się rozwiązać między sobą, lub piszemy do kogoś, kto „siedzi” w tej branży i ma większe doświadczenie niż my. Dużo się przy tym uczę. Każdy nowy program graficzny, na który trafiam jest dla mnie wyzwaniem. Zazwyczaj nie spocznę, dopóki go nie poznam.
Długo szukałam dla siebie drogi. Przez całe studia nie wiedziałam, na co się zdecydować, bo odnajdywałam się w przeróżnych dziedzinach plastycznych. Tak naprawdę nie byłam pewna czy grafika komputerowa jest dobrym kierunkiem i w podjęciu tej decyzji bardzo pomogła mi praca przy magazynie. Choć z drugiej strony myślę, że to tkwiło we mnie już od bardzo dawna. Styczność z programami graficznymi mam od minimum dziesięciu lat.
Zaczęło się od byłego chłopaka siostry Natalii, który pokazał jej jeden z pierwszych ogólnie dostępnych programów mówiąc: „Zobacz, ty lubisz plastykę, a to jest jej nowoczesna wersja.”
N: Wtedy było to jeszcze coś zupełnie nowego, w powijakach niemalże. Przekonywał, że grafika komputerowa będzie przyszłością ekspresji artystycznej. Nową wersją tego, w jakim kierunku pójdzie świat sztuki. Zaczęłam więc zgłębiać temat.
Na studiach przerabialiśmy pobieżnie kilka programów, ale mimo wszystko szliśmy głównie w tradycyjne techniki sztuki, dlatego jestem tak naprawdę samoukiem. Prywatnie poszłam na jeden kurs związany z grafiką komputerową, ale zdecydowanej większości rzeczy nauczyłam się sama. Do tej pory nieustannie szukam informacji w Internecie i znajduję nowe rozwiązania. Kiedy trafię na jakiś problem, będę dopóty szukała, dopóki nie znajdę jakiegoś rozwiązania.
M: Wszystkiego się w sumie uczymy na bieżąco.
Od listopada 2011 roku zaczęłyśmy sobie przygotowywać grunt pod AOW, czyli pisać do różnych zespołów muzycznych i współpracujących z nimi instytucji z prośbą o możliwość używania ich zdjęć i materiałów prasowych.
Jednym z powodów do dumy Martyny jest fakt, że wszystkie zdjęcia publikowane w magazynie są legalne.
M: W sieci często zarzucano nam, że kradniemy zdjęcia i publikujemy je nielegalnie. A my mamy wszystkie konieczne zgody, zresztą zdjęcia są opisane. Głównie bierzemy zdjęcia ze stocków z licencjami zezwalającymi na użytek, reszta pochodzi od zespołów lub naszych fotografów zza granicy, czyli np. Emilii, która aktualnie uczy języka angielskiego w Chinach.
Na początku nie miałyśmy co do Kakusei Wave większych planów, bo to był totalny spontan. Po pewnym czasie stwierdziłyśmy, jednak — a co nam szkodzi poszukać wydawcy. Wszyscy, do których pisałyśmy, nawet ci typowo azjatyccy, mówili nam, że projekt jest fajny, ale nie jest przyszłościowy. Powtarzali, że nie ma szans komercyjnych.
Znalazło się w końcu jedno warszawskie wydawnictwo, które zainteresowało się sprawą. Jednak skończyło się na tym, że przez kilka miesięcy „siedziało” na projekcie, który w ogóle nie posuwał się naprzód.
M: W sierpniu zeszłego roku mieliśmy spotkanie z wydawnictwem, które zwodziło nas przez pięć miesięcy. Kiedy przyjechałam do Warszawy okazało się, że to, co nam mówiono telefonicznie, zupełnie nie zgadzało się z rzeczywistością. Szef wydawnictwa nie miał pojęcia o części obiecywanych nam rzeczy. Tydzień po spotkaniu dostałyśmy telefon, że nas nie wydadzą. Mieli inną wizję na Kakusei Wave niż my.
Zmieniłyśmy więc nazwę. Ukierunkowałyśmy się na całą Azję, choć z naciskiem na Chiny, Koreę i Japonię, i tak powstało Asia on Wave. Nadal istniał jeden główny problem: Kto nas wyda? Pomyślałam, że coś z tym trzeba w końcu zrobić i uruchomiłam swoje kontakty. Miałam znajomego, którego poznałam przez wspólne zabijanie potworków (czyt. granie w gry online). Jest właścicielem agencji reklamowej w Koszalinie.
Powiedziałam mu: „Słuchaj, my nie chcemy od ciebie żadnych pieniędzy, tylko bądź naszym wydawcą i daj nam na druk.”
Znajomy podobnej prośbie nie mógł odmówić. Zgodził się i powiedział wprost, że on to wyda, ale że fajnie byłoby jeszcze na tym wszystkim coś zarobić.
M: Zapewniłam go, że jakoś zarobimy… Pokrył więc za nas koszt druku i oświadczył, że to, co my z tym magazynem zrobimy, to już nasz sprawa.
N: Sama sprzedaż pierwszego numeru przekroczyła nasze najśmielsze oczekiwania.
M: Byliśmy bardzo pozytywnie zdziwieni i zaskoczeni. Pierwszy numer skalkulował się na zero, czyli od razu zwrócił się koszt jego druku. To jest dużym wyczynem przy magazynie, podejmującym tak niszową w Polsce tematykę, jaką jest Azja.
Dziewczyny mogły polegać głównie na marketingu szeptanym. Bez wielkiej kampanii reklamowej i promocji ze strony wydawnictwa, w ciągu pięciu dni przedsprzedaży zamówiono trzysta egzemplarzy.
M: Sprzedaż na takim poziomie ewidentnie pokazuje nam, że potencjał komercyjny jest. Pierwsze wydawnictwo, które nas odrzuciło stwierdziło, że jeśli sprzeda się czterysta sztuk magazynu, to będzie dobrze. Do dziś sprzedało się ponad tysiąc z partii dwóch tysięcy sztuk. Teraz wszyscy sobie w brodę plują, że mają konkurencję na rynku.
Od drugiego numeru chcieliśmy wejść do Empiku, ale Empik jak to Empik, ma dla nas za wysokie progi. 47% komisji to jest, jakby nie było, połowa zarobionych pieniędzy, plus jeszcze koszt 6% za zwroty. Wyszłoby na to, że jako cała redakcja na jednym egzemplarzu zarobilibyśmy pięć złotych. Dlatego na razie zostaniemy głównie w Internecie i w kilku wybranych sklepach na terenie całego kraju.
Przy pierwszym numerze oferowaliśmy jeszcze odbiory osobiste w Koszalinie, Krakowie, Poznaniu, Wrocławiu i Warszawie — wszędzie tam, gdzie mieszkają ludzie współtworzący AOW. Wszystko robimy naszymi siłami, bez żadnej pomocy.
Niektórzy czytelnicy denerwowali się chwilami, że magazyny wysyłane są z opóźnieniem. Tymczasem nikt nie wiedział, że wszystkie paczki były własnoręcznie adresowane przez Martynę i wysyłane przez agenta pocztowego. Tam, gdzie mieszka, nie ma nawet samodzielnego oddziału poczty. Od samego początku to na jej barkach spoczywała największa odpowiedzialność za powodzenie projektu.
M: Początki były najgorsze, bo wtedy dosłownie wszystko ogarniałam sama. Ten najtwardszy grunt, który trzeba było ubić, ubijałam ja.
Zaczęło się od tego, że dzwoniłam i pisałam do Japonii do zespołów muzycznych z prośbą o zgody na publikacje materiałów promocyjnych. Ściągałam adres z ich strony internetowej i po prostu wysyłałam maile. Wielu muzyków mi odpowiadało. Mam więc teraz wielu znajomych, z którymi będę się widziała w październiku, kiedy pierwszy raz polecę do Japonii. Dzięki mojej kampanii listownej, do współpracy udało mi się pozyskać trzy duże wytwórnie płytowe: Ganshin Records z Niemiec, który rozprowadza płyty w Europie, do tego Starways Records i Undercoat Production w Japonii. Możemy korzystać ze wszelkich zdjęć, jakie nam udostępniają, a także napisać z prośbą o udostępnienie innych materiałów czy też o możliwość przeprowadzania wywiadów. Teraz akurat udało nam się uzyskać kontakt z światowej klasy zespołem Dir En Grey z Japonii.
Po nawiązywaniu współpracy z wykonawcami przyszedł czas na skompletowanie składu ludzi, którzy tworzyliby ze mną magazyn. Obecnie zespół liczy 19 czy 20 osób, w tym korespondentów z Chin, Korei i Japonii.
N: Magazyn powstaje na razie w oparciu o nasze pasje i dopóki startujemy, nic na nim nie zarabiamy. Jednak w przyszłości chcemy być w pełni profesjonalnym wydawnictwem.
M: Czasopismo zarabia jedynie na reklamach, a my mieliśmy dopiero jedną. Robiłyśmy chyba wszystko i pisałyśmy wszędzie, żeby magazyn się sprzedał. Przede wszystkim, uderzałyśmy do przeróżnych stron tematycznych i na wszystkie możliwe fanpage, które królują teraz na FB. Bardzo dużo dały nam też kontakty z ambasadami. Wybrałyśmy się na rozmowy do Ambasady Chin, Japonii i do Centrum Kultury Koreańskiej przy Ambasadzie Korei.
N: Dopiero się rodzimy, więc tak naprawdę wszystko wychodzi w praniu. Teraz zaczyna się już coś dziać, ale natrafiałyśmy na dużo różnych przeciwności. Mówiono nam: „Wy jesteście za młodzi. Jesteście dziećmi, które się bawią w gazetę. To się nie uda.”
M: I o ile rodziny nam dopingują, to byłyśmy zaskoczone, ponieważ niektórzy czytelnicy fanpage też tak myśleli. Ostatnio nazwano nas nawet gimbazą.
W tym momencie musiałam przerwać wywiad, by spytać, czym jest „gimbaza”…
M: To nowe popularne słowo, oznaczające niemądre nastolatki z gimnazjum…
N: Ja myślę, że te kłody, które ktoś nam do tej pory rzucał pod nogi jeszcze bardziej mobilizowały nas do działania. Gdyby w tamtym momencie ktoś przysłowiowo nie kopnął nas w tyłek, to…
M: … To byśmy się po prostu za to nie wzięły tak, jak należy. A prawda jest taka, że już nie raz miałyśmy ochotę walnąć to w kąt.
N: Przerabiamy to zresztą przy każdym numerze i przy każdym składzie. Co prawda za nami dopiero dwa numery, ale nie ominęły nas momenty, w których chciałyśmy to rzucić. Jednak znalazłyśmy na to sposób — wyszukujemy komentarze ludzi, którzy nam napisali, jak ważne jest dla nich to, że istniejemy. Dziękują nam za to, że piszemy i wydajemy. Zazwyczaj, gdy wróci się do rzeczy, które nas już raz wcześniej zdopingowały, to serce znowu robi się większe i ponownie nabiera sił. Mówimy sobie wtedy: Dobra, robimy dalej. Trzeba to przejść i tyle.
M: Koniec końców, ktoś to musi ogarnąć. Całościowo, AOW jest moim pomysłem, choć teraz tworzy go dużo więcej osób. Niestety, do dziś skoordynowanie wszystkich zaangażowanych w projekt ludzi jest strasznie męczące, a doświadczenia nierzadko tragiczne…
Oczywiście, jest grupa osób, która robi to, o co się ich poprosi, ale czasami na reakcję czekam dosłownie miesiącami. Ostatnio musiałam przeprowadzić wiele rozmów na ten temat i zakończyło się tak, że razem z Natalią powiedziałyśmy niektórym stanowczo: „Macie zrobić to i to, albo pożegnacie się z magazynem.” Ostatnio jednak dziewczyny wzięły sobie moje słowa do serca i zaczęłyśmy sporo działać, tym razem, wspólnie.
Ja rozumiem, że siedzę „na górze”, ale to nie oznacza, że mam wszystko robić sama. Do mnie powinno się wysyłać artykuły i sugestie, które mogę zatwierdzić. Mogę stworzyć tekst, który inni będą wysyłać do reklamodawców, potencjalnych sponsorów i sklepów, w których chcemy się sprzedawać, ale ja nie jestem w stanie ogarnąć tego wszystkiego sama. Jestem taką osobą, która każdemu z chęcią pomoże, ale muszę widzieć inicjatywę też z drugiej strony.
Mimo pojawiających się problemów, jesteśmy bardzo wdzięczne całemu zespołowi za trud i pracę, które wkładają w AOW. Gdyby nie oni, ich pasja i czas, który poświęcają na pisanie artykułów, nie byłoby czego składać! Także chciałam z tego miejsca wszystkim bardzo podziękować: Jesteście punktem wyjścia dla całości.
Równolegle z rozwijaniem dobrze funkcjonującego zespołu, dziewczyny muszą nieustannie pracować nad tym, jak wygląda ich pismo.
M: Po zebraniu ekipy, zaczęła się zabawa z robieniem składu magazynu, czyli siedzenie w programie InDesign. To jest długa i wyczerpująca przeprawa — droga przez mękę. Tyle razy coś nie pasuje, bo tu tło brzydkie, a tu coś innego źle… Na początku, gdy robiłam to zupełnie sama, było to naprawdę straszne.
Najzabawniejsze jest to, że nawet jak już dołączyła do mnie Natalia, jakoś nigdy nie pomyślałyśmy o tym, żeby poszukać w Internecie przykładowych magazynów i zobaczyć, jak się je robi. Efekt był taki, że kiedy na tydzień przed złożeniem pierwszego numeru znajoma graficzka w końcu podrzuciła nam jakieś sprawdzone pomysły, w kilka dni przed wydrukiem zmieniłyśmy koncepcję wizualną całego projektu. Nie spałyśmy do czwartej nad ranem, wstawałyśmy o dziesiątej i znowu do roboty.
N: To była taka zabawa pół na pół: ja miałam swoje obowiązki, Martyna swoje. Każda pokazywała drugiej, co i jak zrobiła, i wspólnym siłami dałyśmy jakoś radę. Wszystko robiłyśmy zdalnie przez Internet, więc musiałyśmy znaleźć narzędzia, które nam to umożliwią. Na przykład programy, które pozwolą nam na podglądanie wzajemnych pulpitów, a do tego ułatwią szybką i klarowną komunikację.
Do tego dochodziła kwestia zgrania naszych wizji jak to wszystko ma wyglądać. Wiadomo, każdy z nas ma inną wrażliwość estetyczną i obie inaczej widziałyśmy niektóre artykuły. Na szczęście, dobrze się uzupełniamy i po ustaleniu wspólnych motywów, wystarczyło, że wysyłałyśmy sobie print screen z pytaniem: „Podoba ci się to?” i krótkim komentarzem, co należy poprawić.
M: To jest ogromnym plusem, bo rzadko można spotkać kogoś, kto potrafi się wstrzelić w gust drugiej osoby. Z pierwszym grafikiem, jeszcze przy Kakusei Wave, w ogóle się pod tym względem nie dogadywałyśmy.
Martyna szybko przekonała się, że sama przyjaźń nie wystarczy, żeby stworzyć w pracy zgrany zespół. Z poprzedniczką Natalii musiała się szybko pożegnać, ale dobrze się stało — w końcu dzięki temu teraz razem wprowadzają magazyn na dobre tory.
N: Myślimy, że idziemy w dobrym kierunku. Cały czas staramy się szukać czegoś nowego. Znać trendy i wynajdywać to, co jest obecnie promowane na rynku. Nieustannie wysyłamy sobie linki z inspiracjami i przykładami tego, co się nam podoba.
Warto też powiedzieć, że nasz magazyn nie skupia się tylko na muzyce, choć od tego zaczynaliśmy. Teraz zależy nam na podglądaniu świata azjatyckiego z każdej możliwej strony. Chcemy pokazywać, jak funkcjonuje i przedstawiać go w ciekawy sposób. Na przykład, chciałyśmy trochę wejść w życie prywatne muzyków i zapytałyśmy niektórych o ulubioną potrawę, dzięki czemu mamy artykuł o „przekąskach w rytmie muzyki”. Małe rzeczy, ale nadają nowego spojrzenia na sprawę.
M: Przede wszystkim, chcemy pokazać, że oni są zwykłymi ludźmi. Często gloryfikujemy naszych idoli, a przecież oni też muszą jeść czy czytać książki. To, co mi się podoba w Japonii, to fakt, że kiedy muzycy wychodzą na ulicę, nikt ich nie zaczepia. Fani szanują to, że taka osoba ma swoje życie prywatne więc jeśli nie jest na koncercie, to nikt do niej nie podejdzie. Oprócz białych turystów, oczywiście. To jest bardzo ciekawe, takie poszanowanie prywatności gwiazd.
Dokładnie takie podejście do sprawy pozwoliło mi nawiązać kontakty, których bym się nie spodziewała. Traktuję wszystkich na równi i oczywiście, mam szacunek do tego, co ci muzycy robią, ale uważam, że skoro wszyscy jesteśmy ludźmi, to jesteśmy na tym samym poziomie. Zawsze im się to podobało, co zresztą napisał mi jeden z gitarzystów, z którym się kontaktowałam. W tym świecie jest tak, że jeśli zachowujesz się jak podekscytowany fan, to zespoły podchodzą do ciebie jak do fana, a nie do osoby, z którą można poważnie współpracować.
Zresztą ludzie stamtąd są do nas przychylnie nastawieni i trochę się dziwią, że nic nie muszą płacić, żeby się znaleźć w naszym magazynie. W Japonii jest to spory wydatek, dlatego kiedy piszemy do jakiegoś zespołu z pytaniem czy możemy prosić o wywiad lub użyć ich zdjęć, to zawsze w odpowiedzi pytają: „A ile to będzie kosztować?”
Kiedyś pewnie pójdziemy w kierunku pobierania opłat, ale na razie cieszymy się tym, że w ogóle udaje się wydawać AOW. Choć z drugiej strony, może zrobimy to prędzej, niż później, bo żeby pismo było profesjonalne, potrzebujemy na to środków. Dlatego też już teraz szukamy sponsorów, z tym że nie tu, a w Chinach, w Korei i w Japonii. Wiadomo, że są u nas duże azjatyckie firmy, ale one mają już w Polsce wiele projektów i nie potrzebują się promować. Na pewno w Azji są takie, którym przyda się reklama na naszym rynku.
Równolegle powstaje wizja tego, żeby wywiady były dostępne również w wersji anglojęzycznej. Zrobiłam małe rozeznanie i okazuje się, że w USA nie ma pisma ogólnoazjatyckiego. To też jest rynek, który można podbić…
Z zachwytem słucham planów dziewczyn i tego, jak trzeźwo myślą o swoim projekcie. Niesamowite jest to, że cała wiedza biznesowa i marketingowa Martyny pochodzi z rocznych zajęć marketingu i zarządzania oraz ekonomii na… kierunku agroturystyka.
M: Docelowo chcemy stać się miesięcznikiem. Niekoniecznie z taką samą liczbą stron, bo obecnych sto osiem to zdecydowanie za dużo na miesięcznik. Tym bardziej, że my we dwie same robimy skład, a ten musiałby powstać w ciągu dwóch dni. Przewidujemy siedem dni na pisanie artykułów, trzy dni korekty i tydzień druku.
N: Tylko, że czytelnicy już o to płaczą. Mówią, że nie chcą okrojenia, że wolą poczekać dłużej na gazetę, niż mieć ją częściej, ale kosztem niektórych artykułów. Zdecydowanie lubimy pytać naszych fanów o to, co lubią i co by chcieli zobaczyć w gazecie. Chcemy utrzymywać z czytelnikami kontakt. Nie chodzi o to, żebyśmy to tylko my cały czas coś od siebie dawali, chcemy też coś od nich dostać w zamian. Usłyszeć coś, co by nas mogło skierować na pożądane tory.
M: Ostatnio wypuściliśmy ankietę badającą to, czy wolą więcej zdjęć, czy więcej artykułów. Dostaliśmy odpowiedź, że gazety są po to, żeby je czytać. Takim oto sposobem mamy ponad czterdzieści artykułów. Choć są też fajne zdjęcia i plakaty.
N: I widać, że ludzie to doceniają. Drugi numer zarobił około pięciu tysięcy złotych w trochę ponad dziesięć dni. Ale wiadomo, że nie możemy na tym poprzestać.
Na razie robimy boom gdzie się da. Każdy w redakcji ma określony zakres działań marketingowych. Jesteśmy obecni na różnych stronach i forach tematycznych, zawsze staramy się zostawiać ślad po tym, że istnieje coś takiego, jak AOW. Robimy wszystko, co w naszej mocy, żeby informacja o magazynie trafiła do jak najszerszego grona osób potencjalnie zainteresowanych Azją.
Mamy też w planie pójść do centrów kultury w naszych miastach i zaproponować wykłady tematyczne. Może spotkania z redakcją czy szerszą prezentację zagadnień, o których pisaliśmy w magazynie. Podobnie, chcemy trafić do szkół. Wiadomo, że mamy ograniczenia jeśli chodzi o PR i marketing, bo reklamy w mediach są drogie i nie stać nas na nie.
Cały czas szukamy wiedzy i podpowiedzi, bo czasem po prostu nie wiemy, w którą stronę kierować następne kroki. Jeśli wpływa do nas jakiś nowy pomysł lub sugestia, od razu działamy w tym kierunku. Każde spotkanie okołobiznesowe ma dla nas duże znaczenie i pozwala nam iść kawałeczek dalej w stronę tego, gdzie chcemy się znaleźć.
M: Trafiały się oczywiście i nieprzyjemnie słowa, ale one zawsze się pojawiają. Przy czym były to zazwyczaj słowa osób, które kiedyś się na kimś zraziły i teraz w ich opinii wszyscy i wszystko jest „be”.
N: Był strach i obawy, że będą osoby, którym magazyn się nie spodoba. Jasne, znajdzie się kilka opinii negatywnych, ale to zostanie przyćmione tym, że dostaniemy czterdzieści opinii pozytywnych. Za każdym razem, kiedy zaczynamy się dołować tzw. hejtami, na duchu podnoszą nas inni czytelnicy. I to jest najważniejsze, bo strach będzie zawsze.
M: To prawda, bałyśmy się opinii zwrotnej. Pierwszym, o czym pomyślałyśmy przed puszczeniem magazynu w świat, było nie to, czy zarobimy, tylko, co powiedzą ludzie. Najważniejsze było dla nas czy to się przyjmie i sprzeda wśród czytelników. A potem okazało się, że się spodobało. Kolejne osoby zaczęły przekazywać sobie informację o nas z ust do ust, a sprzedaż rosła.
N: Tak naprawdę jednak, żyjemy w ciągłym strachu, że to gdzieś nam umknie.
M: Że pismo się nie sprzeda i trzeba będzie wszystko zamknąć. Teraz plus jest taki, że sprzedaliśmy się na zero bez żadnych reklam.
Minus taki, że właśnie reklam nie ma…
To one dawałyby nam jakąś pensję, którą mogłybyśmy przeznaczyć choćby na wyjazdy służbowe, które nam teraz opłaca wydawca. A to wiadomo — idzie od razu w koszt gazety. Im więcej wyjeżdżamy, a musimy przecież, bo trzeba się promować, tym więcej musimy zarobić na sprzedaży magazynu, żeby go spłacić. I tak w kółko.
Najgorsze i najlepsze zarazem jest to, że coraz głębiej w to idziemy. Głupio by było, gdybyśmy musiały teraz przestać. Wiemy, że zawiodłybyśmy muzyków, ambasady i przede wszystkim, naszych czytelników. Przed nami wyboista droga i jeszcze sporo wyzwań, ale i tak uważam, że udało nam się już sporo osiągnąć. Ostatnio napisałam do fanów, że będziemy walczyć do końca i choćbyśmy mieli zostać przy wersji online, nie przestaniemy wydawać AOW.
Kiedy pokazały mi już, jak krok po kroku wzięły się za zorganizowanie magazynu, spytałam, co poradziłyby rówieśniczkom nadal szukającym projektu, który poderwie je do działania.
N: Posłuchać głosu swojego serca, ja tak zrobiłam.
W pewnym momencie usiadłam i zrobiłam analizę tego, co tak naprawdę sprawia mi w życiu przyjemność, co daje mi poczucie szczęścia i spełnienia. Potem tego, jak tam dojść. I miałam problem, bo za dużo rzeczy mnie fascynowało. Nie wiedziałam, jak wybrać jedną ścieżkę. Rozmawiałam z osobami, które znalazły się na mojej drodze i powiedziały: „Przecież dla ciebie całym światem jest sztuka. Jak ty chcesz robić w życiu coś innego?” Stwierdziłam, że jeśli nie uwierzę w siebie, to nie nabiorę tego rozpędu, który jest konieczny do działania. Tak naprawdę, później poszło już jak z płatka.
M: Jest wiele osób, które są inteligentne, ale zagubione. Niektórzy stawiają na to, żeby ktoś za nich przeżył życie, ale nikt tego nie zrobi. To ty musisz wybrać to, co chcesz robić i potem za tym iść.